Rozdział 21

Ka­ile­an spię­ła ko­nia i dmu­cha­jąc w gwiz­dek ile sił, za­wró­ci­ła nie­mal w miej­scu i ru­nę­ła ga­lo­pem do tyłu. Byle da­lej od ścia­ny ognia, któ­ra za chwi­lę wy­ro­śnie tam, gdzie zna­la­zł­by się jej szar­żu­ją­cy od­dział, byle da­lej od ogni­ste­go krę­gu, od pie­kiel­nej po­żo­gi, unie­moż­li­wia­ją­cej jej lu­dziom do­pad­nię­cie cza­row­ni­ków i wy­pru­cie z nich fla­ków. Od­wró­ci­ła się w sio­dle i po­sła­ła za sie­bie trzy strza­ły, wszyst­kie za­skwier­cza­ły i znik­nę­ły w krót­kim bły­sku, z ja­kim po­żar­ły je wy­ra­sta­ją­ce z zie­mi pło­mie­nie. Kil­ku in­nych jeźdź­ców po­wtó­rzy­ło jej atak z iden­tycz­nym skut­kiem.

Ale przy­naj­mniej mę­czy­li ma­gów, a po to tu­taj, do cho­le­ry, byli.

Od­sko­czy­li cwa­łem, przy­kle­je­ni do koń­skich kar­ków, nie mar­nu­jąc już po­ci­sków. Za­trzy­ma­li się do­pie­ro przy li­nii drzew. Wy­rów­na­li szyk, rzu­ca­jąc wo­kół ura­do­wa­ne spoj­rze­nia. Znów im się uda­ło, nikt nie do­stał strza­łą, nikt nie za­pę­dził się tak bli­sko wro­ga, by wpaść w ma­gicz­ne pło­mie­nie, ża­den koń nie zła­mał nogi, szar­żu­jąc po nie­rów­nym grun­cie. Kil­ka spoj­rzeń i uśmie­chów było chy­ba prze­zna­czo­nych wła­śnie dla niej, ale Ka­ile­an nie mia­ła sił ani ocho­ty pła­wić się w bla­sku uzna­nia. Jesz­cze nie do­koń­czy­li ro­bo­ty.

Za ple­ca­mi otwie­rał im się wi­dok na roz­le­głą po­łać wy­pa­lo­nej dżun­gli, po­czer­nia­ła zie­mia strze­la­ją­ca tu i ów­dzie w górę ki­ku­ta­mi zwę­glo­nych pni. Dym, kurz pod­nie­sio­ny koń­ski­mi ko­py­ta­mi i śmier­dzą­ce opa­ry snu­ły się tuż nad grun­tem. Ja­kieś pięć­set jar­dów da­lej, na szczy­cie nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia, uko­ro­no­wa­ne­go te­raz ni­skim wa­łem i byle jak zbi­tym czę­sto­ko­łem, roz­sie­dli się cza­row­ni­cy. Kil­ku, nie wię­cej niż pół tu­zi­na, osła­nia­ni przez kil­ku­dzie­się­ciu zde­spe­ro­wa­nych żoł­nie­rzy.

Mimo zmę­cze­nia uśmiech­nę­ła się po­nu­ro. Nie wy­szedł wam ten atak, bę­kar­ty. Praw­da? Nic nie po­szło tak, jak po­win­no.

Ro­zej­rza­ła się, ła­piąc kil­ka wy­cze­ku­ją­cych spoj­rzeń. Jej od­dział. Trzy­dzie­stu kil­ku jeźdź­ców, któ­rych przy­dzie­lił jej Pore Lun Dha­ro, głów­nie we­te­ra­nów wiel­kiej woj­ny z ko­czow­ni­ka­mi, męż­czyzn, z któ­rych każ­dy mógł­by być jej oj­cem. Taka była wła­śnie nie­wol­ni­cza ka­wa­le­ria: zbie­ra­ni­na Se-koh­land­czy­ków, wo­jow­ni­ków róż­nych ste­po­wych ple­mion i me­ekhań­skich żoł­nie­rzy.

We­te­ra­ni. Za­wo­do­wi żoł­nie­rze i szko­le­ni od dziec­ka jeźdź­cy. Do­świad­cze­ni i otrza­ska­ni z woj­ną.

Z po­cząt­ku za cho­le­rę nie chcie­li jej słu­chać.

W pierw­szym ata­ku pię­ciu z nich upie­kło się żyw­cem w ma­gicz­nych pło­mie­niach, bo zi­gno­ro­wa­li jej roz­kaz, w dru­gim i trze­cim stra­ci­ła jesz­cze po jed­nym głup­cu. Póź­niej na­uczy­li jej się ufać, czy też ra­czej uwie­rzy­li w jej umie­jęt­no­ści. Uwie­rzy­li, że ta ja­sno­wło­sa gów­nia­ra, wy­glą­da­ją­ca na wiel­kim ogie­rze tro­chę jak szla­chec­kie dziec­ko wy­bie­ra­ją­ce się na wy­ciecz­kę, na­praw­dę jest czę­ścią cza­ar­da­nu La­skol­ny­ka i na­praw­dę po­tra­fi wy­czuć, gdzie ude­rzy ma­gia.

Ber­deth skom­lał i po­war­ki­wał gdzieś w głę­bi jej umy­słu. Świat oglą­da­ny dzię­ki po­łą­cze­niu z du­chem psa miał mniej barw, za to in­ten­syw­niej­sze za­pa­chy, oraz na­bie­rał więk­szej głę­bi. Wi­dzia­ła… nie, to nie było do­bre okre­śle­nie, nie tyle wi­dzia­ła, ile sma­ko­wa­ła, czu­ła w no­sie i ustach gro­ma­dzą­cą się Moc. I tuż przed jej wy­ła­do­wa­niem, przed eks­plo­zją żaru, któ­ry zda­wał się pod­pa­lać samą zie­mię, do­strze­ga­ła ciem­ne smu­gi wi­szą­ce w po­wie­trzu, wi­dzia­ła, jak spla­ta­ją się, tań­czą i na­gle, ni­czym ści­śnię­te po­tęż­ną pię­ścią, kur­czą do cien­kich ni­tek, by w chwi­lę póź­niej eks­plo­do­wać ogniem.

Ta chwi­la wy­star­czy­ła, by mo­gli uni­kać ma­gicz­nych ata­ków. I by jej od­dział na­brał do niej za­ufa­nia. Ale ceną za to było ży­cie kil­ku lu­dzi.

— Mę­czą się, su­cze bę­kar­ty, tfu… Zmniej­sza­ją za­sięg…

Męż­czy­zna, któ­ry rzu­cił te kil­ka słów, prze­rwa­nych so­lid­nym splu­nię­ciem, był jej ofi­cjal­nym za­stęp­cą. Przed­sta­wił się jako Gar­niec i to mu­sia­ło jej wy­star­czyć. Nie wy­glą­dał na ka­wa­le­rzy­stę: ni­ski, dwa razy szer­szy w ba­rach niż ona, z dłu­gi­mi rę­ka­mi i krót­ki­mi no­ga­mi, przy­po­mi­nał ja­kie­goś kar­ła-ucie­ki­nie­ra z tru­py te­atral­nej, ale na ko­niu trzy­mał się jak wro­śnię­ty w sio­dło.

— Zmniej­sza­ją — przy­zna­ła obo­jęt­nie. — Ale to wciąż za dużo. Ile ma­cie strzał?

— Osiem… tu­zin… sześć… dzie­więć… — po­sy­pa­ły się od­po­wie­dzi.

Po­ło­wa jeźdź­ców mia­ła łuki, zdo­by­te głów­nie na Sło­wi­kach, bar­dzo zresz­tą do­bre, ale z po­ci­ska­mi za­czy­na­ło być kru­cho. Zbli­ży­li się już do po­zy­cji cza­row­ni­ków na za­sięg strza­łu, po­sy­ła­li im więc za każ­dym ra­zem po kil­ka upo­min­ków, by zmu­sić ma­gów do więk­szej kon­cen­tra­cji i dłuż­sze­go ko­rzy­sta­nia z Mocy. Zmę­czo­ny cza­row­nik to mar­twy cza­row­nik, a oni bar­dzo chcie­li po­za­bi­jać tych kur­wich sy­nów.

Gdzieś z boku, zza kłę­bów dymu i wil­got­nych opa­rów, któ­ry­mi ka­zi­ła po­wie­trze po­pa­rzo­na zie­mia, usły­sze­li wrza­ski i na­ra­sta­ją­cy tę­tent ko­pyt. Ko­lej­na gru­pa po­wstań­czej kon­ni­cy szła do ata­ku. Są­dząc po prze­cią­głym, wwier­ca­ją­cym się w uszy okrzy­ku bo­jo­wym, na jej cze­le sta­ła Da­ghe­na. Po­win­na za­jąć cza­row­ni­ków na kil­ka dłuż­szych chwil.

— Ty. — Ka­ile­an wska­za­ła naj­młod­sze­go z od­dzia­łu, — Tak, ty. Jak masz na imię?

— Awon.

Męż­czy­zna, któ­ry i tak wy­glą­dał na star­sze­go od niej o do­bre dzie­sięć lat, uśmiech­nął się, za­kło­po­ta­ny. Zu­peł­nie jak­by krę­po­wa­ło go już to, że tyl­ko zwró­ci­ła na nie­go uwa­gę.

— Do­brze, Awon. Po­je­dziesz do tego wa­sze­go Bły­ska­wi­cy i przy­wie­ziesz co naj­mniej dzie­sięć koł­cza­nów. Peł­nych koł­cza­nów. Ga­lo­pem.

