Rozdział 23

W Sali Koni Evi­kiat i Su­chi roz­kła­da­li wła­śnie mapy na sto­le, płach­ty sze­le­ści­ły i śmier­dzia­ły stę­chli­zną. Naj­wy­raź­niej księ­stwo daw­no nie to­czy­ło woj­ny na swo­im te­re­nie. Na wi­dok De­any ukło­ni­li się sztyw­no i wró­ci­li do pra­cy.

Kos­se Olu­wer i Wuar Sam­po­re sta­wi­li się już na miej­scu, obaj w bo­jo­wym rynsz­tun­ku, jak­by wprost z pa­ła­cu mie­li ru­szać na bi­twę. Do­brze przy­naj­mniej, że nowy af’ge­mid Ba­wo­łów nie przy­tasz­czył do sali na­rad wiel­kiej pa­wę­ży i dzie­się­cio­sto­po­wej włócz­ni. Ale miał krót­ki, pro­sty miecz, szty­let w sze­ro­kiej po­chwie, la­mel­ko­wą zbro­ję do ko­lan i wy­so­ki szy­szak, któ­ry na szczę­ście ścią­gnął i odło­żył. Do­wód­ca Sło­wi­ków na ka­wa­le­ryj­ską kol­czu­gę na­rzu­cił żół­tą jakę z wy­ha­fto­wa­nym na ple­cach i pier­si sym­bo­lem Rodu Sło­wi­ka, łu­kiem i sza­blą. Gdy we­szła, Wuar ukło­nił się ni­sko, krzy­żu­jąc ręce na pier­si, ale nie ode­rwał wzro­ku od jej ek­cha­aru. Jak­by pró­bo­wał swo­imi nie­bie­ski­mi śle­pia­mi wy­pa­lić w nim dziu­rę.

Za to Olu­wer ogra­ni­czył się do krót­kie­go sa­lu­tu, a jego ogo­rza­ła twarz bły­snę­ła oszczęd­nym uśmie­chem. Za­wsze za­po­mi­na­ła, jaki jest wiel­ki, Ba­wo­ły od lat wy­bie­ra­ły do swo­ich ahyr chłop­ców, któ­rzy wy­róż­nia­li się wzro­stem i siłą. Chy­ba tyl­ko le­gen­dar­ni czar­no­skó­rzy ol­brzy­mi z Uawa­ri Nahs byli od nich po­tęż­niej­si, zresz­tą, jak sły­sza­ła, wie­lu spo­śród Ba­wo­łów było spo­krew­nio­nych z tym ple­mie­niem. Na polu bi­twy two­rzy­li po­tęż­ną, nie­ru­cha­wą i mało zwrot­ną for­ma­cję. Ale za to jak sta­nę­li w miej­scu, to tyl­ko szar­ża sło­ni mo­gła zła­mać ich sze­re­gi. Choć po­noć i to nie za­wsze się uda­wa­ło.

Od­po­wie­dzia­ła obu krót­kim ski­nie­niem gło­wy i spo­koj­nie po­de­szła do sto­łu. Sze­ro­ki, mar­mu­ro­wy blat pod­trzy­my­wa­ło sześć po­sąż­ków przed­sta­wia­ją­cych sta­ją­ce dęba ko­nie. Prze­mknę­ło jej przez gło­wę, że ar­ty­sta, któ­ry wy­rzeź­bił te zwie­rzę­ta, wart był swo­jej wagi w zło­cie.

— Gdzie Va­ra­la?

— Za­raz przyj­dzie, pani. — Su­chi prze­rwał roz­kła­da­nie mapy i skło­nił gło­wę w ge­ście te­atral­ne­go sza­cun­ku.

Zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi. Gdy byli sami, tru­ci­ciel na­zy­wał ją cza­sem dzi­ku­ską albo gdy się szcze­gól­nie za­wzię­cie kłó­ci­li, cię­żar­ną tępą mał­pą. Za to w to­wa­rzy­stwie in­nych oka­zy­wał De­anie prze­sad­ny sza­cu­nek, ak­cen­tu­jąc jej po­zy­cję Pani Pło­mie­ni i od­gry­wa­jąc całą tę ko­me­dię. Ależ ją tym iry­to­wał. A co naj­gor­sze, naj­wy­raź­niej do­sko­na­le się przy tym ba­wił.

— Co wie­my?

Obaj af’ge­mi­dzi po­de­szli do sto­łu, po­brzę­ku­jąc zbro­ja­mi. Ba­wół po­chy­lił się nad mapą ni­czym że­la­zna góra.

— Pani Pło­mie­ni, mogę mó­wić pierw­szy?

— Tak.

— Wie­ści przy­szły dziś rano. Kil­ka dni temu – tu­taj in­for­ma­cje są sprzecz­ne i nie wie­my do­kład­nie, czte­ry czy pięć – ar­mia Ge­ghii Pół­noc­ne­go pod do­wódz­twem Han­ta­ra Seh­ra­wi­na za­ata­ko­wa­ła obóz Krwa­we­go Ka­hel­le. Mie­li mnó­stwo ma­gów i spró­bo­wa­li do­słow­nie wy­ku­rzyć nie­wol­ni­ków z Wy­ży­ny Ha­le­syj­skiej na rów­ni­ny na wscho­dzie. Ogniem.

De­ana ski­nę­ła gło­wą. Za­rów­no Me­ekhań­czy­cy, jak i Is­sa­ram ce­ni­li ma­gię na polu bi­twy, ale ni­g­dy nie sta­wia­li jej na pierw­szym miej­scu. Opar­cie ca­łej tak­ty­ki na cza­rach skut­ko­wa­ło tym, że gdy ma­go­wie się zmę­czy­li lub zgi­nę­li, zo­sta­wa­łeś z pu­sty­mi rę­ka­mi na­prze­ciw wście­kłe­go wro­ga.

Przyj­rza­ła się ma­pie. Ge­ghii Pół­noc­ne nie gra­ni­czy­ło z tą wy­ży­ną, więc… Ta­kie stra­te­gicz­ne my­śle­nie, pla­no­wa­nie, prze­wi­dy­wa­nie re­ak­cji wro­giej ar­mii pra­wie jak po­je­dy­nek w ciem­nym po­ko­ju z prze­ciw­ni­kiem, któ­re­go bro­ni ani ulu­bio­ne­go sty­lu wal­ki nie znasz. I do­pie­ro gdy wy­ko­na ruch, gdy za­śpie­wa­ją klin­gi, uczysz się go i z każ­dym ata­kiem zwięk­szasz swo­je szan­se. Co ksią­żę Ge­ghii chciał uczy­nić, gdy­by jego plan się po­wiódł?

De­ana po­stu­ka­ła pal­cem we wschod­nią część gra­ni­cy mię­dzy Ko­no­we­ryn a Wa­he­si.

— Czy to zna­czy, że resz­ta ge­ghij­skiej ar­mii, zwłasz­cza sło­nie, są gdzieś tu­taj? U nas albo w Wa­he­si?

Kos­se Olu­wer ski­nął gło­wą.

— Tak są­dzi­my, pani. Sło­nie i część kon­ni­cy oraz…

— Ile sło­ni?

— Pani? — Ba­wół zmarsz­czył brwi i przez chwi­lę wi­dać było, jak dys­cy­pli­na wal­czy w nim ze zdu­mie­niem. Jak to? Ja­kaś ko­bie­ta, niech­by i wy­bran­ka sa­me­go Aga­ra, wtrą­ca się i prze­ry­wa mu w pół zda­nia? Py­ta­jąc o spra­wy, któ­rych i tak nie zro­zu­mie?

Drzwi otwo­rzy­ły się i we­szła Va­ra­la. De­ana po­wi­ta­ła ją ski­nie­niem gło­wy.

— Za­trzy­ma­ło cię coś waż­ne­go?

Olu­wer sap­nął, te­raz już wy­raź­nie po­iry­to­wa­ny. W jego wy­obra­że­niach na­ra­dy wo­jen­ne wy­glą­da­ły zu­peł­nie ina­czej. Przede wszyst­kim nie uczest­ni­czy­ły w nich baby. Żad­ne.

— Ta wia­do­mość może za­cze­kać. — Va­ra­la rzu­ci­ła okiem na stół i mapy. — Omi­nę­ło mnie coś?

— Py­ta­łam, ile Ge­ghii wy­sta­wi­ło sło­ni.

— Przez ostat­nie lata utrzy­my­wa­li set­kę bo­jo­wych sło­ni — pod­jął z sap­nię­ciem Ba­wół — ale nie są­dzę, by ta wia­do­mość mia­ła dla nas zna­cze­nie, te­raz, gdy resz­ta ar­mii Seh­ra­wi­na le­d­wo zi­pie pod Po­mwe.

— Ro­zu­miem. Jed­nak co te sło­nie i ta kon­ni­ca ro­bią w tym mo­men­cie?

Su­chi ob­rzu­cił ją uważ­nym spoj­rze­niem. Drań wie­dział już, co zna­czy ta sub­tel­na zmia­na w jej gło­sie. Ale do­wód­ca Ba­wo­łów nie znał jej tak do­brze, więc po­zwo­lił so­bie na gry­mas iry­ta­cji i z wy­raź­nym znie­cier­pli­wie­niem za­czął tłu­ma­czyć:

— Za­pew­ne ru­szy­li na­przód w chwi­li ata­ku, go­to­wi zmiaż­dżyć ucie­ka­ją­cych z lasu bun­tow­ni­ków, ale spo­tka­ło ich roz­cza­ro­wa­nie. Po ca­ło­noc­nej bi­twie głów­ne siły Ge­ghii zo­sta­ły roz­bi­te i zdzie­siąt­ko­wa­ne. A sło­nie i ka­wa­le­ria za­wró­ci­ły i za­pa­dły w dżun­gli gdzieś tu­taj. — Po­stu­kał pal­cem w miej­sce, któ­re wcze­śniej wska­za­ła. — Przy gra­ni­cy. Nie są w tej chwi­li waż­ni.

