Rewelacje Szczura potwierdził Velergorf, który uparł się, że sam je sprawdzi. Kenneth pozwolił na to, wysyłając wraz z nim pół tuzina ludzi z bronią w ręku. Wytatuowany dziesiętnik pojawił się na górze po dwóch kwadransach, przynosząc jeszcze kilka przedmiotów: drewniany kubek i łyżkę, muszlę, która chyba pełniła kiedyś funkcję pucharu, bo wyposażono ją w przemyślną podstawę, garść przewierconych na wylot kamyków, kawałek szmaty z grubo tkanego, szorstkiego materiału.
— Szczur ma rację — powiedział, gdy Kenneth i reszta dziesiętników zebrali się razem. — Ktoś zabarykadował się, podpierając drzwi deskami wyrwanymi ze stołów, a potem wspiął na półkę pod ścianą, by wyrąbać drogę na zewnątrz. Nie wiem, ile czasu im to zajęło, bo pokład ma w tym miejscu łokieć grubości, ale jak człowiek jest przestraszony, to i górę na wylot przekuje.
— Im?
Dziesiętnik pokazał jeszcze raz swoje znaleziska.
— Kubek, mały jak dla mężczyzny, a tu, widzicie, wyrzeźbione jakieś kwiatki i ptaszki, głowę dam, że należał do kobiety. Ta muszla za to jest duża, na oko ma kwartę pojemności, a jej wzory? Harpun, jakaś zębata ryba, potwór z mackami. Pił z niej mężczyzna. Paciorki z kamyków, byle jakie, zupełnie jak zabawka dla dziecka. Widzicie?
Teraz widzieli. Jasno i wyraźnie. Tylko co to im dawało?
— Dokąd prowadzą te zabarykadowane drzwi?
— Jedne tam. — Dziesiętnik wskazał na rufę. — A drugie w przeciwną stronę, panie poruczniku. Oba dodatkowo oklejono żywicą, tak że praktycznie wrosły w odrzwia. Jeśli chcemy sprawdzić, przed czym je zamknięto, to trzeba będzie rąbać — zawahał się. — A chcemy?
Spojrzenia podoficerów stały się czujne, ostrożne. Byli żołnierzami. Żołnierze zazwyczaj nie szukają sami kłopotów, bo wojskowe doświadczenie mówi, że ciekawość to najkrótsza droga do kawałka stali w bebechach.
Kenneth zacisnął wargi.
— Jesteśmy na chędożonym statku, który wywiózł nas już pewnie ze sto mil na wschód. Płyniemy wzdłuż Wielkiego Grzbietu, zresztą w kierunku, w którym mieliśmy się udać, co jest prawie zabawne. Ale za osiem, może dziesięć dni miniemy góry, a nikt nie wie, jakie ziemie i morza znajdują się na północ od Olekadów i wozackiej wyżyny, a ja wolałbym tego nie sprawdzać jako pierwszy. Nie wiemy też, kto steruje tym statkiem, nie wiemy, dlaczego wzbudził on taką furię Pani Lodu. Nic nie wiemy. Ale mamy jedzenia na siedem do dziesięciu dni, potem zostaną nam psy i rzemienie.
Większość strażników skrzywiła się na samą sugestię. Psy były… właściwie członkami oddziału.
— Zaczniemy od tych aherskich. A, właśnie, straciliśmy sanie z większością zapasów dla zwierząt. Od teraz dostają po połowie dziennej porcji. My też. Wody nam nie braknie, póki możemy topić lód i śnieg. Jednak najważniejsze jest to, że nie powinniśmy tu siedzieć i czekać na cud. No, chyba że któryś z was ma pomysł, jak wydostać się stąd, nie tonąc i nie zamarzając. Słucham.
Milczeli przez chwilę, wreszcie Andan uniósł rękę.
— Tratwy?
Myśleli już o tym z Velergorfem, gdy wczoraj rzucali kawałki drewna do wody i patrzyli, jak znikają za statkiem.
— Burta ma co najmniej osiemdziesiąt łokci. Statek płynie szybko jak biegnący człowiek i przedziera się przez morze pełne kry i gór lodowych. Wszystko, co opuścimy na wodę, zostanie strzaskane w kilka chwil.
— Może zwolni.
— A może pofrunie, Andan. A jakby nawet nam się udało, to co? Chcesz dryfować na kilku kłodach pośrodku tego oceanu? A może umiesz żeglować? To byłaby niespodzianka, dziesiętniku.
Krępy podoficer machnął ręką i wskazał na wejście do komnaty, którą zbadali.
