Schodzili coraz niżej i niżej, jeden poziom, drugi i trzeci. Mijali mniejsze i większe komnaty, niemal wszystkie pozbawione mebli, co utwierdzało Altsina w przekonaniu, że statek został rozszabrowany i usunięto z niego wszystko, co nie było częścią żywej konstrukcji. Usunięto albo zniszczono.
Im schodzili niżej, tym powietrze stawało się cięższe i cieplejsze. Miejscami na czarnych ścianach skraplała się woda. Raz minęli salę, której sufit porastały jakieś fosforyzujące grzyby. Jeśli statek był żywym bóstwem, to było to bardzo chore bóstwo. Słabe i umierające.
Psy wskazywały trop bez wahania, sygnalizując też, jak twierdził ich przewodnik, że zbliżają się do celu. To była dobra wiadomość, bo po jakiejś godzinie zużyli już czternaście pochodni.
Wtedy na drodze stanęły im pierwsze drzwi zamknięte na głucho. Szerokie na cztery stopy, masywne jak zamkowa furta.
— Topory! Raz, dwa! — padła komenda. — Bergh i Nur, zgaście pochodnie. Oszczędzamy światło.
Ciężkie toporzyska załomotały o czarne drzwi z taką siłą, że ciosy wprawiały w drżenie podłogę.
Altsin przetarł spocone czoło.
— Mogę o coś zapytać?
Oficer odwrócił się i spojrzał na złodzieja uważnie.
— Pytaj. Tylko o żadne głupoty.
— Naprawdę zawrócisz, gdy zużyjecie połowę pochodni?
— Tak.
— To… zdumiewająco rozsądne.
Porucznik wykrzywił się, jakby taki, było nie było, komplement go uraził. Milczał chwilę, wciąż zmarszczony, wreszcie zapytał:
— Widziałeś kiedyś zamieć w górach?
— Co?
— Zamieć, czarowniku. Mówimy wtedy, że Dress kłóci się z Anday’yą. Wicher zwala ludzi z nóg, tumany śniegu są takie, że nie widzisz nawet własnej ręki, a jeśli spluniesz pod wiatr, do dostaniesz w gębę grudką lodu. W górach, jak przychodzą wieści, że ktoś ugrzązł na szlaku i trzeba mu pomóc, to narzucasz kożuch i idziesz na ratunek. Ścierwem jest ten, który odmówi pomocy. Ale jak w połowie drogi widzisz, że nadciąga zamieć, to zawracasz. I nikt nie powie ci złego słowa, choćbyś porzucił rodzonego brata. Bo jest różnica między odwagą a samobójstwem. Rozumiesz. Robimy, co się da, żeby ocalić własnych ludzi. Ale nasza moc ma granice. A twoja?
A, więc o to chodziło w tej historyjce. Porucznik nadal próbował go wybadać. I mimo że Altsin wcale mu się nie dziwił, postanowił jeszcze trochę pozgrywać głupca.
— Nie rozumiem.
Oficer westchnął, oparł się o ścianę, która wciąż trzęsła się od uderzeń toporami, i kontynuował:
— Zważ, że nie zapytałem, czy możesz nam załatwić światło, Żołądź, bo gdybyś mógł, zapewne sam byś to zaproponował. Mam rację? To pozwoliłoby nam zaoszczędzić pochodnie, dało więcej czasu…
Altsin wzruszył ramionami. Nigdy jeszcze nie próbował wyczarowywać światła. Nie było potrzeby, bo jego wzrok ostatnio okazywał się zdumiewająco dobry. Ale nie miał najmniejszej ochoty uczyć się tego właśnie tu i teraz.
— Nie. Nie dam rady.
W rudej brodzie błysnęły zęby, ale nie był to wcale radosny i przyjacielski uśmiech.
