Po kilku godzinach jazdy kazali zasłonić im oczy, co Kailean trochę rozbawiło. Janne, Lea i Daghena też uśmiechali się pod nosem, ale Laskolnyk warknął tylko krótko: „Spokój!” i pierwszy pozwolił założyć sobie opaskę. Powstrzymała się od wzruszenia ramionami, kha-dar miał rację, ostentacyjne okazywanie niefrasobliwości w takiej sytuacji mogło kogoś skłonić do zadawania głupich pytań.
Lepiej, żeby nikt, nawet potencjalni sojusznicy, nie wiedział, jakimi umiejętnościami dysponuje ich grupka.
Zanim zawiązano jej oczy, podeszła do swojego konia.
— Toryn, tylko bez gryzienia.
Ogier parsknął i potrząsnął łbem.
— Mówię poważnie, nie będę znów płaciła komuś za stracone palce.
Trzymający uzdę jej wierzchowca wojownik gwałtownie przesunął dłoń w dół.
— Lepiej nie szarp za mocno — wyjaśniła uprzejmym tonem. — Potrafi też kopać.
Mężczyzna – sądząc po twarzy, jeden z weteranów w oddziale niewolników, być może nawet były żołnierz – posłał jej krzywy uśmiech i wymamrotał coś o cholernych koniarzach.
— Umie też wyczuć, gdy ktoś go nie lubi — kontynuowała, kiedy podano jej kawałek materiału. — Poza tym to dobry koń, tylko charakter ma wredny.
Zawiązała sobie oczy. Jeden z niewolników sprawdził, czy dobrze, po czym na oślep wskoczyła na siodło. Usiadła wygodniej.
Berdeth pojawił się obok, wyraźnie zaciekawiony. Nawiązała kontakt i pozwoliła, by zalały ją obrazy widziane jego oczami.
Dziwnie było patrzeć na siebie samą. Nieduża dziewczyna o jasnych włosach zaplecionych w krótki warkocz, dosiadająca wielkiego ogiera; wyglądała na jego grzbiecie jak małe dziecko, które wdrapało się na konia swojego ojca. Kolczuga, ciemne spodnie – duch psa nie przekazywał jej kolorów tak, jak zapamiętała – szabla przy boku i sajdak z łukiem przy siodle. Kołczan po drugiej stronie pierzył się strzałami. Właściwie, uznała po chwili, nie wygląda źle. Poprawiła się na koniu, obserwując się oczami psa. Podniosła dłoń do czoła, odgarnęła włosy…
— Uwaga! W drogę!
Toryn ruszył stępa, dostosowując się do kroków przewodnika. Zgodnie z poleceniem nie próbował nikogo gryźć, choć jeśli podróż potrwa dłużej i zacznie się nudzić, w końcu pewnie będzie chciał wypróbować zęby.
A może i kopyta.
Zagłębili się w las. Kailean dorastała w Olekadach i dobrze pamiętała tamtejsze bory jodłowe i sosnowe, szpalery pni z przycupniętymi u ich stóp mchami, paprociami i kępami traw. Tutejsze lasy były inne, drzewa i krzewy rozrastały się dziko, szaleńczo, wolna przestrzeń pojawiała się tylko tam, gdzie popracowali ludzie z żelazem w ręku. Krzaki, pnącza i listowie, wyrastające, zdawałoby się, wprost z ziemi. Jeśli cały ten kraj wyglądał podobnie, nic dziwnego, że armia niewolników nie bała się kawalerii. Tutaj dziesięciu pieszych strzelców mogło zatrzymać chorągiew jazdy. I nic też dziwnego, że Kahel-saw-Kirhu, jeśli to on rzeczywiście dowodził tą armią, wybrał Wyżynę Halesyjską jako miejsce założenia obozu. Dla meekhańskiego piechura to były wymarzone warunki.
Tylko że nie da się wygrać powstania, siedząc tylko między wzgórzami i czekając na cud.
Wędrowali gęsiego, wąską przesieką wydartą dżungli. Zieleń otaczała ich zewsząd, choć przekazywana oczyma ducha psa wyglądała raczej na ścianę szarości, a tunel zdawał się nie mieć początku ani końca. W pewnej chwili Kailean poczuła się nawet, jakby połknął ją wielki wąż. Kilka razy zakręcali, kluczyli i zbaczali, nie przejmowała się tym jednak, Berdeth potrafiłby wskazać jej drogę powrotną nawet w nocy i w deszczu.
Gdzieś po czterech godzinach jazdy zatrzymali się nad strumieniem, właściwie niewielką rzeczką, gdzie pozwolono im zdjąć opaski, zsiąść z koni i rozprostować nogi.
Członkowie czaardanu obserwowali oddział niewolników z ciekawością, ale bez nachalności. Z kilkudziesięciu ludzi zostało tylko piętnastu, reszta zniknęła, rozpłynęła się w lesie. Zapewne wrócili do pilnowania Pomwe. W tej chwili towarzyszyło im trzech weteranów, w tym siwobrody Luka-wer-Klytus, i tuzin lekkozbrojnych. Wszyscy działali sprawnie i szybko, napojono konie, rozdano suchary i po garści suszonych owoców. Postój miał być krótki.
— Nie boisz się, że spadniesz z takiego wielkiego konia?
Kailean aż drgnęła. Do licha, nie spodziewała się, że ktoś da radę tak ją podejść. Obok niej stała Koło, dziewczyna, którą Janne poderwał z ziemi kilka godzin wcześniej.
— Cicha jesteś. A jego mocno ściskam nogami — rzuciła wyświechtany tekst, pochylając się i poprawiając popręg.
— Aha — szczupła twarz zmarszczyła się w zamyśleniu, jakby Koło potrzebowała chwili, by przyswoić sobie tak proste stwierdzenie. Potem posłała jej szeroki uśmiech. — Mocne uda. A konie są smaczne. Jadłym.
Jadłym? Co to znaczy? Kpiła? Nabijała się z niej, odgrywając za to, że to właśnie ją schwytali? Czarne oczy miały absolutnie niewinny wyraz, jednak coś w tej twarzy sprawiało, że Kailean poczuła się nieswojo. Na dodatek meekh dziewczyny był dziwny, nosowy, szeleszczący, wcześniej odzywała się inaczej, bez takiego akcentu.
— Koło? — Siwobrody weteran podszedł do nich szybko, ale w jego ruchach była jakaś ostrożność. — To są przyjaciele.
Dziewczyna uśmiechnęła się, a Berdeth, którego Kailean przywołała przed chwilą, nagle przesłał jej całą gamę emocji – niepokój, strach, gniew. Zupełnie jakby zaraz mieli ruszyć do bitwy. W uśmiechu Koła było coś niepokojącego. Widziała już takie grymasy na twarzach ludzi ogarniętych szałem walki, pijanych krwią i śmiercią.
— Koło! — Luka-wer-Klytus złapał czarnooką za ramię, obrócił ku sobie i powiedział powoli — to przyjaciele. Nie one. Rozumiesz?
— Nosi żelazo. — Szczupła dłoń wyciągnęła się w stronę Kailean, dotknęła kolczugi.