— Ale…

— Ga­lo­pem! Ale już! — wark­nę­ła, a Ber­deth po­łą­czo­ny z jej du­szą za­wtó­ro­wał jej głu­cho. On le­piej ro­zu­miał te sam­cze spra­wy, hie­rar­chie i to, że dla czę­ści tych jeźdź­ców przyj­mo­wa­nie roz­ka­zów od ja­kiejś dziew­ki na­dal było czymś nie­na­tu­ral­nym. Mia­ła ocho­tę sko­czyć temu głup­co­wi do gar­dła i w krót­kim star­ciu na kły i pa­zu­ry wy­ja­śnić raz na za­wsze, kto tu rzą­dzi.

Otrzą­snę­ła się.

Za dłu­go, zbyt moc­no splą­ta­ła wła­sną du­szę z du­chem psa. Wal­czy­li cały wie­czór, po­tem całą noc, szar­piąc się w ciem­no­ściach, ata­ku­jąc i od­ska­ku­jąc od cięż­kiej pie­cho­ty w łu­sko­wych pan­cer­zach i pła­skich heł­mach, ści­na­jąc z jeźdź­ca­mi w na­rzu­co­nych na kol­czu­gi, bar­wio­nych na błę­kit ja­kach. Gu­biąc się w ciem­no­ściach i od­naj­du­jąc ja­kimś cu­dem, wpa­da­jąc na wro­ga zu­peł­nie znie­nac­ka i bę­dąc przez nie­go za­ska­ki­wa­nym. A wszyst­ko w pie­kle noc­nej wal­ki w dżun­gli, w mro­ku po­tę­go­wa­nym kłę­ba­mi dymu prze­świe­tlo­ny­mi od cza­su do cza­su szkar­łat­ną po­żo­gą pło­mie­ni pod­sy­ca­nych ma­gią.

Skrę­ci­ła w lewo i po­pro­wa­dzi­ła swój od­dział nie­co w bok. Zdą­ży­li się już na­uczyć, że nie­zbyt do­brze jest ata­ko­wać dwa razy z tego sa­me­go miej­sca.

— Po­dziel­cie się strza­ła­mi, po sześć na łuk. Te­raz szy­je­my w nich, jak tyl­ko znaj­dzie­my się w za­się­gu.

Gar­niec wy­prę­żył się i za­sa­lu­to­wał sztyw­no.

— Roz­kaz! — Po czym mru­gnął do niej kpią­co.

Skrzy­wi­ła się tyl­ko, zbyt zmę­czo­na, by coś od­po­wie­dzieć, się­gnę­ła po ma­nier­kę i po­cią­gnę­ła ostat­ni łyk. Psia­krew, po­win­na po­słać goń­ca tak­że po wodę.

Cho­ler­na dżun­gla, cho­ler­na wal­ka, cho­ler­na, po­pie­przo­na sy­tu­acja.

Prze­cież mie­li się nie an­ga­żo­wać. Zna­leźć nie­wol­ni­ków, wy­wie­dzieć, co ci pla­nu­ją, wró­cić. Ale gdy na­stą­pił atak na obóz Krwa­we­go Ka­hel­le, wszyst­ko się po­chrza­ni­ło. Na­gle oka­za­ło się, że ich prze­wod­ni­cy znik­nę­li, a cza­ar­dan zna­lazł się na dro­dze ar­mii su­ną­cej ku cen­trum obo­zo­wi­ska po­wstań­ców. Z po­cząt­ku po­ga­lo­po­wa­li na pół­noc, szu­ka­jąc tam dro­gi uciecz­ki, gdy bez ostrze­że­nia po­ja­wi­ła się przed nimi ścia­na ognia. Da­ghe­na krzyk­nę­ła coś i rzu­ci­ła w nią je­den ze swo­ich amu­le­tów, pło­mie­nie cof­nę­ły się i przy­ga­sły, a oni prze­bi­li się na dru­gą stro­nę, na roz­le­głą po­la­nę, gdzie do­pa­la­ły się wła­śnie reszt­ki na­mio­tów i mi­zer­nych chat, a zie­mię za­ście­la­ły cia­ła. Wie­le ciał.

Na­gle wo­kół za­świ­sta­ły po­ci­ski, roz­le­gły się gar­dło­we okrzy­ki i wprost na nich wy­ło­nił się z lasu sze­reg opan­ce­rzo­nej pie­cho­ty. Od­sko­czy­li od nie­go, cwa­łu­jąc przez sto kro­ków wzdłuż ścia­ny tarcz i szy­jąc z łu­ków tak szyb­ko, jak tyl­ko po­tra­fi­li. Strza­ły grzę­zły w drew­nie, tyl­ko kil­ka zna­la­zło szcze­li­ny w for­ma­cji pie­szych, ale nie za­uwa­ży­ła, by któ­ry­kol­wiek z żoł­nie­rzy choć­by się za­chwiał. Po­tem wpa­dli mię­dzy drze­wa, po­chy­la­jąc się w sio­dłach i usi­łu­jąc się nie po­gu­bić i nie dać się ga­łę­ziom ścią­gnąć na zie­mię.

Kil­ka chwil póź­niej na­tra­fi­li na od­dział po­wstań­czej jaz­dy pod do­wódz­twem sa­me­go Pore Lun Dha­ro i do­sta­li garść in­for­ma­cji. Wróg nad­cho­dził z za­cho­du, pół­no­cy i po­łu­dnia, ota­cza­jąc głów­ne obo­zo­wi­sko nie­wol­ni­ków pół­pier­ście­niem ognia i sta­li. Wschód na ra­zie nie był ata­ko­wa­ny, ale na­wet głu­piec do­my­ślił­by się, że plan na­cie­ra­ją­cych po­le­ga wła­śnie na wy­pchnię­ciu po­wstań­ców na wschod­nie rów­ni­ny, gdzie po­zba­wio­nych osło­ny lasu ka­wa­le­ria roz­nie­sie na ko­py­tach, a sło­nie wdep­czą w zie­mię. Nie wie­dzie­li jesz­cze, kto ata­ku­je, ale to była re­gu­lar­na ar­mia. Wspo­ma­ga­na przez co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu ma­gów. Krwa­wy Ka­hel­le or­ga­ni­zo­wał opór, a garść kon­nych i lek­ka pie­cho­ta mia­ły ku­pić mu czas, na­wet je­śli trze­ba się bę­dzie przy­piec – były Bły­ska­wi­ca dzi­ko wy­szcze­rzył zęby, prze­ka­zu­jąc im te wie­ści.

La­skol­nyk uśmiech­nął się tyl­ko na te sło­wa i roz­dzie­lił cza­ar­dan. Sko­ro nie moż­na ucie­kać, to trze­ba się bić, a le­piej nie ry­zy­ko­wać, że cały od­dział zgi­nie w jed­nej po­tycz­ce. No i wy­glą­da­ło na to, że jako je­dy­ni dys­po­no­wa­li umie­jęt­no­ścia­mi, któ­re mo­gły choć tro­chę zrów­no­wa­żyć obec­ność cza­row­ni­ków.

Ka­ile­an na­wet so­bie nie wy­obra­ża­ła, że bi­twa może mieć tak cha­otycz­ny prze­bieg. Gdy­by nie Ber­deth, już po pierw­szym star­ciu dżun­gla po­łknę­ła­by ją i nie wy­pu­ści­ła. Ale dzię­ki du­cho­wi psa za­wsze wie­dzia­ła, gdzie są wro­dzy ma­go­wie, ich li­nia wy­glą­da­ła jak skła­da­ją­cy się z kil­ku­dzie­się­ciu szkar­łat­nych pe­reł sznur ota­cza­ją­cy obo­zo­wi­sko nie­wol­ni­ków z trzech stron, więc wie­dzia­ła też mniej wię­cej, gdzie się co­fać i gdzie ata­ko­wać.

To była na­praw­dę dłu­ga noc. Ale po­wo­li do­bie­ga­ła koń­ca. Ude­rze­nie na obo­zo­wi­sko nie­wol­ni­ków oka­za­ło się naj­więk­szym błę­dem, jaki do­wód­ca na­cie­ra­ją­cej na nich ar­mii mógł po­peł­nić, i jego atak, na­wet wspie­ra­ny cza­ra­mi, ugrzązł na zbo­czach ufor­ty­fi­ko­wa­nych wzgórz, w wą­skich do­lin­kach mię­dzy nimi, w star­ciach z prze­ciw­ni­kiem, któ­ry mimo za­sko­cze­nia nie wpadł w pa­ni­kę i nie po­szedł w roz­syp­kę. Bo w grę wcho­dzi­ła tu jesz­cze jed­na rzecz, któ­rej na­past­ni­cy nie prze­wi­dzie­li.

De­spe­ra­cja i nie­na­wiść do wła­ści­cie­li w po­łą­cze­niu z me­ekhań­ską dys­cy­pli­ną i upo­rem to było coś, cze­go Da­le­kie Po­łu­dnie nie na­uczy­ło się jesz­cze sza­no­wać. Cza­row­ni­cy za­pew­nia­li ata­ku­ją­cym prze­wa­gę tyl­ko na po­cząt­ku, gdy dało się uży­wać za­klęć bi­tew­nych wiel­kiej mocy, ale po­tem, gdy od­dzia­ły prze­mie­sza­ły się, gdy do­cho­dzi­ło do wal­ki twa­rzą w twarz, tar­cza przy tar­czy, mo­gli wspie­rać swo­ich je­dy­nie lo­kal­nie, z bli­ska, sami ry­zy­ku­jąc ży­cie. Tam, gdzie wy­pa­li­li już las, two­rzy­ły się roz­le­głe dy­mią­ce po­la­ny, na któ­rych co­raz licz­niej na­pły­wa­ją­ca na po­moc nie­wol­ni­cza pie­cho­ta mo­gła w peł­ni wy­ko­rzy­stać prze­wa­gę li­czeb­ną. I tak po dwóch go­dzi­nach na­tar­cie, za­miast wy­wo­łać cha­os, roz­pro­szyć bun­tow­ni­ków i wy­pchnąć ich z lasu, zwol­ni­ło, po­tem sta­nę­ło w miej­scu, by wresz­cie, tuż przed pół­no­cą, za­ła­mać się cał­ko­wi­cie.

