Rozdział 13

Po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy ka­za­li za­sło­nić im oczy, co Ka­ile­an tro­chę roz­ba­wi­ło. Jan­ne, Lea i Da­ghe­na też uśmie­cha­li się pod no­sem, ale La­skol­nyk wark­nął tyl­ko krót­ko: „Spo­kój!” i pierw­szy po­zwo­lił za­ło­żyć so­bie opa­skę. Po­wstrzy­ma­ła się od wzru­sze­nia ra­mio­na­mi, kha-dar miał ra­cję, osten­ta­cyj­ne oka­zy­wa­nie nie­fra­so­bli­wo­ści w ta­kiej sy­tu­acji mo­gło ko­goś skło­nić do za­da­wa­nia głu­pich py­tań.

Le­piej, żeby nikt, na­wet po­ten­cjal­ni so­jusz­ni­cy, nie wie­dział, ja­ki­mi umie­jęt­no­ścia­mi dys­po­nu­je ich grup­ka.

Za­nim za­wią­za­no jej oczy, po­de­szła do swo­je­go ko­nia.

— To­ryn, tyl­ko bez gry­zie­nia.

Ogier par­sk­nął i po­trzą­snął łbem.

— Mó­wię po­waż­nie, nie będę znów pła­ci­ła ko­muś za stra­co­ne pal­ce.

Trzy­ma­ją­cy uzdę jej wierz­chow­ca wo­jow­nik gwał­tow­nie prze­su­nął dłoń w dół.

— Le­piej nie szarp za moc­no — wy­ja­śni­ła uprzej­mym to­nem. — Po­tra­fi też ko­pać.

Męż­czy­zna – są­dząc po twa­rzy, je­den z we­te­ra­nów w od­dzia­le nie­wol­ni­ków, być może na­wet były żoł­nierz – po­słał jej krzy­wy uśmiech i wy­mam­ro­tał coś o cho­ler­nych ko­nia­rzach.

— Umie też wy­czuć, gdy ktoś go nie lubi — kon­ty­nu­owa­ła, kie­dy po­da­no jej ka­wa­łek ma­te­ria­łu. — Poza tym to do­bry koń, tyl­ko cha­rak­ter ma wred­ny.

Za­wią­za­ła so­bie oczy. Je­den z nie­wol­ni­ków spraw­dził, czy do­brze, po czym na oślep wsko­czy­ła na sio­dło. Usia­dła wy­god­niej.

Ber­deth po­ja­wił się obok, wy­raź­nie za­cie­ka­wio­ny. Na­wią­za­ła kon­takt i po­zwo­li­ła, by za­la­ły ją ob­ra­zy wi­dzia­ne jego ocza­mi.

Dziw­nie było pa­trzeć na sie­bie samą. Nie­du­ża dziew­czy­na o ja­snych wło­sach za­ple­cio­nych w krót­ki war­kocz, do­sia­da­ją­ca wiel­kie­go ogie­ra; wy­glą­da­ła na jego grzbie­cie jak małe dziec­ko, któ­re wdra­pa­ło się na ko­nia swo­je­go ojca. Kol­czu­ga, ciem­ne spodnie – duch psa nie prze­ka­zy­wał jej ko­lo­rów tak, jak za­pa­mię­ta­ła – sza­bla przy boku i saj­dak z łu­kiem przy sio­dle. Koł­czan po dru­giej stro­nie pie­rzył się strza­ła­mi. Wła­ści­wie, uzna­ła po chwi­li, nie wy­glą­da źle. Po­pra­wi­ła się na ko­niu, ob­ser­wu­jąc się ocza­mi psa. Pod­nio­sła dłoń do czo­ła, od­gar­nę­ła wło­sy…

— Uwa­ga! W dro­gę!

To­ryn ru­szył stę­pa, do­sto­so­wu­jąc się do kro­ków prze­wod­ni­ka. Zgod­nie z po­le­ce­niem nie pró­bo­wał ni­ko­go gryźć, choć je­śli po­dróż po­trwa dłu­żej i za­cznie się nu­dzić, w koń­cu pew­nie bę­dzie chciał wy­pró­bo­wać zęby.

A może i ko­py­ta.

Za­głę­bi­li się w las. Ka­ile­an do­ra­sta­ła w Ole­ka­dach i do­brze pa­mię­ta­ła tam­tej­sze bory jo­dło­we i so­sno­we, szpa­le­ry pni z przy­cup­nię­ty­mi u ich stóp mcha­mi, pa­pro­cia­mi i kę­pa­mi traw. Tu­tej­sze lasy były inne, drze­wa i krze­wy roz­ra­sta­ły się dzi­ko, sza­leń­czo, wol­na prze­strzeń po­ja­wia­ła się tyl­ko tam, gdzie po­pra­co­wa­li lu­dzie z że­la­zem w ręku. Krza­ki, pną­cza i li­sto­wie, wy­ra­sta­ją­ce, zda­wa­ło­by się, wprost z zie­mi. Je­śli cały ten kraj wy­glą­dał po­dob­nie, nic dziw­ne­go, że ar­mia nie­wol­ni­ków nie bała się ka­wa­le­rii. Tu­taj dzie­się­ciu pie­szych strzel­ców mo­gło za­trzy­mać cho­rą­giew jaz­dy. I nic też dziw­ne­go, że Ka­hel-saw-Kir­hu, je­śli to on rze­czy­wi­ście do­wo­dził tą ar­mią, wy­brał Wy­ży­nę Ha­le­syj­ską jako miej­sce za­ło­że­nia obo­zu. Dla me­ekhań­skie­go pie­chu­ra to były wy­ma­rzo­ne wa­run­ki.

Tyl­ko że nie da się wy­grać po­wsta­nia, sie­dząc tyl­ko mię­dzy wzgó­rza­mi i cze­ka­jąc na cud.

Wę­dro­wa­li gę­sie­go, wą­ską prze­sie­ką wy­dar­tą dżun­gli. Zie­leń ota­cza­ła ich ze­wsząd, choć prze­ka­zy­wa­na oczy­ma du­cha psa wy­glą­da­ła ra­czej na ścia­nę sza­ro­ści, a tu­nel zda­wał się nie mieć po­cząt­ku ani koń­ca. W pew­nej chwi­li Ka­ile­an po­czu­ła się na­wet, jak­by po­łknął ją wiel­ki wąż. Kil­ka razy za­krę­ca­li, klu­czy­li i zba­cza­li, nie przej­mo­wa­ła się tym jed­nak, Ber­deth po­tra­fił­by wska­zać jej dro­gę po­wrot­ną na­wet w nocy i w desz­czu.

Gdzieś po czte­rech go­dzi­nach jaz­dy za­trzy­ma­li się nad stru­mie­niem, wła­ści­wie nie­wiel­ką rzecz­ką, gdzie po­zwo­lo­no im zdjąć opa­ski, zsiąść z koni i roz­pro­sto­wać nogi.

Człon­ko­wie cza­ar­da­nu ob­ser­wo­wa­li od­dział nie­wol­ni­ków z cie­ka­wo­ścią, ale bez na­chal­no­ści. Z kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi zo­sta­ło tyl­ko pięt­na­stu, resz­ta znik­nę­ła, roz­pły­nę­ła się w le­sie. Za­pew­ne wró­ci­li do pil­no­wa­nia Po­mwe. W tej chwi­li to­wa­rzy­szy­ło im trzech we­te­ra­nów, w tym si­wo­bro­dy Luka-wer-Kly­tus, i tu­zin lek­ko­zbroj­nych. Wszy­scy dzia­ła­li spraw­nie i szyb­ko, na­po­jo­no ko­nie, roz­da­no su­cha­ry i po gar­ści su­szo­nych owo­ców. Po­stój miał być krót­ki.

— Nie bo­isz się, że spad­niesz z ta­kie­go wiel­kie­go ko­nia?

Ka­ile­an aż drgnę­ła. Do li­cha, nie spo­dzie­wa­ła się, że ktoś da radę tak ją po­dejść. Obok niej sta­ła Koło, dziew­czy­na, któ­rą Jan­ne po­de­rwał z zie­mi kil­ka go­dzin wcze­śniej.

— Ci­cha je­steś. A jego moc­no ści­skam no­ga­mi — rzu­ci­ła wy­świech­ta­ny tekst, po­chy­la­jąc się i po­pra­wia­jąc po­pręg.

— Aha — szczu­pła twarz zmarsz­czy­ła się w za­my­śle­niu, jak­by Koło po­trze­bo­wa­ła chwi­li, by przy­swo­ić so­bie tak pro­ste stwier­dze­nie. Po­tem po­sła­ła jej sze­ro­ki uśmiech. — Moc­ne uda. A ko­nie są smacz­ne. Ja­dłym.

Ja­dłym? Co to zna­czy? Kpi­ła? Na­bi­ja­ła się z niej, od­gry­wa­jąc za to, że to wła­śnie ją schwy­ta­li? Czar­ne oczy mia­ły ab­so­lut­nie nie­win­ny wy­raz, jed­nak coś w tej twa­rzy spra­wia­ło, że Ka­ile­an po­czu­ła się nie­swo­jo. Na do­da­tek me­ekh dziew­czy­ny był dziw­ny, no­so­wy, sze­lesz­czą­cy, wcze­śniej od­zy­wa­ła się ina­czej, bez ta­kie­go ak­cen­tu.

— Koło? — Si­wo­bro­dy we­te­ran pod­szedł do nich szyb­ko, ale w jego ru­chach była ja­kaś ostroż­ność. — To są przy­ja­cie­le.

Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się, a Ber­deth, któ­re­go Ka­ile­an przy­wo­ła­ła przed chwi­lą, na­gle prze­słał jej całą gamę emo­cji – nie­po­kój, strach, gniew. Zu­peł­nie jak­by za­raz mie­li ru­szyć do bi­twy. W uśmie­chu Koła było coś nie­po­ko­ją­ce­go. Wi­dzia­ła już ta­kie gry­ma­sy na twa­rzach lu­dzi ogar­nię­tych sza­łem wal­ki, pi­ja­nych krwią i śmier­cią.

— Koło! — Luka-wer-Kly­tus zła­pał czar­no­oką za ra­mię, ob­ró­cił ku so­bie i po­wie­dział po­wo­li — to przy­ja­cie­le. Nie one. Ro­zu­miesz?

— Nosi że­la­zo. — Szczu­pła dłoń wy­cią­gnę­ła się w stro­nę Ka­ile­an, do­tknę­ła kol­czu­gi.