— Ja też. Idź. Idź sprawdzić, czy droga przed nami jest czysta. — Pchnął dziewczynę lekko. — No, idź!
Koło wzdrygnęła się, przetarła oczy, uśmiechnęła jeszcze raz, już normalnie, po czym w kilku susach z kamienia na kamień przeskoczyła rzeczkę i już jej nie widzieli.
Kailean patrzyła, jak dziewczyna się porusza, z każdym krokiem inaczej, jakby zrzucała z siebie jakiś balast, po czym warknęła:
— Co to, do cholery, było?
Mężczyzna nie odrywał wzroku od ściany lasu, a wyraz jego twarzy był dziwnie miękki.
— Nie co, tylko kto — poprawił ją cicho. — Koło, jak rozumiem. Zazwyczaj nie zdarza jej się to w dzień, ale jest zdenerwowana, bo ją schwytaliście, a poza tym od kilku godzin nie widzieliśmy słońca. Wkrótce dojdzie do siebie, jak rozumiem.
No tak. Koło. Nie widziała słońca i była zdenerwowana. Oczywiście. To wyjaśnienie miało tyle sensu, co podcieranie się pokrzywą, ale jedno wydawało się jasne.
— Ta dziewczyna jest szalona.
— Zgadza się. Ale nie znam drugiego takiego zwiadowcy jak ona. Tylko czasem, gdy jest zmęczona albo zdenerwowana…
— Albo długo nie widzi słońca.
— Właśnie. Wtedy lekko odpływa. No i w czasie walki. W czasie walki zawsze.
— Opętana?
Na pograniczu, gdzie plemienna magia była równie często w użyciu jak dopuszczane przez Wielki Kodeks aspektowane czary, powiadano, że szaleńcy to otwarte drzwi dla duchów i demonów. W Imperium takich ludzi egzorcyzmowano, zamykano w wieżach lub w ostateczności zabijano. Ale tutaj? W tym dziwnym kraju, pośrodku rebelii? Kto wie, jakim dziwadłom pozwolono tu żyć.
Sama jesteś dziwadłem, pomyślała. Gdyby nie czaardan i Laskolnyk, pewnie wyłabyś przykuta do ściany w jakimś świątynnym szpitalu. Albo spłonęła na stosie.
Luka pokręcił głową.
— Nie. Znaleźliśmy ją w Uswarr. W kopalni złota, którą wyzwoliliśmy… którą próbowaliśmy wyzwolić — coś dziwnego stało się z jego głosem i oczyma. Jakby lód skuł jedno i drugie. — Za kwadrans ruszamy! — rozdarł się nagle. — Chcesz posłuchać?
Kha-dar wydał wyraźne polecenie, słuchać i zapamiętywać, co wszyscy mówią. Zbierać informacje nie tylko o tym, jak liczna i uzbrojona jest armia niewolników, ale też jacy ludzie ją tworzą. Jednakże nie była pewna, czy taka historia będzie miała jakąkolwiek wartość.
— A po co?
Weteran wzruszył ramionami.
— Żebyś wiedziała, z kim masz do czynienia, jak rozumiem? Żebyś następnym razem, jeśli Koło będzie się dziwnie zachowywać, nie próbowała jej odepchnąć albo uderzyć, jak rozumiem? Nie chciałbym tłumaczyć się generałowi z twojej śmierci.
Akurat. Koło nie dość, że była od niej trochę niższa i chyba lżejsza, to nie wychowywała się na Stepach ani nie walczyła z bandytami i Se-kohlandczykami pod dowództwem najlepszego kawalerzysty Imperium.
— Nie uśmiechaj się tak. Widziałaś ją w walce?
— A ty mnie?
— Jesteś w czaardanie Laskolnyka, wierzę, że dobrze robisz szablą i szyjesz z łuku, jak rozumiem. Ale widziałem raz, jak Koło przegryzła dorosłemu mężczyźnie gardło.
— Zębami?
— Nie, dupą. Jasne, że zębami. — Stary żołnierz przeniósł spojrzenie na las, podrapał się po głowie, skrzywił. — Uswarr było kopalnią złota pod samymi Magarhami. Ciężką kopalnią, twarde skały, żyły złotonośniej rudy wciśnięte między warstwy granitu jak żaba rozgnieciona przez kamień, niektóre grube ledwo na stopę. W takich kopalniach pracuje dużo dzieci. Niewolniczych dzieci, rozumiesz? Matki na plantacjach mówią: lepiej, żebym cię martwo urodziła, niż żebyś do kopalni trafił. Lepiej, żeby cię na polu zatłukli. A Uswarr było najgorszą z nich. Kopalni, rozumiesz? Zjeżdżało się jakieś sto stóp pod ziemię, tam był główny tunel, długi na ćwierć mili, a od niego odchodziły na boki czarne dziury w skale, które połykały dzieciaki i nie wypuszczały ich nigdy z powrotem. Jak tam któryś trafił, dawali mu młotek i dłuto, kilka worków na rudę i kazali kopać. Jedzenie i wodę dostawali, tylko gdy wyczołgali się z urobkiem. Podobno niektóre tunele miały po kilkaset łokci długości i były takie szerokie. — Rozłożył ręce na dwie stopy. — Rozumiesz. Jak glizdy w ziemi, dzieciaki ryły dziury tak, jak prowadziły je złoża rudy, i nigdy nie wychodziły na powierzchnię.
Kailean spróbowała sobie to wyobrazić, tunel tak wąski, że można tylko pełzać na kolanach albo brzuchu, ciemność, setki, może tysiące stóp skał nad głową.
— Oszalałabym.
— Nie wzięliby cię tam. Za duża jesteś. No, chyba że byłabyś auwini – popielną, i zrobiliby cię strażniczką. Nosiłabyś skórzany pancerz, krótki miecz, bat.
Przypomniało jej się, co Luka powiedział wcześniej do Koła. To przyjaciele, nie one.
— One?
— One. — Pokiwał głową, a jego oczy zrobiły się nagle dzikie i gniewne. — Suki przeklęte przez bogów. Auwini – popielne, niewolnice, ale z wyższej kasty, wiesz, takie, co to mają władzę nad innymi niewolnikami. Niektórym nie trzeba więcej do szczęścia, jak rozumiem. A wiesz, dlaczego właściciel kopalni wysłał do ich pilnowania baby? Bo podobno mężczyźni byli za miękcy. Bo dawali czasem dzieciakom odpocząć, nie za darmo oczywiście, trochę zabawy z dobrym wujkiem, zwłaszcza jak towar był świeży, dopiero przyjęty do roboty… właściwie wszystko jedno, chłopiec czy dziewczynka… rozumiesz? Co? Oburzona? Zawstydzona?
Nie. Urodziła się w rodzinie dzierżawców w Olekadach. Dorastała na Stepach, dobrze wiedziała, że gdyby nie przygarnęła jej wozacka rodzina, sama musiałaby sobie znaleźć „dobrego wujka”. Za miskę strawy i kąt do spania. Takie było życie. Ale czuła złość. Berdeth, odpowiadając na jej nastrój, obnażył widmowe zęby. Prawie zawarczała jak pies.
Siwy weteran pokiwał głową.