Ca­ło­noc­ne star­cia, szyb­kie i krwa­we ni­czym szar­pa­na woj­na pod­jaz­do­wa na ste­pach, do resz­ty roz­człon­ko­wa­ły ata­ku­ją­cą ar­mię. Od­dzia­ły pie­cho­ty, ka­wa­le­rii i łucz­ni­ków tra­ci­ły ze sobą kon­takt, po czym, bro­niąc się roz­pacz­li­wie w od­osob­nio­nych grup­kach, były wy­ci­na­ne w pień albo ucie­ka­ły w głąb dżun­gli.

Te­raz, ran­kiem, zo­sta­ło tyl­ko kil­ka punk­tów opo­ru.

Ta­kich jak ten.

Wiatr roz­wiał na chwi­lę kłę­by dymu i uj­rze­li, jak po dru­giej stro­nie wy­pa­lo­nej po­la­ny pę­dzi kil­ku­dzie­się­ciu jeźdź­ców, raz po raz szy­ją­cych z łu­ków w stro­nę pro­wi­zo­rycz­nych umoc­nień wro­ga. Przed ata­ku­ją­cy­mi po­ja­wi­ła się na­gle ścia­na pło­mie­ni, wy­so­ka na kil­ka łok­ci i może dwa razy szer­sza, ale po chwi­li za­mi­go­ta­ła i zga­sła, przy­kry­ta gę­stym jak śmie­ta­na tu­ma­nem mgły, któ­ry zma­te­ria­li­zo­wał się zni­kąd i po­żarł ją w mgnie­niu oka. Dag sza­la­ła. Jej jeźdź­cy za­gwiz­da­li, za­hu­ka­li kpią­co i od­bi­li w lewo, w stro­nę lasu.

Ka­ile­an za­trzy­ma­ła od­dział unie­sio­ną ręką, oce­ni­ła od­le­głość, na któ­rą zbli­ży­ła się do prze­ciw­ni­ka gru­pa Da­ghe­ny. Dwie­ście pięć­dzie­siąt jar­dów? Może na­wet mniej. Cza­row­ni­cy mu­sie­li być na­praw­dę zmę­cze­ni. I zde­spe­ro­wa­ni.

De­spe­ra­cja i cza­ry. Cud­nie.

Za­krę­ci­ła dło­nią w po­wie­trzu.

— Go­tuj się!

Nie mu­sia­ła się oglą­dać, by wie­dzieć, że jeźdź­cy za nią pro­stu­ją się w sio­dłach, po­waż­nie­ją, po­pra­wia­ją po­ci­ski na cię­ci­wach.

— Sta­aać! Stać i cze­kać!

Wy­sła­ny po strza­ły jeź­dziec wy­ło­nił się z lasu w to­wa­rzy­stwie La­skol­ny­ka i kil­ku in­nych kon­nych.

— Kha-dar?

— Koń­czy­my, có­ruch­na. — Wódz cza­ar­da­nu wy­glą­dał na rów­nie zmę­czo­ne­go jak ona. — Ka­hel-saw-Kir­hu chce zdła­wić te reszt­ki do po­łu­dnia. Za­raz ich do­bi­je­my.

— My?

Ro­zej­rza­ła się wy­mow­nie po swo­im od­dzia­le. Tro­chę ich było mało jak na głów­ne ude­rze­nie. Jeźdź­cy jej i Da­ghe­ny mo­gli dać cza­row­ni­kom za­ję­cie, nie po­zwo­lić im się wy­mknąć ani od­po­cząć, ale samo star­cie z oko­pa­ną pie­cho­tą mo­gło kosz­to­wać zbyt wie­le. I wła­ści­wie od kie­dy to Gen­no La­skol­nyk przyj­mo­wał roz­ka­zy od ja­kie­goś po­rucz­ni­ka?

— Nie my. My im tyl­ko uła­twia­my ro­bo­tę. Idą oni. — Kha-dar wska­zał skraj lasu.

Wy­ła­nia­li się szóst­ka­mi, jak­by wy­plu­wał ich mrok przy­cza­jo­ny pod ko­ro­na­mi drzew. Po­tęż­ni, czar­ni jak noc, pra­wie nadzy, je­śli nie li­czyć prze­pa­sek na bio­drach. W dło­niach trzy­ma­li broń wy­glą­da­ją­cą jak kosy na krót­kich drzew­cach, za­opa­trzo­ne do­dat­ko­wo w ha­ko­wa­ty szpi­ku­lec w dol­nej czę­ści ostrza.

Uawa­ri Nahs. Dwa razy tej nocy Ka­ile­an wi­dzia­ła, jak wal­czą, raz z cięż­ką pie­cho­tą, raz z ka­wa­le­rią. Prze­cho­dzi­li przez szyk wro­ga ni­czym żni­wia­rze przez doj­rza­łe pole, ich kosy roz­łu­py­wa­ły tar­cze, pan­ce­rze i cia­ła, na jej oczach je­den z czar­nych wo­jow­ni­ków sze­ro­kim cię­ciem roz­rą­bał ko­nia w pół, od­ci­na­jąc zad zwie­rzę­cia tuż za sio­dłem. Tyl­ko że wte­dy no­si­li skó­rza­ne na­pier­śni­ki i heł­my.

— Będą szli goli? To może za­bo­leć.

— Ci­cho, dziew­czy­no. Patrz. I ucz się.

Po­ja­wi­ła się gru­pa tra­ga­rzy, któ­rzy na dłu­gich drą­gach nie­śli pi­ko­wa­ne pan­ce­rze i dzba­ny peł­ne wody. Wo­jow­ni­cy bez sło­wa za­czę­li za­kła­dać gru­be spodnie i się­ga­ją­ce po­ni­żej ko­lan ka­fta­ny z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi, owi­ja­li gło­wy jar­da­mi ma­te­ria­łu, zo­sta­wia­jąc tyl­ko szcze­li­ny na oczy. Ca­łość po­le­wa­no ob­fi­cie wodą. Część pod­nio­sła też wiel­kie, ob­cią­gnię­te na­mo­czo­ną tka­ni­ną tar­cze.

— Zna­ją się na ro­bo­cie, co, kha-dar?

— Wal­czy­li już z cza­row­ni­ka­mi z Da­le­kie­go Po­łu­dnia. Tu­taj, ze wzglę­du na Oko do­mi­nu­ją aspek­ty zwią­za­ne z ogniem. Ma to swo­je moc­ne i sła­be stro­ny. I… cze­kaj. Sama za­py­tasz.

Je­den z wo­jow­ni­ków pod­szedł do nich, wy­raź­nie chlu­po­cząc i zo­sta­wia­jąc na spa­lo­nej zie­mi mo­kry ślad. Psia­krew, ależ był wiel­ki, Ka­ile­an sie­dzia­ła na ko­niu, a i tak była le­d­wo ciut wyż­sza.

— Z po­cząt­ku pój­dzie­my po­wo­li, dziew­czy­no — Uawa­ri Nahs od­sło­nił twarz i zwró­cił się do niej w me­ekhu, choć jego im­pe­rial­ny był szorst­ki i chro­pa­wy — bo w tym nie da się dłu­go bie­gać. Na jaką od­le­głość rzu­ca­ją cza­ry?

Spoj­rza­ła na La­skol­ny­ka, uno­sząc brwi.

— Po­wie­dzia­łem im, że ty i Dag tu do­wo­dzi­cie.

— No tak. Wi­dzisz tam­te pnie? — Wska­za­ła kil­ka na wpół zwę­glo­nych ki­ku­tów mniej wię­cej w po­ło­wie dro­gi do szań­ców. — Od go­dzi­ny nie rzu­ci­li cza­ru da­lej niż do tego miej­sca.

— Mogą uda­wać?

— A ty byś uda­wał?

Na czar­nym ob­li­czu wy­kwitł per­ło­wy uśmiech. No tak. Woj­na to ta­niec pod­stę­pów.

Przy­po­mnia­ła so­bie po­czą­tek star­cia. Moc zbie­ra­ła się wte­dy szyb­ko, w jed­no, dwa ude­rze­nia ser­ca, a jej pa­sma w mgnie­niu oka krze­pły w wą­skie nici. Same pło­mie­nie były wy­so­kie i sze­ro­kie, a ścia­ny ognia pró­bo­wa­ły na­wet go­nić za ucie­ka­ją­cą jaz­dą. Te­raz mię­dzy kon­cen­tra­cją aspek­to­wa­nych przez ogień cza­rów a wy­bu­chem pło­mie­ni mi­ja­ło kil­ka chwil, a sam pro­ces ini­cjo­wa­nia ognia trwał trzy razy dłu­żej. Kil­ka­krot­nie na­wet nie do­szedł do skut­ku.

— Nie uda­ją — stwier­dzi­ła sta­now­czo. — Ale…

— Ran­na hie­na w no­rze jest groź­niej­sza niż sum­bre wal­czą­cy o sa­mi­cę.

— No, mniej wię­cej, co­kol­wiek to jest. Do tych pni mo­że­cie iść po­wo­li, po­tem jed­nak ra­dzę biec. Za­tań­czy­my z nimi, zaj­mie­my uwa­gę, może zmę­czy­my jesz­cze tro­chę. Ale resz­ta bę­dzie w wa­szych rę­kach, i no­gach też. — Od­wró­ci­ła się do La­skol­ny­ka. — Strza­ły by się przy­da­ły, kha-dar.

Do­wód­ca bez sło­wa się­gnął do koł­cza­nu i po­dał jej garść po­ci­sków. To­wa­rzy­szą­cy mu jeźdź­cy rów­nież się po­dzie­li­li. Te­raz jej od­dział miał po tu­zin strzał na łuk. Mu­sia­ło wy­star­czyć.