— Może popełniłem błąd, namawiając cię, żebyś z nami zszedł, co? Tracę czas? Powiedz? Co potrafisz, czarowniku? Podpalać? Zamrażać? Rozmazać kogoś po ścianie? A może chociaż wyczuć zastawioną pułapkę? Czy może tylko ładnie żeglować małą łódką? — głos porucznika ścichł do szeptu, chyba po to, żeby nikt poza Altsinem nie słyszał kolejnych słów. — Jestem zmęczony, Żołądź, czy jak ci tam na imię. Moi ludzie giną jeden za drugim, mimo że staram się utrzymać ich przy życiu. Wyznaczyłem trzech z nich specjalnie do pilnowania twojej dupy i może się okazać, że któryś niepotrzebnie zginie, bo ty okażesz się bezużyteczną cipą. A wtedy przysięgam na Matkę, Byka i tę lodową dziwkę, która narobiła nam tylu kłopotów, że każę przywiązać ci solidny ciężar do stóp i wywalę za burtę. Więc powiedz mi albo pokaż, co umiesz, a jeśli nie, to wypieprzaj stąd na górę.
To byłoby nawet niezłe rozwiązanie. Cofnąć się korytarzem, wyjść spiralnymi schodami na powietrze i nie brać udziału w tym szaleństwie. Tylko jak ten zasrany oficerek cię nazwał? Bezużyteczną cipą?
Altsin miał wrażenie, że jego kręgosłup zamienił się w lodową kolumnę, z której zimno rozlewało się na resztę ciała. Sukinsyn. Pieprzony, zasrany, jębnięty w durny, wojskowy łeb kawał tępego kutasa.
Musiał przymknąć na chwilę oczy, zacisnąć z całych sił dłonie w pięści, wziąć długi oddech. Kim był ten żałosny oficerek? Mógłbym mu wyrwać serce i zmusić, by patrzył, jak bije mi w ręce, nim upadłby na ziemię i umarł.
Ale wtedy musiałbyś walczyć z każdym z jego żołnierzy. Każdym. Na śmierć i życie. Tego mu zazdrościsz? Takiej lojalności? To pragnienie Altsina Awendeha, tęskniącego do złodziejskich więzi Ligi Czapki, czy Bitewnej Pięści, pragnącego znaleźć sobie nowych czcicieli? Albo tęskniącego za braterstwem broni wykutym w walce.
Pieprzyć to.
Odwrócił się od porucznika i roztrącając żołnierzy, ruszył w stronę drzwi, które już zbyt długo blokowały im drogę.
Dwóch strażników waliło w nie toporami, ale czarne drewno, twardsze niż dąb, ani myślało się poddawać. Altsin wyciągnął rękę do najbliższego.
— Twój topór, żołnierzu.
Coś dziwnego musiał mieć w głosie, bo zdyszany mężczyzna bez słowa podał mu broń. To był wojskowy topór na dość krótkim drzewcu, z przedłużoną brodą i masywnym obuchem. Lepiej nadawał się do rozwalania głów niż rąbania drewna.
Złodziej postukał w drzwi, nasłuchując. Coś mu mówiło, że deski mają co najmniej trzy cale grubości…
Sięgnął po Moc, wlewając w ręce i nogi siłę i szybkość. I nagle, trzymając w ręku stylisko, poczuł dziką radość, szczęście i ekscytację. Jak nigdy wcześniej. Tańczące płomienie pochodni zamarły na chwilę, a on zamachnął się krótko, z przedramienia, jakby walczył kijem w portowej uliczce, i grzmotnął w drzwi. Dokładnie dwa cale od ich lewej krawędzi, może cal poniżej framugi. W miejscu, gdzie, jak zauważył przy poprzednich drzwiach, znajdował się pionowy pręt pełniący funkcję zawiasu.
Walnął obuchem, żeby ostrze nie ugrzęzło w drewnie, obrócił broń i uderzył na dole, symetrycznie, dwa cale od krawędzi, cal nad progiem. I zanim przebrzmiał odgłos drugiego uderzenia, Altsin cofnął się o krok i kopnięciem w środek wyłamał drzwi z zawiasów.
Wpadły do środka z takim impetem, że uderzyły o przeciwległą ścianę.
Któryś z żołnierzy wydał z siebie przeciągłe westchnienie i rzucił pełnym czci głosem:
— Niech mnie Byk wyrucha oboma rogami we włochate dupsko.