— Baby nie traciły czasu na takie zabawy, za to wyciskały z dzieciaków wszystko, aż nie zostawało nic. Podobno to one wymyśliły szczurzą beczkę.
Wyobraźnia podsunęła jej najbardziej oczywisty obraz, ale następne słowa Luki przekonały ją, że nawet wyobraźnia kogoś dorastającego na Stepach czasem zawodzi.
— Myślisz o takiej starej torturze, jak rozumiem. — Siwy żołnierz splunął na ziemię i pokręcił głową. — Nie, to nie to, dziewczyno. Niekiedy dzieciak nie wychodził z tunelu, rozumiesz? Długo nie wychodził. Może umarł, może przygniotło go osypisko, a może dopadł go skalny obłęd i wolał umrzeć w ciemności. Przez długi czas strażniczki posyłały w głąb tunelu inne dziecko, ale czasem ten obłąkany walczył i zabijał posłańca, a one musiały się tłumaczyć z dwóch trupów, rozumiesz. Więc kiedyś jedna z nich wpadła na pomysł: strażniczki wpakowały do beczki kilkadziesiąt szczurów i trzymały tam, na wpół oszalałe z głodu. A gdy dzieciak nie pojawiał się zbyt długo, wpuszczały szczury do tunelu. A po dniu albo dwóch, gdy ostatni szczur już uciekł, inny dzieciak wchodził tam, usuwał kości i kopał dalej. Mądre suki, jak rozumiem.
Kailean westchnęła głęboko. Berdeth szarpał się w jej głowie, w tej chwili nie tylko Koło mogłaby przegryźć komuś gardło.
— Nie chcę… nie chcę słyszeć więcej. Nie mów już.
— Za dużo, jak rozumiem? Ta opowieść już się kończy. Kahel posłał nas tam w trzystu ludzi, mieliśmy przeczesać okolicę, uwolnić tych, którzy chcą zdjąć obroże, wyciągnąć dzieciaki z kopalń. Zastaliśmy zniszczone maszyny i narzędzia, młyny, młoty do kruszenia urobku, piece do wytapiania złota, wszystko spalono albo rozbito. Z dymem poszło też koło wodne, napędzające miechy, które tłoczyły powietrze do kopalni. Na dole, w głównym tunelu, dało się jeszcze wytrzymać, ale w tych mniejszych… Suki, zanim uciekły i zniszczyły kopalnię, zatkały ich wyjścia gruzem i kamieniami. Jeden z nas zszedł tam… Myśleliśmy, że nikt nie przeżył, a tu nagle z jakiejś dziury wylazła ona.
— Koło?
— Ona sama. Ważyła, na oko, jakieś sześćdziesiąt funtów, była goła, tylko na łokciach i kolanach miała skórzane ochraniacze, od czołgania się w tunelach przetarte prawie na wylot. Spędziła pod ziemią łącznie trzy lata, sześć miesięcy i osiemnaście dni. Tak mówiła data na jej obroży, bo właściciele kopalni ryli w metalu informacje o dniu przyjęcia niewolnika do pracy. Była jedyną, która miała dość sił, by wydostać się z zamkniętego tunelu. Potem próbowała odetkać inne… ale nikt więcej z nich nie wyszedł.
Kailean spojrzała mu w oczy.
— To ty zszedłeś do kopalni, prawda?
— Ja. Znalazłem tylko górę kości na końcu głównego tunelu i ją. I wyciągnąłem ją jak ostatni dureń, nie myśląc o niczym, rozumiesz? Na szczęście słońce już zaszło, ale i tak prawie oślepła od resztek światła na niebie.
— Dlaczego nazwaliście ją Koło?
— Bo nie pamiętała własnego imienia, a to było pierwsze słowo, które powiedziała, i przez miesiąc nie mówiła nic innego. Karmiliśmy ją, pilnowaliśmy, by nie oślepła od słońca, całe szczęście miałem w oddziale medyka, a gdy wreszcie zaczęła mówić, wydawało się, że nigdy nie przestanie. Gadała przez trzy dni bez przerwy. O kopalni, o onych, skale, tunelach, szczurach… Czasem płakała, czasem krzyczała. A czasem pojawiała się taka, jaką widziałaś przed chwilą.
— I co mam wtedy zrobić? Ja albo ktoś inny z czaardanu?
— Znajdź jej coś do roboty. Poproś, żeby kogoś sprowadziła albo coś sprawdziła. Pójdzie, bo to dobra dziewczyna. Nie prowokuj, nie szukaj zwady. Ten mężczyzna, któremu przegryzła gardło, to był jeden z naszych. Były niewolnik, jak ona. Gdyby inne dziewczyny nie powiedziały, że lubił się pchać z łapami do młódek i próbował ją zgwałcić, Koło nie wyszłaby z tej historii cało. W obozie mamy twarde reguły. Ale jeśli ktoś zrobi krzywdę komuś z oddziału sławnego generała Laskolnyka, którego bogowie wiedzą, co tutaj przygnało…
Zawiesił głos, a Kailean prawie roześmiała mu się w twarz.
— Nic z tego. Kha-dar każe, my jedziemy. To wódz-ojciec, nie musi nam mówić o wszystkim, prawda?
— Prawda — odpowiedział uśmiechem w stylu „trudno, nie wyszło, ale zawsze warto próbować”. — Jak to w wojsku.
— Właśnie. Kwadrans chyba już minął?
Luka-wer-Klytus wzruszył ramionami, posłał jej kolejny porozumiewawczy uśmieszek i rozdarł się na całe gardło:
— Ruszamy! Oczy zasłonić! Koniarze na konie, ludzie pieszo!
Ha. To było prawie zabawne. Zawiązując oczy i wskakując na konia, Kailean myślała o dziewczynie, która spędziła całe lata, ryjąc tunele w żyłach złotonośnej rudy, i siwowłosym mężczyźnie, który zszedł do kopalni i znalazł stos dziecięcych kości. Laskolnyk kazał sprawdzać, jacy ludzie tworzą armię niewolników.
Właśnie tacy. Na cycki Laal, właśnie tacy.
* * *
Gdy tylko wyjechali z najgęstszego lasu, pozwolono im ściągnąć opaski, więc mogli się nieco porozglądać. Obóz niewolniczej armii był wielki. Widzieli go z grzbietu jednego z licznych w tej okolicy wzgórz, choć Kailean mogła tylko z grubsza ocenić jego rozmiar, bo całość składała się z kilkunastu olbrzymich, ogrodzonych wałami kręgów, które rozsiadły się na szczytach najbliższych wzniesień, i bogowie wiedzieli ilu tysięcy namiotów, szałasów i prymitywnych chat poniżej. Jakby każdy krąg był warowną osadą mającą własne podgrodzie.