— Nie­waż­ni…

Tym ra­zem i Va­ra­la, i Evi­kiat spoj­rze­li na nią uważ­nie. Su­chi uśmie­chał się tyl­ko zło­śli­wie.

— Nie­waż­ni, mó­wisz — po­wtó­rzy­ła, jeż­dżąc pal­cem po ma­pie. — W na­szej ar­mii każ­de­mu sło­nio­wi to­wa­rzy­szy od pięć­dzie­się­ciu do sześć­dzie­się­ciu nu­awa­chi. Osła­nia­ją go przed ata­ka­mi lek­kiej pie­cho­ty, łucz­ni­ków, oszczep­ni­ków i pro­ca­rzy. Do­brze mó­wię?

Wiel­ki wo­jow­nik po­chy­lił gło­wę. Chy­ba wła­śnie do­tar­ło do nie­go, że ma kło­po­ty. De­ana kon­ty­nu­owa­ła:

— Mó­wisz i my­ślisz jak żoł­nierz, Kos­se Olu­we­rze. Jak do­wód­ca, któ­ry ma przed sobą jed­no głów­ne za­da­nie i sku­pia się tyl­ko na nim. Tak my­ślą nie­któ­rzy męż­czyź­ni i nie ma w tym nic złe­go. Ale prze­stań na chwi­lę być af’ge­mi­dem Ba­wo­łów i spró­buj po­my­śleć jak wład­ca księ­stwa. Więc, wra­ca­jąc do li­cze­nia, sto sło­ni to co naj­mniej pięć ty­się­cy lek­kiej pie­cho­ty. A ka­wa­le­ria? Jego wy­so­kość Han­tar Seh­ra­win nie za­brał­by do ata­ku na obóz nie­wol­ni­ków byle cze­go. Po­szedł w te lasy z eli­tą, a za sobą zo­sta­wił od­dzia­ły mniej war­to­ścio­we. Do do­rzy­na­nia ucie­ka­ją­ce­go wro­ga wy­zna­cza się za­zwy­czaj za­wo­do­wych rzeź­ni­ków, praw­da? Na­jem­ni­ków, któ­rzy lu­bią ta­kie rze­czy bar­dziej niż wal­ne bi­twy i któ­rych nie żal, gdy wpad­ną w pu­łap­kę. Ilu ich tam zo­sta­wił? Są­dzę, że też nie­ma­ło, w koń­cu spo­dzie­wał się ty­się­cy ucie­ka­ją­cych z lasu nie­wol­ni­ków. My­ślę za­tem, że co naj­mniej tyle samo co nu­awa­chi. A więc na na­szej gra­ni­cy czai się dzie­się­cio­ty­sięcz­na ar­mia, któ­rej po­ło­wę sta­no­wią na­jem­ni­cy. Gdy usły­szą o klę­sce swo­je­go pana, jak szyb­ko doj­dą do wnio­sku, że moż­na po­ha­sać so­bie po bez­bron­nym kra­ju? Bo prze­cież te­raz nie do­sta­ną żoł­du. Więc oprócz bun­tu nie­wol­ni­ków bę­dzie­my wkrót­ce mie­li na gło­wie ar­mię ban­dy­tów, któ­rzy spu­sto­szą na­sze po­gra­ni­cze, po czym uciek­ną do Wa­he­si albo Ge­ghii. A ty mó­wisz, że oni są nie­waż­ni.

Pani Ognia de­li­kat­nie mu­snę­ła pal­cem sze­ro­ką dłoń Ba­wo­ła. Za­drżał i cof­nął szyb­ko rękę.

— Nie wiem, jak z two­im me­ekhem, ale sło­wo nie­waż­ne ozna­cza w nim coś, czym nie mu­sisz się przej­mo­wać. A ja przej­mu­ję się groź­bą złu­pie­nia na­szych wio­sek i mia­ste­czek, spa­le­nia plan­ta­cji, gwał­tów i ra­bun­ków. Tym, że na­wet je­śli po­ko­na­my bun­tow­ni­ków, to wra­ca­jąc, za­sta­nie­my zruj­no­wa­ny kraj.

— Pani…

— Nie te­raz. Jesz­cze nie wy­my­śli­łam, co z tą groź­bą zro­bić. Na ra­zie mów, co z Ge­ghij­czy­ka­mi.

— Ich reszt­ki ucie­kły w stro­nę Po­mwe, ale mia­sto za­mknę­ło przed nimi bra­my, więc roz­bi­li obóz nie­opo­dal mu­rów i liżą te­raz rany.

— Ilu?

— Nasi… in­for­ma­to­rzy w Po­mwe mają dość do­bry wi­dok na obóz Seh­ra­wi­na i oce­nia­ją jego siły na ja­kieś sześć ty­się­cy lu­dzi. Wie­lu ran­nych; poza Ru­dy­mi Psa­mi ża­den od­dział nie sta­no­wi ja­kiejś zna­czą­cej siły. Wszyst­ko to reszt­ki pie­cho­ty, łucz­ni­cy bez strzał, ze trzy set­ki kon­nych. Nie stwier­dzo­no ak­tyw­no­ści ma­gów, co nie zna­czy, że ich nie ma.

— Mów da­lej.

— W dzień po Ge­ghij­czy­kach z la­sów wy­szła ar­mia nie­wol­ni­ków i w kil­ka go­dzin oto­czy­ła mia­sto i obóz Seh­ra­wi­na wa­ła­mi.

— Ilu ich jest?

— Obóz wi­docz­ny z naj­wyż­szej wie­ży Po­mwe wy­da­je się po­noć ol­brzy­mi. Roz­cią­ga się od wa­łów, któ­re usy­pa­li, aż do li­nii lasu. Więc… co naj­mniej sto ty­się­cy.

Va­ra­la wes­tchnę­ła ci­cho, Evi­kiat za­ci­snął dło­nie w pię­ści. Sto ty­się­cy. Po­twier­dzi­ły się naj­gor­sze plot­ki.

— Z ca­łym sza­cun­kiem, pani. — Wuar Sam­po­re po­stu­kał knyk­ciem w blat. — Na woj­nie li­czeb­ność nie jest wy­znacz­ni­kiem siły. Ni­g­dy nie była.

— A co nim jest?

— Dys­cy­pli­na, wy­ćwi­cze­nie wojsk, uzbro­je­nie, mo­ra­le i spraw­ność. Te sto ty­się­cy to zwy­kła hor­da, ni­czym sta­do szczu­rów groź­na tyl­ko przez swo­ją li­czeb­ność.

— Tak się skła­da, że więk­szość z tej hor­dy to Me­ekhań­czy­cy. — De­ana nie uzna­ła za sto­sow­ne wspo­mnieć, że jej mat­ka była Me­ekhan­ką. — Ge­ghij­czy­cy za­pew­ne mo­gli­by ci wie­le opo­wie­dzieć o ich dys­cy­pli­nie, wy­ćwi­cze­niu i mo­ra­le. O uzbro­je­niu nie­wol­ni­ków też, w koń­cu sami im go spo­ro do­star­czy­li. A o ich spraw­no­ści? Kos­se?

Af’ge­mid Ba­wo­łów wska­zał na ma­pie Po­mwe.

— W kil­ka go­dzin usy­pa­li wał dłu­go­ści pra­wie pię­ciu mil. Jed­no­cze­śnie prze­gro­dzi­li rze­kę za­po­rą z pni po­wią­za­nych rze­mie­nia­mi, a na jej dru­gim brze­gu usy­pa­li szań­ce dłu­gie na dwie mile. Szcze­rze mó­wiąc, od­cię­li mia­sto le­piej, niż sam bym to zro­bił. A wczo­raj za­czę­li sy­pać ko­lej­ne umoc­nie­nia, co­raz bli­żej mu­rów. Ro­bią to szyb­ko i nad­zwy­czaj prze­myśl­nie. Za­miast ryć zie­mię pod ostrza­łem łucz­ni­ków i ba­list, bu­du­ją szań­ce dzię­ki sztucz­ce, któ­rej nie zna­łem. Ich ko­bie­ty wy­pla­ta­ją ty­sią­ce ko­szy z trzci­ny, któ­re nie­wol­ni­cy wy­peł­nia­ją zie­mią, po czym szyb­ko prze­no­szą na miej­sce i w kil­ka chwil two­rzą z nich wał wy­so­ki na osiem, dzie­sięć stóp, wy­star­cza­ją­co moc­ny, by po­wstrzy­mać na­szych łucz­ni­ków i ar­ty­le­rię. Po­mwe ma trzy­dzie­ści ka­ta­pult i ba­list, część na sta­łe umiesz­czo­nych w wie­żach, ale nie są to cięż­kie ma­chi­ny. Spo­dzie­wał­bym się, że za trzy, naj­wy­żej czte­ry dni bun­tow­ni­cy ude­rzą bez­po­śred­nio na mury. Są… bar­dzo spraw­ni.

— Ile cza­su mia­sto może się utrzy­mać?

— Zbli­ża się pora desz­czów, żni­wa skoń­czo­ne, więc spi­chrze są peł­ne. A od cza­su tej nie­szczę­snej bi­twy pod mia­stem mury na­pra­wio­no i pod­wyż­szo­no. Po­głę­bio­no też fosę. Pod bro­nią oprócz ty­sią­ca na­szej pie­cho­ty sta­nę­ły rów­nież ce­chy rze­mieśl­ni­cze: trzy ty­sią­ce męż­czyzn z ofi­ce­ra­mi wy­bra­ny­mi spo­śród Ba­wo­łów. Ze straż­ni­ków ku­piec­kich utwo­rzo­no spe­cjal­ne kom­pa­nie w sile sze­ściu­set sza­bel, ci przy­naj­mniej zna­ją się na wal­ce. Resz­ta miesz­kań­ców nie­ustan­nie ćwi­czy ga­sze­nie po­ża­rów, sta­wia­nie ba­ry­kad, strze­la­nie. Am­lu­wer Kot, tu­ranh tam­tej­sze­go gar­ni­zo­nu, to do­bry ofi­cer. Pod jego do­wódz­twem mia­sto może się opie­rać i mie­siąc.