Złodziej musiał udać, że tego nie słyszy, bo miał pewność, że jeśli parsknie śmiechem, zabrzmi raczej piskliwie i nerwowo niż złowieszczo i groźnie. Wciąż czuł pulsowanie Mocy, uderzające do głowy jak wino, wciąż świat wokół niego zdawał się pogrążony w półpłynnym szkle, wolny i spokojny. A on tylko pragnął bojowego szału, krwi i walki. Pragnął… zamachnąć się toporem i poczuć, jak pod ostrzem pęka czyjś czerep… bo w czasie bitwy krew pachnie jak fiołki, a wyprute flaki mają aromat świeżo zaoranej ziemi. Poprzednio, gdy walczył i musiał odpierać czyjeś ataki, to była samoobrona, a nie prawdziwa bitwa. Lecz teraz ma ze sobą oddział druhów, a przed nim kuli się żałosny i godny pogardy nieprzyjaciel.
I jest blisko.
Altsin przeszedł przez próg, prosto w pogrążone w półmroku pomieszczenie, bardzo zresztą przypominające to z kręconymi schodami. Tylko zamiast schodów i klapy nad nimi w środku czekały kły i pazury.
Pierwszy potwór rzucił się na niego, ledwo złodziej zrobił krok za drzwi. Masywna bestia o ciele górskiego lwa, z głową wyposażoną w wilcze szczęki. Większe i mniejsze szczęki.
Schodząc z linii ataku, rąbnął ją z góry, oszczędnym ciosem, żeby ostrze przypadkiem nie ugrzęzło między kośćmi, a potem, wyrywając topór z czaszki, ustawił się przodem do kolejnego napastnika. Bestia oderwała się właśnie od ściany i jak szary cień ruszyła na niego gadzim sposobem, szorując brzuchem po podłodze i szeroko rozstawiając łapy.
Nie czekał, skoczył do przodu i potężnym uderzeniem z góry rozrąbał jej łeb, przygważdżając go do pokładu. Nie tracił czasu na wyrywanie topora, bo trzeci stwór – o ciele charta, tylko dwukrotnie większy niż jakikolwiek pies – sunął właśnie w powietrzu w jego stronę. Złodziej złapał go za przednie łapy, złamał je, jakby były suchymi gałązkami, obrócił się na pięcie i cisnął zwierzęciem o ścianę. Uderzyło z taką siłą, że rozpłaszczyło się na drewnie jak mokra szmata, po czym osunęło na posadzkę, zostawiając mokry ślad.
Altsin zamarł w bezruchu, nasłuchując. Trzy… były tylko trzy bestie. Jeszcze kilka uderzeń serca temu żywe i śmiertelnie niebezpieczne, a teraz martwe. I to my… on… ja… ja to zrobiłem. Te wszystkie dary – umiejętność walki toporem, którego nigdy wcześniej nie używał, podobny do tańca sposób poruszania się, gdzie żaden ruch nie jest zbędny, wiedza, w którym miejscu znajduje się kolejny wróg i jak go powalić – to wszystko było teraz częścią jego osoby. Bardziej niż pamięć ruchów, jakiej ciało nabiera po latach ćwiczenia szermierki, bardziej niż instynkty dzikiego zwierzęcia.
Dlaczego cię to dziwi?
W końcu Objąłeś duszę boga, który narodził się z…
Który powstał jako…
Upadł na kolana wstrząsany dreszczami, jak przez mgłę rejestrując to, że do pomieszczenia wlewa się strumień zbrojnych, że nagle otoczył go pierścień stali, ale żołnierze stoją plecami do niego, osłaniając własnymi tarczami i ciałami.
— W porządku? — Porucznik przepchnął się między strażnikami i przyklęknął. — Gdy mówiłem, żebyś mi pokazał, co umiesz, nie miałem na myśli zabijania tych stworów gołymi rękami.
Altsin zacisnął powieki, nie chcąc patrzeć na tę uśmiechniętą gębę.
