Rozdział 41

Scho­dzi­li co­raz ni­żej i ni­żej, je­den po­ziom, dru­gi i trze­ci. Mi­ja­li mniej­sze i więk­sze kom­na­ty, nie­mal wszyst­kie po­zba­wio­ne me­bli, co utwier­dza­ło Alt­si­na w prze­ko­na­niu, że sta­tek zo­stał roz­sza­bro­wa­ny i usu­nię­to z nie­go wszyst­ko, co nie było czę­ścią ży­wej kon­struk­cji. Usu­nię­to albo znisz­czo­no.

Im scho­dzi­li ni­żej, tym po­wie­trze sta­wa­ło się cięż­sze i cie­plej­sze. Miej­sca­mi na czar­nych ścia­nach skra­pla­ła się woda. Raz mi­nę­li salę, któ­rej su­fit po­ra­sta­ły ja­kieś fos­fo­ry­zu­ją­ce grzy­by. Je­śli sta­tek był ży­wym bó­stwem, to było to bar­dzo cho­re bó­stwo. Sła­be i umie­ra­ją­ce.

Psy wska­zy­wa­ły trop bez wa­ha­nia, sy­gna­li­zu­jąc też, jak twier­dził ich prze­wod­nik, że zbli­ża­ją się do celu. To była do­bra wia­do­mość, bo po ja­kiejś go­dzi­nie zu­ży­li już czter­na­ście po­chod­ni.

Wte­dy na dro­dze sta­nę­ły im pierw­sze drzwi za­mknię­te na głu­cho. Sze­ro­kie na czte­ry sto­py, ma­syw­ne jak zam­ko­wa fur­ta.

— To­po­ry! Raz, dwa! — pa­dła ko­men­da. — Bergh i Nur, zga­ście po­chod­nie. Oszczę­dza­my świa­tło.

Cięż­kie to­po­rzy­ska za­ło­mo­ta­ły o czar­ne drzwi z taką siłą, że cio­sy wpra­wia­ły w drże­nie pod­ło­gę.

Alt­sin prze­tarł spo­co­ne czo­ło.

— Mogę o coś za­py­tać?

Ofi­cer od­wró­cił się i spoj­rzał na zło­dzie­ja uważ­nie.

— Py­taj. Tyl­ko o żad­ne głu­po­ty.

— Na­praw­dę za­wró­cisz, gdy zu­ży­je­cie po­ło­wę po­chod­ni?

— Tak.

— To… zdu­mie­wa­ją­co roz­sąd­ne.

Po­rucz­nik wy­krzy­wił się, jak­by taki, było nie było, kom­ple­ment go ura­ził. Mil­czał chwi­lę, wciąż zmarsz­czo­ny, wresz­cie za­py­tał:

— Wi­dzia­łeś kie­dyś za­mieć w gó­rach?

— Co?

— Za­mieć, cza­row­ni­ku. Mó­wi­my wte­dy, że Dress kłó­ci się z An­day’yą. Wi­cher zwa­la lu­dzi z nóg, tu­ma­ny śnie­gu są ta­kie, że nie wi­dzisz na­wet wła­snej ręki, a je­śli splu­niesz pod wiatr, do do­sta­niesz w gębę grud­ką lodu. W gó­rach, jak przy­cho­dzą wie­ści, że ktoś ugrzązł na szla­ku i trze­ba mu po­móc, to na­rzu­casz ko­żuch i idziesz na ra­tu­nek. Ścier­wem jest ten, któ­ry od­mó­wi po­mo­cy. Ale jak w po­ło­wie dro­gi wi­dzisz, że nad­cią­ga za­mieć, to za­wra­casz. I nikt nie po­wie ci złe­go sło­wa, choć­byś po­rzu­cił ro­dzo­ne­go bra­ta. Bo jest róż­ni­ca mię­dzy od­wa­gą a sa­mo­bój­stwem. Ro­zu­miesz. Ro­bi­my, co się da, żeby oca­lić wła­snych lu­dzi. Ale na­sza moc ma gra­ni­ce. A two­ja?

A, więc o to cho­dzi­ło w tej hi­sto­ryj­ce. Po­rucz­nik na­dal pró­bo­wał go wy­ba­dać. I mimo że Alt­sin wca­le mu się nie dzi­wił, po­sta­no­wił jesz­cze tro­chę po­zgry­wać głup­ca.

— Nie ro­zu­miem.