Od­wró­ci­ła się do czar­ne­go wo­jow­ni­ka.

— Jak będą chcie­li wal­nąć w was cza­ra­mi, dam taki znak. — Unio­sła w górę rękę z łu­kiem. — Bę­dzie­cie mie­li ude­rze­nie ser­ca, żeby zro­bić to, co w ta­kiej chwi­li ro­bi­cie. Są zmę­cze­ni, więc my­ślę, że do­pusz­czą was jak naj­bli­żej i w ostat­niej chwi­li uży­ją wszyst­kie­go, co im jesz­cze zo­sta­ło.

Uawa­ri Nahs ski­nął gło­wą, tym ra­zem bez uśmie­chu.

— Do­brze. Bę­dzie­my pa­trzeć. Ude­rzy­my na śro­dek, po­tem wy pil­nuj­cie, żeby nikt nie uciekł do lasu.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Nie ucz mnie na ko­niu sie­dzieć.

Skrzy­wił się tyl­ko i bez sło­wa po­drep­tał ku swo­im. Wil­got­ny ślad cią­gnął się za nim jak śluz za wiel­kim śli­ma­kiem.

— Wszy­scy cali, kha-dar?

La­skol­nyk pod­krę­cił wąsa.

— Lea do­sta­ła strza­łę, ale kol­czu­ga wy­trzy­ma­ła, ma tyl­ko obi­te że­bra. Jan­ne po­zwo­lił się dra­snąć w nogę. Nic groź­ne­go, je­śli nie wda się za­ka­że­nie. Ale z Sar­de­nem jest źle.

Dziew­czy­na po­czu­ła szarp­nię­cie nie­po­ko­ju. Ko­ci­mięt­ka?

— Co z nim?

Kha-dar uśmiech­nął się sa­my­mi ocza­mi.

— Ja­kieś drze­wo ścią­gnę­ło go z sio­dła. Wy­lą­do­wał w kol­cza­stych krza­kach. Jak się wi­dzie­li­śmy, wy­glą­dał, jak­by sto­czył wal­kę z tu­zi­nem ko­tów. Jego duma…

Prze­rwa­ła mu mach­nię­ciem ręki.

— Nie strasz mnie tak, kha-dar.

— Mar­twisz się o nie­go?

— Nie o nie­go. Ale Lea wy­dra­pa­ła­by so­bie oczy z żalu. No do­bra! — Omio­tła wzro­kiem swo­ich lu­dzi. — Go­to­wać się!

Wo­jow­nik sto­ją­cy na prze­dzie Uawa­ri Nahs uniósł w górę broń. Mach­nął. Ru­szy­li.

Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak ma­sze­ru­ją, bez sło­wa, rów­no, lewa, pra­wa, lewa, pra­wa. Cięż­kie, mo­kre pan­ce­rze i tar­cze zda­wa­ły się nie krę­po­wać ich ru­chów, po chwi­li, ku jej zdu­mie­niu, ru­szy­li truch­tem, a pro­wa­dzą­cy wy­rzu­cił w górę rękę z kosą i krzyk­nął:

— Awu!

Stu wo­jow­ni­ków od­wrza­snę­ło:

— Uwa!

— Awu!!

— Uwa!!

— Awu! Awu!! Awu!!!

— Uwa! Uwa!! Au­age­ri uwa!!!

Prze­by­li już pierw­sze sto jar­dów, cią­gle truch­tem, gdy las po prze­ciw­nej stro­nie po­la­ny wy­pluł gru­pę jeźdź­ców. No do­bra, ro­bo­ta cze­ka.

— Na­przód!

Ru­szy­li kłu­sem, w kil­ka chwil zrów­na­li się z pie­szy­mi. Do szań­ca, przy­kry­te­go zde­spe­ro­wa­ną ci­szą, zo­sta­ło im ja­kieś czte­ry­sta jar­dów.

Od­dział Ka­ile­an wy­prze­dził czar­ną pie­cho­tę i od­bił w lewo. Za­ata­ku­ją z trzech stron, oni i kon­ni Da­ghe­ny z bo­ków, pie­cho­ta środ­kiem. Krót­kim gwizd­nię­ciem roz­ka­za­ła roz­luź­nić szyk. Wśród obroń­ców była garść łucz­ni­ków, kil­ka razy w cza­sie ata­ków strza­ły świ­sta­ły jej koło ucha. Prze­szli w ga­lop, pod­ry­wa­jąc z zie­mi kłę­by po­pio­łu. Trzy­sta jar­dów.

Dwie­ście pięć­dzie­siąt.

Dwie­ście.

Ru­nę­li cwa­łem, pę­dząc wzdłuż umoc­nień. Ci­sza. Żad­ne­go śla­du cza­rów, żad­nych po­ci­sków wy­strze­lo­nych na po­wi­ta­nie. Ge­stem na­ka­za­ła jesz­cze bar­dziej się roz­pro­szyć. Wy­ce­lo­wa­ła.

Na jej znak kil­ka­na­ście strzał po­mknę­ło w stro­nę ziem­ne­go wału. Po­tem od­sko­czy­li na­tych­miast, za­wra­ca­jąc nie­mal w miej­scu, cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

Nic.

Zer­k­nę­ła na Uawa­ri Nahs. Pie­si zbli­ża­li się wła­śnie do zwę­glo­nych pnia­ków, któ­re wska­za­ła ich do­wód­cy. Cią­gle bie­gli truch­tem, po­krzy­ku­jąc ryt­micz­nie i co­raz moc­niej zwie­ra­jąc szyk.

Od­dział Ka­ile­an po­słał w stro­nę oko­pu ko­lej­ną sal­wę, i jesz­cze jed­ną, ga­lo­pu­jąc tam i z po­wro­tem i wy­pa­tru­jąc re­ak­cji.

Nic. Żad­ne­go ru­chu, bły­sku że­la­za, strza­ły.

Pie­cho­ta prze­kro­czy­ła li­nię dwu­stu jar­dów.

Cho­le­ra. Cho­le­ra! Cho­le­ra!!!

— Ata­ku­je­my! — krzyk­nę­ła, za­wra­ca­jąc To­ry­na w stro­nę oko­pu.

Nie moż­na po­zwo­lić ma­gom na chwi­lę kon­cen­tra­cji, na rzu­ce­nie ostat­nie­go, na­pę­dza­ne­go de­spe­ra­cją i prze­ra­że­niem cza­ru.

Po­mknę­li ku wa­ło­wi, nie­mal przy­kle­je­ni do koń­skich kar­ków. Strza­ły na cię­ci­wach, broń w ręku, słod­ko-gorz­ki po­smak w ustach, mie­sza­ni­na stra­chu i eks­cy­ta­cji. Ber­deth w jej wnę­trzu po­war­ki­wał głu­cho.

Sto pięć­dzie­siąt jar­dów.

Sto dwa­dzie­ścia.

Sto.

No da­lej, su­cze syny!!! Zrób­cie coś!!!

Skrę­ci­li, po­sła­li trzy sal­wy, jed­na za dru­gą, wy­so­ko, by strza­ły spa­da­ły z góry wprost na obroń­ców. Ci­sza.

— Na­przód!

Po­pę­dzi­li. Z pięć­dzie­się­ciu jar­dów sza­niec wy­glą­dał ża­ło­śnie, im­pro­wi­zo­wa­ny, usy­pa­ny po­spiesz­nie wał z zie­mi, bło­ta i byle jak ob­ro­bio­nych pni. Po­wstał za­pew­ne w chwi­li, gdy cza­row­ni­cy i ich eskor­ta zo­rien­to­wa­li się, że bi­twa jest prze­gra­na i nie ma już gdzie ucie­kać. Ziem­na kon­struk­cja mia­ła ze czter­dzie­ści stóp śred­ni­cy, naj­wy­żej sześć wy­so­ko­ści, a ota­czał ją głę­bo­ki na ja­kieś trzy sto­py rów. Nic, cze­go do­brze wy­po­sa­żo­na pie­cho­ta nie sfor­so­wa­ła­by w pierw­szym ata­ku.

Ka­ile­an po­czu­ła na­gle w ustach smak spa­lo­ne­go drew­na, wło­ski na ca­łym jej cie­le unio­sły się.

Cza­ry! I to ja­kie!

Zer­k­nę­ła przez ra­mię. Tuż przed ata­ku­ją­cy­mi Uawa­ri Nahs po­wie­trze zda­wa­ło się fa­lo­wać jak nad roz­grza­ny­mi ska­ła­mi. Moc wy­peł­ni­ła je pa­ję­czą sie­cią bor­do­wych wy­ła­do­wań, po czym na­gle zbie­gła się w je­den błysz­czą­cy punkt.

Ka­ile­an ścią­gnę­ła To­ry­no­wi cu­gle, osa­dza­jąc go w miej­scu, wrza­snę­ła na całe gar­dło i unio­sła w górę rękę z łu­kiem.

Od­dział pie­cho­ty za­trzy­mał się na­tych­miast, zbił cia­śniej, tar­cze utwo­rzy­ły wo­kół nie­go ścia­ny i dach. I w tej chwi­li eks­plo­do­wał przed nimi czar.

W po­wie­trzu utwo­rzył się ogni­sty kwiat, sze­ro­ko, jak roz­kła­da­ją­cy skrzy­dła do lotu orzeł, przez oka­mgnie­nie za­stygł w bez­ru­chu, ja­śnie­jąc od cie­płej bar­wy do­ga­sa­ją­ce­go żaru do ra­nią­ce­go źre­ni­ce bla­sku po­łu­dnio­we­go słoń­ca.

I spadł na opan­ce­rzo­ną pie­cho­tę.

Za­sy­cza­ło, jak­by ktoś chlu­snął wodą w ko­wal­skie pa­le­ni­sko, unio­sły się kłę­by pary i mo­kre­go po­pio­łu. Na chwi­lę ca­łość znik­nę­ła za sza­rom­gli­stą za­sło­ną.