— Ochhh — wystękał — zamknij się. I dddaj mi chwilę…
To walka, zrozumiał. Prawdziwe starcie na śmierć i życie, a nie jakaś potyczka z zagłodzonymi myśliwymi. Objąłeś duszę boga, ale żeby sięgnąć po jego wiedzę, wydrzeć sekrety, naprawdę się z nim połączyć, potrzebujesz tańca śmierci i krwi. Walki, gdy nie ma czasu na myślenie. Wtedy Objęcie jest pełne. Całkowite. Prawdziwe.
Nie chcę tego. Wielka Matko, Opiekunko Zagubionych, nie chcę tego. A Oum… Nagle ogarnął go pusty śmiech. Ty żałosny, przemądrzały, zasmarkany durniu. Ten bożek nadal tobą manipuluje. Wysłał cię w drogę, każąc szukać odpowiedzi, wskazówek do odkrycia prawdy o przeszłości świata, a tak naprawdę wiedział, że będziesz musiał tu walczyć i że w końcu pojmiesz, że nie ma różnicy między nim a tobą. Drzewny bożek i Bitewna Pięść, Pani Lodu czy Bliźnięta… Wszyscy narodzili się ze snów i marzeń zwykłych śmiertelników.
Wstał, chociaż zakręciło mu się w głowie, a wątłe światło pochodni niemiłosiernie drażniło oczy. Złodziej miał świadomość, że żołnierze patrzą na niego z pewnym szacunkiem, choć tak naprawdę niczego tu nie pokazał. Niczego.
— Są dwa wyjścia, panie poruczniku! — dobiegło spod ściany. — Jedno zamknięte, drugie nie. Dawajcie psy.
Psy weszły do środka zjeżone i spięte, powarkując na trupy stworów. Jasnowłosy strażnik uspokoił je kilkoma słowami i dał do powąchania kilka fragmentów materiału.
— Szukać.
Altsin wiedział, które drzwi zostaną wskazane, zanim psy ruszyły z miejsca. I wiedział też, że będą to te zamknięte. Zdawał też sobie sprawę, co znajduje się za nimi. Ten moment, w którym spłynęły na niego głębsze „dary”, dał mu taką wiedzę.
— Zamieć — wychrypiał. — Nadchodzi zamieć.
— Co?
Kilku żołnierzy zerknęło na niego z zaskoczeniem, ale rudy oficer okazał się nadspodziewanie bystry.
— Skąd wiesz?
— Użyłem magii i wiem. Pamiętacie drogę na górę? Nie, o nic nie pytaj, poruczniku… — Odchrząknął i splunął flegmą gęstą jak okrętowa smoła. — Pamiętacie?
— Tak. Zaznaczaliśmy ją.
— To dobrze. Otworzę te drzwi i sam się przekonasz, o czym mówię. A potem musimy bardzo szybko się stąd wydostać. Najlepiej biegiem. Teraz się cofnijcie.
Podszedł do ściany, pośrodku której tkwiła furta identyczna z tą, którą przed chwilą wyłamał. Bo ta komnata to posterunek strażniczy… ostatni przed główną kryjówką bestii. Jeśli strażnicy musieli mieć pewność, że zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby ratować kompanów, trudno o lepszy dowód. Skrzywił się w chłodnym uśmiechu i nawet nie próbował się zastanawiać, czyje to uczucie.
Tym razem nie bawił się w walenie toporem. Po prostu sięgnął po Moc, przekuł ją w światło i ogień i pchnął na przeszkodę.
Wąski jak drzewce włóczni strumień rozpalonej do białości energii wytrysnął spomiędzy jego rąk i uderzył w drzwi, w mgnieniu oka przepalając je na wylot. Altsin rozszerzał dłonie, zwiększając szerokość strumienia do stopy, dwóch, trzech, a drewno marszczyło się i rozpadało w pył, smagane piekielnym żarem.
Powietrze w komnacie zgęstniało i w kilka chwil wypełniło się dymem, aż żołnierze zaczęli przepychać się do wyjścia, kaszląc i przecierając oczy. Nie zważał na to.
Klasnął w dłonie, gasząc ogień, i odwrócił się, stając twarzą w twarz z dowódcą Szóstej. Twardy skurczybyk.