Ofi­cer wes­tchnął, oparł się o ścia­nę, któ­ra wciąż trzę­sła się od ude­rzeń to­po­ra­mi, i kon­ty­nu­ował:

— Zważ, że nie za­py­ta­łem, czy mo­żesz nam za­ła­twić świa­tło, Żo­łądź, bo gdy­byś mógł, za­pew­ne sam byś to za­pro­po­no­wał. Mam ra­cję? To po­zwo­li­ło­by nam za­osz­czę­dzić po­chod­nie, dało wię­cej cza­su…

Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi. Ni­g­dy jesz­cze nie pró­bo­wał wy­cza­ro­wy­wać świa­tła. Nie było po­trze­by, bo jego wzrok ostat­nio oka­zy­wał się zdu­mie­wa­ją­co do­bry. Ale nie miał naj­mniej­szej ocho­ty uczyć się tego wła­śnie tu i te­raz.

— Nie. Nie dam rady.

W ru­dej bro­dzie bły­snę­ły zęby, ale nie był to wca­le ra­do­sny i przy­ja­ciel­ski uśmiech.

— Może po­peł­ni­łem błąd, na­ma­wia­jąc cię, że­byś z nami zszedł, co? Tra­cę czas? Po­wiedz? Co po­tra­fisz, cza­row­ni­ku? Pod­pa­lać? Za­mra­żać? Roz­ma­zać ko­goś po ścia­nie? A może cho­ciaż wy­czuć za­sta­wio­ną pu­łap­kę? Czy może tyl­ko ład­nie że­glo­wać małą łód­ką? — głos po­rucz­ni­ka ścichł do szep­tu, chy­ba po to, żeby nikt poza Alt­si­nem nie sły­szał ko­lej­nych słów. — Je­stem zmę­czo­ny, Żo­łądź, czy jak ci tam na imię. Moi lu­dzie giną je­den za dru­gim, mimo że sta­ram się utrzy­mać ich przy ży­ciu. Wy­zna­czy­łem trzech z nich spe­cjal­nie do pil­no­wa­nia two­jej dupy i może się oka­zać, że któ­ryś nie­po­trzeb­nie zgi­nie, bo ty oka­żesz się bez­u­ży­tecz­ną cipą. A wte­dy przy­się­gam na Mat­kę, Byka i tę lo­do­wą dziw­kę, któ­ra na­ro­bi­ła nam tylu kło­po­tów, że każę przy­wią­zać ci so­lid­ny cię­żar do stóp i wy­wa­lę za bur­tę. Więc po­wiedz mi albo po­każ, co umiesz, a je­śli nie, to wy­pie­przaj stąd na górę.

To by­ło­by na­wet nie­złe roz­wią­za­nie. Cof­nąć się ko­ry­ta­rzem, wyjść spi­ral­ny­mi scho­da­mi na po­wie­trze i nie brać udzia­łu w tym sza­leń­stwie. Tyl­ko jak ten za­sra­ny ofi­ce­rek cię na­zwał? Bez­u­ży­tecz­ną cipą?

Alt­sin miał wra­że­nie, że jego krę­go­słup za­mie­nił się w lo­do­wą ko­lum­nę, z któ­rej zim­no roz­le­wa­ło się na resz­tę cia­ła. Su­kin­syn. Pie­przo­ny, za­sra­ny, jęb­nię­ty w dur­ny, woj­sko­wy łeb ka­wał tę­pe­go ku­ta­sa.

Mu­siał przy­mknąć na chwi­lę oczy, za­ci­snąć z ca­łych sił dło­nie w pię­ści, wziąć dłu­gi od­dech. Kim był ten ża­ło­sny ofi­ce­rek? Mógł­bym mu wy­rwać ser­ce i zmu­sić, by pa­trzył, jak bije mi w ręce, nim upadł­by na zie­mię i umarł.

Ale wte­dy mu­siał­byś wal­czyć z każ­dym z jego żoł­nie­rzy. Każ­dym. Na śmierć i ży­cie. Tego mu za­zdro­ścisz? Ta­kiej lo­jal­no­ści? To pra­gnie­nie Alt­si­na Awen­de­ha, tę­sk­nią­ce­go do zło­dziej­skich wię­zi Ligi Czap­ki, czy Bi­tew­nej Pię­ści, pra­gną­ce­go zna­leźć so­bie no­wych czci­cie­li? Albo tę­sk­nią­ce­go za bra­ter­stwem bro­ni wy­ku­tym w wal­ce.