— Je­śli to by­ło­by zwy­kłe ob­lę­że­nie — ode­zwał się Evi­kiat.

De­ana, po­dob­nie jak resz­ta zgro­ma­dzo­nych, spoj­rza­ła na nie­go, za­sko­czo­na tym, że się ode­zwał. Do­tych­czas na na­ra­dach ten ci­chy męż­czy­zna ni­g­dy nie za­bie­rał gło­su w spra­wach czy­sto woj­sko­wych. Wiel­ki Ko­hir Dwo­ru z za­kło­po­ta­niem opu­ścił wzrok, jak­by za­wsty­dzo­ny wła­sny­mi sło­wa­mi. Obaj af’ge­mi­dzi uśmiech­nę­li się lek­ce­wa­żą­co. Oto ja­kiś głu­pi gry­zi­pió­rek, któ­ry ni­g­dy nie prze­lał krwi w wal­ce, otwie­ra usta, mar­nu­jąc ich czas. Je­śli oni rę­czą, że mia­sto utrzy­ma się mie­siąc, to bę­dzie wal­czy­ło mie­siąc i ani dnia kró­cej. Ale De­ana zbyt do­brze już po­zna­ła Evi­kia­ta i za bar­dzo go ce­ni­ła, by lek­ce­wa­żyć te sło­wa. Ten nie­po­zor­ny urzęd­nik po­tra­fił opa­no­wać cha­os w Bia­łym Ko­no­we­ryn w chwi­li, gdy wszyst­ko zda­wa­ło się wa­lić im na gło­wy. Wiel­ki Ko­hir znał się na ludz­kich du­szach, umiał przej­rzeć ich sła­bo­ści i wy­ko­rzy­stać sil­ne stro­ny, po­tra­fił więc do­strzec rze­czy, któ­re umy­ka­ły in­nym. Jego spo­sób my­śle­nia i pa­trze­nia na świat mógł być po­kręt­ny i dziw­ny, ale głup­cem De­ana nie na­zwa­ła­by go ni­g­dy.

A po­nie­waż był jed­ną z kil­ku osób, któ­re nie opu­ści­ły La­we­ne­re­sa, gdy ksią­żę ko­nał na scho­dach Świą­ty­ni Ognia, zy­skał tym sa­mym pra­wo do od­zy­wa­nia się w jej obec­no­ści za­wsze i na każ­dy te­mat.

— Będę wdzięcz­na, je­śli roz­wi­niesz tę myśl. Dla­cze­go są­dzisz, że mia­sto nie utrzy­ma się tak dłu­go?

Evi­kiat zmie­szał się jesz­cze bar­dziej, jego dłoń za­ci­snę­ła się na rę­ko­je­ści ce­re­mo­nial­ne­go szty­le­tu o fa­li­stym ostrzu, jak­by szu­kał w tym ge­ście siły. Wresz­cie za­czął:

— Dzie­sięć lat temu ksią­żę Wa­he­si zwró­cił się do nas z proś­bą o po­zwo­le­nie na prze­gro­dze­nie dwóch nie­wiel­kich stru­mie­ni na na­szej po­łu­dnio­wej gra­ni­cy i skie­ro­wa­nie ich wody do swo­je­go księ­stwa. Za­pro­po­no­wał nie­złą cenę za ten przy­wi­lej. Z po­cząt­ku chcie­li­śmy się zgo­dzić, w tym re­jo­nie nie mamy żad­nych upraw ani plan­ta­cji. Sprze­dać wodę, któ­ra i tak się mar­nu­je, wpły­wa­jąc do ja­kie­goś je­zior­ka, to prze­cież czy­sty zysk.

— Ko­hi­rze, to na­ra­da wo­jen­na, a nie wspo­min­ki o daw­nych trak­ta­tach han­dlo­wych. — Wuar Sam­po­re prze­chy­lił lek­ko gło­wę, a jego uśmie­szek był już nie tyle lek­ce­wa­żą­cy, ile po­gar­dli­wy. — Nie ma na to cza­su. Je­śli Kos­se mówi, że mia­sto utrzy­ma się mie­siąc, to tyle wy­trzy­ma.

De­ana prze­rwa­ła mu gniew­nym ge­stem. W ta­kich chwi­lach szcze­rze ża­ło­wa­ła, że nosi ek­cha­ar. Lu­dziom bez za­słon na twa­rzy jed­no skrzy­wie­nie ust, jed­no unie­sie­ni brwi za­stę­po­wa­ło cza­sem ty­siąc słów.

— Daj mu do­koń­czyć. Od­mó­wi­li­ście wte­dy sprze­da­ży tej wody?

— Tak. Bo w cza­sie ne­go­cja­cji ci z Wa­he­si za­cho­wy­wa­li się, jak­by im w ogó­le nie za­le­ża­ło. Bez prze­rwy zmie­nia­li wa­run­ki, cza­sem pod­no­si­li, a cza­sem ob­ni­ża­li cenę, po­tem wy­co­fy­wa­li się z ofer­ty, aż wresz­cie pa­dła pro­po­zy­cja, że od­ku­pią od nas po pro­stu kil­ka mil kwa­dra­to­wych przy­gra­nicz­ne­go pust­ko­wia, przez któ­re pły­nę­ły te po­to­ki. Za bar­dzo przy­zwo­itą, ale nie­wy­gó­ro­wa­ną cenę. Taką, któ­ra mia­ła wzbu­dzić na­szą chci­wość albo i jed­no­cze­śnie uśpić po­dej­rze­nia…

— Evi­kiat — na­po­mnia­ła go ła­god­nie. — Skróć opo­wieść.

— Tak, pani. W cza­sie tych ne­go­cja­cji mu­sie­li­śmy wczuć się w umy­sły Wa­he­sij­czy­ków. Za­sta­na­wia­li­śmy się, dla­cze­go im tak za­le­ży na tej wo­dzie. W koń­cu sami mają dość po­to­ków i stru­mie­ni po swo­jej stro­nie gra­ni­cy. Ale oka­za­ło się, że wca­le nie cho­dzi o wodę. Ich po­szu­ki­wa­cze sre­bra na­tra­fi­li na nie­zwy­kle bo­ga­te zło­ża na wzgó­rzach przy gra­ni­cy, lecz więk­szość żyły krusz­cu leży po na­szej stro­nie. Jest tam pięć­dzie­siąt, może sto razy wię­cej sre­bra, niż chcie­li nam za­pła­cić za zie­mię.

— A co to ma wspól­ne­go z Po­mwe?

Tym ra­zem De­ana po­sta­ra­ła się, by wy­czuł w jej gło­sie znie­cier­pli­wie­nie.

— Już zmie­rzam do sed­na, pani. Cho­dzi o to, że lu­dzie czę­sto uda­ją, że chcą jed­nej rze­czy, a za­le­ży im na in­nej. Głę­biej ukry­tej. Nie­wol­ni­cy po­szli pod Po­mwe za ucie­ka­ją­cą ar­mią Ge­ghii Pół­noc­ne­go, praw­da? I jest jesz­cze spra­wa tych nie­szczę­śni­ków, któ­rych wy­mor­do­wa­no w mie­ście. Ze­msta. To oczy­wi­ste. I to wła­śnie wi­dzi­my. Zdo­by­cie Po­mwe za­opa­trzy Krwa­we­go Ka­hel­le w żyw­ność, broń i po­zwo­li mu za­ło­żyć sta­łą bazę. Zo­sta­wi tam ko­bie­ty, star­ców i dzie­ci, bę­dą­cych ob­cią­że­niem dla jego ar­mii, i ru­szy na wschód. Na nas.

— Ale my do­pad­nie­my go pod mia­stem w trak­cie ob­lę­że­nia. — Do­wód­ca Sło­wi­ków po­chy­lił się i wal­nął pię­ścią w stół.

— To wła­śnie chcą, że­by­śmy wi­dzie­li. Bo czyż Ka­hel­le nie wie, że na nie­go ru­szy­my? I czy nie zda­je so­bie do­sko­na­le spra­wy, że ostat­nia sil­na ar­mia Da­le­kie­go Po­łu­dnia to ar­mia Ko­no­we­ryn? — Wiel­ki Ko­hir wy­jął z rę­ka­wa trzcin­kę i za­czął wska­zy­wać punk­ty na ma­pie. — Ge­ghii Pół­noc­ne stra­ci­ło swo­je woj­ska, Kam­be­hia jest po­grą­żo­na w cha­osie i nie wi­dać ni­ko­go, kto mógł­by ją zjed­no­czyć. Ge­ghii Po­łu­dnio­we, Wa­he­si i Bah­da­ra ra­zem nie wy­sta­wią po­ło­wy tych sił, któ­re mamy my. Na­sze Rody Woj­ny za­wsze były sil­ne i licz­ne, mu­sia­ły ta­kie być, bo mie­li­śmy wie­lu nie­wol­ni­ków.

Obaj af’ge­mi­dzi ski­nę­li gło­wa­mi i uśmiech­nę­li się, jak­by wła­śnie usły­sze­li pięk­ny kom­ple­ment. A De­ana po raz ko­lej­ny zła­pa­ła się na tym, że nie po­tra­fi zro­zu­mieć tych męż­czyzn. Wy­wo­dzi­li się spo­śród nie­wol­nych; gdy byli ma­ły­mi dzieć­mi, od­ku­pio­no ich od wła­ści­cie­li i pod­da­no wie­lo­let­nie­mu, mor­der­cze­mu tre­nin­go­wi. Mie­li szczę­ście go prze­żyć i wejść do eli­ty wojsk Da­le­kie­go Po­łu­dnia, dzię­ki cze­mu mo­gli po­lep­szyć los swo­ich ro­dzin i swój. Ale, na Łzy Wiel­kiej Mat­ki, byli kie­dyś nie­wol­ni­ka­mi. Do li­cha, for­mal­nie na­dal nimi byli, po­zo­sta­wa­li wła­sno­ścią księ­cia, na­wet je­śli nie mu­sie­li już no­sić ob­ro­ży i niech bo­go­wie się zli­tu­ją nad tym głup­cem, któ­ry ka­zał­by im je za­ło­żyć. Lecz mimo to bez wa­ha­nia pój­dą tłu­mić bunt in­nych nie­wol­ni­ków. Jaki ro­dzaj sza­lo­nej, nie­zro­zu­mia­łej lo­jal­no­ści im za­szcze­pio­no w ahy­rah?