— No to co, panie poruczniku, rąbiemy te drzwi?
Key-Treffer był konkretny, jak zawsze.
— Nie. Powiem więcej, wzmocnimy je jeszcze paroma deskami. Jeśli naprawdę jest tam ciepło i sucho, komnatę możemy wykorzystać jako schronienie.
— Tak jest, panie poruczniku.
— Dobrze, Varhenn. Nie zejdziemy tam wszyscy, powiedzmy, połowa odpoczywa na dole, reszta rozgląda się tu i pilnuje góry. Na zmianę. Mnie interesuje pokład, te resztki słupów, tamte zmiażdżone budowle. Chcę dostać się na rufę, bo na wszystkich statkach tam znajduje się ster.
W ich oczach zapaliło się pytanie.
— On skręcał — wyjaśnił Kenneth. — Gdy uciekaliśmy po lodzie, skręcał i zwalniał. Potem skręcił jeszcze raz, na wschód. A to znaczy, że ktoś nim steruje. Nie ciekawi was kto?
Pokiwali głowami, krzywiąc się ponuro. Ciekawiło. I była to taka ciekawość, która dziurawi skórę i upuszcza krwi.
— Ostatnie pytanie. — Kenneth patrzył na podoficerów, przenosząc wzrok po kolei na każdego. — Jak ludzie? Któryś się łamie?
Velergorf pierwszy wzruszył ramionami.
— Radzą sobie. Póki mają robotę, póty za bardzo nie myślą. Niektórzy się boją, ale to nie jest zły strach, taki, co to odbiera rozum i wysysa siły, lecz dobry, który mówi ostrożnie, nie szalej, tylko myśl. Jeszcze żyjesz i jeszcze jest nadzieja, że wyjdziesz stąd cało. Więc nie jest źle. Inni mówią: przeprowadziliśmy największą na świecie karawanę przez góry, byliśmy i walczyliśmy w Mroku, a potem wydostaliśmy się stamtąd wprost na bitwę między stoma tysiącami koczowników i Wozaków. I wciąż żyjemy. Wielki jak całe miasto statek nie jest przy tym aż tak przerażający, poradzimy sobie i z nim.
„Inni mówią”. Oczywiście, dziesiętniku, oczywiście.
Bergh błysnął uśmiechem spod brody.
— To górale, panie poruczniku. Jak widziałeś lawinę zasypującą całą wieś, naplułeś górskiemu niedźwiedziowi w oko albo wspiąłeś się na tysiącłokciowe urwisko, to niewiele potrafi cię przerazić. A poza tym to cholerstwo jest tak wielkie, że łatwo zapomnieć, że to statek. Teraz już prawie nie kołysze.
Korel-dus-Oderah, nowy dziesiętnik Ósmej, pokiwał głową.
— To była dobra decyzja, panie poruczniku, nawet jeśli szalona. Zaatakować pływającą górę… To był dobry rozkaz. Gdyby nie on, karmilibyśmy już ryby. I chłopcy o tym wiedzą.
Kenneth już miał przypomnieć, że nie wszyscy mogą to rozpamiętywać, ale ugryzł się w język. Pożegnali już poległych, a przywoływanie ich z powrotem przynosiło pecha.
— Dobrze. Ale jeśli zobaczycie, że któryś pęka, dajcie znać. To rozkaz.
— Tak jest! — Zasalutowali niespodziewanie sprężyście, po wojskowemu.
— Dobra. Parzyste drużyny niech zejdą na dół, wzmocnią drzwi, a potem ogrzeją się i odpoczną. Można rozpalić ogień, ale tylko tyle, by nagrzać wnętrze i ugotować coś ciepłego. Weźcie kilka kawałków drewna stąd. Tylko ostrożnie, nie chcę pożaru. Psy i drużyny nieparzyste pilnują góry. Jak zjemy, wezmę swoją drużynę i razem z Piątą pójdziemy zbadać tamte budynki na środku statku. Poszukamy też drogi na rufę. Trzecia i Siódma zostają tu, mają oko na Szczury i całą resztę też.
— Jaką resztę, panie poruczniku?
— Jeszcze nie wiem, Cerwes. Ale padlinożercy zazwyczaj obżerają się trupami tych, co to nie uważali na całą resztę.
Udało mu się wywołać kilka krzywych uśmiechów. Dobre i to.
— Do roboty!