Pie­przyć to.

Od­wró­cił się od po­rucz­ni­ka i roz­trą­ca­jąc żoł­nie­rzy, ru­szył w stro­nę drzwi, któ­re już zbyt dłu­go blo­ko­wa­ły im dro­gę.

Dwóch straż­ni­ków wa­li­ło w nie to­po­ra­mi, ale czar­ne drew­no, tward­sze niż dąb, ani my­śla­ło się pod­da­wać. Alt­sin wy­cią­gnął rękę do naj­bliż­sze­go.

— Twój to­pór, żoł­nie­rzu.

Coś dziw­ne­go mu­siał mieć w gło­sie, bo zdy­sza­ny męż­czy­zna bez sło­wa po­dał mu broń. To był woj­sko­wy to­pór na dość krót­kim drzew­cu, z prze­dłu­żo­ną bro­dą i ma­syw­nym obu­chem. Le­piej nada­wał się do roz­wa­la­nia głów niż rą­ba­nia drew­na.

Zło­dziej po­stu­kał w drzwi, na­słu­chu­jąc. Coś mu mó­wi­ło, że de­ski mają co naj­mniej trzy cale gru­bo­ści…

Się­gnął po Moc, wle­wa­jąc w ręce i nogi siłę i szyb­kość. I na­gle, trzy­ma­jąc w ręku sty­li­sko, po­czuł dzi­ką ra­dość, szczę­ście i eks­cy­ta­cję. Jak ni­g­dy wcze­śniej. Tań­czą­ce pło­mie­nie po­chod­ni za­mar­ły na chwi­lę, a on za­mach­nął się krót­ko, z przed­ra­mie­nia, jak­by wal­czył ki­jem w por­to­wej ulicz­ce, i grzmot­nął w drzwi. Do­kład­nie dwa cale od ich le­wej kra­wę­dzi, może cal po­ni­żej fra­mu­gi. W miej­scu, gdzie, jak za­uwa­żył przy po­przed­nich drzwiach, znaj­do­wał się pio­no­wy pręt peł­nią­cy funk­cję za­wia­su.

Wal­nął obu­chem, żeby ostrze nie ugrzę­zło w drew­nie, ob­ró­cił broń i ude­rzył na dole, sy­me­trycz­nie, dwa cale od kra­wę­dzi, cal nad pro­giem. I za­nim prze­brzmiał od­głos dru­gie­go ude­rze­nia, Alt­sin cof­nął się o krok i kop­nię­ciem w śro­dek wy­ła­mał drzwi z za­wia­sów.

Wpa­dły do środ­ka z ta­kim im­pe­tem, że ude­rzy­ły o prze­ciw­le­głą ścia­nę.

Któ­ryś z żoł­nie­rzy wy­dał z sie­bie prze­cią­głe wes­tchnie­nie i rzu­cił peł­nym czci gło­sem:

— Niech mnie Byk wy­ru­cha obo­ma ro­ga­mi we wło­cha­te dup­sko.

Zło­dziej mu­siał udać, że tego nie sły­szy, bo miał pew­ność, że je­śli par­sk­nie śmie­chem, za­brzmi ra­czej pi­skli­wie i ner­wo­wo niż zło­wiesz­czo i groź­nie. Wciąż czuł pul­so­wa­nie Mocy, ude­rza­ją­ce do gło­wy jak wino, wciąż świat wo­kół nie­go zda­wał się po­grą­żo­ny w pół­płyn­nym szkle, wol­ny i spo­koj­ny. A on tyl­ko pra­gnął bo­jo­we­go sza­łu, krwi i wal­ki. Pra­gnął… za­mach­nąć się to­po­rem i po­czuć, jak pod ostrzem pęka czyjś cze­rep… bo w cza­sie bi­twy krew pach­nie jak fioł­ki, a wy­pru­te fla­ki mają aro­mat świe­żo za­ora­nej zie­mi. Po­przed­nio, gdy wal­czył i mu­siał od­pie­rać czy­jeś ata­ki, to była sa­mo­obro­na, a nie praw­dzi­wa bi­twa. Lecz te­raz ma ze sobą od­dział dru­hów, a przed nim kuli się ża­ło­sny i god­ny po­gar­dy nie­przy­ja­ciel.

I jest bli­sko.