— Ja też. Idź. Idź spraw­dzić, czy dro­ga przed nami jest czy­sta. — Pchnął dziew­czy­nę lek­ko. — No, idź!

Koło wzdry­gnę­ła się, prze­tar­ła oczy, uśmiech­nę­ła jesz­cze raz, już nor­mal­nie, po czym w kil­ku su­sach z ka­mie­nia na ka­mień prze­sko­czy­ła rzecz­kę i już jej nie wi­dzie­li.

Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak dziew­czy­na się po­ru­sza, z każ­dym kro­kiem ina­czej, jak­by zrzu­ca­ła z sie­bie ja­kiś ba­last, po czym wark­nę­ła:

— Co to, do cho­le­ry, było?

Męż­czy­zna nie od­ry­wał wzro­ku od ścia­ny lasu, a wy­raz jego twa­rzy był dziw­nie mięk­ki.

— Nie co, tyl­ko kto — po­pra­wił ją ci­cho. — Koło, jak ro­zu­miem. Za­zwy­czaj nie zda­rza jej się to w dzień, ale jest zde­ner­wo­wa­na, bo ją schwy­ta­li­ście, a poza tym od kil­ku go­dzin nie wi­dzie­li­śmy słoń­ca. Wkrót­ce doj­dzie do sie­bie, jak ro­zu­miem.

No tak. Koło. Nie wi­dzia­ła słoń­ca i była zde­ner­wo­wa­na. Oczy­wi­ście. To wy­ja­śnie­nie mia­ło tyle sen­su, co pod­cie­ra­nie się po­krzy­wą, ale jed­no wy­da­wa­ło się ja­sne.

— Ta dziew­czy­na jest sza­lo­na.

— Zga­dza się. Ale nie znam dru­gie­go ta­kie­go zwia­dow­cy jak ona. Tyl­ko cza­sem, gdy jest zmę­czo­na albo zde­ner­wo­wa­na…

— Albo dłu­go nie wi­dzi słoń­ca.

— Wła­śnie. Wte­dy lek­ko od­pły­wa. No i w cza­sie wal­ki. W cza­sie wal­ki za­wsze.

— Opę­ta­na?

Na po­gra­ni­czu, gdzie ple­mien­na ma­gia była rów­nie czę­sto w uży­ciu jak do­pusz­cza­ne przez Wiel­ki Ko­deks aspek­to­wa­ne cza­ry, po­wia­da­no, że sza­leń­cy to otwar­te drzwi dla du­chów i de­mo­nów. W Im­pe­rium ta­kich lu­dzi eg­zor­cy­zmo­wa­no, za­my­ka­no w wie­żach lub w osta­tecz­no­ści za­bi­ja­no. Ale tu­taj? W tym dziw­nym kra­ju, po­środ­ku re­be­lii? Kto wie, ja­kim dzi­wa­dłom po­zwo­lo­no tu żyć.

Sama je­steś dzi­wa­dłem, po­my­śla­ła. Gdy­by nie cza­ar­dan i La­skol­nyk, pew­nie wy­ła­byś przy­ku­ta do ścia­ny w ja­kimś świą­tyn­nym szpi­ta­lu. Albo spło­nę­ła na sto­sie.

Luka po­krę­cił gło­wą.

— Nie. Zna­leź­li­śmy ją w Uswarr. W ko­pal­ni zło­ta, któ­rą wy­zwo­li­li­śmy… któ­rą pró­bo­wa­li­śmy wy­zwo­lić — coś dziw­ne­go sta­ło się z jego gło­sem i oczy­ma. Jak­by lód skuł jed­no i dru­gie. — Za kwa­drans ru­sza­my! — roz­darł się na­gle. — Chcesz po­słu­chać?

Kha-dar wy­dał wy­raź­ne po­le­ce­nie, słu­chać i za­pa­mię­ty­wać, co wszy­scy mó­wią. Zbie­rać in­for­ma­cje nie tyl­ko o tym, jak licz­na i uzbro­jo­na jest ar­mia nie­wol­ni­ków, ale też jacy lu­dzie ją two­rzą. Jed­nak­że nie była pew­na, czy taka hi­sto­ria bę­dzie mia­ła ja­ką­kol­wiek war­tość.

— A po co?

We­te­ran wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Że­byś wie­dzia­ła, z kim masz do czy­nie­nia, jak ro­zu­miem? Że­byś na­stęp­nym ra­zem, je­śli Koło bę­dzie się dziw­nie za­cho­wy­wać, nie pró­bo­wa­ła jej ode­pchnąć albo ude­rzyć, jak ro­zu­miem? Nie chciał­bym tłu­ma­czyć się ge­ne­ra­ło­wi z two­jej śmier­ci.

Aku­rat. Koło nie dość, że była od niej tro­chę niż­sza i chy­ba lżej­sza, to nie wy­cho­wy­wa­ła się na Ste­pach ani nie wal­czy­ła z ban­dy­ta­mi i Se-koh­land­czy­ka­mi pod do­wódz­twem naj­lep­sze­go ka­wa­le­rzy­sty Im­pe­rium.

— Nie uśmie­chaj się tak. Wi­dzia­łaś ją w wal­ce?

— A ty mnie?

— Je­steś w cza­ar­da­nie La­skol­ny­ka, wie­rzę, że do­brze ro­bisz sza­blą i szy­jesz z łuku, jak ro­zu­miem. Ale wi­dzia­łem raz, jak Koło prze­gry­zła do­ro­słe­mu męż­czyź­nie gar­dło.

— Zę­ba­mi?

— Nie, dupą. Ja­sne, że zę­ba­mi. — Sta­ry żoł­nierz prze­niósł spoj­rze­nie na las, po­dra­pał się po gło­wie, skrzy­wił. — Uswarr było ko­pal­nią zło­ta pod sa­my­mi Ma­gar­ha­mi. Cięż­ką ko­pal­nią, twar­de ska­ły, żyły zło­to­no­śniej rudy wci­śnię­te mię­dzy war­stwy gra­ni­tu jak żaba roz­gnie­cio­na przez ka­mień, nie­któ­re gru­be le­d­wo na sto­pę. W ta­kich ko­pal­niach pra­cu­je dużo dzie­ci. Nie­wol­ni­czych dzie­ci, ro­zu­miesz? Mat­ki na plan­ta­cjach mó­wią: le­piej, że­bym cię mar­two uro­dzi­ła, niż że­byś do ko­pal­ni tra­fił. Le­piej, żeby cię na polu za­tłu­kli. A Uswarr było naj­gor­szą z nich. Ko­pal­ni, ro­zu­miesz? Zjeż­dża­ło się ja­kieś sto stóp pod zie­mię, tam był głów­ny tu­nel, dłu­gi na ćwierć mili, a od nie­go od­cho­dzi­ły na boki czar­ne dziu­ry w ska­le, któ­re po­ły­ka­ły dzie­cia­ki i nie wy­pusz­cza­ły ich ni­g­dy z po­wro­tem. Jak tam któ­ryś tra­fił, da­wa­li mu mło­tek i dłu­to, kil­ka wor­ków na rudę i ka­za­li ko­pać. Je­dze­nie i wodę do­sta­wa­li, tyl­ko gdy wy­czoł­ga­li się z urob­kiem. Po­dob­no nie­któ­re tu­ne­le mia­ły po kil­ka­set łok­ci dłu­go­ści i były ta­kie sze­ro­kie. — Roz­ło­żył ręce na dwie sto­py. — Ro­zu­miesz. Jak gliz­dy w zie­mi, dzie­cia­ki ryły dziu­ry tak, jak pro­wa­dzi­ły je zło­ża rudy, i ni­g­dy nie wy­cho­dzi­ły na po­wierzch­nię.

Ka­ile­an spró­bo­wa­ła so­bie to wy­obra­zić, tu­nel tak wą­ski, że moż­na tyl­ko peł­zać na ko­la­nach albo brzu­chu, ciem­ność, set­ki, może ty­sią­ce stóp skał nad gło­wą.

— Osza­la­ła­bym.

— Nie wzię­li­by cię tam. Za duża je­steś. No, chy­ba że by­ła­byś au­wi­ni – po­piel­ną, i zro­bi­li­by cię straż­nicz­ką. No­si­ła­byś skó­rza­ny pan­cerz, krót­ki miecz, bat.

Przy­po­mnia­ło jej się, co Luka po­wie­dział wcze­śniej do Koła. To przy­ja­cie­le, nie one.

— One?

— One. — Po­ki­wał gło­wą, a jego oczy zro­bi­ły się na­gle dzi­kie i gniew­ne. — Suki prze­klę­te przez bo­gów. Au­wi­ni – po­piel­ne, nie­wol­ni­ce, ale z wyż­szej ka­sty, wiesz, ta­kie, co to mają wła­dzę nad in­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi. Nie­któ­rym nie trze­ba wię­cej do szczę­ścia, jak ro­zu­miem. A wiesz, dla­cze­go wła­ści­ciel ko­pal­ni wy­słał do ich pil­no­wa­nia baby? Bo po­dob­no męż­czyź­ni byli za mięk­cy. Bo da­wa­li cza­sem dzie­cia­kom od­po­cząć, nie za dar­mo oczy­wi­ście, tro­chę za­ba­wy z do­brym wuj­kiem, zwłasz­cza jak to­war był świe­ży, do­pie­ro przy­ję­ty do ro­bo­ty… wła­ści­wie wszyst­ko jed­no, chło­piec czy dziew­czyn­ka… ro­zu­miesz? Co? Obu­rzo­na? Za­wsty­dzo­na?

Nie. Uro­dzi­ła się w ro­dzi­nie dzier­żaw­ców w Ole­ka­dach. Do­ra­sta­ła na Ste­pach, do­brze wie­dzia­ła, że gdy­by nie przy­gar­nę­ła jej wo­zac­ka ro­dzi­na, sama mu­sia­ła­by so­bie zna­leźć „do­bre­go wuj­ka”. Za mi­skę stra­wy i kąt do spa­nia. Ta­kie było ży­cie. Ale czu­ła złość. Ber­deth, od­po­wia­da­jąc na jej na­strój, ob­na­żył wid­mo­we zęby. Pra­wie za­war­cza­ła jak pies.

Siwy we­te­ran po­ki­wał gło­wą.

— Baby nie tra­ci­ły cza­su na ta­kie za­ba­wy, za to wy­ci­ska­ły z dzie­cia­ków wszyst­ko, aż nie zo­sta­wa­ło nic. Po­dob­no to one wy­my­śli­ły szczu­rzą becz­kę.