— To wszyst­ko już wie­my. Do cze­go zmie­rzasz, Evi­kia­cie? — za­py­ta­ła.

— Są­dzę, że Krwa­wy Ka­hel­le może zro­bić dwie rze­czy. Albo zdo­bę­dzie mia­sto, za­nim na­dej­dzie­my, ata­ku­jąc je dzień i noc, bez wy­tchnie­nia, a ma na to dość lu­dzi. Albo oto­czy je wa­ła­mi, co wła­śnie zro­bił, zo­sta­wi tam część wojsk, a z resz­tą przy­go­tu­je na nas pu­łap­kę. Tym wła­śnie jest to ob­lę­że­nie: za­sadz­ką. Więc tak czy siak szturm Po­mwe nie po­trwa mie­sią­ca, je­śli bo­wiem wy­gra­my nad­cho­dzą­cą bi­twę, Krwa­wy Ka­hel­le prze­rwie atak i uciek­nie z po­wro­tem na za­chód, mię­dzy po­ro­śnię­te la­sem wzgó­rza. A je­śli, niech nas Agar Czer­wo­ny chro­ni, prze­gra­my, bun­tow­ni­cy po pro­stu zo­sta­wią mia­sto i ru­szą na wschód, by spu­sto­szyć na­sze zie­mie i zdo­być sto­li­cę, nim resz­ta księstw ru­szy nam na po­moc. Bo kto wte­dy sta­wi im opór?

Po py­ta­niu za­pa­dła ci­sza. Obaj wo­jow­ni­cy wpa­try­wa­li się w roz­ło­żo­ną na sto­le ko­lo­ro­wą płach­tę, jak­by ta na­gle wy­plu­ła z sie­bie ro­jo­wi­sko węży. De­ana par­sk­nę­ła.

— Na­dal ich lek­ce­wa­ży­cie, co? Na­dal wi­dzi­cie przed sobą ban­dę uzbro­jo­nych w wi­dły i kosy bo­so­no­gich ob­szar­pań­ców, z ja­ki­mi Rody Woj­ny mu­sia­ły wal­czyć w cza­sie po­przed­nich bun­tów. Sam­po­re na­dal wie­rzy, że gdy jego jaz­da za­szar­żu­je, to nie­wol­ni­cy naj­pierw po­sra­ją się ze stra­chu, a póź­niej rzu­cą do pa­nicz­nej uciecz­ki.

Tyl­ko Va­ra­la skrzy­wi­ła się lek­ko, sły­sząc ten por­to­wy ję­zyk w ustach Pani Pło­mie­ni.

— A oni zro­bią tak. — De­ana unio­sła dłoń i za­ci­snę­ła ją w pięść. — I po­roz­bi­ja­cie so­bie dur­ne łby o ścia­nę pa­wę­ży, a ko­nie po­nadzie­wa­ją się na piki, któ­ry­mi nie­wol­ni­cy uczy­li się po­słu­gi­wać od lat. Pod wa­szym no­sem.

— Pani, to Trzci­ny…

— Za­milcz, Kos­se. Trzci­ny to, Trzci­ny tam­to. Sły­szę to od dwóch mie­się­cy. Trzci­ny sta­ły się dla was świet­ną wy­mów­ką. Nie prze­ko­na­cie mnie, że wa­sze Rody nie mia­ły wśród nie­wol­ni­ków wła­snych szpie­gów, choć­by po to, by pa­trzeć so­bie na­wza­jem na ręce. Wie­dzie­li­ście.

Obaj af’ge­mi­dzi na­wet nie pró­bo­wa­li za­prze­czać. Su­chi wy­tłu­ma­czył jej to kie­dyś w cza­sie jed­nej z licz­nych lek­cji na te­mat miej­sco­wych zwy­cza­jów. Po stłu­mie­niu każ­de­go bun­tu Rody Woj­ny mia­ły pra­wo sprze­dać wszyst­kich schwy­ta­nych nie­wol­ni­ków bez pła­ce­nia od­szko­do­wa­nia ich wła­ści­cie­lom. I cho­ciaż być może tyl­ko Trzci­ny zna­ły rze­czy­wi­stą ska­lę za­gro­że­nia, to z pew­no­ścią za­rów­no Sło­wi­ki, jak i Ba­wo­ły wie­dzia­ły, że coś się szy­ku­je. Ale na­wet je­śli po ahy­rach krą­ży­ły plot­ki o szy­ko­wa­nym po­wsta­niu, to ich do­wód­cy nie tyle je lek­ce­wa­ży­li, ile po pro­stu po ci­chu li­czy­li na wy­buch re­be­lii. Przy­naj­mniej co głup­si z nich. Rody Sło­wi­ka, Ba­wo­łu i Trzci­ny na­dal za­cho­wa­ły zna­ko­mi­tą spraw­ność bo­jo­wą, ale od co naj­mniej stu lat co­raz ak­tyw­niej ba­wi­ły się w po­li­ty­kę, a ich ofi­ce­ro­wie czę­ściej ubie­ra­li się w zło­to­głów i je­dwa­bie niż w zbro­je. W ta­kiej sy­tu­acji nie­trud­no prze­ce­nić wła­sne siły.

De­ana uśmiech­nę­ła się kwa­śno. Kto by się mógł tego spo­dzie­wać w tym kra­ju prze­żar­tym nie­ustan­ny­mi star­cia­mi o wpły­wy?

— Do­brze, wróć­my do kon­kre­tów. Kos­se, ilu masz lu­dzi?

Wy­so­ki Ba­wół od­chrząk­nął dwu­krot­nie, nim od­po­wie­dział:

— Sześć ty­się­cy stu dwu­dzie­stu pię­ciu, pani. Po­dzie­lo­nych na pięć­dzie­siąt bry­tah, nie wiem, jak to prze­tłu­ma­czyć, bo bry­tah w me­ekhu to…

— Ko­cioł, tak? Albo sa­gan.

— Tak, pani. Wiel­ki gar. Ale spe­cjal­ny wiel­ki gar. Pra­wie świę­ty. Bry­tah to stu dwu­dzie­stu lu­dzi, któ­rzy wspól­nie ma­sze­ru­ją, wal­czą, obo­zu­ją i je­dzą z jed­ne­go ko­tła. Każ­dy od­dział ma ta­kie na­czy­nie, a dzie­siąt­ka naj­star­szych, naj­bar­dziej do­świad­czo­nych żoł­nie­rzy spra­wu­je nad nim pie­czę i…

— Nie o to py­ta­łam, ale dzię­ku­ję za wy­kład. Sam­po­re?

— Trzy­dzie­ści sześć, eee, po me­ekhań­sku to bę­dzie cho­rą­gwi. Ra­zem sie­dem i pół ty­sią­ca sza­bel.

Pra­wie czter­na­ście ty­się­cy za­wo­do­wych żoł­nie­rzy. I dru­gie tyle mniej do­świad­czo­nych i go­rzej wy­szko­lo­nych na­jem­ni­ków oraz nu­awa­chi ze stu pięć­dzie­się­cio­ma sło­nia­mi, któ­re mogą być więk­szą prze­szko­dą niż po­mo­cą w nad­cho­dzą­cej woj­nie. Prze­ciw co naj­mniej stu ty­siąc­om zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków, wśród któ­rych nie­je­den trzy­mał wcze­śniej w ręku miecz i tar­czę. Zde­ter­mi­no­wa­nych i wy­peł­nio­nych nie­na­wi­ścią.

— Ma­go­wie?

Evi­kiat chrząk­nął.

— Rody Woj­ny nie mają wła­snych cza­row­ni­ków, bo je­śli wśród nie­wol­ni­ków od­kry­wa­no ja­kieś dziec­ko z ta­len­tem ma­gicz­nym, to… — Męż­czy­zna wy­ko­nał wy­mow­ny gest na wy­so­ko­ści szyi. — Ta­kie jest pra­wo i zwy­czaj. Ale gdy ar­mia ru­sza na woj­nę, miej­sco­we gil­die ma­gów dają jej wspar­cie. Świą­ty­nia Aga­ra też. Oczy­wi­ście pra­wie wszy­scy cza­row­ni­cy…

— Igra­ją z ogniem?

Za­kło­po­ta­ny uśmiech za­go­ścił na twa­rzy Wiel­kie­go Ko­hi­ra.

— Le­piej bym tego nie ujął, pani. Mamy dwu­dzie­stu sze­ściu ma­gów wy­star­cza­ją­co bie­głych i sil­nych w aspek­tach ognia, by przy­dać się na polu bi­twy. Wszy­scy, zgod­nie z tra­dy­cją, będą chro­nie­ni przez Ba­wo­ły.

De­ana wy­wnio­sko­wa­ła, że ko­no­wer­ska pie­cho­ta two­rzy­ła na polu bi­twy ru­cho­mą twier­dzę, z któ­rej wnę­trza mio­ta­no na wro­ga cza­ry. Cie­ka­we, czy ge­ghij­ski ksią­żę też oparł swo­ją tak­ty­kę na ta­kiej for­ma­cji?

— Ro­zu­miem. Kie­dy mo­że­my wy­ru­szyć?

Wy­glą­da­ją­cy jak że­la­zna góra af’ge­mid pie­cho­ty wy­pro­sto­wał się, po­brzę­ku­jąc me­ta­lem.

— Ród Ba­wo­ła choć­by za­raz, pani.

— Sło­wi­ki?

— Od mie­sią­ca je­ste­śmy go­to­wi. Osio­dła­my ko­nie i w dro­gę.

— Do­sko­na­le.