Nie dało się stwierdzić, czy całość została tak zaplanowana, czy raczej wyrosła niczym dziki krzak, w miarę jak między te wzgórza przybywały kolejne oddziały buntowników. Wzgórza były dość strome, dobre do obrony, ale z pewnością nie mogły pomieścić wszystkich niewolników, a ilu ich właściwie było? Sto tysięcy? Sto pięćdziesiąt? Nie dała rady tego oszacować, bo ich przewodnicy prowadzili czaardan tak, by omijać największe skupiska ludzi. Ponoć dla bezpieczeństwa swoich „gości”, bo każdy, kto nie nosił na szyi śladów po niewolniczej obroży, mógł skończyć z nożem w plecach. Kailean nie dała się nabrać. A sądząc po minie Laskolnyka, on także nie, choć trzeba przyznać, że za bardzo nie protestował. Najwyraźniej nawet nazwisko sławnego pogromcy koczowników nie było tu furtką do zdobycia zaufania. No, ale w końcu kha-darowi towarzyszyła ona, Janne, Lea oraz Daghena. Zaczynała podejrzewać, że generał nie zabrał ich tylko ze względu na bezpieczeństwo.
Zresztą, gdy prowadzono ich do największego obozowiska, i tak zdążyła się rozejrzeć. Tutejszy las był rzadszy niż ten, przez który przedzierali się ostatnimi godzinami, a na dodatek nieźle go przekarczowano. W pozornie chaotycznym gąszczu namiotów i szałasów dostrzegła wyznaczone, wyłożone drewnem ścieżki, wykopane studnie, grządki, na których rosły jakieś bulwy i inne warzywa, małe kurniki z gdaczącym ptactwem, a nawet rzędy latryn, i to najwyraźniej karnie używanych, bo Berdeth nie znalazł nigdzie poza nimi ludzkich szczyn ani gówna. Nie żeby specjalnie ich szukała, ale ten czworonogi drań robił jej czasem takie numery. Zauważyła też, że nawet śmieci wysypywano w przeznaczone do tego dziury. Wszędzie panował meekhański porządek i czystość, jak na obozowisko buntowników ukryte w dżungli, oczywiście.
Przejechali też obok kilku ogrodzonych placów, gdzie młodzi chłopcy i dziewczęta wspólnie ćwiczyli się w używaniu łuków, proc i oszczepów. Wyglądało na to, że niewolnicza armia była bardziej egalitarna niż jej imperialny odpowiednik.
Wreszcie wspięli się pod sam obóz i wjechali do środka przez bramę umocnioną i ukoronowaną wieżami strażniczymi. Szczyt wzgórza ogołocono i wyrównano, tworząc coś w rodzaju wielkiego wojskowego placu garnizonowego. Wszędzie stały namioty, uszyte z różnych materiałów, ale jednakowej wielkości, a alejki między nimi były proste jak drzewce strzały. Na oko namiotów było ze dwieście pięćdziesiąt, co Kocimiętka skwitował krótko:
— Mają tu cały pieprzony pułk — i zaraz zamilkł pod karcącym spojrzeniem Laskolnyka. Kha-dar nie życzył sobie, by jego ludzie cokolwiek komentowali ani o czymkolwiek rozmawiali. Przynajmniej w tej chwili.
Główna droga przez obóz poprowadziła ich do największego namiotu, który wyglądał, jakby był pozszywany z kawałków jedwabnych zasłon. Luka-wer-Klytus zatrzymał się przed jego wejściem i powiedział, znikając w środku:
— Zostańcie tu, zaproszą was.
Laskolnyk, nie czekając na pozwolenie, zeskoczył z konia, reszta czaardanu za nim. Dobrze było rozprostować kości po kilku godzinach jazdy stępa. No i tutaj, na szczycie wzgórza, było naprawdę przyjemnie, lekki wiatr chłodził skórę, a i owadów krążyło jakby mniej.
Kailean poklepała Toryna po szyi.
— Dobrze się spisałeś. Wkrótce odpoczniesz. — Koń szturchnął ją przyjaźnie łbem, więc wyjęła wędziło, sięgnęła do sakwy i wsunęła mu do pyska kawałek marchwi. Co tam, niech ma.
Pamiętając o poleceniu dowódcy, ruszyła najbliższą ścieżką, rozglądając się bezczelnie. W końcu tego można się było spodziewać po jakiejś ciekawskiej młódce, prawda?
Przed namiotami siedzieli, stali lub trenowali mężczyźni, w większości zbyt młodzi, by zaliczać się do weteranów wojny z Se-kohlandczykami – choć i tych nie brakowało – ale zdecydowanie starsi niż młodzież ćwicząca na placach poniżej. Być może byli z pokolenia, które trafiło na Dalekie Południe jako dzieci, podrostki oderwane od rodzin. Teraz czyścili uzbrojenie – widziała trochę włóczni, mieczy, szabel i toporów, przeważały jednak siekiery, jakieś długie, rozszerzające się na końcach tasaki i coś, co wyglądało jak sierpy i kosy osadzone na sztorc na krótkich drzewcach. Improwizowana broń, dobrze znana komuś, kto dorastał na niespokojnym pograniczu, gdzie widły i cepy ratowały czasem życie. Zresztą tutaj też dostrzegła sporo jednych i drugich.
Przed niektórymi namiotami leżały również pęki długich na piętnaście stóp bambusowych pik, zaostrzonych i utwardzonych w ogniu. Ci mężczyźni, którzy nie zajmowali się bronią, gotowali coś w małych kociołkach, cerowali ubrania, reperowali buty albo ćwiczyli walkę – jeden na jednego, dwóch na dwóch, czterech na czterech.
Zerknęła do najbliższego namiotu i, tak jak się spodziewała, zobaczyła dziesięć posłań.
Dziesięcioosobowe drużyny, śpiące w jednym namiocie, walczące ramię w ramię, jedzące z jednego kociołka. Niewolnicy przenieśli tu żywcem sposoby szkolenia i taktykę meekhańskiej armii. Ale nie mieli jej uzbrojenia. Jak zauważyła, większość powstańców nie nosiła hełmów, używała za to czegoś na kształt turbanów, a rolę pancerzy pełniły pikowane kaftany, napierśniki z utwardzonej skóry albo kamizele z wielu warstw materiałów. Tarcze też w większości wyglądały na improwizowane osłony sklecone z deszczułek albo wikliny obciągniętej suknem lub skórą. Na środku każdej był jednak wymalowany szkarłatny pysk jakiejś bestii.
Czyli sprawa wyglądała jasno: mimo wygrania wielu potyczek i jednej czy dwóch bitew, powstańcy wciąż rozpaczliwie potrzebowali broni i pancerzy. Armia imperialna odnosiła sukcesy nie tylko dzięki dyscyplinie i taktyce, lecz również dzięki porządnemu i jednolitemu wyposażeniu. Nawet sto warstw materiału okręconych wokół głowy nie zastąpi dobrego, stalowego hełmu.
Zawróciła w chwili, gdy wejście do namiotu głównego uchyliło się i siwobrody weteran zaprosił ich do środka.
— Wejdźcie. Kahel-saw-Kirhu zaraz spotka się z generałem i jego ludźmi. Wasi przewodnicy mogą zostać.
Wnętrze było chłodniejsze, niż Kailean się spodziewała. Panował tu przyjemny półmrok, a kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do niego, zaczęła rozróżniać szczegóły. Po pierwsze, żadnego posłania, czyli dowódca niewolniczej armii traktował ten namiot jako swój sztab, a nie symbol statusu. Po drugie, stół pośrodku namiotu nie miał krzeseł ani ław, więc trzeba będzie stać. Po trzecie, przy stole ktoś postawił wysoką na jakieś siedem i pół stopy figurę z czarnego drewna.