Alt­sin prze­szedł przez próg, pro­sto w po­grą­żo­ne w pół­mro­ku po­miesz­cze­nie, bar­dzo zresz­tą przy­po­mi­na­ją­ce to z krę­co­ny­mi scho­da­mi. Tyl­ko za­miast scho­dów i kla­py nad nimi w środ­ku cze­ka­ły kły i pa­zu­ry.

Pierw­szy po­twór rzu­cił się na nie­go, le­d­wo zło­dziej zro­bił krok za drzwi. Ma­syw­na be­stia o cie­le gór­skie­go lwa, z gło­wą wy­po­sa­żo­ną w wil­cze szczę­ki. Więk­sze i mniej­sze szczę­ki.

Scho­dząc z li­nii ata­ku, rąb­nął ją z góry, oszczęd­nym cio­sem, żeby ostrze przy­pad­kiem nie ugrzę­zło mię­dzy ko­ść­mi, a po­tem, wy­ry­wa­jąc to­pór z czasz­ki, usta­wił się przo­dem do ko­lej­ne­go na­past­ni­ka. Be­stia ode­rwa­ła się wła­śnie od ścia­ny i jak sza­ry cień ru­szy­ła na nie­go ga­dzim spo­so­bem, szo­ru­jąc brzu­chem po pod­ło­dze i sze­ro­ko roz­sta­wia­jąc łapy.

Nie cze­kał, sko­czył do przo­du i po­tęż­nym ude­rze­niem z góry roz­rą­bał jej łeb, przy­gważ­dża­jąc go do po­kła­du. Nie tra­cił cza­su na wy­ry­wa­nie to­po­ra, bo trze­ci stwór – o cie­le char­ta, tyl­ko dwu­krot­nie więk­szy niż ja­ki­kol­wiek pies – su­nął wła­śnie w po­wie­trzu w jego stro­nę. Zło­dziej zła­pał go za przed­nie łapy, zła­mał je, jak­by były su­chy­mi ga­łąz­ka­mi, ob­ró­cił się na pię­cie i ci­snął zwie­rzę­ciem o ścia­nę. Ude­rzy­ło z taką siłą, że roz­płasz­czy­ło się na drew­nie jak mo­kra szma­ta, po czym osu­nę­ło na po­sadz­kę, zo­sta­wia­jąc mo­kry ślad.

Alt­sin za­marł w bez­ru­chu, na­słu­chu­jąc. Trzy… były tyl­ko trzy be­stie. Jesz­cze kil­ka ude­rzeń ser­ca temu żywe i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne, a te­raz mar­twe. I to my… on… ja… ja to zro­bi­łem. Te wszyst­kie dary – umie­jęt­ność wal­ki to­po­rem, któ­re­go ni­g­dy wcze­śniej nie uży­wał, po­dob­ny do tań­ca spo­sób po­ru­sza­nia się, gdzie ża­den ruch nie jest zbęd­ny, wie­dza, w któ­rym miej­scu znaj­du­je się ko­lej­ny wróg i jak go po­wa­lić – to wszyst­ko było te­raz czę­ścią jego oso­by. Bar­dziej niż pa­mięć ru­chów, ja­kiej cia­ło na­bie­ra po la­tach ćwi­cze­nia szer­mier­ki, bar­dziej niż in­stynk­ty dzi­kie­go zwie­rzę­cia.

Dla­cze­go cię to dzi­wi?

W koń­cu Ob­ją­łeś du­szę boga, któ­ry na­ro­dził się z…

Któ­ry po­wstał jako…

Upadł na ko­la­na wstrzą­sa­ny dresz­cza­mi, jak przez mgłę re­je­stru­jąc to, że do po­miesz­cze­nia wle­wa się stru­mień zbroj­nych, że na­gle oto­czył go pier­ścień sta­li, ale żoł­nie­rze sto­ją ple­ca­mi do nie­go, osła­nia­jąc wła­sny­mi tar­cza­mi i cia­ła­mi.

— W po­rząd­ku? — Po­rucz­nik prze­pchnął się mię­dzy straż­ni­ka­mi i przy­klęk­nął. — Gdy mó­wi­łem, że­byś mi po­ka­zał, co umiesz, nie mia­łem na my­śli za­bi­ja­nia tych stwo­rów go­ły­mi rę­ka­mi.

Alt­sin za­ci­snął po­wie­ki, nie chcąc pa­trzeć na tę uśmiech­nię­tą gębę.