Na­gle do­tar­ło do niej, że pa­dły już wszyst­kie sło­wa, ja­kie mo­gła tu usły­szeć, i że tych na­stęp­nych nie bę­dzie moż­na cof­nąć. Po­czu­ła, jak drę­twie­ją jej pal­ce, a ło­mot krwi w skro­niach pra­wie stłu­mił wszyst­kie inne dźwię­ki. W tej chwi­li dzię­ko­wa­ła za ek­cha­ar na twa­rzy, bo De­ana była pew­na, że ma na niej wy­pi­sa­ne wszyst­kie nie­god­ne wy­bran­ki Aga­ra uczu­cia. Lęk, nie­po­kój, wa­ha­nie. To już? Te­raz? Za­raz wy­dam roz­ka­zy i ma­chi­na wo­jen­na za­cznie się roz­pę­dzać, aż osią­gnie taką pręd­kość, że za­trzy­ma ją do­pie­ro krwa­we błoc­ko pól bi­tew­nych. Pani, Mat­ko Na­sza, wło­ży­łaś mi w ręce miecz, któ­re­go klin­gę mam unu­rzać w krwi mo­ich bra­ci w wie­rze. Lu­dzi, któ­rzy wal­czą o wol­ność, a ta, jak mówi Siód­me Pra­wo, jest naj­więk­szym da­rem i prze­kleń­stwem czło­wie­ka.

Co mam zro­bić? Daj mi wska­zów­kę, bła­gam.

Ło­skot krwi znikł, po­zo­sta­ła tyl­ko świ­dru­ją­ca uszy ci­sza.

Oto cała od­po­wiedź.

Ro­zej­rza­ła się, pa­trząc na lu­dzi, z któ­ry­mi ze­tknął ją los. Na Su­chie­go, któ­re­go ję­zyk był bar­dziej ja­do­wi­ty niż wszyst­kie jego tru­ci­zny, na Evi­kia­ta, któ­re­go lo­jal­no­ścią da­ło­by się ob­da­rzyć dzie­się­ciu in­nych lu­dzi. Na Va­ra­lę, z jej hi­sto­rią, z jej se­kre­tem. Po­my­śla­ła o chłop­cu-kor­na­ku, któ­ry kie­dyś uda­wał księ­cia. O dziew­czy­nach z Domu Ko­biet. O miesz­kań­cach sto­li­cy, bło­go­sła­wią­cych ją, gdy prze­jeż­dża­ła uli­ca­mi.

I o męż­czyź­nie, z oczy­ma jak księ­życ w peł­ni, któ­re­go wy­sła­ła w nie­koń­czą­cy się sen.

Ka­mień na jej ser­cu.

Niech więc się dzie­je.

Po­stu­ka­ła pal­cem w mapę.

— Olu­wer, po­ślij lu­dzi do obo­zu nu­awa­chi, niech szy­ku­ją sło­nie do wy­mar­szu, ale je­śli ja­kieś zwie­rzę jest nie­pew­ne, ma zo­stać — z każ­dym sło­wem jej głos sta­wał się spo­koj­niej­szy. — Wy­ślesz też do­świad­czo­nych żoł­nie­rzy do kom­pa­nii pie­szych na­jem­ni­ków. Nie­ko­niecz­nie ofi­ce­rów, ale je­śli uwa­żasz, że trze­ba, awan­su­je­my z set­kę dzie­sięt­ni­ków. W cza­sie mar­szu ma być dys­cy­pli­na i po­rzą­dek.

Ba­wół za­sa­lu­to­wał, sprę­ży­ście strze­la­jąc ob­ca­sa­mi.

— Roz­kaz!

Wuar Sam­po­re wy­pro­sto­wał się, krzy­żu­jąc ręce na pier­si.

— Pani?

— Obej­miesz ko­men­dę nad za­cięż­ną kon­ni­cą. Po­dob­nie jak Ba­wo­ły, po­ślesz im od­po­wied­nich żoł­nie­rzy, któ­rych awan­su­je­my na ofi­ce­rów. To nie mu­szą być naj­lep­si, ja­kich masz, waż­ne, by wie­dzie­li, jak za­pa­no­wać nad taką ban­dą. Mają mieć cięż­kie ręce i umieć wzbu­dzić po­słuch. Na­jem­ni­kom żołd pła­cą gil­die ku­piec­kie i co waż­niej­sze rody szla­chec­kie, ale pod­le­ga­ją oni na­szym pra­wom wo­jen­nym, więc je­śli któ­re­muś się to nie spodo­ba, niech za­tań­czy na sznu­rze. Nie spo­dzie­wam się skarg.

Af’ge­mid Sło­wi­ków uśmiech­nął się i za ten gry­mas De­ana jesz­cze bar­dziej go znie­lu­bi­ła. To był uśmiech czło­wie­ka, któ­ry usły­szał wła­śnie wspa­nia­łe wie­ści. Moż­na wie­szać. Cóż za pięk­ny dzień.

— I po­tro­icie im żołd. W imie­niu księ­stwa.

Uśmiech znikł.

— Pani?

— Za­się­gnę­łam in­for­ma­cji. Ci lu­dzie wal­czą za pie­nią­dze, a wie­le gil­dii ku­piec­kich i ro­dów szla­chec­kich oka­za­ło się bar­dzo oszczęd­nych w tej kwe­stii. Jak za­cznie­cie ich dys­cy­pli­no­wać i wie­szać, nie da­jąc nic w za­mian, w kil­ka dni po­ło­wa z nich zde­zer­te­ru­je.

Evi­kiat chrząk­nął.

— Pani Pło­mie­ni, skar­biec…

— Skar­biec za­czy­na przy­po­mi­nać mi­skę głod­ne­go że­bra­ka. Jest wy­li­za­ny do czy­sta, praw­da?

— Jesz­cze tro­chę w nim zo­sta­ło, ale… tak.

— Te zło­ża sre­bra przy gra­ni­cy, o któ­rych wspo­mi­na­łeś. Nie przy­po­mi­nam so­bie, by ist­nia­ła tam ja­kaś ko­pal­nia.

— Bo nie ist­nie­je. Ja­kieś osiem­dzie­siąt lat temu kil­ka gil­dii ku­piec­kich i ban­ków za­ło­ży­ło Kom­pa­nię Wy­do­byw­czą Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów. Mają oni… mie­li spo­ro ko­palń, póki nie­wol­ni­cy ich nie zdo­by­li. I Kom­pa­nia pod­ję­ła bar­dzo sku­tecz­ne dzia­ła­nia, by nikt nie za­czął szu­kać sre­bra przy gra­ni­cy z Wa­he­si. Za­in­we­sto­wa­li gru­be pie­nią­dze w gó­rach i gdy­by ry­nek zo­stał za­la­ny tań­szym krusz­cem…

— Ksią­żę nie pro­te­sto­wał?

— Mie­li duże wpły­wy na dwo­rze. I w Świą­ty­ni Ognia, i wśród Ro­dów Woj­ny.

Do­wód­ca Ba­wo­łów sap­nął ni­czym po­draż­nio­ny byk.

— Nie­praw­da!

— Może i nie.

Evi­kiat uśmiech­nął się ła­god­nie, nie­mal prze­pra­sza­ją­co, ale De­ana nie dała się na­brać na tę po­zor­ną nie­śmia­łość. Tym ra­zem Wiel­ki Ko­hir po­ru­szał się po swo­im te­re­nie, pie­nią­dze, ła­pów­ki, ma­chi­na­cje. To był gąszcz, w któ­rym ża­den woj­sko­wy nie orien­to­wał się le­piej od nie­go. No i miał te­raz oka­zję wbić szpi­lę wiel­kim wo­jow­ni­kom za jaw­nie oka­zy­wa­ne lek­ce­wa­że­nie.

— Może nie — po­wtó­rzył — ale i Ba­wo­ły, i Sło­wi­ki za­czę­ły wy­sy­łać mniej żoł­nie­rzy do pil­no­wa­nia gra­ni­cy w re­jo­nie tych no­wych złóż, za to każ­dy nie­za­leż­ny po­szu­ki­wacz, któ­ry pró­bo­wał tam ko­pać, zni­kał. Ban­dy­ci roz­ple­ni­li się w tym re­jo­nie jak w żad­nym in­nym. Po­wi­nie­neś coś o tym sły­szeć, bo Twier­dza Czte­rech Księstw leży w koń­cu w po­bli­żu.

Kos­se Olu­wer po­bladł, a De­ana mimo woli uśmiech­nę­ła się.

— No pro­szę, czy­li da się cie­bie wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi, af’ge­mi­dzie. Dużo wam pła­ci­li?

Ba­wół od­wró­cił wzrok i za­ci­snął usta.

— By­łem wte­dy tyl­ko sa­vhy­rem, pani. Sły­sza­łem… plot­ki. O lu­dziach, któ­rzy co mie­siąc od­wie­dza­li do­wód­cę twier­dzy i… zo­sta­wia­li po­dar­ki.

Wiel­ki Ko­hir znów chrząk­nął. A De­ana znów się uśmiech­nę­ła, nie­co sze­rzej.

— Gro­ma­dze­nie in­for­ma­cji o prze­pły­wie pie­nią­dza w księ­stwie na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków, pani. Rocz­ne pre­zen­ty Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej dla Rodu Ba­wo­łu i Rodu Sło­wi­ka opie­wa­ły na sumę czte­ry­stu ma­łych min w sre­brze. To tra­dy­cyj­na mia­ra uży­wa­na w roz­li­cze­niach mię­dzy ban­ka­mi i pań­stwa­mi. Mała mina, moja pani, to nie­co po­nad funt czy­ste­go krusz­cu.

— I ni­ko­go to nie dzi­wi­ło?

— Ofi­cjal­nie Kom­pa­nia da­wa­ła pie­nią­dze na wal­kę z ban­dy­ta­mi. Taka for­ma wspie­ra­nia na­szych żoł­nie­rzy jest ak­cep­to­wa­ną tra­dy­cją.

De­ana za­śmia­ła się gło­śno.