Po jaką cholerę właściwie?
Figura błysnęła olśniewającym uśmiechem, zębami białymi jak śnieg, i przemówiła w bezbłędnym, choć dziwnie akcentowanym meekhu:
— A oto sławny pogromca ludzi-koni i jego oddział, którego prawie połowa to kobiety, ale może być. U nas też kobiety walczą, więc wiem, ile są warte. Kahelle prosił, by was powitać, więc to czynię. Witajcie w obozie Pułku Wilka, pierwszego pułku niewolniczej armii.
To był mężczyzna o skórze czarnej jak smoła, orlim nosie i ostro zarysowanych kościach policzkowych. Włosy miał ostrzyżone krótko, ledwo na palec, przy skroniach już szpakowate. Szeroki uśmiech zmiękczał jego drapieżne rysy, ale i tak ten wzrost! Na szeroki zad Szarowłosej, nawet Janne sięgałby mu ledwo do ramienia.
Kha-dar skłonił się leciutko.
— Genno Laskolnyk, jak zapewne już wiesz. A ty to…?
— Wybaczcie, och wybaczcie. — Czarny mężczyzna rozłożył szeroko ręce. — Jestem Uware Lew, pan Bawolego Rogu plemienia Guawe z Uawari Nahs. W tej chwili jestem gościem Krwawego Kahelle, podobnie jak i wy. To zaszczyt.
— Pan bawolego rogu? — Lea była chyba przekonana, że mężczyzna będzie mówił dalej i ją zagłuszy albo że ona sama dyskretnie szepcze. — Dlaczego mężczyźni zawsze zaczynają od najgłupszych przechwałek?
Kocimiętka parsknął śmiechem, po nim Faylen, Dag i sam Laskolnyk. Po chwili śmiali się wszyscy z czaardanu, tylko Lea stała, milcząc i czerwieniejąc się coraz bardziej. Wtedy rozległ się dźwięk, który musiał mieć moc odstraszania nocnych demonów. Uware Lew zaśmiał się na całe gardło, głowę odrzucił w tył i rechotał, aż zdawało się, że ściany namiotu zaczynają drżeć.
Gdy ucichł i otarł oczy, popatrzyli po sobie, przybysze z dalekiego Imperium i czarnoskóry wielkolud. Uczucie przytłaczającej obcości gdzieś się ulotniło.
— Mała jak nóż do skórowania i równie ostra — Uware zagadał pierwszy. — Jak masz na imię?
Kocimiętka otarł wąsy i zaczął:
— To jest…
— Sama powiem. Jestem Lea Kameney z Harundynów. — Lea wyprostowała się na całe swoje pięć stóp. — Łuczniczka z czaardanu Laskolnyka.
— Witaj, łuczniczko z czaardanu Laskolnyka. Oby twe dni płynęły spokojnie, a stada zawsze były tłuste. W tych czasach rzadko mam okazję do śmiechu, a ty ofiarowałaś mi go, nie żądając nic w zamian. Jestem twoim dłużnikiem.
W tej chwili jedna ze ścian namiotu uniosła się i do środka weszło trzech mężczyzn. Ten z przodu był szeroki w barach, średniego wzrostu, ubrany w lniany kaftan i takież spodnie, jego towarzysz z lewej nosił sukienne portki i skórzaną kamizelkę, a krzywe nogi mówiły więcej o jego kawaleryjskiej przeszłości niż tatuaż na piersi. Na widok tego tatuażu Kocimiętka sapnął, a Daghena parsknęła jak podrażniona kotka.
Rozwidlona błyskawica.
To był jeden z Jeźdźców Burzy Ojca Wojny. Jakim pokręconym kaprysem losu znalazł się tutaj w towarzystwie…
Aż otworzyła usta. Trzeci z wchodzących miał sześć stóp wzrostu, ciemne włosy zaplecione w krótki warkocz, a jego spodnie i koszulę ozdabiały wzory, które rozpoznałaby z zamkniętymi oczyma.
Verdanno. Jeden z Wozaków. W wieku And’ewersa lub starszy. Czyli mógł pamiętać Krwawy Marsz… I stał spokojnie ramię w ramię z Błyskawicą.
Poczuła czyjeś spojrzenie. Laskolnyk ruchem oczu wskazał jej Wozaka. Oczywiście. Jak tylko będzie okazja, kha-dar.
Ten w środku, pleczysty, odezwał się pierwszy:
— Witajcie. Jestem Kahel-saw-Kirhu, porucznik meekhańskiej armii, zasrany piechociarz, jak byście powiedzieli. To jest — wskazał na koczownika — Pore Lun Dharo, kiedyś dowodził a’keerem Błyskawic. Zresztą sądząc po tych radosnych uśmiechach, pewnie już się tego domyśliliście, ale pamiętajcie, że to przeszłość. Teraz Pore dowodzi tym, co nazywamy naszą kawalerią. I robi to doskonale. A to Kor’ben Olhewar, był felano Strumienia obozu Kay’we. Miał pod sobą dwieście rydwanów. Zajmuje się naszymi taborami. Ja jestem dowódcą piechoty. Jak widzicie, mamy tu przegląd wszystkich sztuk wojennych ze Wschodu Imperium, z dodatkiem — skinął głową w stronę czarnego mężczyzny — miejscowego barbarzyństwa.
Uware Lew uśmiechnął się tylko. Wcale nie wyglądał na urażonego.
— Obóz Kay’we dotarł za Amerthę niemal w całości. — Laskolnyk podszedł do Wozaka, wyciągając dłoń i odzywając się w anaho — ponad pięćset wozów.
— Ale jego rydwany nie. — Jeśli mężczyzna był zaskoczony, słysząc rodzinny język, nie dał nic po sobie poznać.
— Każda wędrówka ma swoją cenę, jak powiadają. — Kha–dar uścisnął mu rękę. — W obozie mówili, że gdyby nie ich felano, w ogóle nie dotarliby do Imperium.
Twarz Kor’bena wypiękniała uśmiechem.
— Tak mówili?
— Właśnie tak.
Laskolnyk odwrócił się i zabrzęczał szybko w gardłowej, twardej mowie Se-kohlandczyków. Koczownik odpowiedział cicho, potem parsknął śmiechem i wyciągnął rękę. Kailean znała ten język pobieżnie, jej se-kohlandzki słownik ograniczał się do kilku przekleństw, ale tutaj chyba żadne nie padło, bo obaj mężczyźni tylko uścisnęli sobie dłonie.
— Możemy mówić w meekhu — powiedział na koniec Błyskawica. — Znam go dobrze.
— Ja też. — Wozak podszedł do stołu i oparł się o niego.
— Jak większość ludzi w tym obozie. — Kahel-saw-Kirhu zamknął dłoń Laskolnyka w swojej. — Meekh stał się w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat drugim po suanari językiem w Konoweryn.
— Słyszałem o tym. — Kha-dar skinął głową. — Kciuk mówił, że ma to więcej wad niż zalet. Nigdy nie wiadomo, kto cię słucha i ile rozumie.
— Kciuk?
— Ogar.