— Mówiłeś, że nie potrafisz wyczarować światła.
— Uważasz, że to było światło? — Altsin machnął ręką, przekształcając Moc w strumień powietrza, a resztki drzwi razem w futryną poleciały w ciemność.
I spadły na dół. Co najmniej kilkadziesiąt stóp poniżej.
— Chodź, poruczniku, pokażę ci twoją zamieć.
Oficer podszedł, oparł się o krawędź dziury i milczał przez kilka długich chwil. A potem zaklął. Cicho i bezsilnie.
Znajdowali się na krawędzi wielkiej jamy, jaskini właściwie wydrążonej w żywym statku. Długiej i szerokiej na przeszło sto jardów. Świetlista lanca po przepaleniu drzwi pomknęła dalej, podpalając wszystko na swojej drodze, więc na przeciwległej ścianie płonęły jakieś dziwaczne konstrukcje, a jeden z wielkich niczym stuletni świerk słupów podtrzymujących sufit rozgorzał jasnym ogniem. Widzieli więc wszystko wyraźnie: olbrzymie wręgi żeber statku, wodę między nimi, jakieś kuliste konstrukcje o średnicy kilkunastu jardów, przyczepione do ścian. To właśnie one płonęły teraz na przeciwległym końcu jamy, a dziesiątki stworów uciekały z nich, wydając świdrujące uszy piski.
Te konstrukcje wyjaśniały przynajmniej, gdzie podziały się tkaniny i boazerie ze ścian. Oraz – Altsin wychylił się nieco i przyjrzał odległej o kilkadziesiąt stóp kuli – skóry zdarte z pojmanych członków załogi.
Część żołnierzy wróciła do komnaty, ale żaden się nie odzywał. Bo i nie było sensu marnować słów. Makabrycznych kul, które nie stanęły w płomieniach, było jeszcze co najmniej dwadzieścia, a z każdej wylewał się już strumień bestii. Ile ich mogło być? Kilkaset? Tysiąc? To nie miało znaczenia, bo nawet część stada, które kłębiło się teraz na dole, wystarczyłoby, żeby pokonać Szóstą. Jeśli stwory zabrały tu schwytanych strażników, potrzeba by całego pułku ciężkiej piechoty, żeby oczyścić tę jaskinię.
Złodziej wychylił się mocniej. Do drzwi, które przepalił, prowadziła rampa w postaci sterty śmieci. Podpalił ją i cofnął się szybko przed strumieniem żaru.
— To da nam chwilę. Uciekamy.
Porucznik nie drgnął.
— Spal resztę.
— Co?
— Podpal resztę, czarowniku. Spal wszystko.
Na twarzy oficera malowały się bezsilność oraz czysty gniew. Złodziej rozumiał to, ale nie miał zamiaru spełniać tego rozkazu.
— Nie rozpalę większego ognia w brzuchu statku. Nawet jeśli to czarne drewno kiepsko płonie. Ty nie wiesz, co to znaczy pożar okrętu, żołnierzu. Chcesz zostać, to zostań, ale czas nam się kończy.
Rudy porucznik potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu.
— Dobra. Wracamy. I to biegiem. Bergh, prowadzisz. Nur, idziesz na końcu i jak się da, blokujesz wszystkie drzwi. Żołądź, idziesz przy mnie. I lepiej, żebyś miał jeszcze pod ręką jakieś czary. Ruszamy!
Pobiegli truchtem w stronę wyjścia, a za nimi przez trzeszczenie ognia przebijały się coraz głośniejsze i wścieklejsze piski hordy.
* * *
Kończyli ewakuację z dolnego pokładu. Właśnie ostatni żołnierze wspięli się na kasztel, wciągnięto wszystkie liny i wystawiono warty. Wizja setek bestii wylewających się spod pokładu i szturmujących ich ostatnią pozycję sprawiała, że dzisiejszej nocy z pewnością nikt nie zmruży oka.
— Panie poruczniku.