— Kie­dy my­ślę, że już mnie nic nie za­sko­czy… Nie, nic nie mów Olu­we­rze. Po pro­stu nic nie mów, do­brze? Za­kła­dam, że Ob­rar z Kam­be­hii ku­pił Trzci­ny i Ba­wo­ły za nie­co wię­cej niż czte­ry­sta fun­tów sre­bra, ale nie mogę być tego pew­na. Bo wy­star­czy­ło ob­da­ro­wać tyl­ko tych na szczy­cie, a resz­ta po pro­stu wy­ko­ny­wa­ła roz­ka­zy. A Sło­wi­ki? No cóż, ich na­wet nie trze­ba było prze­ku­py­wać. Wy­star­czy­ło za­grać na nie­chę­ci do ślep­ca na tro­nie.

Obaj af’ge­mi­dzi po­chy­li­li gło­wy.

— Więc te­raz nad­szedł czas po­ko­ry i zma­zy­wa­nia grze­chów, wo­jow­ni­cy Aga­ra — na­wet nie sta­ra­ła się ukryć zło­śli­wo­ści w gło­sie. — Jed­nak oprócz od­no­wy i oczysz­cze­nia po­trze­bu­je­my tak­że pie­nię­dzy. Ta gór­ni­cza kom­pa­nia na­dal ist­nie­je, praw­da?

— Oczy­wi­ście, pani. Ale po­nie­śli duże stra­ty: znisz­czo­ne ko­pal­nie, nie­wol­ni­cy, któ­rzy ucie­kli… Mam od nich całą li­stę próśb i skarg.

— Do­sko­na­le. Ogłoś, że jak tyl­ko upo­ra­my się z bun­tem, za­mie­rza­my otwo­rzyć ko­pal­nię na po­łu­dniu. Że tam­tej­sze zło­ża są dzie­sięć razy więk­sze niż w Ma­gar­hach i znacz­nie ła­twiej­sze do wy­do­by­cia.

— Ro­zu­miem, pani. Za ile mam sprze­dać im tę zie­mię?

— Nie sprze­da­my jej. — De­ana pa­trzy­ła, jak Evi­kiat marsz­czy brwi. — Nie sprze­da­my im zie­mi, tyl­ko pra­wo do wy­do­by­cia z niej krusz­cu. Przez, po­wiedz­my, dzie­sięć lat. Oczy­wi­ście mogą so­bie póź­niej od­li­czyć tę kwo­tę od nor­mal­nych po­dat­ków i da­nin. I nie im, tyl­ko temu, kto wię­cej za­pła­ci. Puść w mia­sto plot­kę o tym, ile Kom­pa­nia Wy­do­byw­cza pła­ci­ła, by nie po­wsta­ły tam ko­pal­nie. Po­trój sumę. To po­win­no roz­bu­dzić ape­ty­ty. In­nych gil­dii, ban­ków, może na­wet Świą­ty­ni Ognia. Każ­dy, kto ma pie­nią­dze, bę­dzie mógł wziąć udział w li­cy­ta­cji, by po­tem wy­ko­rzy­stać lub od­sprze­dać pra­wo do wy­do­by­cia krusz­cu. Albo, je­śli taka bę­dzie jego wola, nie ru­szyć stam­tąd ani un­cji sre­bra. Ta Kom­pa­nia Wy­do­byw­cza za­miast ko­rum­po­wać Rody Woj­ny, od po­cząt­ku po­win­na wpła­cać sre­bro do skarb­ca.

Evi­kiat uśmiech­nął się z uzna­niem.

— Pie­śni, któ­re pa­mię­tasz, pani, za­wie­ra­ją mnó­stwo mą­dro­ści.

— To też. — De­ana prze­cią­gnę­ła się. — Poza tym je­stem dość spryt­na. Oczy­wi­ście jak na ko­bie­tę, praw­da?

Wiel­ki Ko­hir za­ru­mie­nił się gwał­tow­nie.

— Prze­pra­szam, pani, ja nie…

Mach­nę­ła ręką.

— Wy­star­czy. Na ra­zie na­jem­ni­kom za­pła­ci­my trze­cią część obie­ca­ne­go żoł­du. Stać nas?

Evi­kiat z ocią­ga­niem ski­nął gło­wą.

— Tak my­śla­łam. A ty po­myśl jesz­cze o kil­ku in­nych rze­czach, któ­re moż­na by cza­so­wo od­sprze­dać.

Wuar Sam­po­re wciąż miał obiek­cje, jak­by nie po­do­ba­ła mu się sama idea pła­ce­nia na­jem­ni­kom wyż­sze­go żoł­du.

— Mamy na gło­wie po­wsta­nie, pani. Lu­dzie nie my­ślą o han­dlu i zy­skach.

— Lu­dzie nie — Evi­kiat uprze­dził ją, pa­trząc na af’ge­mi­da Sło­wi­ków już bez po­przed­niej nie­śmia­ło­ści w oczach, w koń­cu spra­wy pie­nią­dza to jego świat. — Ale wiel­kie gil­die ku­piec­kie, kom­pa­nie han­dlo­we, ban­ki, to nie lu­dzie. W Im­pe­rium ist­nie­je kom­pa­nia han­dlo­wa, któ­ra ma już trzy­sta lat. Trzy­sta. Jak da­le­ko­sięż­ne trze­ba mieć pla­ny, by prze­trwać tyle cza­su? Dla­te­go je­śli za­pro­po­nu­jesz ta­kim in­sty­tu­cjom han­dlo­wym in­te­res z zy­ska­mi roz­ło­żo­ny­mi na wie­le lat, za­ak­cep­tu­ją go. Choć­by tyl­ko po to, by inni nie mo­gli za­ro­bić. Chci­wość jest sil­niej­sza niż strach. Za­wsze była.

De­ana od­wró­ci­ła się do af’ge­mi­dów. Obaj mie­rzy­li ją wzro­kiem uważ­nym i czuj­nym. Jak­by na­gle uro­sła.

— Ar­mia ma być go­to­wa do wy­ru­sze­nia ju­tro rano. Dro­gą wzdłuż Tos aż do… — Po­stu­ka­ła w mapę. — Jak się na­zy­wa ta rze­ka?

Mapę opi­sa­no w ge­ijv, a Mowa Ognia wciąż spra­wia­ła jej kło­po­ty. Evi­kiat czu­wał.

— Olo­ha, pani.

— Aż do miej­sca, gdzie Olo­ha wpa­da do Tos. Wi­dzi­cie to mia­sto? To Nowy Nu­rot. Pięć­dzie­siąt ty­się­cy dusz i port. Do­brze za­pa­mię­ta­łam, Evi­kia­cie?

— Tak, pani. Do­sko­na­le.

— A ten port jest duży, mam ra­cję?

— Tak, pani. Duży. Tos jest spław­na nie­mal na ca­łej dłu­go­ści, a do No­we­go Nu­ro­tu mogą do­pły­wać na­wet stat­ki peł­no­mor­skie. Prze­ci­na­ją je­zio­ro Kses i że­glu­ją pod prąd. Stam­tąd to­war wę­dru­je ku­piec­ki­mi ka­ra­wa­na­mi na po­łu­dnie, wzdłuż Olo­hy i jesz­cze da­lej. Nowy Nu­rot to jed­no z naj­waż­niej­szych han­dlo­wych miast księ­stwa.

Wie­dzia­ła o tym, bo za­rów­no Su­chi, jak i Evi­kiat bez prze­rwy jej przy­po­mi­na­li, że bez han­dlu nie ma pie­nię­dzy, a bez pie­nię­dzy Ko­no­we­ryn za­wa­li się jak dom zbu­do­wa­ny bez za­pra­wy. Tru­ci­ciel miał też ra­cję, mó­wiąc, że Tos jest dla Bia­łe­go Ko­no­we­ryn tym, czym ka­mien­ne dro­gi dla Me­ekha­nu. Roz­ma­wia­li i wy­kłó­ca­li się wie­lo­krot­nie na te­mat tego, jak szyb­ko prze­rzu­cić tak zróż­ni­co­wa­ną ar­mię, jaką dys­po­no­wa­li, na dru­gi kra­niec księ­stwa. W koń­cu Su­chi przed­sta­wił jej swój po­mysł, ona go za­apro­bo­wa­ła, a te­raz tyl­ko trze­ba po­in­for­mo­wać o wszyst­kim af’ge­mi­dów.

— Olu­wer, ile mil dzien­nie mogą wę­dro­wać Ba­wo­ły?

— Pięt­na­ście, pani. W peł­nym rynsz­tun­ku.

— Im­pe­rial­na pie­cho­ta robi dwa­dzie­ścia czte­ry, a gdy trze­ba, to i trzy­dzie­ści.

Ba­wół uśmiech­nął się z uzna­niem.

— Znasz się na tym, pani.

— Je­stem Pie­śniar­ką Pa­mię­ci mo­je­go ludu. Gro­ma­dzi­my wie­dzę. Tak­że o są­sia­dach.

— Tu­taj Me­ekhań­czy­cy ro­bi­li­by nie wię­cej niż dzie­sięć mil dzien­nie. Pod na­szym słoń­cem trze­ba się za­trzy­mać przed po­łu­dniem, a ru­szyć moż­na do­pie­ro póź­nym wie­czo­rem. Każ­dy Ba­wół nie­sie zbro­ję, hełm, tar­czę, włócz­nię i miecz, oprócz tego wy­po­sa­że­nie do roz­bi­cia obo­zu, ło­pa­tę, ki­lof albo sie­kie­rę, płaszcz, część na­mio­tu, drew­no na opał, wodę, żyw­ność na pięć dni, pęk rze­mie­ni albo pięć­dzie­siąt stóp do­bre­go sznu­ra.

— I sa­gan?

— Tyl­ko żoł­nie­rze spe­cjal­nie wy­bra­nej dzie­siąt­ki. Ra­zem to osiem­dzie­siąt do stu fun­tów. Nikt nie prze­ma­sze­ru­je tak ob­cią­żo­ny wię­cej niż pięt­na­ście mil dzien­nie.

— A gdy­by nie­śli po­ło­wę z tego? Lub mniej.

Kos­se Olu­wer zmarsz­czył brwi.