Przywódca niewolników skrzywił się, jakby musiał przełknąć kubek skwaśniałego wina.
— Może o tym później. Przedstawisz nam swoich ludzi?
Podeszli do stołu, na którym leżało kilka sporych arkuszy papieru, pokrytych liniami i znakami. Laskolnyk dokonał krótkiej prezentacji, imię, nazwisko, przy Kocimiętce dorzucił jeszcze stopień wojskowy. Kahel-saw-Kirhu przyglądał się każdemu z nich przez uderzenie serca, kiwał głową, ściskał dłoń. Miał zaskakująco delikatny, ale nie miękki uścisk.
— Miło mi was gościć — rzucił na koniec. — Gdy dotarła tu wieść, kogo spotkał nasz patrol, nie mogłem uwierzyć. Słyszałem o szarży pod miastem w czasie Bitwy o Meekhan. I o rozbitej i zdziesiątkowanej koczowniczej hordzie. Słyszałem też o wszelkich możliwych zaszczytach i honorach, które spadły potem na Genno Laskolnyka, generała i twórcę meekhańskiej Konnej Armii. Powiadali, że gdyby ten cholerny barbarzyńca chciał się wżenić w najszacowniejsze imperialne rody, to ich córki na wyścigi odwiedzałyby jego sypialnię, by mógł je wypróbować i wybrać sobie najlepszą.
Kailean wymieniła spojrzenia z Dag. Coś w głosie Kahela kazało im się mieć na baczności.
— Dlatego nie mogłem uwierzyć, powtórzę, że ktoś taki, jeden z kilku najpotężniejszych ludzi Meekhanu, włóczy się pół świata od Imperium, mając za towarzystwo ledwo garść najemników. To głupie. Nierozważne i głupie tak, że brakuje mi słów.
Oho, czyli do tego zmierzał. Wódz niewolniczej armii nie lubił długich podchodów, szedł niczym pułk ciężkiej piechoty do ataku na wprost.
Laskolnyk wzruszył ramionami.
— Jestem koniarzem. Atakuję wroga, siedząc na grzbiecie wielkiego, złośliwego i śmierdzącego bydlęcia, które może mnie zrzucić i stratować. Nie spodziewaj się po mnie rozwagi. Ale poza tym wierzysz, że jestem tym, za kogo się podaję, prawda?
— Widziałem cię, generale, i za przeproszeniem, takiej gęby się nie zapomina. Nasz pułk szedł na północ, pod Lasawerię, a ty przyjechałeś z rozkazami, że te dwie chorągwie konnicy, które mieliśmy jako wsparcie, mają zostać. Pięć dni później pędzili mnie już batogami na wschód.
— Masz żal?
— Nie. Nawet dwa pułki jazdy by nam nie pomogły, nawet pięć. Natknęliśmy się na samego Yawenyra, nikt się go tam nie spodziewał, zresztą, to stare dzieje. Ale pamiętam cię, a i kilku innych ludzi, którzy widzieli na własne oczy Genna Laskolnyka, potwierdziło, że to ty. W tym Luka, a jemu ufam bez zastrzeżeń. No więc nasuwa się pytanie. Co tu robisz, generale?
Kailean wymieniła spojrzenie z Dagheną. Może nareszcie się dowiedzą. Kha-dar był ostatnio bardziej małomówny niż zwykle: jedziemy na południe, trzeba się rozejrzeć, gasić pożary, służyć Imperium, i takie tam pierdoły. Więc pojechały, choć ich służba jak na razie polegała na odparzaniu sobie tyłków i odpędzaniu chmar latających krwiopijców. Więc może teraz…
— Rozglądam się — generał zgasił ich nadzieje tymi dwoma krótkimi słowami. — W Imperium są ludzie, którzy z dużym niepokojem śledzą wydarzenia na Dalekim Południu. Zwłaszcza sposób, w jaki traktuje się tu niewolników. Nie tylko meekhańskich.
Omiótł wzrokiem Błyskawicę, wozackiego dowódcę taborów i czarnego wojownika.
Pore Lun Dharo parsknął i przez chwilę wyglądało na to, że splunie na stół.
— Długo ci ludzie czekali. Długo. Jak krwawiliśmy pod batami nadzorców, jak nasi synowie trafiali do kopalń, a córki do burdeli, jak Trzciny urządzały na nas polowania, to nikt się nie interesował. Nie niepokoił. Dopiero teraz, gdy nie ma komu przypraw zbierać i jedwabników doglądać, nagle się niepokoją. Meekhańscy kupcy martwią się, że karawany nie pojadą na północ, że statki nie opuszczą portów z ładowniami pełnymi pieprzu, szafranu i jedwabiu?
Laskolnyk spojrzał mu w oczy. Twardo.
— Musieliśmy się pozbierać po wizycie pewnych dzikich gości ze Wschodu. Odbudować miasta i wsie, obsiać na nowo pola, zaludnić zdziesiątkowane prowincje. Ale, jak rozumiem, tutaj to już przeszłość.
— Zgadza się — Kahel-saw-Kirhu położył rękę na ramieniu koczownika. — I nie wracamy do tego. Ale wielu ludzi może mieć żal, generale, że Imperium tak długo czekało na wykonanie jakiegokolwiek ruchu. I nie chodzi im o wysłanie armii, nie jesteśmy głupcami. Ale mogło zrobić coś… cokolwiek, na pewno były inne drogi, by wpłynąć na tutejszą politykę wobec niewolników.
Jego uśmiech wyglądał jak wycięty na twarzy tępym ostrzem.
Następne słowa kha-dara wstrząsnęły nie tylko Kailean.
— A kto wspierał tutejszego księcia i jego młodszego brata w drodze do tronu? Sądzisz, że zadecydowała tylko czystość krwi Sameresa Trzeciego? Jak to się stało, że po tylu latach pojawił się książę, który zaczął luzować niewolnicze obroże? Czyje noże pilnowały, by jego najwięksi wrogowie i konkurenci zapukali do Domu Snu? Czyje złoto sprawiało, że niechętna szlachta miękła, a cechy rzemieślnicze nie protestowały zbytnio, gdy wprowadzał prawa łagodzące los niewolników? A drugi z braci? Laweneres? Ślepiec na kopcu żmij, a przecież utrzymał się dość długo, by jego kochanka objęła władzę.
Wszyscy w namiocie, nawet członkowie czaardanu, gapili się na Laskolnyka, jakby nagle zaczął latać i gadać w obcych językach. Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu. Właściwie jak głęboko generał jest zaangażowany w działania imperialnych tajnych służb? Ile wie? Ile może? W czyim imieniu przemawia?
Mężczyzna uśmiechnął się, jakby wyczuwając, jakim tokiem płyną wszystkie myśli.
— To oczywiście plotki. Imperium z całą stanowczością zaprzeczy oskarżeniom, jakoby próbowało wpłynąć na politykę państw, których wolność i niezawisłość ceni sobie najbardziej na świecie. Handel i dobre stosunki z krajami Południa są dla nas najważniejsze, a przecież tutejsze księstwa nie są winne temu, że koczownicy sprzedawali im tylu meekhańskich niewolników.