— Ochhh — wy­stę­kał — za­mknij się. I dddaj mi chwi­lę…

To wal­ka, zro­zu­miał. Praw­dzi­we star­cie na śmierć i ży­cie, a nie ja­kaś po­tycz­ka z za­gło­dzo­ny­mi my­śli­wy­mi. Ob­ją­łeś du­szę boga, ale żeby się­gnąć po jego wie­dzę, wy­drzeć se­kre­ty, na­praw­dę się z nim po­łą­czyć, po­trze­bu­jesz tań­ca śmier­ci i krwi. Wal­ki, gdy nie ma cza­su na my­śle­nie. Wte­dy Ob­ję­cie jest peł­ne. Cał­ko­wi­te. Praw­dzi­we.

Nie chcę tego. Wiel­ka Mat­ko, Opie­kun­ko Za­gu­bio­nych, nie chcę tego. A Oum… Na­gle ogar­nął go pu­sty śmiech. Ty ża­ło­sny, prze­mą­drza­ły, za­smar­ka­ny dur­niu. Ten bo­żek na­dal tobą ma­ni­pu­lu­je. Wy­słał cię w dro­gę, ka­żąc szu­kać od­po­wie­dzi, wska­zó­wek do od­kry­cia praw­dy o prze­szło­ści świa­ta, a tak na­praw­dę wie­dział, że bę­dziesz mu­siał tu wal­czyć i że w koń­cu poj­miesz, że nie ma róż­ni­cy mię­dzy nim a tobą. Drzew­ny bo­żek i Bi­tew­na Pięść, Pani Lodu czy Bliź­nię­ta… Wszy­scy na­ro­dzi­li się ze snów i ma­rzeń zwy­kłych śmier­tel­ni­ków.

Wstał, cho­ciaż za­krę­ci­ło mu się w gło­wie, a wą­tłe świa­tło po­chod­ni nie­mi­ło­sier­nie draż­ni­ło oczy. Zło­dziej miał świa­do­mość, że żoł­nie­rze pa­trzą na nie­go z pew­nym sza­cun­kiem, choć tak na­praw­dę ni­cze­go tu nie po­ka­zał. Ni­cze­go.

— Są dwa wyj­ścia, pa­nie po­rucz­ni­ku! — do­bie­gło spod ścia­ny. — Jed­no za­mknię­te, dru­gie nie. Da­waj­cie psy.

Psy we­szły do środ­ka zje­żo­ne i spię­te, po­war­ku­jąc na tru­py stwo­rów. Ja­sno­wło­sy straż­nik uspo­ko­ił je kil­ko­ma sło­wa­mi i dał do po­wą­cha­nia kil­ka frag­men­tów ma­te­ria­łu.

— Szu­kać.

Alt­sin wie­dział, któ­re drzwi zo­sta­ną wska­za­ne, za­nim psy ru­szy­ły z miej­sca. I wie­dział też, że będą to te za­mknię­te. Zda­wał też so­bie spra­wę, co znaj­du­je się za nimi. Ten mo­ment, w któ­rym spły­nę­ły na nie­go głęb­sze „dary”, dał mu taką wie­dzę.

— Za­mieć — wy­chry­piał. — Nad­cho­dzi za­mieć.

— Co?

Kil­ku żoł­nie­rzy zer­k­nę­ło na nie­go z za­sko­cze­niem, ale rudy ofi­cer oka­zał się nad­spo­dzie­wa­nie by­stry.

— Skąd wiesz?

— Uży­łem ma­gii i wiem. Pa­mię­ta­cie dro­gę na górę? Nie, o nic nie py­taj, po­rucz­ni­ku… — Od­chrząk­nął i splu­nął fleg­mą gę­stą jak okrę­to­wa smo­ła. — Pa­mię­ta­cie?

— Tak. Za­zna­cza­li­śmy ją.

— To do­brze. Otwo­rzę te drzwi i sam się prze­ko­nasz, o czym mó­wię. A po­tem mu­si­my bar­dzo szyb­ko się stąd wy­do­stać. Naj­le­piej bie­giem. Te­raz się cof­nij­cie.