Ryk, któ­ry roz­darł po­wie­trze, zda­wał się wstrzą­sać grun­tem. Para i dym eks­plo­do­wa­ły na wszyst­kie stro­ny, a ko­lum­na Uawa­ri Nahs wy­ło­ni­ła się spod nich przy­ci­śnię­ta do zie­mi ogni­stą pię­ścią. Gru­by na kil­ka stóp wał pło­mie­ni przy­tu­lił się do niej, za­my­ka­jąc ze wszyst­kich stron. Jak­by pie­szych przy­kry­to pół­mi­skiem żaru.

Nie ru­szą się, Ka­ile­an zro­zu­mia­ła to w jed­nej chwi­li. Nie pój­dą na­przód, póki czar trwa. Jak dłu­go wy­trzy­ma­ją ich mo­kre zbro­je?

Gar­niec zna­lazł się przy niej z twa­rzą wy­krzy­wio­ną wście­kłym gry­ma­sem.

— Po­wie­trze! — krzyk­nął.

— Co?

— Za­bio­rą im po­wie­trze! Wy­pa­lą je!

Tak. Nie cho­dzi­ło o żar. Ogień po­chła­nia po­wie­trze. Ogień sam jest na wpół żywy, więc za­bie­ra z po­wie­trza to, co nie­zbęd­ne do ży­cia in­nym.

Przed Ka­ile­an po­ja­wi­ły się dwie dro­gi, dwie de­cy­zje. Mię­dzy jed­nym a dru­gim ude­rze­niem ser­ca wy­bra­ła lep­szą. Chy­ba.

Ber­deth w jej gło­wie za­war­czał tyl­ko, a Gar­niec aż ścią­gnął ko­nio­wi cu­gle, wi­dząc spo­sób, w jaki ob­na­ży­ła zęby.

Się­gnę­ła do koł­cza­nu po kil­ka ostat­nich strzał.

— Za mną!

Ru­nę­li cwa­łem, pięć­dzie­siąt jar­dów dzie­lą­ce ich od oko­pu prze­mknę­ło pod koń­ski­mi brzu­cha­mi nie­po­strze­że­nie. Obroń­cy przy­po­mnie­li so­bie o nich zbyt póź­no, bo do­pie­ro gdy od­dział Ka­ile­an wje­chał w rów przed umoc­nie­nia­mi, po­mknę­ły im na spo­tka­nie strza­ły i ka­mie­nie.

Coś świ­snę­ło jej koło gło­wy, uchy­li­ła się i wy­rzu­ca­jąc nogi ze strze­mion, sta­nę­ła na sio­dle. Już byli przy wale. W tej po­zy­cji zna­la­zła się do po­ło­wy pier­si po­wy­żej szczy­tu oko­pu. Cię­ci­wa jej łuku brzęk­nę­ła i je­den z żoł­nie­rzy w pła­skim heł­mie zwa­lił się na zie­mię z drzew­cem wy­sta­ją­cym z oczo­do­łu.

Jeźdź­cy wo­kół też już sta­wa­li w sio­dłach, szy­li z łu­ków do wnę­trza szań­ca, któ­ryś wy­chy­lił się moc­no, oparł o wał i dźgał przed sie­bie włócz­nią.

Ka­ile­an za­re­je­stro­wa­ła to mi­mo­cho­dem, te­raz mia­ła do zro­bie­nia coś in­ne­go, dzi­kie­go i sza­lo­ne­go.

Od­bi­ła się i wsko­czy­ła na wał. Przy­klę­kła, na­pi­na­jąc łuk. Za­mie­rza­ją­cy się na nią czymś w ro­dza­ju gle­wii pie­chur za­char­czał na­gle i padł, tra­fio­ny strza­łą po­sła­ną przez jed­ne­go z jej kon­nych. Nie­waż­ne. Duch psa nie po­zwa­lał jej te­raz się za­sta­na­wiać, bać, roz­wa­żać da­rem­ne i nie­istot­ne „co by było gdy­by”.

Te­raz wal­czy­li.

Do­strze­gła ich od razu. Pię­ciu męż­czyzn pod sa­mym szań­cem, wszy­scy w bu­rych ku­bra­kach i po­dob­nych spodniach, wszy­scy oto­cze­ni sza­ro-czer­wo­ny­mi pa­sma­mi Mocy, któ­rą tka­li i kar­mi­li po­two­ra po­że­ra­ją­ce­go pie­cho­tę Uawa­ri Nahs.

Czas dla niej zwol­nił, jak­by ktoś wy­peł­nił po­wie­trze płyn­nym szkłem. Wi­dzia­ła wy­raź­nie ból i cier­pie­nie na twa­rzach cza­row­ni­ków. Ich od­sło­nię­tą skó­rę po­kry­wa­ły śla­dy po­pa­rzeń, sza­ty gdzie­nie­gdzie dy­mi­ły, wło­sy jed­ne­go z nich zwę­gli­ły się już i przy­po­mi­na­ły te­raz krót­ką szcze­ci­nę. Wszy­scy nad­uży­li Mocy, przez wie­le go­dzin prze­pusz­cza­jąc aspek­to­wa­ną ma­gię przez wła­sne cia­ła, a te­raz, w ostat­nim ak­cie de­spe­rac­kiej obro­ny, nisz­czy­li je do szczę­tu.

By­le­by za­bić jak naj­wię­cej wro­gów.

Obłęd. Ale zbyt dłu­go jeź­dzi­ła z cza­ar­da­nem, zbyt do­brze zna­ła woj­nę z tej stro­ny, by tego nie zro­zu­mieć.

I nie do­ce­nić.

Strze­li­ła, raz, dru­gi i trze­ci. Ten ruch – na­piąć cię­ci­wę do po­licz­ka, cel, strzał, ko­lej­ny po­cisk, na­piąć, cel, strzał, ko­lej­ny po­cisk… – był wpi­sa­ny w jej cia­ło jak od­dy­cha­nie. Pierw­sze­go maga tra­fi­ła ide­al­nie w śro­dek ple­ców, ota­cza­ją­ca go Moc za­mi­go­ta­ła i zga­sła. Dru­gi do­stał nie­czy­sto, w brzuch, za­wył krót­ko, a nim upadł, trze­cia strza­ła wbi­ła się w gar­dło jego kam­ra­ta.

Trzech z pię­ciu. Dość, by prze­rwać pod­trzy­my­wa­nie cza­ru.

Zsu­nę­ła się z wału, jed­nym su­sem zna­la­zła w sio­dle, za­gwiz­da­ła do od­wro­tu.

Po­pę­dzi­li w stro­nę lasu, szy­jąc ostat­ni­mi strza­ła­mi za sie­bie.

Ka­ile­an zer­k­nę­ła w stro­nę pie­cho­ty. Ogni­sty ca­łun wła­śnie przy­ga­sał, dwóch zmę­czo­nych ma­gów to za mało, aby go utrzy­mać, i na­gle set­ka czar­no­skó­rych ol­brzy­mów po­de­rwa­ła się z zie­mi, strą­ca­jąc z sie­bie po­piół i reszt­ki żaru, po czym ru­nę­ła na sza­niec.

Jej od­dział aż sta­nął w miej­scu, bez roz­ka­zu, bo nie każ­dy ma choć raz w ży­ciu szan­sę zo­ba­czyć coś ta­kie­go. Uawa­ri Nahs bie­gli, jak­by na­są­czo­ne wodą pi­ko­wa­ne pan­ce­rze nic nie wa­ży­ły, sa­dzi­li dłu­gi­mi su­sa­mi ni­czym sta­do lwów pę­dzą­cych do ran­nej ofia­ry, a z ich pier­si wy­do­by­wał się prze­raź­li­wy ryk. Do­pa­dli oko­pu w kil­ka­na­ście ude­rzeń ser­ca, obroń­cy le­d­wo zdą­ży­li po­słać im kil­ka strzał, i po pro­stu prze­la­li się na dru­gą stro­nę. Pierw­si pod wa­łem zna­leź­li się tar­czow­ni­cy, przy­tu­li­li do nie­go, unie­śli pa­wę­że nad gło­wy, two­rząc sze­ro­ki po­dest znaj­du­ją­cy się le­d­wo sto­pę po­ni­żej szczy­tu szań­ca. Dru­gi sze­reg wo­jow­ni­ków z tar­cza­mi sta­nął za nimi, uniósł tar­cze, ukląkł, trze­ci sku­lił się, po­chy­la­jąc ni­sko. W mniej niż trzy, czte­ry ude­rze­nia ser­ca przed wa­łem wy­rósł rząd scho­dów utwo­rzo­nych z cięż­kich tarcz, po któ­rych resz­ta pie­cho­ty wdar­ła się do środ­ka.

Szczęk sta­li, nie­ludz­ki wrzask, drgnie­nie Mocy zdła­wio­ne w za­rod­ku, dzi­kie, skom­lą­ce wy­cie urwa­ne w pół tonu. A po­tem coś, co mo­gło być ludz­ką gło­wą, po­szy­bo­wa­ło zza oko­pu i tur­la­jąc się po zie­mi, za­trzy­ma­ło kil­ka­na­ście kro­ków da­lej.

I tyle.

Nie było po­trze­by ści­ga­nia ucie­ka­ją­cych wro­gów, bo z szań­ca nie uszedł nikt.

* * *

Na­ra­da u Ka­he­la-saw-Kir­hu od­by­ła się oko­ło po­łu­dnia. Wro­ga od­par­to. Obo­zo­wi­sko li­za­ło rany za­da­ne przez ogień i stal. Przez całe przed­po­łu­dnie przy­cho­dzi­ły wie­ści o stra­tach – za­bi­tych i ran­nych, znisz­czo­nych za­pa­sach, stra­to­wa­nych po­lach, wy­rżnię­tych zwie­rzę­tach i stud­niach za­nie­czysz­czo­nych wrzu­co­ny­mi do nich cia­ła­mi… Li­ta­nia, któ­rą Ka­ile­an wy­słu­chi­wa­ła w na­mio­cie do­wód­cy nie­wol­ni­czej ar­mii, była dłu­ga i po­nu­ra.