Wy­obraź­nia pod­su­nę­ła jej naj­bar­dziej oczy­wi­sty ob­raz, ale na­stęp­ne sło­wa Luki prze­ko­na­ły ją, że na­wet wy­obraź­nia ko­goś do­ra­sta­ją­ce­go na Ste­pach cza­sem za­wo­dzi.

— My­ślisz o ta­kiej sta­rej tor­tu­rze, jak ro­zu­miem. — Siwy żoł­nierz splu­nął na zie­mię i po­krę­cił gło­wą. — Nie, to nie to, dziew­czy­no. Nie­kie­dy dzie­ciak nie wy­cho­dził z tu­ne­lu, ro­zu­miesz? Dłu­go nie wy­cho­dził. Może umarł, może przy­gnio­tło go osy­pi­sko, a może do­padł go skal­ny obłęd i wo­lał umrzeć w ciem­no­ści. Przez dłu­gi czas straż­nicz­ki po­sy­ła­ły w głąb tu­ne­lu inne dziec­ko, ale cza­sem ten obłą­ka­ny wal­czył i za­bi­jał po­słań­ca, a one mu­sia­ły się tłu­ma­czyć z dwóch tru­pów, ro­zu­miesz. Więc kie­dyś jed­na z nich wpa­dła na po­mysł: straż­nicz­ki wpa­ko­wa­ły do becz­ki kil­ka­dzie­siąt szczu­rów i trzy­ma­ły tam, na wpół osza­la­łe z gło­du. A gdy dzie­ciak nie po­ja­wiał się zbyt dłu­go, wpusz­cza­ły szczu­ry do tu­ne­lu. A po dniu albo dwóch, gdy ostat­ni szczur już uciekł, inny dzie­ciak wcho­dził tam, usu­wał ko­ści i ko­pał da­lej. Mą­dre suki, jak ro­zu­miem.

Ka­ile­an wes­tchnę­ła głę­bo­ko. Ber­deth szar­pał się w jej gło­wie, w tej chwi­li nie tyl­ko Koło mo­gła­by prze­gryźć ko­muś gar­dło.

— Nie chcę… nie chcę sły­szeć wię­cej. Nie mów już.

— Za dużo, jak ro­zu­miem? Ta opo­wieść już się koń­czy. Ka­hel po­słał nas tam w trzy­stu lu­dzi, mie­li­śmy prze­cze­sać oko­li­cę, uwol­nić tych, któ­rzy chcą zdjąć ob­ro­że, wy­cią­gnąć dzie­cia­ki z ko­palń. Za­sta­li­śmy znisz­czo­ne ma­szy­ny i na­rzę­dzia, mły­ny, mło­ty do kru­sze­nia urob­ku, pie­ce do wy­ta­pia­nia zło­ta, wszyst­ko spa­lo­no albo roz­bi­to. Z dy­mem po­szło też koło wod­ne, na­pę­dza­ją­ce mie­chy, któ­re tło­czy­ły po­wie­trze do ko­pal­ni. Na dole, w głów­nym tu­ne­lu, dało się jesz­cze wy­trzy­mać, ale w tych mniej­szych… Suki, za­nim ucie­kły i znisz­czy­ły ko­pal­nię, za­tka­ły ich wyj­ścia gru­zem i ka­mie­nia­mi. Je­den z nas zszedł tam… My­śle­li­śmy, że nikt nie prze­żył, a tu na­gle z ja­kiejś dziu­ry wy­la­zła ona.

— Koło?

— Ona sama. Wa­ży­ła, na oko, ja­kieś sześć­dzie­siąt fun­tów, była goła, tyl­ko na łok­ciach i ko­la­nach mia­ła skó­rza­ne ochra­nia­cze, od czoł­ga­nia się w tu­ne­lach prze­tar­te pra­wie na wy­lot. Spę­dzi­ła pod zie­mią łącz­nie trzy lata, sześć mie­się­cy i osiem­na­ście dni. Tak mó­wi­ła data na jej ob­ro­ży, bo wła­ści­cie­le ko­pal­ni ryli w me­ta­lu in­for­ma­cje o dniu przy­ję­cia nie­wol­ni­ka do pra­cy. Była je­dy­ną, któ­ra mia­ła dość sił, by wy­do­stać się z za­mknię­te­go tu­ne­lu. Po­tem pró­bo­wa­ła ode­tkać inne… ale nikt wię­cej z nich nie wy­szedł.

Ka­ile­an spoj­rza­ła mu w oczy.

— To ty zsze­dłeś do ko­pal­ni, praw­da?

— Ja. Zna­la­złem tyl­ko górę ko­ści na koń­cu głów­ne­go tu­ne­lu i ją. I wy­cią­gną­łem ją jak ostat­ni du­reń, nie my­śląc o ni­czym, ro­zu­miesz? Na szczę­ście słoń­ce już za­szło, ale i tak pra­wie ośle­pła od resz­tek świa­tła na nie­bie.

— Dla­cze­go na­zwa­li­ście ją Koło?

— Bo nie pa­mię­ta­ła wła­sne­go imie­nia, a to było pierw­sze sło­wo, któ­re po­wie­dzia­ła, i przez mie­siąc nie mó­wi­ła nic in­ne­go. Kar­mi­li­śmy ją, pil­no­wa­li­śmy, by nie ośle­pła od słoń­ca, całe szczę­ście mia­łem w od­dzia­le me­dy­ka, a gdy wresz­cie za­czę­ła mó­wić, wy­da­wa­ło się, że ni­g­dy nie prze­sta­nie. Ga­da­ła przez trzy dni bez prze­rwy. O ko­pal­ni, o onych, ska­le, tu­ne­lach, szczu­rach… Cza­sem pła­ka­ła, cza­sem krzy­cza­ła. A cza­sem po­ja­wia­ła się taka, jaką wi­dzia­łaś przed chwi­lą.

— I co mam wte­dy zro­bić? Ja albo ktoś inny z cza­ar­da­nu?

— Znajdź jej coś do ro­bo­ty. Po­proś, żeby ko­goś spro­wa­dzi­ła albo coś spraw­dzi­ła. Pój­dzie, bo to do­bra dziew­czy­na. Nie pro­wo­kuj, nie szu­kaj zwa­dy. Ten męż­czy­zna, któ­re­mu prze­gry­zła gar­dło, to był je­den z na­szych. Były nie­wol­nik, jak ona. Gdy­by inne dziew­czy­ny nie po­wie­dzia­ły, że lu­bił się pchać z ła­pa­mi do młó­dek i pró­bo­wał ją zgwał­cić, Koło nie wy­szła­by z tej hi­sto­rii cało. W obo­zie mamy twar­de re­gu­ły. Ale je­śli ktoś zro­bi krzyw­dę ko­muś z od­dzia­łu sław­ne­go ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka, któ­re­go bo­go­wie wie­dzą, co tu­taj przy­gna­ło…

Za­wie­sił głos, a Ka­ile­an pra­wie ro­ze­śmia­ła mu się w twarz.

— Nic z tego. Kha-dar każe, my je­dzie­my. To wódz-oj­ciec, nie musi nam mó­wić o wszyst­kim, praw­da?

— Praw­da — od­po­wie­dział uśmie­chem w sty­lu „trud­no, nie wy­szło, ale za­wsze war­to pró­bo­wać”. — Jak to w woj­sku.

— Wła­śnie. Kwa­drans chy­ba już mi­nął?

Luka-wer-Kly­tus wzru­szył ra­mio­na­mi, po­słał jej ko­lej­ny po­ro­zu­mie­waw­czy uśmie­szek i roz­darł się na całe gar­dło:

— Ru­sza­my! Oczy za­sło­nić! Ko­nia­rze na ko­nie, lu­dzie pie­szo!

Ha. To było pra­wie za­baw­ne. Za­wią­zu­jąc oczy i wska­ku­jąc na ko­nia, Ka­ile­an my­śla­ła o dziew­czy­nie, któ­ra spę­dzi­ła całe lata, ry­jąc tu­ne­le w ży­łach zło­to­no­śnej rudy, i si­wo­wło­sym męż­czyź­nie, któ­ry zszedł do ko­pal­ni i zna­lazł stos dzie­cię­cych ko­ści. La­skol­nyk ka­zał spraw­dzać, jacy lu­dzie two­rzą ar­mię nie­wol­ni­ków.

Wła­śnie tacy. Na cyc­ki Laal, wła­śnie tacy.

* * *

Gdy tyl­ko wy­je­cha­li z naj­gęst­sze­go lasu, po­zwo­lo­no im ścią­gnąć opa­ski, więc mo­gli się nie­co po­roz­glą­dać. Obóz nie­wol­ni­czej ar­mii był wiel­ki. Wi­dzie­li go z grzbie­tu jed­ne­go z licz­nych w tej oko­li­cy wzgórz, choć Ka­ile­an mo­gła tyl­ko z grub­sza oce­nić jego roz­miar, bo ca­łość skła­da­ła się z kil­ku­na­stu ol­brzy­mich, ogro­dzo­nych wa­ła­mi krę­gów, któ­re roz­sia­dły się na szczy­tach naj­bliż­szych wznie­sień, i bo­go­wie wie­dzie­li ilu ty­się­cy na­mio­tów, sza­ła­sów i pry­mi­tyw­nych chat po­ni­żej. Jak­by każ­dy krąg był wa­row­ną osa­dą ma­ją­cą wła­sne pod­gro­dzie.

Nie dało się stwier­dzić, czy ca­łość zo­sta­ła tak za­pla­no­wa­na, czy ra­czej wy­ro­sła ni­czym dzi­ki krzak, w mia­rę jak mię­dzy te wzgó­rza przy­by­wa­ły ko­lej­ne od­dzia­ły bun­tow­ni­ków. Wzgó­rza były dość stro­me, do­bre do obro­ny, ale z pew­no­ścią nie mo­gły po­mie­ścić wszyst­kich nie­wol­ni­ków, a ilu ich wła­ści­wie było? Sto ty­się­cy? Sto pięć­dzie­siąt? Nie dała rady tego osza­co­wać, bo ich prze­wod­ni­cy pro­wa­dzi­li cza­ar­dan tak, by omi­jać naj­więk­sze sku­pi­ska lu­dzi. Po­noć dla bez­pie­czeń­stwa swo­ich „go­ści”, bo każ­dy, kto nie no­sił na szyi śla­dów po nie­wol­ni­czej ob­ro­ży, mógł skoń­czyć z no­żem w ple­cach. Ka­ile­an nie dała się na­brać. A są­dząc po mi­nie La­skol­ny­ka, on tak­że nie, choć trze­ba przy­znać, że za bar­dzo nie pro­te­sto­wał. Naj­wy­raź­niej na­wet na­zwi­sko sław­ne­go po­grom­cy ko­czow­ni­ków nie było tu furt­ką do zdo­by­cia za­ufa­nia. No, ale w koń­cu kha-da­ro­wi to­wa­rzy­szy­ła ona, Jan­ne, Lea oraz Da­ghe­na. Za­czy­na­ła po­dej­rze­wać, że ge­ne­rał nie za­brał ich tyl­ko ze wzglę­du na bez­pie­czeń­stwo.