— Nie pój­dzie­my na woj­nę bez bro­ni. Albo bez na­mio­tów i je­dze­nia.

— Nie bę­dzie­cie mu­sie­li. — De­ana od­wró­ci­ła się do tru­ci­cie­la. — To twój po­mysł. Czyń ho­no­ry.

Męż­czy­zna zro­bił minę, jak­by wła­śnie ka­za­ła mu zjeść żywą żabę, ale po­chy­lił się nad mapą i stuk­nął w je­zio­ro.

— Dwa­dzie­ścia dwie kogi cze­ka­ją na je­zio­rze Kses i są go­to­we po­pły­nąć w górę rze­ki. Przy­go­to­wu­je­my je od mie­sią­ca. Po­ło­wa ma już peł­ne ła­dow­nie, a w nich owies dla koni, żyw­ność dla lu­dzi, pa­szę dla sło­ni, za­pa­so­we rzę­dy, tar­cze, heł­my, pan­ce­rze i broń oraz pół mi­lio­na strzał. Wła­śnie ogo­ło­ci­li­śmy z po­ci­sków całe mia­sto, choć dzię­ki temu wszy­scy grot­ni­cy w Bia­łym Ko­no­we­ryn bło­go­sła­wią nas co dnia. — W uśmie­chu Su­chie­go nie było un­cji we­so­ło­ści. — Dziś w nocy za­ła­du­je­my resz­tę rze­czy, drew­no na opał, leki, na­mio­ty, na­rzę­dzia, ma­chi­ny. A na­wet świę­te bry­tah. Pie­cho­ta ma ma­sze­ro­wać, nio­sąc tyl­ko broń, wodę i… en­tu­zjazm. Na czte­ry stat­ki wej­dzie też ty­siąc lu­dzi. Po­pły­ną przo­dem i będą od­po­wie­dzial­ni za przy­go­to­wa­nie i za­bez­pie­cze­nie obo­zów na po­po­łu­dnio­wy i noc­ny od­po­czy­nek. Dzię­ki temu nie bę­dzie­my tra­cić cza­su na ich roz­bi­ja­nie. Mniej cza­su na roz­bi­ja­nie obo­zu to wię­cej cza­su na marsz.

Kos­se Olu­wer ski­nął gło­wą, choć jego twarz po­zo­sta­ła bez wy­ra­zu. De­ana nie wie­dzia­ła, czy jest za­sko­czo­ny, zdu­mio­ny czy wście­kły. Mimo to nie rzu­cił się od razu pro­te­sto­wać, co do­brze świad­czy­ło o jego ela­stycz­no­ści.

— Czyj to plan?

— Sa­mi­ho­ra Si­we­go, do­wód­cy Rodu Ba­wo­łów. Po­wi­nie­neś o nim sły­szeć. — Tru­ci­ciel zmie­rzył wo­jow­ni­ka wzro­kiem, moc­no za­dzie­ra­jąc przy tym gło­wę. — Po­nad dwie­ście lat temu, w cza­sie wiel­kich wo­jen mię­dzy Ro­da­mi, użył tego spo­so­bu, by szyb­ko prze­rzu­cać ar­mię wzdłuż rze­ki. Dzię­ki temu po­łą­czo­ne siły Sło­wi­ków, Ba­wo­łów i Trzcin po­ko­na­ły Lwy i Żu­ra­wie. Ten wasz af’ge­mid był ge­niu­szem. Tyl­ko że on przez rok gro­ma­dził flo­tę, a my nie mamy tyle cza­su. No i zwie­rzę­ta, sło­nie, ko­nie… nie za­ła­du­je­my wszyst­kie­go na stat­ki.

— A po­tem? Za No­wym Nu­ro­tem?

— Roz­ka­zy już po­szły, mia­sto ma przy­go­to­wać dwa ty­sią­ce wo­zów. Po­nie­waż stam­tąd i tak cały czas wy­cho­dzą ka­ra­wa­ny, za­pew­nio­no nas, że nie bę­dzie pro­ble­mu. Sło­wi­ki po­wio­zą pa­szę dla koni w ju­kach. Resz­tę za­ła­du­je­my na wozy. I ma­sze­ru­je­my po chwa­łę.

— My?

Su­chi za­śmiał się.

— No, masz mnie, Ba­wo­le. Ja zo­sta­ję w pa­ła­cu. Ktoś musi pa­trzeć Evi­kia­to­wi na ręce. To ona z wami je­dzie.

Wszy­scy, łącz­nie z Va­ra­lą i Evi­kia­tem, spoj­rze­li na De­anę.

Pani Pło­mie­ni spo­koj­nie skrzy­żo­wa­ła ręce na brzu­chu, de­li­kat­nie głasz­cząc rę­ko­je­ści sza­bel.

— Nie­spo­dzian­ka.

* * *

— Nie dasz się prze­ko­nać?

Pani Pło­mie­ni wes­tchnę­ła i spoj­rza­ła na Va­ra­lę. Na­ra­da skoń­czy­ła się kil­ka mi­nut temu, ale ksią­żę­ca na­łoż­ni­ca zo­sta­ła jesz­cze w sali pod pre­tek­stem „omó­wie­nia spraw Domu Ko­biet”. De­ana mu­sia­ła przy­znać, że za­sko­czy­ło ją to, jak szyb­ko obaj af’ge­mi­dzi otrzą­snę­li się ze zdu­mie­nia, jak szyb­ko za­ak­cep­to­wa­li i plan Su­chie­go, i jej de­cy­zję. Pie­cho­ta nie bę­dzie tasz­czyć ca­łe­go wy­po­sa­że­nia na grzbie­tach i po­ma­sze­ru­je dwa razy szyb­ciej – świet­nie. Pani Pło­mie­ni, Wy­bran­ka Aga­ra sta­nie na cze­le ar­mii, by stłu­mić bunt i przy­wró­cić wła­ści­wą ko­lej rze­czy – do­sko­na­le. Przy oka­zji ta­kie roz­wią­za­nie po­zwa­la­ło unik­nąć od­po­wie­dzi na jed­no z naj­bar­dziej de­li­kat­nych py­tań, czy­li któ­re­mu z nich po­wie­rzyć do­wo­dze­nie ca­ło­ścią sił. Za­pew­ne obaj wie­rzy­li świę­cie, że De­ana nie bę­dzie ni­czym wię­cej jak sym­bo­lem, od­po­wied­ni­kiem sztan­da­ru ło­po­czą­ce­go nad gło­wa­mi wo­jow­ni­ków i za­grze­wa­ją­ce­go ich do wal­ki.

Za­ci­snę­ła zęby. To się jesz­cze zo­ba­czy.

— Na­dal mo­żesz zmie­nić zda­nie. — Va­ra­la de­li­kat­nie do­tknę­ła jej dło­ni. — Wy­star­czy, że po­czu­jesz się go­rzej z po­wo­du cią­ży.

Ta de­li­kat­ność była nie­zwy­kła u ko­goś, kto jesz­cze kil­ka dni temu pod­szczy­py­wał jej pier­si i ob­ma­cy­wał brzuch w ob­ce­so­wych ba­da­niach.

De­ana opar­ła się ca­łym cię­ża­rem cia­ła na sto­le. Przez chwi­lę wal­czy­ła z po­ku­są, by jed­nym ru­chem zmieść wszyst­kie mapy na pod­ło­gę i wa­lić pię­ścia­mi w mar­mu­ro­wy blat, aż spod pa­znok­ci po­pły­nie krew.

— Nie czu­ję się źle z po­wo­du cią­ży, lecz z po­wo­du tego, co mu­szę zro­bić — wy­ce­dzi­ła. — Ile krwi mam prze­lać. Ci dur­nie… ci cho­ler­ni dur­nie nie mu­sie­li ata­ko­wać mia­sta. Gdy­by za­do­wo­li­li się znisz­cze­niem ar­mii Ge­ghij­czy­ków, mie­li­by­śmy pre­tekst, by ne­go­cjo­wać.

— Da­le­kie Po­łu­dnie ni­g­dy nie ne­go­cjo­wa­ło ze zbun­to­wa­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi.

— Da­le­kie Po­łu­dnie ni­g­dy nie mia­ło do czy­nie­nia ze sto­ma ty­sią­ca­mi zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków, Va­ra­lo. Na Prze­klę­tą Krew Nie­chcia­nych, oni znisz­czy­li całą ge­ghij­ską ar­mię, z cza­row­ni­ka­mi, kon­ni­cą i wszyst­kim. Kto mógł­by mieć do nas pre­ten­sje, je­śli przy­ję­li­by­śmy po­sel­stwo od Krwa­we­go Ka­hel­le?

— A ich żą­da­nia?

— Wol­ność? Pra­wo do po­wro­tu do domu? Prze­cież i tak nie damy rady za­kuć ich z po­wro­tem w łań­cu­chy, zmu­sić do pra­cy na plan­ta­cjach i w ko­pal­niach. Mu­si­my za­bić więk­szość, a te reszt­ki, któ­re schwy­ta­my, zo­sta­ną sprze­da­ne za gra­ni­cę albo spło­ną na sto­sach. W ak­cie cze­go? Spra­wie­dli­wo­ści? Ze­msty? Więc? Co Bia­łe Ko­no­we­ryn może zy­skać? Nic poza mo­rzem tru­pów. A co stra­cić? Oprócz ar­mii.

— My­ślisz, że ich nie po­ko­na­my? Że prze­gra­my?

— Mu­szę się z tym li­czyć. A na­wet je­śli wy­gra­my… ja­kie to bę­dzie zwy­cię­stwo? — De­ana wal­nę­ła pię­ścią w stół. — Niech Agar wsa­dzi so­bie w ty­łek swo­ją pło­ną­cą włócz­nię, je­śli my­śli, że będę się z tego cie­szyć.

Va­ra­la uśmiech­nę­ła się lek­ko, ze smut­kiem.

— Nie prze­kli­naj Pana Ognia, pro­szę.

De­ana par­sk­nę­ła, ob­na­ża­jąc zęby. Prze­klę­ty ek­cha­ar, gdy­by nie on, ta ko­bie­ta trzę­sła­by się już ze stra­chu, wi­dząc jej twarz.