A miny Krwa­we­go Ka­hel­le, Pore Lun Dha­ro i Kor’bena wska­zy­wa­ły na to, że stra­ty te były czymś wię­cej niż tyl­ko zwy­kły­mi wo­jen­ny­mi kosz­ta­mi. Do­tknę­ły tych męż­czyzn oso­bi­ście, jak­by to, że ktoś ośmie­lił się pod­nieść rękę na lu­dzi po­zo­sta­ją­cych pod ich pro­tek­cją, był rów­no­znacz­ny z naj­strasz­liw­szą obe­lgą.

Uwa­re Lew trzy­mał się nie­co na ubo­czu, z dala od po­zo­sta­łych do­wód­ców, a jego po­sta­wa i mina wy­ra­ża­ły coś mię­dzy znie­cier­pli­wie­niem a sa­tys­fak­cją.

I od­kąd Ka­ile­an i La­skol­nyk we­szli do środ­ka, nie ode­zwał się ani sło­wem.

Kha-dar też się nie od­zy­wał. Sta­nął tyl­ko na­prze­ciw Ka­he­la i pa­trzył, jak ten po­rząd­ku­je roz­rzu­co­ne na sto­le pa­pie­ry i per­ga­mi­ny.

Tak mi­nę­ło kil­ka dłu­gich mi­nut, w cza­sie któ­rych po­nu­re wie­ści nie­ustan­nie spły­wa­ły do na­mio­tu do­wo­dze­nia, przy­no­szo­ne przez zmę­czo­nych, cza­sem po­krwa­wio­nych i nie­odmien­nie po­kry­tych war­stwą brud­ne­go po­pio­łu goń­ców. Wresz­cie Krwa­wy Ka­hel­le uniósł gło­wę, spoj­rzał wprost na La­skol­ny­ka.

— Dzię­ku­ję.

Ka­ile­an zdzi­wi­ła się. Moc­no. Są­dzi­ła, że spo­tka­ją się z wy­rzu­ta­mi i żą­da­niem po­mo­cy od Me­ekha­nu, że do­wód­ca bun­tow­ni­ków, by wstrzą­snąć ich su­mie­niem, rzu­ci im w twarz te ty­sią­ce za­bi­tych. To zna­czy, su­mie­niem Gen­no La­skol­ny­ka, jed­ne­go z naj­waż­niej­szych lu­dzi Im­pe­rium. Ale za­dzi­wie­nie bły­ska­wicz­nie przy­ga­sło, stłu­mio­ne przez obez­wład­nia­ją­cą chęć po­ło­że­nia się, zwi­nię­cia w kłę­bek i za­śnię­cia. Le­d­wo pół go­dzi­ny temu wy­rzu­ci­ła Ber­de­tha z gło­wy.

Ode­pchnię­cie du­cha psa od wła­snej du­szy znów przy­po­mi­na­ło ze­rwa­nie za­schnię­te­go, po­kry­te­go stru­pem opa­trun­ku. Bo­la­ło i przy­nio­sło znu­że­nie, ja­kie­go daw­no nie czu­ła. Każ­da z ostat­nich kil­ku­na­stu go­dzin spę­dzo­nych w sio­dle zwa­li­ła się na nią stu­fun­to­wym ka­mie­niem. Ubra­nie le­pi­ło jej się do cia­ła i śmier­dzia­ło, otar­cia i si­nia­ki bo­la­ły, a dłu­gie cię­cie na łyd­ce, któ­re za­ro­bi­ła nie wie­dzieć kie­dy, pie­kło. To nie­spra­wie­dli­we, że resz­ta od­dzia­łu mo­gła od­po­czy­wać, a ją La­skol­nyk przy­wlókł tu­taj.

No, ale mia­ła ro­bo­tę do wy­ko­na­nia, więc nie bę­dzie pła­kać.

— Twoi lu­dzie są wię­cej war­ci niż sza­ble i łuki, któ­re dzier­żą w gar­ści — kon­ty­nu­ował do­wód­ca nie­wol­ni­ków.

— Już o tym mó­wi­li­śmy. — La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi. — Są. A pod­ję­li­śmy wal­kę, bo nie było wy­bo­ru. Nie trak­tuj­cie tego jak ofi­cjal­nej po­mo­cy Im­pe­rium.

— Praw­da, nie było i nie po­trak­tu­je­my. — Pore Lun Dha­ro też po­chy­lił się nad sto­łem, uśmiech­nął krzy­wo. Bły­ska­wi­ce wy­ta­tu­owa­ne na jego pier­si wy­chy­nę­ły zza ka­mi­zel­ki krwa­wym śla­dem. — Gdy­by­ście mie­li oka­zję uciec, na­wet by­ście się na nas nie obej­rze­li.

— Za­pew­ne tak. — Ko­lej­ne wzru­sze­nie ra­mion okra­szo­ne gry­ma­sem znie­cier­pli­wie­nia wska­zy­wa­ło, że ge­ne­rał nie ma za­mia­ru tra­cić cza­su na głu­po­ty. — Mam wła­sne obo­wiąz­ki i przy­się­gi. I nie po to tu przy­je­cha­łem.

— Wy­star­czy. — Krwa­wy Ka­hel­le krót­kim ge­stem po­wstrzy­mał ko­czow­ni­ka od ką­śli­wej od­po­wie­dzi. — I tak dzię­ku­ję. Dzię­ku­je­my. Stra­ci­li­by­śmy wię­cej lu­dzi, gdy­by nie wy.

Ka­ile­an do­pie­ro te­raz do­strze­gła, jak bar­dzo ten męż­czy­zna był zmę­czo­ny, jak bar­dzo zmę­cze­ni byli oni wszy­scy. Cały wie­czór i całą noc do­wo­dzi­li, wzmac­nia­li obro­nę, szy­ko­wa­li kontr­atak. W cha­osie, w ciem­no­ściach i dy­mie, zdo­ła­li za­pa­no­wać nad taką masą lu­dzi, nie do­pu­ści­li do upad­ku mo­ra­le, do pa­ni­ki. Ni­ski Bły­ska­wi­ca jeź­dził po ca­łym polu wal­ki, rzu­ca­jąc swo­je szczu­płe siły tam, gdzie prze­ciw­nik uzy­ski­wał choć chwi­lo­wą prze­wa­gę, Kor’ben Ol­he­war oso­bi­ście usta­wił mały ta­bor z kil­ku­dzie­się­ciu wo­zów, któ­rym za­gro­dził dro­gę głów­nym si­łom wro­ga i za­trzy­mał je przez dwie naj­gor­sze noc­ne go­dzi­ny. A saw-Kir­hu do­wo­dził nimi wszyst­ki­mi, zbie­rał mel­dun­ki, wy­sy­łał roz­ka­zy… Kha-dar to­wa­rzy­szył mu przez część nocy i stwier­dził po­tem, że ktoś, kto tak szyb­ko i spraw­nie za­pa­no­wał nad sy­tu­acją, po­wi­nien no­sić błę­kit na płasz­czu.

Rzad­ko sły­sza­ło się taką po­chwa­łę z ust La­skol­ny­ka.

Ale te­raz mach­nął tyl­ko ręką ze znie­cier­pli­wie­niem. Nie ma o czym mó­wić. Zaj­mij­my się waż­niej­szy­mi spra­wa­mi.

— Wie­cie już, kto to był?

Do­wód­cy nie­wol­ni­czej ar­mii wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, a Krwa­wy Ka­hel­le zgrzyt­nął zę­ba­mi.

— Ge­ghij­czy­cy. Pół­noc­ni Ge­ghij­czy­cy. Pod do­wódz­twem Han­ta­ra Seh­ra­wi­na.

— On sam? Tu­taj?

— Oso­bi­ście. Z trze­ma albo czte­re­ma tu­zi­na­mi ma­gów ognia i dwu­dzie­sto­ma ty­sią­ca­mi woj­ska. Mniej wię­cej.

Ka­ile­an nie­wie­le to mó­wi­ło. Za­rów­no na­zwa kra­ju, jak i imię ja­kie­goś tam ge­ne­ra­ła czy księ­cia nie bu­dzi­ły żad­nych sko­ja­rzeń. Ale La­skol­nyk naj­wy­raź­niej wie­dział od razu, o kim mowa. Za­sta­na­wiał się przez chwi­lę. Wresz­cie pod­szedł do sto­łu, się­gnął po jed­ną z map.

— Ge­ghii jest tu. — Pa­lec kha-dara błą­dził po per­ga­mi­nie. — Gra­ni­cę mają z pięć­dzie­siąt, może sześć­dzie­siąt mil stąd. Do­kład­na ta mapa?

— Tak.

— No to pra­wie sześć­dzie­siąt. Jak was tak po­de­szli?

Za­kło­po­ta­nie prze­mknę­ło przez twa­rze wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn. Na­wet Uwa­re Lew opu­ścił wzrok.

— Przez Wa­he­si — mruk­nął wresz­cie. — Uzna­li­śmy, że tam­tej­szy ksią­żę tak się nas boi, że nie mu­si­my się za bar­dzo pil­no­wać od po­łu­dnia. Seh­ra­win zo­sta­wił sło­nie, ar­ty­le­rię, ta­bo­ry, wszyst­ko, co mo­gło go opóź­niać, i po­ma­sze­ro­wał przez to za­sra­ne księ­stew­ko z pie­cho­tą i jaz­dą. Ob­szedł nas od po­łu­dnia, po­tem ru­szył na pół­noc i ude­rzył z za­cho­du, ze stro­ny, z któ­rej nie spo­dzie­wa­li­śmy się ata­ku. A my mie­li­śmy wczo­raj szczę­ście. Dużo wię­cej szczę­ścia, niż na to za­słu­gu­je­my.