Zresz­tą, gdy pro­wa­dzo­no ich do naj­więk­sze­go obo­zo­wi­ska, i tak zdą­ży­ła się ro­zej­rzeć. Tu­tej­szy las był rzad­szy niż ten, przez któ­ry prze­dzie­ra­li się ostat­ni­mi go­dzi­na­mi, a na do­da­tek nie­źle go prze­kar­czo­wa­no. W po­zor­nie cha­otycz­nym gąsz­czu na­mio­tów i sza­ła­sów do­strze­gła wy­zna­czo­ne, wy­ło­żo­ne drew­nem ścież­ki, wy­ko­pa­ne stud­nie, grząd­ki, na któ­rych ro­sły ja­kieś bul­wy i inne wa­rzy­wa, małe kur­ni­ki z gda­czą­cym ptac­twem, a na­wet rzę­dy la­tryn, i to naj­wy­raź­niej kar­nie uży­wa­nych, bo Ber­deth nie zna­lazł ni­g­dzie poza nimi ludz­kich szczyn ani gów­na. Nie żeby spe­cjal­nie ich szu­ka­ła, ale ten czwo­ro­no­gi drań ro­bił jej cza­sem ta­kie nu­me­ry. Za­uwa­ży­ła też, że na­wet śmie­ci wy­sy­py­wa­no w prze­zna­czo­ne do tego dziu­ry. Wszę­dzie pa­no­wał me­ekhań­ski po­rzą­dek i czy­stość, jak na obo­zo­wi­sko bun­tow­ni­ków ukry­te w dżun­gli, oczy­wi­ście.

Prze­je­cha­li też obok kil­ku ogro­dzo­nych pla­ców, gdzie mło­dzi chłop­cy i dziew­czę­ta wspól­nie ćwi­czy­li się w uży­wa­niu łu­ków, proc i oszcze­pów. Wy­glą­da­ło na to, że nie­wol­ni­cza ar­mia była bar­dziej ega­li­tar­na niż jej im­pe­rial­ny od­po­wied­nik.

Wresz­cie wspię­li się pod sam obóz i wje­cha­li do środ­ka przez bra­mę umoc­nio­ną i uko­ro­no­wa­ną wie­ża­mi straż­ni­czy­mi. Szczyt wzgó­rza ogo­ło­co­no i wy­rów­na­no, two­rząc coś w ro­dza­ju wiel­kie­go woj­sko­we­go pla­cu gar­ni­zo­no­we­go. Wszę­dzie sta­ły na­mio­ty, uszy­te z róż­nych ma­te­ria­łów, ale jed­na­ko­wej wiel­ko­ści, a alej­ki mię­dzy nimi były pro­ste jak drzew­ce strza­ły. Na oko na­mio­tów było ze dwie­ście pięć­dzie­siąt, co Ko­ci­mięt­ka skwi­to­wał krót­ko:

— Mają tu cały pie­przo­ny pułk — i za­raz za­milkł pod kar­cą­cym spoj­rze­niem La­skol­ny­ka. Kha-dar nie ży­czył so­bie, by jego lu­dzie co­kol­wiek ko­men­to­wa­li ani o czym­kol­wiek roz­ma­wia­li. Przy­naj­mniej w tej chwi­li.

Głów­na dro­ga przez obóz po­pro­wa­dzi­ła ich do naj­więk­sze­go na­mio­tu, któ­ry wy­glą­dał, jak­by był po­zszy­wa­ny z ka­wał­ków je­dwab­nych za­słon. Luka-wer-Kly­tus za­trzy­mał się przed jego wej­ściem i po­wie­dział, zni­ka­jąc w środ­ku:

— Zo­stań­cie tu, za­pro­szą was.

La­skol­nyk, nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, ze­sko­czył z ko­nia, resz­ta cza­ar­da­nu za nim. Do­brze było roz­pro­sto­wać ko­ści po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy stę­pa. No i tu­taj, na szczy­cie wzgó­rza, było na­praw­dę przy­jem­nie, lek­ki wiatr chło­dził skó­rę, a i owa­dów krą­ży­ło jak­by mniej.

Ka­ile­an po­kle­pa­ła To­ry­na po szyi.

— Do­brze się spi­sa­łeś. Wkrót­ce od­pocz­niesz. — Koń szturch­nął ją przy­jaź­nie łbem, więc wy­ję­ła wę­dzi­ło, się­gnę­ła do sa­kwy i wsu­nę­ła mu do py­ska ka­wa­łek mar­chwi. Co tam, niech ma.

Pa­mię­ta­jąc o po­le­ce­niu do­wód­cy, ru­szy­ła naj­bliż­szą ścież­ką, roz­glą­da­jąc się bez­czel­nie. W koń­cu tego moż­na się było spo­dzie­wać po ja­kiejś cie­kaw­skiej młód­ce, praw­da?

Przed na­mio­ta­mi sie­dzie­li, sta­li lub tre­no­wa­li męż­czyź­ni, w więk­szo­ści zbyt mło­dzi, by za­li­czać się do we­te­ra­nów woj­ny z Se-koh­land­czy­ka­mi – choć i tych nie bra­ko­wa­ło – ale zde­cy­do­wa­nie star­si niż mło­dzież ćwi­czą­ca na pla­cach po­ni­żej. Być może byli z po­ko­le­nia, któ­re tra­fi­ło na Da­le­kie Po­łu­dnie jako dzie­ci, pod­rost­ki ode­rwa­ne od ro­dzin. Te­raz czy­ści­li uzbro­je­nie – wi­dzia­ła tro­chę włócz­ni, mie­czy, sza­bel i to­po­rów, prze­wa­ża­ły jed­nak sie­kie­ry, ja­kieś dłu­gie, roz­sze­rza­ją­ce się na koń­cach ta­sa­ki i coś, co wy­glą­da­ło jak sier­py i kosy osa­dzo­ne na sztorc na krót­kich drzew­cach. Im­pro­wi­zo­wa­na broń, do­brze zna­na ko­muś, kto do­ra­stał na nie­spo­koj­nym po­gra­ni­czu, gdzie wi­dły i cepy ra­to­wa­ły cza­sem ży­cie. Zresz­tą tu­taj też do­strze­gła spo­ro jed­nych i dru­gich.

Przed nie­któ­ry­mi na­mio­ta­mi le­ża­ły rów­nież pęki dłu­gich na pięt­na­ście stóp bam­bu­so­wych pik, za­ostrzo­nych i utwar­dzo­nych w ogniu. Ci męż­czyź­ni, któ­rzy nie zaj­mo­wa­li się bro­nią, go­to­wa­li coś w ma­łych ko­cioł­kach, ce­ro­wa­li ubra­nia, re­pe­ro­wa­li buty albo ćwi­czy­li wal­kę – je­den na jed­ne­go, dwóch na dwóch, czte­rech na czte­rech.

Zer­k­nę­ła do naj­bliż­sze­go na­mio­tu i, tak jak się spo­dzie­wa­ła, zo­ba­czy­ła dzie­sięć po­słań.

Dzie­się­cio­oso­bo­we dru­ży­ny, śpią­ce w jed­nym na­mio­cie, wal­czą­ce ra­mię w ra­mię, je­dzą­ce z jed­ne­go ko­cioł­ka. Nie­wol­ni­cy prze­nie­śli tu żyw­cem spo­so­by szko­le­nia i tak­ty­kę me­ekhań­skiej ar­mii. Ale nie mie­li jej uzbro­je­nia. Jak za­uwa­ży­ła, więk­szość po­wstań­ców nie no­si­ła heł­mów, uży­wa­ła za to cze­goś na kształt tur­ba­nów, a rolę pan­ce­rzy peł­ni­ły pi­ko­wa­ne ka­fta­ny, na­pier­śni­ki z utwar­dzo­nej skó­ry albo ka­mi­ze­le z wie­lu warstw ma­te­ria­łów. Tar­cze też w więk­szo­ści wy­glą­da­ły na im­pro­wi­zo­wa­ne osło­ny skle­co­ne z desz­czu­łek albo wi­kli­ny ob­cią­gnię­tej suk­nem lub skó­rą. Na środ­ku każ­dej był jed­nak wy­ma­lo­wa­ny szkar­łat­ny pysk ja­kiejś be­stii.

Czy­li spra­wa wy­glą­da­ła ja­sno: mimo wy­gra­nia wie­lu po­ty­czek i jed­nej czy dwóch bi­tew, po­wstań­cy wciąż roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­li bro­ni i pan­ce­rzy. Ar­mia im­pe­rial­na od­no­si­ła suk­ce­sy nie tyl­ko dzię­ki dys­cy­pli­nie i tak­ty­ce, lecz rów­nież dzię­ki po­rząd­ne­mu i jed­no­li­te­mu wy­po­sa­że­niu. Na­wet sto warstw ma­te­ria­łu okrę­co­nych wo­kół gło­wy nie za­stą­pi do­bre­go, sta­lo­we­go heł­mu.

Za­wró­ci­ła w chwi­li, gdy wej­ście do na­mio­tu głów­ne­go uchy­li­ło się i si­wo­bro­dy we­te­ran za­pro­sił ich do środ­ka.

— Wejdź­cie. Ka­hel-saw-Kir­hu za­raz spo­tka się z ge­ne­ra­łem i jego ludź­mi. Wasi prze­wod­ni­cy mogą zo­stać.