Pod­szedł do ścia­ny, po­środ­ku któ­rej tkwi­ła fur­ta iden­tycz­na z tą, któ­rą przed chwi­lą wy­ła­mał. Bo ta kom­na­ta to po­ste­ru­nek straż­ni­czy… ostat­ni przed głów­ną kry­jów­ką be­stii. Je­śli straż­ni­cy mu­sie­li mieć pew­ność, że zro­bi­li wszyst­ko, co w ich mocy, żeby ra­to­wać kom­pa­nów, trud­no o lep­szy do­wód. Skrzy­wił się w chłod­nym uśmie­chu i na­wet nie pró­bo­wał się za­sta­na­wiać, czy­je to uczu­cie.

Tym ra­zem nie ba­wił się w wa­le­nie to­po­rem. Po pro­stu się­gnął po Moc, prze­kuł ją w świa­tło i ogień i pchnął na prze­szko­dę.

Wą­ski jak drzew­ce włócz­ni stru­mień roz­pa­lo­nej do bia­ło­ści ener­gii wy­try­snął spo­mię­dzy jego rąk i ude­rzył w drzwi, w mgnie­niu oka prze­pa­la­jąc je na wy­lot. Alt­sin roz­sze­rzał dło­nie, zwięk­sza­jąc sze­ro­kość stru­mie­nia do sto­py, dwóch, trzech, a drew­no marsz­czy­ło się i roz­pa­da­ło w pył, sma­ga­ne pie­kiel­nym ża­rem.

Po­wie­trze w kom­na­cie zgęst­nia­ło i w kil­ka chwil wy­peł­ni­ło się dy­mem, aż żoł­nie­rze za­czę­li prze­py­chać się do wyj­ścia, kasz­ląc i prze­cie­ra­jąc oczy. Nie zwa­żał na to.

Kla­snął w dło­nie, ga­sząc ogień, i od­wró­cił się, sta­jąc twa­rzą w twarz z do­wód­cą Szó­stej. Twar­dy skur­czy­byk.

— Mó­wi­łeś, że nie po­tra­fisz wy­cza­ro­wać świa­tła.

— Uwa­żasz, że to było świa­tło? — Alt­sin mach­nął ręką, prze­kształ­ca­jąc Moc w stru­mień po­wie­trza, a reszt­ki drzwi ra­zem w fu­try­ną po­le­cia­ły w ciem­ność.

I spa­dły na dół. Co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt stóp po­ni­żej.

— Chodź, po­rucz­ni­ku, po­ka­żę ci two­ją za­mieć.

Ofi­cer pod­szedł, oparł się o kra­wędź dziu­ry i mil­czał przez kil­ka dłu­gich chwil. A po­tem za­klął. Ci­cho i bez­sil­nie.

Znaj­do­wa­li się na kra­wę­dzi wiel­kiej jamy, ja­ski­ni wła­ści­wie wy­drą­żo­nej w ży­wym stat­ku. Dłu­giej i sze­ro­kiej na prze­szło sto jar­dów. Świe­tli­sta lan­ca po prze­pa­le­niu drzwi po­mknę­ła da­lej, pod­pa­la­jąc wszyst­ko na swo­jej dro­dze, więc na prze­ciw­le­głej ścia­nie pło­nę­ły ja­kieś dzi­wacz­ne kon­struk­cje, a je­den z wiel­kich ni­czym stu­let­ni świerk słu­pów pod­trzy­mu­ją­cych su­fit roz­go­rzał ja­snym ogniem. Wi­dzie­li więc wszyst­ko wy­raź­nie: ol­brzy­mie wrę­gi że­ber stat­ku, wodę mię­dzy nimi, ja­kieś ku­li­ste kon­struk­cje o śred­ni­cy kil­ku­na­stu jar­dów, przy­cze­pio­ne do ścian. To wła­śnie one pło­nę­ły te­raz na prze­ciw­le­głym koń­cu jamy, a dzie­siąt­ki stwo­rów ucie­ka­ły z nich, wy­da­jąc świ­dru­ją­ce uszy pi­ski.

Te kon­struk­cje wy­ja­śnia­ły przy­naj­mniej, gdzie po­dzia­ły się tka­ni­ny i bo­aze­rie ze ścian. Oraz – Alt­sin wy­chy­lił się nie­co i przyj­rzał od­le­głej o kil­ka­dzie­siąt stóp kuli – skó­ry zdar­te z poj­ma­nych człon­ków za­ło­gi.