Velergorf podszedł do oficera cichutko, wykonując powolne ruchy, jakby bał się, że każdy nagły gest wywoła wybuch. Kenneth zauważył już, że wszyscy chodzą wokół niego jak wokół śmierdzącego jajka.
— Mów.
Dziesiętnik zdjął hełm, podrapał się po głowie, westchnął. Wreszcie nabrał powietrza i rzucił szybko:
— Nie mógł pan ich ocalić.
— Wiem. — Porucznik zacisnął dłonie w pięści. — To jednak nie ma znaczenia. Ja nimi dowodziłem i to moja wina.
— Nie może się pan obwiniać o każdą śmierć, bo…
— Nie obwiniam się, Varhenn. Taki jest los żołnierzy, że czasem giną. Ale czym innym jest polec w bitwie albo zginąć na szlaku, a czym innym… takie coś. Nie widziałeś tego… tego gniazda pod pokładem. A ten cholerny czarownik nie chciał go wypalić. Zwyczajnie odmówił.
— On pochodzi z morskiego miasta. Lepiej zna się na statkach niż my. Może i miał rację z tym ogniem.
Obaj spojrzeli w stronę noszy, gdzie Żołądź pochylał się nad Borehedem i wodził dłońmi wokół ciała szamana, jakby gładził niewidoczny kokon. Po tym, co pokazał na dole, żaden strażnik nie próbował mu przeszkodzić.
— Nie jest zwykłym, przygłupim czeladnikiem z gildii magów, prawda, panie poruczniku?
— Nie. Nie po tym, co widziałem. W walce jest szybki jak…
— Słyszałem o tym, panie poruczniku. — Velergorf przerwał mu nieregulaminowo, co chyba świadczyło, że też jest podenerwowany. — Ale czy jest szybszy niż tuzin bełtów?
Kenneth westchnął. Czasem jego najstarszy dziesiętnik myślał w zaskakująco zbójecki sposób.
— Zastrzelisz kogoś, kto ocalił dwóch naszych? I dzięki komu wyszliśmy cało spod pokładu?
— Nie. Ale jeśli nasze i jego sprawy okażą się niemożliwe do pogodzenia, chcę mieć jakieś argumenty w dyskusji.
Porucznik prawie się roześmiał.
— Nie widziałeś, co pokazał na dole. Wiesz, że jestem wyczulony na magię? No właśnie. Zwykły mag powinien koncentrować się przez dłuższą chwilę, czerpać Moc z aspektów, a taka zmiana potencjału powinna sprawić, że będę czuł dziwne rzeczy. Nie tylko ja, inni też. I psy. Psy powinny wariować i robić pod siebie. A tam na dole on po prostu wyciągnął ręce i sruuu! Pieprznął jak bitewny mag. Z miejsca, w zasadzie bez przygotowania. Nie, Varhenn, nie chciałbym z nim walczyć bez wsparcia co najmniej połowy pułku. Albo wielkiego bitewnego maga. Jeśli nasze i jego sprawy okażą się sprzeczne, będziemy grzecznie negocjować, po czym mu ustąpimy.
Czarownik wstał, wytarł ręce o habit z taką miną, jakby pokrywały je ekskrementy, i podszedł do nich energicznym krokiem.
— Twój szaman umiera.
— Nie jest mój.
— Zabawne. Patrząc, jak ładnie kazałeś go opatrzyć i jak o niego dbasz, mógłbym pomyśleć coś innego. To, co złapało jednego z jego duchów, wysysa teraz z niego siły. Nie znam takiej magii, ale wygląda to dość paskudnie. Musimy wejść do tej rotundy.
Kenneth i tak planował zrobić coś takiego. W końcu to było miejsce, gdzie spodziewali się znaleźć odpowiedzi na kilka pytań.
Na przykład, kto steruje tym cholernym statkiem i czy mógłby ich podrzucić do brzegu.
Był jednak jeden mały kłopot.
— Tam nie ma żadnych drzwi.
Żołądź uśmiechnął się półgębkiem.
— Myślisz, że to twój największy problem? Zresztą, myślę, że prawdopodobnie potrafię coś na to poradzić. Idziecie?