Wnę­trze było chłod­niej­sze, niż Ka­ile­an się spo­dzie­wa­ła. Pa­no­wał tu przy­jem­ny pół­mrok, a kie­dy jej oczy przy­zwy­cza­iły się do nie­go, za­czę­ła roz­róż­niać szcze­gó­ły. Po pierw­sze, żad­ne­go po­sła­nia, czy­li do­wód­ca nie­wol­ni­czej ar­mii trak­to­wał ten na­miot jako swój sztab, a nie sym­bol sta­tu­su. Po dru­gie, stół po­środ­ku na­mio­tu nie miał krze­seł ani ław, więc trze­ba bę­dzie stać. Po trze­cie, przy sto­le ktoś po­sta­wił wy­so­ką na ja­kieś sie­dem i pół sto­py fi­gu­rę z czar­ne­go drew­na.

Po jaką cho­le­rę wła­ści­wie?

Fi­gu­ra bły­snę­ła olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem, zę­ba­mi bia­ły­mi jak śnieg, i prze­mó­wi­ła w bez­błęd­nym, choć dziw­nie ak­cen­to­wa­nym me­ekhu:

— A oto sław­ny po­grom­ca lu­dzi-koni i jego od­dział, któ­re­go pra­wie po­ło­wa to ko­bie­ty, ale może być. U nas też ko­bie­ty wal­czą, więc wiem, ile są war­te. Ka­hel­le pro­sił, by was po­wi­tać, więc to czy­nię. Wi­taj­cie w obo­zie Puł­ku Wil­ka, pierw­sze­go puł­ku nie­wol­ni­czej ar­mii.

To był męż­czy­zna o skó­rze czar­nej jak smo­ła, or­lim no­sie i ostro za­ry­so­wa­nych ko­ściach po­licz­ko­wych. Wło­sy miał ostrzy­żo­ne krót­ko, le­d­wo na pa­lec, przy skro­niach już szpa­ko­wa­te. Sze­ro­ki uśmiech zmięk­czał jego dra­pież­ne rysy, ale i tak ten wzrost! Na sze­ro­ki zad Sza­ro­wło­sej, na­wet Jan­ne się­gał­by mu le­d­wo do ra­mie­nia.

Kha-dar skło­nił się le­ciut­ko.

— Gen­no La­skol­nyk, jak za­pew­ne już wiesz. A ty to…?

— Wy­bacz­cie, och wy­bacz­cie. — Czar­ny męż­czy­zna roz­ło­żył sze­ro­ko ręce. — Je­stem Uwa­re Lew, pan Ba­wo­le­go Rogu ple­mie­nia Gu­awe z Uawa­ri Nahs. W tej chwi­li je­stem go­ściem Krwa­we­go Ka­hel­le, po­dob­nie jak i wy. To za­szczyt.

— Pan ba­wo­le­go rogu? — Lea była chy­ba prze­ko­na­na, że męż­czy­zna bę­dzie mó­wił da­lej i ją za­głu­szy albo że ona sama dys­kret­nie szep­cze. — Dla­cze­go męż­czyź­ni za­wsze za­czy­na­ją od naj­głup­szych prze­chwa­łek?

Ko­ci­mięt­ka par­sk­nął śmie­chem, po nim Fay­len, Dag i sam La­skol­nyk. Po chwi­li śmia­li się wszy­scy z cza­ar­da­nu, tyl­ko Lea sta­ła, mil­cząc i czer­wie­nie­jąc się co­raz bar­dziej. Wte­dy roz­legł się dźwięk, któ­ry mu­siał mieć moc od­stra­sza­nia noc­nych de­mo­nów. Uwa­re Lew za­śmiał się na całe gar­dło, gło­wę od­rzu­cił w tył i re­cho­tał, aż zda­wa­ło się, że ścia­ny na­mio­tu za­czy­na­ją drżeć.

Gdy ucichł i otarł oczy, po­pa­trzy­li po so­bie, przy­by­sze z da­le­kie­go Im­pe­rium i czar­no­skó­ry wiel­ko­lud. Uczu­cie przy­tła­cza­ją­cej ob­co­ści gdzieś się ulot­ni­ło.

— Mała jak nóż do skó­ro­wa­nia i rów­nie ostra — Uwa­re za­ga­dał pierw­szy. — Jak masz na imię?

Ko­ci­mięt­ka otarł wąsy i za­czął:

— To jest…

— Sama po­wiem. Je­stem Lea Ka­me­ney z Ha­run­dy­nów. — Lea wy­pro­sto­wa­ła się na całe swo­je pięć stóp. — Łucz­nicz­ka z cza­ar­da­nu La­skol­ny­ka.

— Wi­taj, łucz­nicz­ko z cza­ar­da­nu La­skol­ny­ka. Oby twe dni pły­nę­ły spo­koj­nie, a sta­da za­wsze były tłu­ste. W tych cza­sach rzad­ko mam oka­zję do śmie­chu, a ty ofia­ro­wa­łaś mi go, nie żą­da­jąc nic w za­mian. Je­stem two­im dłuż­ni­kiem.

W tej chwi­li jed­na ze ścian na­mio­tu unio­sła się i do środ­ka we­szło trzech męż­czyzn. Ten z przo­du był sze­ro­ki w ba­rach, śred­nie­go wzro­stu, ubra­ny w lnia­ny ka­ftan i ta­kież spodnie, jego to­wa­rzysz z le­wej no­sił su­kien­ne por­t­ki i skó­rza­ną ka­mi­zel­kę, a krzy­we nogi mó­wi­ły wię­cej o jego ka­wa­le­ryj­skiej prze­szło­ści niż ta­tu­aż na pier­si. Na wi­dok tego ta­tu­ażu Ko­ci­mięt­ka sap­nął, a Da­ghe­na par­sk­nę­ła jak po­draż­nio­na kot­ka.

Roz­wi­dlo­na bły­ska­wi­ca.

To był je­den z Jeźdź­ców Bu­rzy Ojca Woj­ny. Ja­kim po­krę­co­nym ka­pry­sem losu zna­lazł się tu­taj w to­wa­rzy­stwie…

Aż otwo­rzy­ła usta. Trze­ci z wcho­dzą­cych miał sześć stóp wzro­stu, ciem­ne wło­sy za­ple­cio­ne w krót­ki war­kocz, a jego spodnie i ko­szu­lę ozda­bia­ły wzo­ry, któ­re roz­po­zna­ła­by z za­mknię­ty­mi oczy­ma.

Ver­dan­no. Je­den z Wo­za­ków. W wie­ku And’ewer­sa lub star­szy. Czy­li mógł pa­mię­tać Krwa­wy Marsz… I stał spo­koj­nie ra­mię w ra­mię z Bły­ska­wi­cą.

Po­czu­ła czy­jeś spoj­rze­nie. La­skol­nyk ru­chem oczu wska­zał jej Wo­za­ka. Oczy­wi­ście. Jak tyl­ko bę­dzie oka­zja, kha-dar.

Ten w środ­ku, ple­czy­sty, ode­zwał się pierw­szy:

— Wi­taj­cie. Je­stem Ka­hel-saw-Kir­hu, po­rucz­nik me­ekhań­skiej ar­mii, za­sra­ny pie­cho­ciarz, jak by­ście po­wie­dzie­li. To jest — wska­zał na ko­czow­ni­ka — Pore Lun Dha­ro, kie­dyś do­wo­dził a’ke­erem Bły­ska­wic. Zresz­tą są­dząc po tych ra­do­snych uśmie­chach, pew­nie już się tego do­my­śli­li­ście, ale pa­mię­taj­cie, że to prze­szłość. Te­raz Pore do­wo­dzi tym, co na­zy­wa­my na­szą ka­wa­le­rią. I robi to do­sko­na­le. A to Kor’ben Ol­he­war, był fe­la­no Stru­mie­nia obo­zu Kay’we. Miał pod sobą dwie­ście ry­dwa­nów. Zaj­mu­je się na­szy­mi ta­bo­ra­mi. Ja je­stem do­wód­cą pie­cho­ty. Jak wi­dzi­cie, mamy tu prze­gląd wszyst­kich sztuk wo­jen­nych ze Wscho­du Im­pe­rium, z do­dat­kiem — ski­nął gło­wą w stro­nę czar­ne­go męż­czy­zny — miej­sco­we­go bar­ba­rzyń­stwa.

Uwa­re Lew uśmiech­nął się tyl­ko. Wca­le nie wy­glą­dał na ura­żo­ne­go.

— Obóz Kay’we do­tarł za Amer­thę nie­mal w ca­ło­ści. — La­skol­nyk pod­szedł do Wo­za­ka, wy­cią­ga­jąc dłoń i od­zy­wa­jąc się w ana­ho — po­nad pięć­set wo­zów.

— Ale jego ry­dwa­ny nie. — Je­śli męż­czy­zna był za­sko­czo­ny, sły­sząc ro­dzin­ny ję­zyk, nie dał nic po so­bie po­znać.

— Każ­da wę­drów­ka ma swo­ją cenę, jak po­wia­da­ją. — Kha–dar uści­snął mu rękę. — W obo­zie mó­wi­li, że gdy­by nie ich fe­la­no, w ogó­le nie do­tar­li­by do Im­pe­rium.

Twarz Kor’bena wy­pięk­nia­ła uśmie­chem.

— Tak mó­wi­li?

— Wła­śnie tak.

La­skol­nyk od­wró­cił się i za­brzę­czał szyb­ko w gar­dło­wej, twar­dej mo­wie Se-koh­land­czy­ków. Ko­czow­nik od­po­wie­dział ci­cho, po­tem par­sk­nął śmie­chem i wy­cią­gnął rękę. Ka­ile­an zna­ła ten ję­zyk po­bież­nie, jej se-koh­landz­ki słow­nik ogra­ni­czał się do kil­ku prze­kleństw, ale tu­taj chy­ba żad­ne nie pa­dło, bo obaj męż­czyź­ni tyl­ko uści­snę­li so­bie dło­nie.

— Mo­że­my mó­wić w me­ekhu — po­wie­dział na ko­niec Bły­ska­wi­ca. — Znam go do­brze.

— Ja też. — Wo­zak pod­szedł do sto­łu i oparł się o nie­go.

— Jak więk­szość lu­dzi w tym obo­zie. — Ka­hel-saw-Kir­hu za­mknął dłoń La­skol­ny­ka w swo­jej. — Me­ekh stał się w cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu kil­ku lat dru­gim po su­ana­ri ję­zy­kiem w Ko­no­we­ryn.

— Sły­sza­łem o tym. — Kha-dar ski­nął gło­wą. — Kciuk mó­wił, że ma to wię­cej wad niż za­let. Ni­g­dy nie wia­do­mo, kto cię słu­cha i ile ro­zu­mie.