La­skol­nyk spoj­rzał wy­cze­ku­ją­co na czar­no­skó­re­go ol­brzy­ma, ale to Ka­hel-saw-Kir­hu udzie­lił mu od­po­wie­dzi.

— Wiatr ucichł. Za­zwy­czaj o tej po­rze roku wia­try wie­ją z za­cho­du. Dla­te­go Ge­ghij­czy­cy pod­pa­li­li las z tam­tej stro­ny. Gdy­by wia­ło jak przez ostat­nie dni, pło­mie­nie po­żar­ły­by dżun­glę stąd aż po rów­ni­ny dwa­dzie­ścia mil na wscho­dzie. Ale wiatr ucichł i…

— Póź­niej zło­żysz dzięk­czy­nie­nie, Dress. Albo Pani Losu, albo ja­kimś lo­kal­nym du­chom, któ­re nie chcia­ły przy­piec so­bie tył­ków. — La­skol­nyk znów po­chy­lił się nad mapą. — Gdzie ucie­ka­ją nie­do­bit­ki?

— W stro­nę Po­mwe.

— Dla­cze­go tam?

Ka­ile­an stłu­mi­ła uśmie­szek. Męż­czyź­ni w na­mio­cie na­wet nie za­uwa­ży­li, jak jej kha-dar prze­jął przy­wódz­two. Jesz­cze nie do­wo­dził, ale gdy­by rzu­cił ja­kiś roz­kaz, za­pew­ne w pierw­szym od­ru­chu po­bie­gli­by go wy­ko­nać. Na ra­zie tyl­ko słu­cha­li i od­po­wia­da­li na py­ta­nia. Szyb­ko i do­kład­nie. Tak jak Krwa­wy Ka­hel­le te­raz.

— Od­cię­li­śmy ich od po­łu­dnia i wscho­du. Na za­cho­dzie są wzgó­rza z la­sem tak gę­stym, że pta­ki nie la­ta­ją mię­dzy drze­wa­mi, bo nie mają jak roz­ło­żyć skrzy­deł, a za nimi wiel­kie rów­ni­ny, gdzie czar­ne ple­mio­na nie wi­ta­ją lu­dzi z tu­tej­szych księstw kwia­ta­mi. Zo­stał im je­den kie­ru­nek. Pół­noc. A Po­mwe jest po dro­dze.

Po­mwe. Ta na­zwa wy­wo­ły­wa­ła u wszyst­kich gniew. Ka­ile­an nie po­trze­bo­wa­ła Ber­de­tha, żeby go po­czuć. Gorz­ki, kwa­śny, do­ma­ga­ją­cy się ze­msty za po­mor­do­wa­nych.

La­skol­nyk też wy­czuł na­stro­je w na­mio­cie.

— Ilu lu­dzi ma Seh­ra­win? — za­py­tał, nie pod­no­sząc gło­wy znad mapy.

Twarz Ka­he­la-saw-Kir­hu przy­bra­ła ostroż­ny wy­raz.

— Nie wie­my do­kład­nie. Wy­sła­łem za nimi zwia­dow­ców. Naj­wy­raź­niej oca­lił swo­ją gwar­dię, Rude Psy, w sile dwóch ty­się­cy. Dru­gie tyle pew­nie zbie­rze z tych, któ­rzy ucie­ka­ją te­raz przez dżun­glę. Może wię­cej, może mniej… Zo­ba­czy­my.

To „zo­ba­czy­my” po­wie­dzia­ło wszyst­ko o pla­nach nie­wol­ni­ków.

— Pój­dzie­cie za nimi — La­skol­nyk nie py­tał.

— Tak — przy­tak­nę­li jed­no­gło­śnie. Na­wet Uwa­re.

— Ze­msta?

Pore Lun Dha­ro uśmiech­nął się dra­pież­nie.

— Je­śli Po­mwe wpu­ści go za mury…

Ale Krwa­wy Ka­hel­le wes­tchnął i po­krę­cił gło­wą.

— Nie. Nie tyl­ko ze­msta. W Ge­ghii Pół­noc­nym Han­tar Seh­ra­win jako je­dy­ny sku­tecz­nie stłu­mił bunt. Że­la­zem, ogniem i krwią. Nie­wie­lu na­szym uda­ło się w ogó­le wy­rwać z jego księ­stew­ka. Je­śli te­raz go do­bi­je­my, je­śli za­tknie­my jego gło­wę na włócz­ni, po­wsta­nie za­pło­nie tam jak stóg sia­na. Bez księ­cia, bez ar­mii…

Prze­rwał, za­cze­kał, aż ge­ne­rał spoj­rzy na nie­go.

— Ude­rze­nie na Bia­łe Ko­no­we­ryn, na Mia­sto Aga­ra, by­ło­by błę­dem, całe Po­łu­dnie zjed­no­czy­ło­by się w obro­nie Oka. Na­wet Wa­he­si i Bah­da­ra po­sła­ły­by na nas woj­ska. Ale tu­taj jest jesz­cze je­den wiel­ki, peł­no­mor­ski port. W Ge­ghii Po­łu­dnio­wym. A w por­cie są stat­ki, wie­le stat­ków, któ­ry­mi bę­dzie­my mo­gli po­pły­nąć na pół­noc. Do domu. Ge­ghii Po­łu­dnio­we ma mało woj­ska i nie­do­łęż­ne­go wład­cę, więc je­śli znisz­czy­my do koń­ca ar­mię Seh­ra­wi­na, z ła­two­ścią opa­nu­je­my uj­ście Per­sa­lii i zmu­si­my oba te księ­stew­ka do ustępstw.

Za­sko­czy­li ją. Więc taki mie­li plan? Czy do­wód­ca nie­wol­ni­czej ar­mii zda­wał so­bie spra­wę, ile stat­ków po­trze­ba, by prze­wieźć sto czy dwie­ście ty­się­cy lu­dzi? Ile to bę­dzie trwa­ło i kosz­to­wa­ło? Ka­pi­ta­no­wie okrę­tów nie sły­ną z mięk­kich serc, a je­śli po­czu­ją się za­gro­że­ni, po pro­stu uciek­ną na mo­rze. Trud­no ich zmu­sić do współ­pra­cy siłą, a ku­pić… Gdzie ten bez­den­ny skar­biec, któ­ry za­pew­ni nie­wol­ni­kom pie­nią­dze na trans­port?

Je­śli La­skol­nyk też o tym po­my­ślał, nie dał po so­bie nic po­znać.

— Wyj­dzie­cie z la­sów na rów­ni­ny, gdzie sło­nie wdep­czą was w zie­mię — rzu­cił krót­ko, stu­ka­jąc pal­cem w mapę.

— Nie, je­śli tu­taj do­koń­czy­my spra­wę z Seh­ra­wi­nem. Wte­dy nie bę­dzie już wojsk, któ­re mo­gły­by nas po­wstrzy­mać. Bez wspar­cia pie­cho­ty, kon­ni­cy, łucz­ni­ków i ma­gów reszt­ka jego ar­mii jest gów­no war­ta. Za­bi­je­my i zje­my ich sło­nie, po­dob­no są dość smacz­ne, zdo­bę­dzie­my ma­chi­ny ob­lęż­ni­cze i dość bro­ni, by uzbro­ić się jak na­le­ży. A za­nim tu­tej­si ksią­żę­ta do­ga­da­ją się ze sobą, za­nim doj­dą do po­ro­zu­mie­nia, któ­ry z nich ma po­skro­mić tę dzi­ku­skę za­sia­da­ją­cą na tro­nie Ko­no­we­ryn, my bę­dzie­my mie­li sto ty­się­cy żoł­nie­rzy. Co ty na taki plan, ge­ne­ra­le?

La­skol­nyk zmie­rzył go wzro­kiem. Po­tem zer­k­nął na stół i pod­niósł pa­pier po­kry­ty rów­ny­mi rzę­da­mi li­ter i cyfr.

— Dużo bro­ni zdo­by­li­ście dzi­siej­szej nocy?

— Spo­ro jest znisz­czo­nej. Zwłasz­cza tam, gdzie wal­czy­li Uawa­ri Nahs.

Nie dało się nie za­uwa­żyć uśmie­chu Uwa­re Lwa. Ale Ka­hel-saw-Kir­hu też się uśmie­chał, gdy kon­ty­nu­ował:

— Ale mamy dość pan­ce­rzy, heł­mów, tarcz, mie­czy i włócz­ni, by uzbro­ić trzy peł­ne puł­ki. I pra­wie dwa ty­sią­ce świet­nych woj­sko­wych łu­ków. I ze trzy set­ki ka­wa­le­ryj­skich koni oraz kil­ka razy wię­cej woj­sko­wych rzę­dów.

Spo­waż­niał na­gle.

— Moja proś­ba, ge­ne­ra­le, się nie zmie­ni­ła. Po­trze­bu­ję ko­goś, kto po­je­dzie z po­sel­stwem do De­any d’Klle­an. Kto może prze­mó­wić nie tyl­ko w na­szym imie­niu, ale i w imie­niu Im­pe­rium. Nie chce­my z nią wal­czyć. Więk­szość nie­wol­ni­ków z Ko­no­we­ryn jest już u nas. Niech wy­zwo­li resz­tę i po­zwo­li nam do­koń­czyć spra­wę z Han­ta­rem. Po­ma­sze­ru­je­my na Ge­ghii, a po­tem… do domu. Je­śli Wiel­ka Mat­ka po­zwo­li.

Ka­ile­an zer­k­nę­ła na twarz La­skol­ny­ka. Nic. Na­wet ona nie po­tra­fi­ła nic z niej wy­czy­tać.