— Dla­cze­go? Nie jest moim bo­giem, na­wet je­śli użył mnie w swo­jej grze. Któ­rej na­dal nie ro­zu­miem.

— Two­ją bo­gi­nią jest Ba­el­ta’Ma­th­ran, wiem. Ale ona sama po­wie­dzia­ła, że lu­dzie mogą ją czcić, przez jej dzie­ci. Wiel­kie Ro­dzeń­stwo, jak po­wia­da­ją w Me­ekha­nie.

Za­sko­czy­ła ją. Po­dob­ny tekst moż­na było zna­leźć w ken­det’h. Po­zwól­cie in­nym czcić Mat­kę przez wła­snych bo­gów, bo Ona jest wszyst­ki­mi, a wszy­scy są Nią.

— Czy­ta­łaś świę­te księ­gi ma­triar­chi­stów?

— Tak. — Uśmiech Va­ra­li stał się na­gle prze­wrot­ny. — Wiesz, że moja pra­pra­bab­ka była ma­triar­chist­ką? I nie­wol­ni­cą?

De­anę to za­sko­czy­ło, zwłasz­cza po zro­zu­mie­niu wszyst­kich im­pli­ka­cji. Ksią­żę La­we­ne­res jest pra­pra­praw­nu­kiem nie­wol­ni­cy?

— Jak to moż­li­we?

— Nor­mal­nie. Jak u cie­bie i La­we­ne­re­sa. Wiesz, męż­czy­zna i ko­bie­ta, ra­zem… Cho­ciaż nie, ra­czej chło­piec i dziew­czy­na. On miał czter­na­ście lat, ona pięt­na­ście. On był sy­nem pana plan­ta­cji, ona do­mo­wą słu­żą­cą. I je­śli chcesz wie­dzieć, nie było gwał­tu. Zna­li się od dziec­ka, ra­zem do­ra­sta­li i sta­ło się. Ot, po pro­stu, za­ba­wa w sto­do­le wy­mknę­ła się spod kon­tro­li. Może na­wet dzie­cia­ki my­śla­ły, że to mi­łość? A że ród mo­je­go pra­pra­dziad­ka jest od­no­to­wa­ny w Księ­gach Dzie­dzi­cze­nia, a pra­wo mówi, że nie mo­żesz znie­wo­lić ni­ko­go, w czy­ich ży­łach pły­nie krew Aga­ra, więc gdy wy­da­ło się, kto jest oj­cem, moją pra­bab­kę za­bra­no mat­ce i umiesz­czo­no w spe­cjal­nym ośrod­ku dla ta­kich dzie­ci. Świą­ty­nie się nimi zaj­mu­ją. Ale była wol­na.

— A jej mat­ka?

— Sprze­da­no ją i ni­g­dy już nie zo­ba­czy­ła cór­ki. Po­tem moją pra­bab­kę wy­da­no za kup­ca, ich krew była tak samo „gę­sta” lub „roz­wod­nio­na”, za­le­ży jak na to pa­trzeć. Ich syn zbił ma­ją­tek, han­dlu­jąc je­dwa­biem, i wże­nił się w ro­dzi­nę „moc­niej­szą”, je­śli cho­dzi o war­tość Krwi Aga­ra. Jego cór­ka, a moja mat­ka, wy­szła jesz­cze le­piej. Skom­pli­ko­wa­na hi­sto­ria za­dłu­żo­nej szlach­ty i nu­wo­ry­szy z pie­niędz­mi, któ­rzy mie­li wy­ku­pio­ne od­po­wied­nie we­ksle… I uro­dzi­łam się ja, z krwią na tyle czy­stą, by tra­fić do pa­ła­cu. A mój syn może wejść do Oka.

De­ana za­gry­zła war­gi.

— Po co mi to opo­wia­dasz?

— Bo ta­kich dzie­ci jak moja pra­bab­ka – uro­dzo­nych z nie­wol­nic uwie­dzio­nych, znie­wo­lo­nych lub zgwał­co­nych przez wła­ści­cie­li, któ­rzy szczy­cą się Krwią Aga­ra – są ty­sią­ce. Więk­szość z nich w ogó­le nie jest od­no­to­wy­wa­na przez Bi­blio­te­kę, bo pa­no­wie mu­sie­li­by je wy­zwo­lić, a nie chcą tra­cić pie­nię­dzy. Ci nie­wol­ni­cy na­wet nie po­dej­rze­wa­ją, że też są w ja­kiejś ma­lut­kiej czę­ści po­tom­ka­mi awen­de­ri Aga­ra. Dla­te­go może być i tak, że sam Pan Ognia nie jest za­do­wo­lo­ny z prze­le­wa­nej te­raz krwi. Więc nie prze­kli­naj go, pro­szę, bo ta woj­na jego z pew­no­ścią też rani.

Va­ra­la przy­gry­zła war­gi, a smu­tek, nie­pew­ność i lęk odar­ły jej za­zwy­czaj per­fek­cyj­ną twarz z ma­ski spo­ko­ju. Po czym do­da­ła:

— Po pro­stu chcę, że­byś wie­dzia­ła, że nie nie­na­wi­dzę nie­wol­ni­ków. Ni­g­dy nie nie­na­wi­dzi­łam. Ale je­śli przyj­dą tu z po­chod­nia­mi i no­ża­mi, będę z nimi wal­czyć.

— No to le­piej weź kil­ka lek­cji. Rash chęt­nie ci ich udzie­li.

Mat­ka La­we­ne­re­sa za­sko­czy­ła De­anę kpią­cym uśmie­chem.

— Bio­rę. Ra­zem z in­ny­mi. I wierz mi, two­ja przy­ja­ciół­ka jest bar­dzo wy­ma­ga­ją­ca.

— Mam na­dzie­ję. Pła­ci­my jej mnó­stwo pie­nię­dzy.

Mil­cza­ły chwi­lę.

— Nie jedź — Va­ra­la rzu­ci­ła to bez prze­ko­na­nia, ot tak, dla za­sa­dy.

— Mu­szę. Nie pusz­czę tych rzeź­ni­ków sa­mych. Je­den lek­ce­wa­ży na­szych prze­ciw­ni­ków, a dru­gi ma­rzy o wy­peł­nie­niu ca­łej Tos ich krwią. A po­tem o po­wro­cie na cze­le zwy­cię­skiej ar­mii i się­gnię­ciu po na­gro­dę.

Spoj­rze­nie star­szej ko­bie­ty prze­su­nę­ło się po ek­cha­arze.

— Za­uwa­ży­łaś? Dasz so­bie z nim radę?

— Dam.

Wuar Sam­po­re za­po­mi­nał, że Sło­wi­ki, zwłasz­cza zwy­kli żoł­nie­rze, zdmu­chu­ją piach sprzed jej stóp. Ale je­śli­by to on był tym, któ­ry stłu­mi po­wsta­nie…

— Dam — po­wtó­rzy­ła z więk­szą mocą. — Pil­nuj­cie się pod moją nie­obec­ność. Niech Awe­lo­ney skła­da ra­por­ty to­bie i Su­chie­mu. Evi­kiat ma swo­je pro­ble­my, musi za­rzą­dzać księ­stwem i wy­cią­gnąć pie­nią­dze od kom­pa­nii gór­ni­czej. Albo z in­ne­go miej­sca. Wie­le od tego za­le­ży. Po­roz­ma­wiam zresz­tą z nim przed wy­jaz­dem, bo przy­szedł mi dziś do gło­wy jesz­cze je­den po­mysł. Mia­sto jest do­brze przy­go­to­wa­ne do obro­ny, trze­ba tyl­ko uzu­peł­nić strza­ły w zbro­jow­niach. Pil­nuj­cie Kam­be­hii, nie ufam tej ci­szy na po­łu­dniu. Co jesz­cze ci mogę po­wie­dzieć…

Mat­ka La­we­ne­re­sa przy­ło­ży­ła na­gle dło­nie do ust.

— Na Ogień! Pra­wie za­po­mnia­łam. — Się­gnę­ła za de­kolt. — List. Mia­łam ci go dać wcze­śniej, ale naj­pierw były wie­ści z Po­mwe, po­tem ta na­ra­da… Przy­sła­no go do mnie z proś­bą, bym ci go prze­ka­za­ła.

De­ana ostroż­nie wzię­ła zło­żo­ny pa­pier. Na ro­gach wi­dać było kil­ka ko­lo­ro­wych plam.

— Co to?

— Su­chi go spraw­dzał. Po­dob­no moż­na na­są­czyć pa­pier tru­ci­zną, po­tem czy­ta­ją­cy ob­li­że pa­lec albo sią­dzie do po­sił­ku, nie my­jąc rąk… Po­noć są na­wet ta­kie tru­ci­zny, któ­re za­bi­ja­ją przez skó­rę. Ka­zał przy­no­sić so­bie każ­de pi­smo skie­ro­wa­ne do cie­bie.

— Ro­zu­miem, że ten list jest czy­sty.

— Przy­naj­mniej ksią­żę­cy tru­ci­ciel tak twier­dzi.

De­ana uśmiech­nę­ła się lek­ko.

— Czyj to znak? — Wska­za­ła na la­ko­wą pie­częć z ja­kimś dziw­nym pta­kiem.

— Im­pe­rial­ne­go am­ba­sa­do­ra. — Va­ra­la uśmiech­nę­ła się lek­ko.

De­ana za­sta­no­wi­ła się. Za­raz po jej wi­zy­cie w Oku me­ekhań­ski am­ba­sa­dor „za­nie­mógł” i od tej pory Im­pe­rium mil­cza­ło. Aż do dzi­siaj.

La­ko­wa pie­częć pę­kła, pa­pier za­sze­le­ścił. Ele­ganc­kie, drob­ne pi­smo prze­su­nę­ło się przed jej oczy­ma.

— No pro­szę. Na­resz­cie nasi przy­ja­cie­le zro­bi­li ruch. Ale nie uwie­rzysz, jaką mają proś­bę.

Загрузка...