— Kciuk?

— Ogar.

Przy­wód­ca nie­wol­ni­ków skrzy­wił się, jak­by mu­siał prze­łknąć ku­bek skwa­śnia­łe­go wina.

— Może o tym póź­niej. Przed­sta­wisz nam swo­ich lu­dzi?

Po­de­szli do sto­łu, na któ­rym le­ża­ło kil­ka spo­rych ar­ku­szy pa­pie­ru, po­kry­tych li­nia­mi i zna­ka­mi. La­skol­nyk do­ko­nał krót­kiej pre­zen­ta­cji, imię, na­zwi­sko, przy Ko­ci­mięt­ce do­rzu­cił jesz­cze sto­pień woj­sko­wy. Ka­hel-saw-Kir­hu przy­glą­dał się każ­de­mu z nich przez ude­rze­nie ser­ca, ki­wał gło­wą, ści­skał dłoń. Miał za­ska­ku­ją­co de­li­kat­ny, ale nie mięk­ki uścisk.

— Miło mi was go­ścić — rzu­cił na ko­niec. — Gdy do­tar­ła tu wieść, kogo spo­tkał nasz pa­trol, nie mo­głem uwie­rzyć. Sły­sza­łem o szar­ży pod mia­stem w cza­sie Bi­twy o Me­ekhan. I o roz­bi­tej i zdzie­siąt­ko­wa­nej ko­czow­ni­czej hor­dzie. Sły­sza­łem też o wszel­kich moż­li­wych za­szczy­tach i ho­no­rach, któ­re spa­dły po­tem na Gen­no La­skol­ny­ka, ge­ne­ra­ła i twór­cę me­ekhań­skiej Kon­nej Ar­mii. Po­wia­da­li, że gdy­by ten cho­ler­ny bar­ba­rzyń­ca chciał się wże­nić w naj­sza­cow­niej­sze im­pe­rial­ne rody, to ich cór­ki na wy­ści­gi od­wie­dza­ły­by jego sy­pial­nię, by mógł je wy­pró­bo­wać i wy­brać so­bie naj­lep­szą.

Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nia z Dag. Coś w gło­sie Ka­he­la ka­za­ło im się mieć na bacz­no­ści.

— Dla­te­go nie mo­głem uwie­rzyć, po­wtó­rzę, że ktoś taki, je­den z kil­ku naj­po­tęż­niej­szych lu­dzi Me­ekha­nu, włó­czy się pół świa­ta od Im­pe­rium, ma­jąc za to­wa­rzy­stwo le­d­wo garść na­jem­ni­ków. To głu­pie. Nie­roz­waż­ne i głu­pie tak, że bra­ku­je mi słów.

Oho, czy­li do tego zmie­rzał. Wódz nie­wol­ni­czej ar­mii nie lu­bił dłu­gich pod­cho­dów, szedł ni­czym pułk cięż­kiej pie­cho­ty do ata­ku na wprost.

La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Je­stem ko­nia­rzem. Ata­ku­ję wro­ga, sie­dząc na grzbie­cie wiel­kie­go, zło­śli­we­go i śmier­dzą­ce­go by­dlę­cia, któ­re może mnie zrzu­cić i stra­to­wać. Nie spo­dzie­waj się po mnie roz­wa­gi. Ale poza tym wie­rzysz, że je­stem tym, za kogo się po­da­ję, praw­da?

— Wi­dzia­łem cię, ge­ne­ra­le, i za prze­pro­sze­niem, ta­kiej gęby się nie za­po­mi­na. Nasz pułk szedł na pół­noc, pod La­sa­we­rię, a ty przy­je­cha­łeś z roz­ka­za­mi, że te dwie cho­rą­gwie kon­ni­cy, któ­re mie­li­śmy jako wspar­cie, mają zo­stać. Pięć dni póź­niej pę­dzi­li mnie już ba­to­ga­mi na wschód.

— Masz żal?

— Nie. Na­wet dwa puł­ki jaz­dy by nam nie po­mo­gły, na­wet pięć. Na­tknę­li­śmy się na sa­me­go Yawe­ny­ra, nikt się go tam nie spo­dzie­wał, zresz­tą, to sta­re dzie­je. Ale pa­mię­tam cię, a i kil­ku in­nych lu­dzi, któ­rzy wi­dzie­li na wła­sne oczy Gen­na La­skol­ny­ka, po­twier­dzi­ło, że to ty. W tym Luka, a jemu ufam bez za­strze­żeń. No więc na­su­wa się py­ta­nie. Co tu ro­bisz, ge­ne­ra­le?

Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nie z Da­ghe­ną. Może na­resz­cie się do­wie­dzą. Kha-dar był ostat­nio bar­dziej ma­ło­mów­ny niż zwy­kle: je­dzie­my na po­łu­dnie, trze­ba się ro­zej­rzeć, ga­sić po­ża­ry, słu­żyć Im­pe­rium, i ta­kie tam pier­do­ły. Więc po­je­cha­ły, choć ich służ­ba jak na ra­zie po­le­ga­ła na od­pa­rza­niu so­bie tył­ków i od­pę­dza­niu chmar la­ta­ją­cych krwio­pij­ców. Więc może te­raz…

— Roz­glą­dam się — ge­ne­rał zga­sił ich na­dzie­je tymi dwo­ma krót­ki­mi sło­wa­mi. — W Im­pe­rium są lu­dzie, któ­rzy z du­żym nie­po­ko­jem śle­dzą wy­da­rze­nia na Da­le­kim Po­łu­dniu. Zwłasz­cza spo­sób, w jaki trak­tu­je się tu nie­wol­ni­ków. Nie tyl­ko me­ekhań­skich.

Omiótł wzro­kiem Bły­ska­wi­cę, wo­zac­kie­go do­wód­cę ta­bo­rów i czar­ne­go wo­jow­ni­ka.

Pore Lun Dha­ro par­sk­nął i przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że splu­nie na stół.

— Dłu­go ci lu­dzie cze­ka­li. Dłu­go. Jak krwa­wi­li­śmy pod ba­ta­mi nad­zor­ców, jak nasi sy­no­wie tra­fia­li do ko­palń, a cór­ki do bur­de­li, jak Trzci­ny urzą­dza­ły na nas po­lo­wa­nia, to nikt się nie in­te­re­so­wał. Nie nie­po­ko­ił. Do­pie­ro te­raz, gdy nie ma komu przy­praw zbie­rać i je­dwab­ni­ków do­glą­dać, na­gle się nie­po­ko­ją. Me­ekhań­scy kup­cy mar­twią się, że ka­ra­wa­ny nie po­ja­dą na pół­noc, że stat­ki nie opusz­czą por­tów z ła­dow­nia­mi peł­ny­mi pie­przu, sza­fra­nu i je­dwa­biu?

La­skol­nyk spoj­rzał mu w oczy. Twar­do.

— Mu­sie­li­śmy się po­zbie­rać po wi­zy­cie pew­nych dzi­kich go­ści ze Wscho­du. Od­bu­do­wać mia­sta i wsie, ob­siać na nowo pola, za­lud­nić zdzie­siąt­ko­wa­ne pro­win­cje. Ale, jak ro­zu­miem, tu­taj to już prze­szłość.

— Zga­dza się — Ka­hel-saw-Kir­hu po­ło­żył rękę na ra­mie­niu ko­czow­ni­ka. — I nie wra­ca­my do tego. Ale wie­lu lu­dzi może mieć żal, ge­ne­ra­le, że Im­pe­rium tak dłu­go cze­ka­ło na wy­ko­na­nie ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. I nie cho­dzi im o wy­sła­nie ar­mii, nie je­ste­śmy głup­ca­mi. Ale mo­gło zro­bić coś… co­kol­wiek, na pew­no były inne dro­gi, by wpły­nąć na tu­tej­szą po­li­ty­kę wo­bec nie­wol­ni­ków.

Jego uśmiech wy­glą­dał jak wy­cię­ty na twa­rzy tę­pym ostrzem.

Na­stęp­ne sło­wa kha-dara wstrzą­snę­ły nie tyl­ko Ka­ile­an.

— A kto wspie­rał tu­tej­sze­go księ­cia i jego młod­sze­go bra­ta w dro­dze do tro­nu? Są­dzisz, że za­de­cy­do­wa­ła tyl­ko czy­stość krwi Sa­me­re­sa Trze­cie­go? Jak to się sta­ło, że po tylu la­tach po­ja­wił się ksią­żę, któ­ry za­czął lu­zo­wać nie­wol­ni­cze ob­ro­że? Czy­je noże pil­no­wa­ły, by jego naj­więk­si wro­go­wie i kon­ku­ren­ci za­pu­ka­li do Domu Snu? Czy­je zło­to spra­wia­ło, że nie­chęt­na szlach­ta mię­kła, a ce­chy rze­mieśl­ni­cze nie pro­te­sto­wa­ły zbyt­nio, gdy wpro­wa­dzał pra­wa ła­go­dzą­ce los nie­wol­ni­ków? A dru­gi z bra­ci? La­we­ne­res? Śle­piec na kop­cu żmij, a prze­cież utrzy­mał się dość dłu­go, by jego ko­chan­ka ob­ję­ła wła­dzę.

Wszy­scy w na­mio­cie, na­wet człon­ko­wie cza­ar­da­nu, ga­pi­li się na La­skol­ny­ka, jak­by na­gle za­czął la­tać i ga­dać w ob­cych ję­zy­kach. Nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu. Wła­ści­wie jak głę­bo­ko ge­ne­rał jest za­an­ga­żo­wa­ny w dzia­ła­nia im­pe­rial­nych taj­nych służb? Ile wie? Ile może? W czy­im imie­niu prze­ma­wia?

Męż­czy­zna uśmiech­nął się, jak­by wy­czu­wa­jąc, ja­kim to­kiem pły­ną wszyst­kie my­śli.

— To oczy­wi­ście plot­ki. Im­pe­rium z całą sta­now­czo­ścią za­prze­czy oskar­że­niom, ja­ko­by pró­bo­wa­ło wpły­nąć na po­li­ty­kę państw, któ­rych wol­ność i nie­za­wi­słość ceni so­bie naj­bar­dziej na świe­cie. Han­del i do­bre sto­sun­ki z kra­ja­mi Po­łu­dnia są dla nas naj­waż­niej­sze, a prze­cież tu­tej­sze księ­stwa nie są win­ne temu, że ko­czow­ni­cy sprze­da­wa­li im tylu me­ekhań­skich nie­wol­ni­ków.