Część żoł­nie­rzy wró­ci­ła do kom­na­ty, ale ża­den się nie od­zy­wał. Bo i nie było sen­su mar­no­wać słów. Ma­ka­brycz­nych kul, któ­re nie sta­nę­ły w pło­mie­niach, było jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia, a z każ­dej wy­le­wał się już stru­mień be­stii. Ile ich mo­gło być? Kil­ka­set? Ty­siąc? To nie mia­ło zna­cze­nia, bo na­wet część sta­da, któ­re kłę­bi­ło się te­raz na dole, wy­star­czy­ło­by, żeby po­ko­nać Szó­stą. Je­śli stwo­ry za­bra­ły tu schwy­ta­nych straż­ni­ków, po­trze­ba by ca­łe­go puł­ku cięż­kiej pie­cho­ty, żeby oczy­ścić tę ja­ski­nię.

Zło­dziej wy­chy­lił się moc­niej. Do drzwi, któ­re prze­pa­lił, pro­wa­dzi­ła ram­pa w po­sta­ci ster­ty śmie­ci. Pod­pa­lił ją i cof­nął się szyb­ko przed stru­mie­niem żaru.

— To da nam chwi­lę. Ucie­ka­my.

Po­rucz­nik nie drgnął.

— Spal resz­tę.

— Co?

— Pod­pal resz­tę, cza­row­ni­ku. Spal wszyst­ko.

Na twa­rzy ofi­ce­ra ma­lo­wa­ły się bez­sil­ność oraz czy­sty gniew. Zło­dziej ro­zu­miał to, ale nie miał za­mia­ru speł­niać tego roz­ka­zu.

— Nie roz­pa­lę więk­sze­go ognia w brzu­chu stat­ku. Na­wet je­śli to czar­ne drew­no kiep­sko pło­nie. Ty nie wiesz, co to zna­czy po­żar okrę­tu, żoł­nie­rzu. Chcesz zo­stać, to zo­stań, ale czas nam się koń­czy.

Rudy po­rucz­nik po­trzą­snął gło­wą, jak­by bu­dził się ze złe­go snu.

— Do­bra. Wra­ca­my. I to bie­giem. Bergh, pro­wa­dzisz. Nur, idziesz na koń­cu i jak się da, blo­ku­jesz wszyst­kie drzwi. Żo­łądź, idziesz przy mnie. I le­piej, że­byś miał jesz­cze pod ręką ja­kieś cza­ry. Ru­sza­my!

Po­bie­gli truch­tem w stro­nę wyj­ścia, a za nimi przez trzesz­cze­nie ognia prze­bi­ja­ły się co­raz gło­śniej­sze i wście­klej­sze pi­ski hor­dy.

* * *

Koń­czy­li ewa­ku­ację z dol­ne­go po­kła­du. Wła­śnie ostat­ni żoł­nie­rze wspię­li się na kasz­tel, wcią­gnię­to wszyst­kie liny i wy­sta­wio­no war­ty. Wi­zja se­tek be­stii wy­le­wa­ją­cych się spod po­kła­du i sztur­mu­ją­cych ich ostat­nią po­zy­cję spra­wia­ła, że dzi­siej­szej nocy z pew­no­ścią nikt nie zmru­ży oka.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku.

Ve­ler­gorf pod­szedł do ofi­ce­ra ci­chut­ko, wy­ko­nu­jąc po­wol­ne ru­chy, jak­by bał się, że każ­dy na­gły gest wy­wo­ła wy­buch. Ken­neth za­uwa­żył już, że wszy­scy cho­dzą wo­kół nie­go jak wo­kół śmier­dzą­ce­go jaj­ka.

— Mów.

Dzie­sięt­nik zdjął hełm, po­dra­pał się po gło­wie, wes­tchnął. Wresz­cie na­brał po­wie­trza i rzu­cił szyb­ko:

— Nie mógł pan ich oca­lić.

— Wiem. — Po­rucz­nik za­ci­snął dło­nie w pię­ści. — To jed­nak nie ma zna­cze­nia. Ja nimi do­wo­dzi­łem i to moja wina.

— Nie może się pan ob­wi­niać o każ­dą śmierć, bo…

— Nie ob­wi­niam się, Var­henn. Taki jest los żoł­nie­rzy, że cza­sem giną. Ale czym in­nym jest po­lec w bi­twie albo zgi­nąć na szla­ku, a czym in­nym… ta­kie coś. Nie wi­dzia­łeś tego… tego gniaz­da pod po­kła­dem. A ten cho­ler­ny cza­row­nik nie chciał go wy­pa­lić. Zwy­czaj­nie od­mó­wił.