Kailean aż zamrugała. To nie był jej kha-dar, prosty, trochę szorstki dowódca z niesamowitym szczęściem i cudowną ręką do koni. Ten mężczyzna przemawiał głosem gładkim i śliskim jak natłuszczony jedwab. Ubrać go w złotogłów, dać do ręki kryształowy kielich, a nie rozpoznałaby go wśród innych arystokratycznych błaznów.
Przecież on przez co najmniej kilkanaście lat brylował w stolicy – przypomniała sobie – sam o tym mówił. Przyjęcia, wyścigi, pojedynki, intrygi i polityka. Ile by przeżył, gdyby nie potrafił brylować wśród starej i nowej arystokracji niczym jeden z nich? Powiedział, że miał tego dość i uciekł na Wschód, lecz może wcale nie uciekł? Może to była część gry, którą toczył?
Kahel-saw-Kirhu chrząknął, przełamując ciszę, jaka zapadła po ostatnich słowach Laskolnyka.
— Kochanka Laweneresa nie objęła władzy, tylko ją zdobyła. Krwawo, walcząc w Oku Agara na śmierć i życie z Obrarem z Kambehii. A sam Laweneres od dwóch miesięcy nie odzyskał zmysłów.
— Słyszałem. Słyszałem też, że ktoś poderżnął gardło jego bratu, spróbował porwać jego samego oraz wsparł pretensje Obrara do tronu. I tylko nie wiadomo, kto to był. To jedna z tych rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć. W tym kraju niewolnicy są wszędzie, nie tylko na polach, ale też w pałacach, domach kupieckich, warsztatach. Mają oczy i uszy. A najważniejsze, mają rozumy. Dziesięć lat działań ludzi, którzy chcieli zmienić Południe bez rozlewu krwi, zostało unicestwione w kilka miesięcy. A wierz mi, są tacy, stojący poza Norą i Psiarnią, którzy nie zapomnieli o setkach tysięcy swoich poddanych cierpiących w łańcuchach.
Gdyby oczy były lampami, och, gdybyż oczy były lampami, to ogień, który zapalił się w źrenicach porucznika, rozświetliłby cały namiot.
— Cesarz?
— Cesarz nie zrobi nic, co naraziłoby na szwank interesy Imperium — w głosie Laskolnyka znów pojawiły się jedwab i koronki umoczone w oliwie. — Wszelkie plotki o tym, jakoby jego wysokość angażował się w działania mające wpływ na wewnętrzną politykę naszych przyjaciół, są oszczerstwami.
— Więc czego teraz chce… czego ty chcesz, generale? Po co tu przyjechałeś?
— Po wiedzę, jak już wspomniałem. — Kha-dar był znów sobą, spokojnym, rzeczowym oficerem. — O części tego, co mnie ciekawi, już się dowiedzieliście, a jeśli chodzi o resztę… o was w szczególności… Dobrze by było, gdybym wiedział, jakie macie plany, oczekiwania i nadzieje. Nie możecie tkwić na tych wzgórzach, karmiąc ludzi zdobyczną koniną, bo Konowerczycy i inni w końcu zmądrzeją i przestaną na was posyłać jazdę. Poza tym pewnie wkrótce sól wam się skończy.
Krwawy Kahelle uśmiechnął się. Leciuteńko, ale to był pierwszy szczery uśmiech, jaki Kailean u niego zobaczyła.
— Pod Pomwe nie poszedłem po koninę, ale wziąłem sól i beczki, bo wiedziałem, że będzie jej dużo. Zawsze jest dużo, gdy jazda popieści się z kozłami i czworobokiem pikinierów.
— Więc po co wydałeś im bitwę?
— Widziałeś, co zrobili? Widziałeś mury miasta?
— Tak. Zemsta?
— Też. Ale oni nie poprzestali na wymordowaniu własnych niewolników. Mieli tysiąc Słowików i dwa tysiące najemników na koniach i zaczęli polować na naszych ludzi. Wysyłali patrole po dwieście, trzysta koni, urządzali łowy na grupy, które do nas uciekały. Wieszali ich na miejscu albo w mieście. W promieniu pięćdziesięciu mil od Pomwe żaden niewolnik nie mógł być pewien swojego losu. Tamtejsza rada miejska płaciła złotem za głowę każdego zabitego.
— Kciuk nic mi o tym nie powiedział.
— Ten z Psiarni? Więcej zrobili dla nas meekhańscy kupcy niż Ogary.
— Jak?
— Co?
— Jak pomagają wam kupcy? I którzy?
Stojący przy stole mężczyźni wymienili spojrzenia. Nie. Takich informacji nie przekażą nikomu. Nawet gdyby stał przed nimi sam cesarz.
— Ci ludzie ryzykują życiem. Niektórzy z nich nawet życiem zapłacili. A jak? Informacjami i pieniędzmi. Złotem i srebrem.
— A wy kupujecie za nie…?
— Jedzenie, żelazo, z którego można wykonać broń. Leki. Gotową broń też. Tutaj pod każdym większym miastem jest karawanseraj, a w nim strażnicy karawanowi, najemnicy, byli żołnierze szukający przygody. Część z nich ma zapasową broń, niepotrzebną na co dzień. Część ma dość rozumu, by wiedzieć, że póki trwa powstanie, póty kupcy nie ruszą na północ. Więc może lepiej sprzedać zbędny ekwipunek, niż patrzeć, jak pokrywa się rdzą? Poza tym… niektórzy miejscowi handlarze sprzedadzą ci wszystko, jeśli dobrze zapłacisz. A my płacimy żywym kruszcem.
— Ile kompanii dasz radę tak uzbroić?
— Niewiele. Polegamy głównie na tym, co zdobędziemy i zrobimy sami.
— I co planujecie? — Laskolnyk nie pozwolił mu dłużej zbaczać z tematu. — Jak długo zamierzasz tutaj siedzieć?
Niespodziewanie odezwał się Uware Lew, i to chyba, co zasugerował lekki grymas na twarzy Kahela-saw-Kirhu, wbrew intencjom reszty powstańczych dowódców.
— Dwa księżyce — wymruczał czarny olbrzym. — Za dwa… w meekhu to będzie miesiące, tak? Za dwa miesiące i dziesięć dni zacznie się pora deszczów. Może dzień wcześniej lub później, ale zacznie się na pewno. Będzie padać, co dzień dłużej, aż w końcu przez miesiąc będzie lało bez przerwy. Trudno się żyje w tych lasach nawet teraz, a w czasie pory deszczowej zupełnie się do tego nie nadają. Nie da się polować, uprawiać ziemi, podróżować. Wszystkie dróżki zmieniają się w błoto, robactwo wyłazi z każdego zakamarka, pojawiają się choroby, gorączka, biegunka, śmierć. Musimy stąd ruszyć najpóźniej za dwa miesiące albo zostawimy tu swoje kości.
Kailean patrzyła. Na grymas na twarzy Krwawego Kahelle, na złe spojrzenie Błyskawicy, gniewny, odruchowy gest Kor’bena Olhewara. I wszystko to wycelowane było w Uware. Zerknęła na Laskolnyka. Czy on też widział ten konflikt? Linię podziału. Dowódcy buntowników nie zgadzali się ze sobą.