Ka­ile­an aż za­mru­ga­ła. To nie był jej kha-dar, pro­sty, tro­chę szorst­ki do­wód­ca z nie­sa­mo­wi­tym szczę­ściem i cu­dow­ną ręką do koni. Ten męż­czy­zna prze­ma­wiał gło­sem gład­kim i śli­skim jak na­tłusz­czo­ny je­dwab. Ubrać go w zło­to­głów, dać do ręki krysz­ta­ło­wy kie­lich, a nie roz­po­zna­ła­by go wśród in­nych ary­sto­kra­tycz­nych bła­znów.

Prze­cież on przez co naj­mniej kil­ka­na­ście lat bry­lo­wał w sto­li­cy – przy­po­mnia­ła so­bie – sam o tym mó­wił. Przy­ję­cia, wy­ści­gi, po­je­dyn­ki, in­try­gi i po­li­ty­ka. Ile by prze­żył, gdy­by nie po­tra­fił bry­lo­wać wśród sta­rej i no­wej ary­sto­kra­cji ni­czym je­den z nich? Po­wie­dział, że miał tego dość i uciekł na Wschód, lecz może wca­le nie uciekł? Może to była część gry, któ­rą to­czył?

Ka­hel-saw-Kir­hu chrząk­nął, prze­ła­mu­jąc ci­szę, jaka za­pa­dła po ostat­nich sło­wach La­skol­ny­ka.

— Ko­chan­ka La­we­ne­re­sa nie ob­ję­ła wła­dzy, tyl­ko ją zdo­by­ła. Krwa­wo, wal­cząc w Oku Aga­ra na śmierć i ży­cie z Ob­ra­rem z Kam­be­hii. A sam La­we­ne­res od dwóch mie­się­cy nie od­zy­skał zmy­słów.

— Sły­sza­łem. Sły­sza­łem też, że ktoś po­de­rżnął gar­dło jego bra­tu, spró­bo­wał po­rwać jego sa­me­go oraz wsparł pre­ten­sje Ob­ra­ra do tro­nu. I tyl­ko nie wia­do­mo, kto to był. To jed­na z tych rze­czy, któ­rych chciał­bym się do­wie­dzieć. W tym kra­ju nie­wol­ni­cy są wszę­dzie, nie tyl­ko na po­lach, ale też w pa­ła­cach, do­mach ku­piec­kich, warsz­ta­tach. Mają oczy i uszy. A naj­waż­niej­sze, mają ro­zu­my. Dzie­sięć lat dzia­łań lu­dzi, któ­rzy chcie­li zmie­nić Po­łu­dnie bez roz­le­wu krwi, zo­sta­ło uni­ce­stwio­ne w kil­ka mie­się­cy. A wierz mi, są tacy, sto­ją­cy poza Norą i Psiar­nią, któ­rzy nie za­po­mnie­li o set­kach ty­się­cy swo­ich pod­da­nych cier­pią­cych w łań­cu­chach.

Gdy­by oczy były lam­pa­mi, och, gdy­byż oczy były lam­pa­mi, to ogień, któ­ry za­pa­lił się w źre­ni­cach po­rucz­ni­ka, roz­świe­tlił­by cały na­miot.

— Ce­sarz?

— Ce­sarz nie zro­bi nic, co na­ra­zi­ło­by na szwank in­te­re­sy Im­pe­rium — w gło­sie La­skol­ny­ka znów po­ja­wi­ły się je­dwab i ko­ron­ki umo­czo­ne w oli­wie. — Wszel­kie plot­ki o tym, ja­ko­by jego wy­so­kość an­ga­żo­wał się w dzia­ła­nia ma­ją­ce wpływ na we­wnętrz­ną po­li­ty­kę na­szych przy­ja­ciół, są oszczer­stwa­mi.

— Więc cze­go te­raz chce… cze­go ty chcesz, ge­ne­ra­le? Po co tu przy­je­cha­łeś?

— Po wie­dzę, jak już wspo­mnia­łem. — Kha-dar był znów sobą, spo­koj­nym, rze­czo­wym ofi­ce­rem. — O czę­ści tego, co mnie cie­ka­wi, już się do­wie­dzie­li­ście, a je­śli cho­dzi o resz­tę… o was w szcze­gól­no­ści… Do­brze by było, gdy­bym wie­dział, ja­kie ma­cie pla­ny, ocze­ki­wa­nia i na­dzie­je. Nie mo­że­cie tkwić na tych wzgó­rzach, kar­miąc lu­dzi zdo­bycz­ną ko­ni­ną, bo Ko­no­wer­czy­cy i inni w koń­cu zmą­drze­ją i prze­sta­ną na was po­sy­łać jaz­dę. Poza tym pew­nie wkrót­ce sól wam się skoń­czy.

Krwa­wy Ka­hel­le uśmiech­nął się. Le­ciu­teń­ko, ale to był pierw­szy szcze­ry uśmiech, jaki Ka­ile­an u nie­go zo­ba­czy­ła.

— Pod Po­mwe nie po­sze­dłem po ko­ni­nę, ale wzią­łem sól i becz­ki, bo wie­dzia­łem, że bę­dzie jej dużo. Za­wsze jest dużo, gdy jaz­da po­pie­ści się z ko­zła­mi i czwo­ro­bo­kiem pi­ki­nie­rów.

— Więc po co wy­da­łeś im bi­twę?

— Wi­dzia­łeś, co zro­bi­li? Wi­dzia­łeś mury mia­sta?

— Tak. Ze­msta?

— Też. Ale oni nie po­prze­sta­li na wy­mor­do­wa­niu wła­snych nie­wol­ni­ków. Mie­li ty­siąc Sło­wi­ków i dwa ty­sią­ce na­jem­ni­ków na ko­niach i za­czę­li po­lo­wać na na­szych lu­dzi. Wy­sy­ła­li pa­tro­le po dwie­ście, trzy­sta koni, urzą­dza­li łowy na gru­py, któ­re do nas ucie­ka­ły. Wie­sza­li ich na miej­scu albo w mie­ście. W pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu mil od Po­mwe ża­den nie­wol­nik nie mógł być pe­wien swo­je­go losu. Tam­tej­sza rada miej­ska pła­ci­ła zło­tem za gło­wę każ­de­go za­bi­te­go.

— Kciuk nic mi o tym nie po­wie­dział.

— Ten z Psiar­ni? Wię­cej zro­bi­li dla nas me­ekhań­scy kup­cy niż Oga­ry.

— Jak?

— Co?

— Jak po­ma­ga­ją wam kup­cy? I któ­rzy?

Sto­ją­cy przy sto­le męż­czyź­ni wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Nie. Ta­kich in­for­ma­cji nie prze­ka­żą ni­ko­mu. Na­wet gdy­by stał przed nimi sam ce­sarz.

— Ci lu­dzie ry­zy­ku­ją ży­ciem. Nie­któ­rzy z nich na­wet ży­ciem za­pła­ci­li. A jak? In­for­ma­cja­mi i pie­niędz­mi. Zło­tem i sre­brem.

— A wy ku­pu­je­cie za nie…?

— Je­dze­nie, że­la­zo, z któ­re­go moż­na wy­ko­nać broń. Leki. Go­to­wą broń też. Tu­taj pod każ­dym więk­szym mia­stem jest ka­ra­wan­se­raj, a w nim straż­ni­cy ka­ra­wa­no­wi, na­jem­ni­cy, byli żoł­nie­rze szu­ka­ją­cy przy­go­dy. Część z nich ma za­pa­so­wą broń, nie­po­trzeb­ną na co dzień. Część ma dość ro­zu­mu, by wie­dzieć, że póki trwa po­wsta­nie, póty kup­cy nie ru­szą na pół­noc. Więc może le­piej sprze­dać zbęd­ny ekwi­pu­nek, niż pa­trzeć, jak po­kry­wa się rdzą? Poza tym… nie­któ­rzy miej­sco­wi han­dla­rze sprze­da­dzą ci wszyst­ko, je­śli do­brze za­pła­cisz. A my pła­ci­my ży­wym krusz­cem.

— Ile kom­pa­nii dasz radę tak uzbro­ić?

— Nie­wie­le. Po­le­ga­my głów­nie na tym, co zdo­bę­dzie­my i zro­bi­my sami.

— I co pla­nu­je­cie? — La­skol­nyk nie po­zwo­lił mu dłu­żej zba­czać z te­ma­tu. — Jak dłu­go za­mie­rzasz tu­taj sie­dzieć?

Nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwał się Uwa­re Lew, i to chy­ba, co za­su­ge­ro­wał lek­ki gry­mas na twa­rzy Ka­he­la-saw-Kir­hu, wbrew in­ten­cjom resz­ty po­wstań­czych do­wód­ców.

— Dwa księ­ży­ce — wy­mru­czał czar­ny ol­brzym. — Za dwa… w me­ekhu to bę­dzie mie­sią­ce, tak? Za dwa mie­sią­ce i dzie­sięć dni za­cznie się pora desz­czów. Może dzień wcze­śniej lub póź­niej, ale za­cznie się na pew­no. Bę­dzie pa­dać, co dzień dłu­żej, aż w koń­cu przez mie­siąc bę­dzie lało bez prze­rwy. Trud­no się żyje w tych la­sach na­wet te­raz, a w cza­sie pory desz­czo­wej zu­peł­nie się do tego nie na­da­ją. Nie da się po­lo­wać, upra­wiać zie­mi, po­dró­żo­wać. Wszyst­kie dróż­ki zmie­nia­ją się w bło­to, ro­bac­two wy­ła­zi z każ­de­go za­ka­mar­ka, po­ja­wia­ją się cho­ro­by, go­rącz­ka, bie­gun­ka, śmierć. Mu­si­my stąd ru­szyć naj­póź­niej za dwa mie­sią­ce albo zo­sta­wi­my tu swo­je ko­ści.

Ka­ile­an pa­trzy­ła. Na gry­mas na twa­rzy Krwa­we­go Ka­hel­le, na złe spoj­rze­nie Bły­ska­wi­cy, gniew­ny, od­ru­cho­wy gest Kor’bena Ol­he­wa­ra. I wszyst­ko to wy­ce­lo­wa­ne było w Uwa­re. Zer­k­nę­ła na La­skol­ny­ka. Czy on też wi­dział ten kon­flikt? Li­nię po­dzia­łu. Do­wód­cy bun­tow­ni­ków nie zga­dza­li się ze sobą.