— On po­cho­dzi z mor­skie­go mia­sta. Le­piej zna się na stat­kach niż my. Może i miał ra­cję z tym ogniem.

Obaj spoj­rze­li w stro­nę no­szy, gdzie Żo­łądź po­chy­lał się nad Bo­re­he­dem i wo­dził dłoń­mi wo­kół cia­ła sza­ma­na, jak­by gła­dził nie­wi­docz­ny ko­kon. Po tym, co po­ka­zał na dole, ża­den straż­nik nie pró­bo­wał mu prze­szko­dzić.

— Nie jest zwy­kłym, przy­głu­pim cze­lad­ni­kiem z gil­dii ma­gów, praw­da, pa­nie po­rucz­ni­ku?

— Nie. Nie po tym, co wi­dzia­łem. W wal­ce jest szyb­ki jak…

— Sły­sza­łem o tym, pa­nie po­rucz­ni­ku. — Ve­ler­gorf prze­rwał mu nie­re­gu­la­mi­no­wo, co chy­ba świad­czy­ło, że też jest po­de­ner­wo­wa­ny. — Ale czy jest szyb­szy niż tu­zin beł­tów?

Ken­neth wes­tchnął. Cza­sem jego naj­star­szy dzie­sięt­nik my­ślał w za­ska­ku­ją­co zbó­jec­ki spo­sób.

— Za­strze­lisz ko­goś, kto oca­lił dwóch na­szych? I dzię­ki komu wy­szli­śmy cało spod po­kła­du?

— Nie. Ale je­śli na­sze i jego spra­wy oka­żą się nie­moż­li­we do po­go­dze­nia, chcę mieć ja­kieś ar­gu­men­ty w dys­ku­sji.

Po­rucz­nik pra­wie się ro­ze­śmiał.

— Nie wi­dzia­łeś, co po­ka­zał na dole. Wiesz, że je­stem wy­czu­lo­ny na ma­gię? No wła­śnie. Zwy­kły mag po­wi­nien kon­cen­tro­wać się przez dłuż­szą chwi­lę, czer­pać Moc z aspek­tów, a taka zmia­na po­ten­cja­łu po­win­na spra­wić, że będę czuł dziw­ne rze­czy. Nie tyl­ko ja, inni też. I psy. Psy po­win­ny wa­rio­wać i ro­bić pod sie­bie. A tam na dole on po pro­stu wy­cią­gnął ręce i sru­uu! Pie­prz­nął jak bi­tew­ny mag. Z miej­sca, w za­sa­dzie bez przy­go­to­wa­nia. Nie, Var­henn, nie chciał­bym z nim wal­czyć bez wspar­cia co naj­mniej po­ło­wy puł­ku. Albo wiel­kie­go bi­tew­ne­go maga. Je­śli na­sze i jego spra­wy oka­żą się sprzecz­ne, bę­dzie­my grzecz­nie ne­go­cjo­wać, po czym mu ustą­pi­my.

Cza­row­nik wstał, wy­tarł ręce o ha­bit z taką miną, jak­by po­kry­wa­ły je eks­kre­men­ty, i pod­szedł do nich ener­gicz­nym kro­kiem.

— Twój sza­man umie­ra.

— Nie jest mój.

— Za­baw­ne. Pa­trząc, jak ład­nie ka­za­łeś go opa­trzyć i jak o nie­go dbasz, mógł­bym po­my­śleć coś in­ne­go. To, co zła­pa­ło jed­ne­go z jego du­chów, wy­sy­sa te­raz z nie­go siły. Nie znam ta­kiej ma­gii, ale wy­glą­da to dość pa­skud­nie. Mu­si­my wejść do tej ro­tun­dy.

Ken­neth i tak pla­no­wał zro­bić coś ta­kie­go. W koń­cu to było miej­sce, gdzie spo­dzie­wa­li się zna­leźć od­po­wie­dzi na kil­ka py­tań.

Na przy­kład, kto ste­ru­je tym cho­ler­nym stat­kiem i czy mógł­by ich pod­rzu­cić do brze­gu.

Był jed­nak je­den mały kło­pot.

— Tam nie ma żad­nych drzwi.

Żo­łądź uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

— My­ślisz, że to twój naj­więk­szy pro­blem? Zresz­tą, my­ślę, że praw­do­po­dob­nie po­tra­fię coś na to po­ra­dzić. Idzie­cie?

Загрузка...