— I dokąd zamierzacie iść? — Laskolnyk założył ręce na piersi, wydął wargi, parsknął. — Połowa Dalekiego Południa stoi w ogniu, a do cholery, wszyscy o was słyszeli. Wszyscy wiedzą, że największe zgrupowanie zbuntowanych niewolników ukrywa się na wzgórzach na pograniczu Konoweryn i Wahesi. Po drodze mijaliśmy słupy milowe z napisami „Do powstańców tędy”. Jesteście sławni. Matki straszą dzieci opowieściami o tym, jak pod Pomwe zniszczyliście dziesięciotysięczną armię, a ponoć książę Wahesi moczy się na samą myśl o niezwyciężonych hordach zbuntowanych niewolników u swych granic. I dlatego wszyscy, każdy niewolnik, który zdejmie obrożę, podąża na zachód. Do was. Za dwa miesiące możecie tu mieć dwieście tysięcy ludzi, może więcej, może ćwierć miliona. I co wtedy zrobicie? Gdzie pójdziecie?
Odpowiedziała mu cisza oraz spojrzenia gniewne i twarde jak kamienie ciskane zza węgła. Kailean przenosiła wzrok między dowódcami niewolników, szukając jakiejś wskazówki – mają plany, dalekosiężne i przebiegłe, czy też po prostu dają się nieść fali wydarzeń? To… miasto w dżungli wyglądało na dość sprawnie zarządzane, warowne obozy, place ćwiczeń, warzywniki, kurniki i studnie, mogła się założyć, że gdzieś głębiej w lesie znalazłaby wykarczowane polany, na których trzymano zwierzęta, w końcu niewolnicy mieli własną konnicę i tabory. Ale to wszystko było cholernie tymczasowe – niemeekhańskie. Drewno, trzcina i szmaty. Więc dokąd zamierzali poprowadzić tę swoją armię?
Kahel-saw-Kirhu uśmiechnął się jako pierwszy, ale nie był to uśmiech, który mógłby jej się spodobać.
— To za mało, generale. Nie zadziała na mnie magia nazwiska pogromcy Se-kohlandczyków, wybawcy Verdanno i zaufanego człowieka cesarza. Nasze plany są konkretne, wiemy, co chcemy osiągnąć. Wolność. Wolność dla wszystkich, którzy zechcą zdjąć obroże, dołączyć do nas i wspólnie o nią walczyć. Ale też… — zahaczył wzrokiem o czarnego olbrzyma — … są dość giętkie, by nie raz i nie dwa zaskoczyć naszych wrogów. Jeśli jednak myślisz, że przyjdziesz tutaj, błyśniesz nazwiskiem, wilczym uśmiechem i kilkoma sugestiami, a my padniemy na kolana, wznosząc dziękczynienia do Matki, bo Meekhan sobie o nas przypomniał, to chyba od jazdy na koniu mózg ci się zlasował.
W miarę jak wódz niewolników mówił, jego ramiona prostowały się, a głos nabierał ostrości. Kailean wiedziała już, że czar nazwiska Laskolnyka rzeczywiście na niego nie działał, otrząsnął się już z zaskoczenia i podjął decyzję.
— Wiemy, że Imperium nie wyśle nam na pomoc armii. Nie tylko dlatego, że to daleko. Meekhan sprzedaje tutaj stal, miedź, cynę, porcelanę, szkło i wiele innych towarów, w zamian za przyprawy, bawełnę, jedwab, złoto i klejnoty. Więc zgodzę się z Pore Lun Dharo, że nasz bunt jest wielu ludziom w Imperium nie na rękę. Nie! — Krwawy Kahelle uniósł obie dłonie w górę, ucinając ripostę Laskolnyka. — Nic nie mów. Jesteśmy z pokolenia, które zaznało zdrady. Gdy wstępowałem do armii, przysięgałem słowami „i towarzysza w boju nie opuszczę”. Pamiętasz? Rota brzmi tak samo dla piechoty i jazdy. Sądziłem, że ta przysięga chroni także mnie. A jednak opuszczono nas. Przez te wszystkie lata z niewoli wykupywali się szlachcice, bogaci kupcy i rzemieślnicy, ale o takich jak ja, chłopów i zwykłych żołnierzy bez koneksji, nikt się nie upomniał. O takich jak oni — skinął głową na towarzyszy — też nie. Dopiero gdy zeszliśmy z pól, wypełzliśmy z kopalń, gdy podpaliliśmy plantacje i zniszczyliśmy warsztaty… dopiero teraz Imperium sobie o nas przypomniało. Gdy usłyszałem, że tu jesteś, pomyślałem — potężne dłonie zacisnęły się w pięści — pomyślałem, że może coś się zmieniło. Ale ty przyszedłeś i masz tylko pytania. Jak? Co? Gdzie? Ostatniego takiego, który kręcił się po obozach i je zadawał, kazaliśmy…
— … zakopać w mrowisku. — Uware Lew zmierzył ich lodowatym spojrzeniem. Podobne spojrzenia mieli pozostali dowódcy niewolniczej armii, gdzieś zniknęli serdeczni gospodarze, a Kailean uświadomiła sobie, że ona i reszta czaardanu są tutaj sami, w środku obozu, tylko w ósemkę. — Przestał krzyczeć, nim słońce pokonało ósmą część drogi na niebie. Słabeusz.
Kahel-saw-Kirhu westchnął, rozluźnił dłonie i kontynuował:
— Jeśli jesteś tu z polecenia cesarza, to musisz mieć z nim jakiś kontakt. Może magią, a może potrafisz po prostu głośno krzyczeć, nie wiem, ale powiedz mu… powiedz, że potrzebujemy czegoś więcej niż słów. I że nie ma tu meekhańskich i innych niewolników. Są tylko niewolnicy. Noszący obroże. I że jeśli Imperium mogło cię tu wysłać z przeszło sześcioma setkami żołnierzy, to może ich też przysłać sześć tysięcy. Albo dziesięć. To będzie siła, która co prawda nie pobije Południa, ale z którą wszyscy będą się tu liczyć. Bo tutaj i teraz liczy się tylko to, ile mieczy masz za sobą. Ile szabel i łuków. Więc… — Westchnął jeszcze raz. — Zbliża się wieczór. Nocą nie poślę was w drogę powrotną. Zostańcie. A jutro opuścicie obóz i wrócicie do Białego Konoweryn. Nie zapytałeś, generale, co możesz dla nas zrobić, choć na pewno chciałeś, mam rację? — Gorzki uśmiech wykrzywił twarz byłego porucznika. — Potrzebuję kogoś, kto przekaże od nas wieści Pani Płomieni. A teraz odpocznijcie. Możecie rozglądać się po obozie Pułku Wilka, ile chcecie, możecie rozmawiać z ludźmi, oglądać ich uzbrojenie, patrzeć, jak ćwiczą. Nie wolno wam jednak wyjechać za wały. Nie macie śladów po obrożach na szyjach. A rankiem poproszę cię na rozmowę, przekażę moje poselstwo i dam ludzi, którzy odprowadzą was pod Pomwe. Dalej poradzicie sobie sami.
Odwrócił się.
— Luka pokaże wam, gdzie będziecie nocować i gdzie możecie oporządzić konie. Idźcie już.