— I do­kąd za­mier­za­cie iść? — La­skol­nyk za­ło­żył ręce na pier­si, wy­dął war­gi, par­sk­nął. — Po­ło­wa Da­le­kie­go Po­łu­dnia stoi w ogniu, a do cho­le­ry, wszy­scy o was sły­sze­li. Wszy­scy wie­dzą, że naj­więk­sze zgru­po­wa­nie zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków ukry­wa się na wzgó­rzach na po­gra­ni­czu Ko­no­we­ryn i Wa­he­si. Po dro­dze mi­ja­li­śmy słu­py mi­lo­we z na­pi­sa­mi „Do po­wstań­ców tędy”. Je­ste­ście sław­ni. Mat­ki stra­szą dzie­ci opo­wie­ścia­mi o tym, jak pod Po­mwe znisz­czy­li­ście dzie­się­cio­ty­sięcz­ną ar­mię, a po­noć ksią­żę Wa­he­si mo­czy się na samą myśl o nie­zwy­cię­żo­nych hor­dach zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków u swych gra­nic. I dla­te­go wszy­scy, każ­dy nie­wol­nik, któ­ry zdej­mie ob­ro­żę, po­dą­ża na za­chód. Do was. Za dwa mie­sią­ce mo­że­cie tu mieć dwie­ście ty­się­cy lu­dzi, może wię­cej, może ćwierć mi­lio­na. I co wte­dy zro­bi­cie? Gdzie pój­dzie­cie?

Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza oraz spoj­rze­nia gniew­ne i twar­de jak ka­mie­nie ci­ska­ne zza wę­gła. Ka­ile­an prze­no­si­ła wzrok mię­dzy do­wód­ca­mi nie­wol­ni­ków, szu­ka­jąc ja­kiejś wska­zów­ki – mają pla­ny, da­le­ko­sięż­ne i prze­bie­głe, czy też po pro­stu dają się nieść fali wy­da­rzeń? To… mia­sto w dżun­gli wy­glą­da­ło na dość spraw­nie za­rzą­dza­ne, wa­row­ne obo­zy, pla­ce ćwi­czeń, wa­rzyw­ni­ki, kur­ni­ki i stud­nie, mo­gła się za­ło­żyć, że gdzieś głę­biej w le­sie zna­la­zła­by wy­kar­czo­wa­ne po­la­ny, na któ­rych trzy­ma­no zwie­rzę­ta, w koń­cu nie­wol­ni­cy mie­li wła­sną kon­ni­cę i ta­bo­ry. Ale to wszyst­ko było cho­ler­nie tym­cza­so­we – nie­me­ekhań­skie. Drew­no, trzci­na i szma­ty. Więc do­kąd za­mie­rza­li po­pro­wa­dzić tę swo­ją ar­mię?

Ka­hel-saw-Kir­hu uśmiech­nął się jako pierw­szy, ale nie był to uśmiech, któ­ry mógł­by jej się spodo­bać.

— To za mało, ge­ne­ra­le. Nie za­dzia­ła na mnie ma­gia na­zwi­ska po­grom­cy Se-koh­land­czy­ków, wy­baw­cy Ver­dan­no i za­ufa­ne­go czło­wie­ka ce­sa­rza. Na­sze pla­ny są kon­kret­ne, wie­my, co chce­my osią­gnąć. Wol­ność. Wol­ność dla wszyst­kich, któ­rzy ze­chcą zdjąć ob­ro­że, do­łą­czyć do nas i wspól­nie o nią wal­czyć. Ale też… — za­ha­czył wzro­kiem o czar­ne­go ol­brzy­ma — … są dość gięt­kie, by nie raz i nie dwa za­sko­czyć na­szych wro­gów. Je­śli jed­nak my­ślisz, że przyj­dziesz tu­taj, bły­śniesz na­zwi­skiem, wil­czym uśmie­chem i kil­ko­ma su­ge­stia­mi, a my pad­nie­my na ko­la­na, wzno­sząc dzięk­czy­nie­nia do Mat­ki, bo Me­ekhan so­bie o nas przy­po­mniał, to chy­ba od jaz­dy na ko­niu mózg ci się zla­so­wał.

W mia­rę jak wódz nie­wol­ni­ków mó­wił, jego ra­mio­na pro­sto­wa­ły się, a głos na­bie­rał ostro­ści. Ka­ile­an wie­dzia­ła już, że czar na­zwi­ska La­skol­ny­ka rze­czy­wi­ście na nie­go nie dzia­łał, otrzą­snął się już z za­sko­cze­nia i pod­jął de­cy­zję.

— Wie­my, że Im­pe­rium nie wy­śle nam na po­moc ar­mii. Nie tyl­ko dla­te­go, że to da­le­ko. Me­ekhan sprze­da­je tu­taj stal, miedź, cynę, por­ce­la­nę, szkło i wie­le in­nych to­wa­rów, w za­mian za przy­pra­wy, ba­weł­nę, je­dwab, zło­to i klej­no­ty. Więc zgo­dzę się z Pore Lun Dha­ro, że nasz bunt jest wie­lu lu­dziom w Im­pe­rium nie na rękę. Nie! — Krwa­wy Ka­hel­le uniósł obie dło­nie w górę, uci­na­jąc ri­po­stę La­skol­ny­ka. — Nic nie mów. Je­ste­śmy z po­ko­le­nia, któ­re za­zna­ło zdra­dy. Gdy wstę­po­wa­łem do ar­mii, przy­się­ga­łem sło­wa­mi „i to­wa­rzy­sza w boju nie opusz­czę”. Pa­mię­tasz? Rota brzmi tak samo dla pie­cho­ty i jaz­dy. Są­dzi­łem, że ta przy­się­ga chro­ni tak­że mnie. A jed­nak opusz­czo­no nas. Przez te wszyst­kie lata z nie­wo­li wy­ku­py­wa­li się szlach­ci­ce, bo­ga­ci kup­cy i rze­mieśl­ni­cy, ale o ta­kich jak ja, chło­pów i zwy­kłych żoł­nie­rzy bez ko­nek­sji, nikt się nie upo­mniał. O ta­kich jak oni — ski­nął gło­wą na to­wa­rzy­szy — też nie. Do­pie­ro gdy ze­szli­śmy z pól, wy­peł­zli­śmy z ko­palń, gdy pod­pa­li­li­śmy plan­ta­cje i znisz­czy­li­śmy warsz­ta­ty… do­pie­ro te­raz Im­pe­rium so­bie o nas przy­po­mnia­ło. Gdy usły­sza­łem, że tu je­steś, po­my­śla­łem — po­tęż­ne dło­nie za­ci­snę­ły się w pię­ści — po­my­śla­łem, że może coś się zmie­ni­ło. Ale ty przy­sze­dłeś i masz tyl­ko py­ta­nia. Jak? Co? Gdzie? Ostat­nie­go ta­kie­go, któ­ry krę­cił się po obo­zach i je za­da­wał, ka­za­li­śmy…

— … za­ko­pać w mro­wi­sku. — Uwa­re Lew zmie­rzył ich lo­do­wa­tym spoj­rze­niem. Po­dob­ne spoj­rze­nia mie­li po­zo­sta­li do­wód­cy nie­wol­ni­czej ar­mii, gdzieś znik­nę­li ser­decz­ni go­spo­da­rze, a Ka­ile­an uświa­do­mi­ła so­bie, że ona i resz­ta cza­ar­da­nu są tu­taj sami, w środ­ku obo­zu, tyl­ko w ósem­kę. — Prze­stał krzy­czeć, nim słoń­ce po­ko­na­ło ósmą część dro­gi na nie­bie. Sła­be­usz.

Ka­hel-saw-Kir­hu wes­tchnął, roz­luź­nił dło­nie i kon­ty­nu­ował:

— Je­śli je­steś tu z po­le­ce­nia ce­sa­rza, to mu­sisz mieć z nim ja­kiś kon­takt. Może ma­gią, a może po­tra­fisz po pro­stu gło­śno krzy­czeć, nie wiem, ale po­wiedz mu… po­wiedz, że po­trze­bu­je­my cze­goś wię­cej niż słów. I że nie ma tu me­ekhań­skich i in­nych nie­wol­ni­ków. Są tyl­ko nie­wol­ni­cy. No­szą­cy ob­ro­że. I że je­śli Im­pe­rium mo­gło cię tu wy­słać z prze­szło sze­ścio­ma set­ka­mi żoł­nie­rzy, to może ich też przy­słać sześć ty­się­cy. Albo dzie­sięć. To bę­dzie siła, któ­ra co praw­da nie po­bi­je Po­łu­dnia, ale z któ­rą wszy­scy będą się tu li­czyć. Bo tu­taj i te­raz li­czy się tyl­ko to, ile mie­czy masz za sobą. Ile sza­bel i łu­ków. Więc… — Wes­tchnął jesz­cze raz. — Zbli­ża się wie­czór. Nocą nie po­ślę was w dro­gę po­wrot­ną. Zo­stań­cie. A ju­tro opu­ści­cie obóz i wró­ci­cie do Bia­łe­go Ko­no­we­ryn. Nie za­py­ta­łeś, ge­ne­ra­le, co mo­żesz dla nas zro­bić, choć na pew­no chcia­łeś, mam ra­cję? — Gorz­ki uśmiech wy­krzy­wił twarz by­łe­go po­rucz­ni­ka. — Po­trze­bu­ję ko­goś, kto prze­ka­że od nas wie­ści Pani Pło­mie­ni. A te­raz od­pocz­nij­cie. Mo­że­cie roz­glą­dać się po obo­zie Puł­ku Wil­ka, ile chce­cie, mo­że­cie roz­ma­wiać z ludź­mi, oglą­dać ich uzbro­je­nie, pa­trzeć, jak ćwi­czą. Nie wol­no wam jed­nak wy­je­chać za wały. Nie ma­cie śla­dów po ob­ro­żach na szy­jach. A ran­kiem po­pro­szę cię na roz­mo­wę, prze­ka­żę moje po­sel­stwo i dam lu­dzi, któ­rzy od­pro­wa­dzą was pod Po­mwe. Da­lej po­ra­dzi­cie so­bie sami.

Od­wró­cił się.

— Luka po­ka­że wam, gdzie bę­dzie­cie no­co­wać i gdzie mo­że­cie opo­rzą­dzić ko­nie. Idź­cie już.

Загрузка...