Co my­ślał? Co pla­no­wał? Nie­waż­ne. Kha-dar to kha-dar. Bę­dzie wie­dział, co trze­ba zro­bić.

Wresz­cie ge­ne­rał ski­nął gło­wą.

— Do­brze. Po­je­dzie­my. Ale za­nim prze­mó­wię w wa­szej spra­wie, prze­mó­wię w imie­niu Im­pe­rium, bo to da nam szan­sę, żeby nie po­wie­si­li nas na pierw­szym drze­wie.

Kor’ben Ol­he­war uśmiech­nął się lek­ko.

— By­łem kie­dyś w Bia­łym Ko­no­we­ryn. Tam nie ma drzew dość wy­so­kich dla ta­kiej oso­bi­sto­ści.

Spoj­rze­nie La­skol­ny­ka star­ło uśmiech z twa­rzy Wo­za­ka.

— Nie są­dzę, bym mu­siał je­chać aż do sto­li­cy. Spo­tkam się z Pa­nią Pło­mie­ni gdzieś w po­ło­wie dro­gi, bo gdy tyl­ko ro­zej­dzie się wieść, że ob­le­ga­cie Po­mwe, wy­ru­szy prze­ciw wam z całą ar­mią.

* * *

Obóz Puł­ku Wil­ka, w któ­rym cza­ar­dan od­po­czy­wał, zdą­żył się już zwi­nąć. Zni­kły na­mio­ty, po ogni­skach zo­sta­ły tyl­ko wy­pa­lo­ne w tra­wie czar­ne krę­gi, usu­nię­to sto­ja­ki z bro­nią i warsz­tat ko­wal­ski. Je­dy­nie pod wschod­nią stro­ną wału kil­ku­dzie­się­ciu naj­cię­żej ran­nych żoł­nie­rzy cze­ka­ło na ewa­ku­ację.

Ka­ile­an ude­rzy­ło to, jak o nich po­my­śla­ła. Żoł­nie­rze. Nie „bun­tow­ni­cy”, albo „nie­wol­ni­cy”. Żoł­nie­rze.

Od­dział, w któ­rym wal­czy­ła przez więk­szość nocy, któ­rym do­wo­dzi­ła, nie ustę­po­wał za­cię­to­ścią ani dys­cy­pli­ną za­wo­do­wej ka­wa­le­rii. Ale było w nich coś jesz­cze. Im­pe­rial­ni żoł­nie­rze, ple­mien­ni wo­jow­ni­cy, na­wet Bły­ska­wi­ce Yawe­ny­ra za­wsze mają świa­do­mość, że ostat­nią de­ską ra­tun­ku jest rzu­ce­nie bro­ni i pod­da­nie się. Niech­by i oku­pio­ne wie­lo­let­nią nie­wo­lą, ale za­wsze jest szan­sa, że wróg nie usie­cze cię na miej­scu. Może po­obi­ja ci ko­ści, z pew­no­ścią ob­ra­bu­je i znie­wo­li, lecz po­zwo­li żyć.

Żyć… wię­cej nie trze­ba.

W tych żoł­nier­zach tego nie wi­dzia­ła. Chę­ci ży­cia za wszel­ką cenę. Nie, nie chę­ci: wia­ry, że pod­da­nie się może oca­lić ży­cie. Szli do wal­ki ze świa­do­mo­ścią, że ta dro­ga jest dla nich za­mknię­ta, i mimo to nie oglą­da­li się za sie­bie. Bez wa­ha­nia. Nie­do­brze jest mieć ta­kich lu­dzi za wro­gów.

La­skol­nyk zmie­rzał ku na­mio­tom cza­ar­da­nu. Mil­czał, wpa­trzo­ny w punkt mię­dzy koń­ski­mi usza­mi, po­ru­szał tyl­ko od cza­su do cza­su szczę­ką, jak­by prze­żu­wał ka­wa­łek rze­mie­nia. Ka­ile­an nie prze­szka­dza­ła mu. Od­kąd opu­ści­li na­ra­dę u Krwa­we­go Ka­hel­le, mia­ła świa­do­mość, że cię­żar, jaki kha-dar bie­rze na bar­ki, jest sto razy więk­szy, niż my­śla­ła. Ich grup­ka wrzu­co­na mię­dzy roz­pę­dzo­ne żar­na po­wstań­czej ar­mii, ko­no­wer­skich wojsk i in­te­re­sów Me­ekha­nu – oraz, bądź­my szcze­rzy, in­te­re­sów wie­lu in­nych sił, o któ­rych nie mie­li po­ję­cia – mo­gła zo­stać zmie­lo­na na proch. Albo za­wa­żyć o lo­sach ty­się­cy. Do­wód­ca za­uwa­żył wresz­cie, że dziew­czy­na mu się przy­glą­da, ścią­gnął cu­gle, zrów­nu­jąc ich ko­nie.

— Za­my­śli­łaś się, Ka­ile­an.

— Ja? Ja tyl­ko sie­dzę w sio­dle, z łuku strze­lam i cza­sem sza­blą mach­nę. O czym tu my­śleć?

— Aha… Po­gra­tu­lo­wa­łem ci już ata­ku na cza­row­ni­ków?

— A cze­go tu gra­tu­lo­wać?

— Ude­rzy­łaś, gdy więk­szość do­wód­ców ucie­kła­by, wi­dząc taki po­kaz ma­gii. Zro­bi­łaś, co na­le­ża­ło, kie­dy trze­ba i do­kład­nie tak, jak po­win­no to zo­stać zro­bio­ne.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Sama nie wie­dzia­ła, ile w tym było jej wła­snej od­wa­gi, a ile de­ter­mi­na­cji Ber­de­tha.

— Mia­łam szczę­ście. I głu­pio by­ło­by po­zwo­lić im spa­lić pie­cho­tę, sko­ro już tak umę­czy­li­śmy cza­row­ni­ków. Te­raz Uawa­ri Nahs mają u nas dług.

Ge­ne­rał zba­dał uważ­nym spoj­rze­niem jej twarz. Po to wy­bra­li się na na­ra­dę we dwój­kę. Wszy­scy pa­trzy­li na La­skol­ny­ka, ob­ser­wo­wa­li La­skol­ny­ka i słu­cha­li, co La­skol­nyk mówi. Na to­wa­rzy­szą­cą mu małą blon­dyn­kę le­d­wo ra­czy­li rzu­cić okiem.

Za to ona mo­gła ob­ser­wo­wać ich do woli.

— Ale to ni­cze­go nie zmie­nia, praw­da? — za­py­tał.

— Nie. Na pew­no nie. Czar­ni nie­wol­ni­cy nie pój­dą na wschód. Nie, gdy kil­ka­dzie­siąt mil stąd otwie­ra im się dro­ga do domu.

Po to wła­śnie tam była. By pa­trzeć i słu­chać. Gdy Ka­hel-saw-Kir­hu wspo­mi­nał o do­bi­ciu Han­ta­ra Seh­ra­wi­na i po­now­nym roz­nie­ce­niu po­wsta­nia w Ge­ghii Pół­noc­nym, Uwa­re Lew miał twarz jak wy­rzeź­bio­ną z ma­ho­niu. Na­wet brew mu nie drgnę­ła. A gdy pa­dły sło­wa o por­cie… przy­wód­ca Uawa­ri Nahs mi­mo­wol­nie, lek­ko, le­ciu­teń­ko, po­krę­cił gło­wą. Nie pój­dą na wschód. Zresz­tą, co by im to dało? Prze­cież nie po­pły­ną do Me­ekha­nu, a póź­niej­sza pró­ba po­wro­tu na za­chod­nią gra­ni­cę Da­le­kie­go Po­łu­dnia za­pew­ne skoń­czy­ła­by się rze­zią.

— A pod Po­mwe?

Ten błysk, któ­ry po­ja­wił się w oku czar­ne­go ol­brzy­ma, gdy pa­dła na­zwa mia­sta.

— Pod Po­mwe pój­dą. Dla ze­msty. I pew­nie dla łu­pów. Ale po­tem… Zo­sta­wią ich. Przy­kro mi, kha-dar.

Uśmiech­nął się tyl­ko.

— Dla­cze­go? Pew­nie wszy­scy się tego spo­dzie­wa­ją. Ale to zna­czy, że pod Po­mwe na­sza Pani Pło­mie­ni spo­tka całą po­tę­gę Krwa­we­go Ka­hel­le. Po­nad sto ty­się­cy nie­wol­ni­ków. A na­prze­ciw sta­nie ona i nie­do­bit­ki Ge­ghij­czy­ków, któ­re nie wia­do­mo, ile są war­te i co zro­bią.

— I my, kha-dar.

— No. I my. Tyl­ko tym ra­zem, je­śli los nie spła­ta nam fi­gla, bę­dzie­my po dru­giej stro­nie. Jako ofi­cjal­ne po­sel­stwo Im­pe­rium. Pa­mię­tasz?

Wy­obra­zi­ła to so­bie. Cza­ar­dan. Dy­plo­ma­ta­mi. Dag ob­wie­szo­na ple­mien­ny­mi amu­le­ta­mi, mała i py­ska­ta Lea, ple­czy­sty Jan­ne, na­wet na naj­więk­szym ko­niu wy­glą­da­ją­cy, jak­by do­sia­dał kuca, Ko­ci­mięt­ka z twa­rzą po­dra­pa­ną i opuch­nię­tą tak, że le­d­wo wi­dział na oczy. I resz­ta. Zbie­ra­ni­na. Ła­chu­dry. Po­wsi­no­gi odzia­ne byle jak i uzbro­jo­ne w byle co.

— Coś cię śmie­szy?

— Och, nic, kha-dar, zu­peł­nie nic.

Uśmie­cha­ła się na­wet wte­dy, gdy po roz­kul­ba­cze­niu i opo­rzą­dze­niu ko­nia kła­dła się na zbyt krót­ką drzem­kę.

Загрузка...