* * *
Poświęcili na badanie dziobu i śródokręcia ponad kilka dni. Kenneth wybrał na zwiad dziesiątkę swoją i Fenlo Nura, licząc na jego talent. W tej chwili tylko ponury dziesiętnik i Moiwa Samreh mieli coś, co można nazwać zdolnościami magicznymi, ale szczurzej czarownicy nie ufał na tyle, by zabierać ją ze sobą. Poza tym miał cichą nadzieję, że znajdą jakieś ślady Boreheda, a zdolność Nura do widzenia duchów była w tym bardziej przydatna niż jakaś Parząca Igła.
Te budynki tworzyły małe miasteczko. Dało się dostrzec regularne uliczki, małe place, a nawet coś w rodzaju rynku. Statek miał w tym miejscu szerokość ponad dwustu jardów, a zabudowania ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Ilu ludzi mogło tu kiedyś mieszkać? Dwa, trzy tysiące? Trudno to ocenić, większość domostw została zmiażdżona i najwyraźniej zmieciona z pokładu i tylko niskie zarysy ścian świadczyły o ich położeniu. Tam, gdzie zniszczenia były mniejsze, a w kilku miejscach ostały się nawet całe czworoboki ścian, mogli zauważyć, że niektóre budowle wznosiły się na dwa, a nawet trzy piętra.
W plątaninie mniejszych belek i rozpadających się lin pośrodku miasteczka leżał olbrzymi słup, wyrwany najpewniej z pokładu. Resztki grubej tkaniny, przykrywającej go, niczym całun, zdradzały przeznaczenie konstrukcji.
Maszt.
Jeden z wielu, które najpewniej kiedyś dumnie wznosiły się w niebo.
Wszystkie wykonano z tego samego materiału, co kadłub. Z drewna tak czarnego, że trudno było dostrzec na jego powierzchni słoje, i tak twardego, że trudno było je rąbać. Nawet materiał żagla wyglądał jak utkany z grubych, zdrewniałych włókien.
Zapuszczali się ostrożnie między budynki. Kenneth zarządził marsz ubezpieczony, gdzie każdy żołnierz musi być przez cały czas w zasięgu wzroku co najmniej dwóch innych. Nie wiedział, czy i tu pokład nie jest podziurawiony jak na dziobie, a poza tym gdzieś w głowie ciągle miał obraz komnaty z drzwiami zabarykadowanymi od wewnątrz. Na szczęście uliczki były dość szerokie, by nie musieli stosować jakichś specjalnych sztuczek w stylu wiązania się linami.
Tam, gdzie ostały się ściany, mogli podziwiać precyzję łączenia belek, dokładność wykończenia ciesielki. Ocalałe drzwi idealnie pasowały do ościeżnic, w ścianach nie było szczelin ani dziur. Kilka fragmentów dachów, pokrytych, a jakże, drewnianym gontem, zdawało się nawet oferować w miarę przyzwoitą osłonę przed deszczem i śniegiem. Tu też byłoby niezłe miejsce na obóz, uznał, lepsze niż dziura w kadłubie, skąd nie ma ucieczki. Jeśli dziś nie znajdą drogi na rufę, jutro rano przeniosą się tutaj.
Osęk, jeden z ludzi Fenlo Nura, wszedł do najbliższego budynku, jednego z tych, które zachowały większość dachu i wszystkie ściany. Kenneth obserwował przez drzwi wnętrze pomieszczenia. Miało osiem jardów długości, sześć szerokości, jedno wejście i dwoje okien po przeciwnej stronie, a resztki dachu sugerowały, że nie było wyższe niż zwykła chłopska chata. Również tutaj, podobnie jak w komnacie pod pokładem, stół tkwił przymocowany do podłogi, a ze ścian wyrastały półki. A poza tym wnętrze było jeszcze czarniejsze niż reszta statku.
Osęk przejechał dłonią po blacie, wzbijając w powietrze chmurę czarnego pyłu.
— Paliło się tu. — Rozejrzał się dookoła, podszedł do ściany i zadrapał ją nożem. — Wszędzie się paliło, panie poruczniku. I to całkiem mocno.
Uderzył w jedną z półek, a ta odpadła od ściany w kilku kawałkach.
No, to coś nowego. Podpalenie tego drewna wymagałoby naprawdę dużo oleju, albo użycia magii. A i tak, jak widać, nie uzyskano wiele więcej poza osmoleniem wewnętrznych ścian. Osęk powąchał to, co zdrapał, zmarszczył brwi i – jakby mu nagle coś przyszło do głowy – wsunął próbkę do ust.
— Zgłodniałeś?
— Trochę, panie poruczniku. — Strażnik uśmiechnął się, prezentując poczerniałe zęby. — Poza tym węgiel dobrze robi na rozwolnienie.
— Śpisz dzisiaj na zewnątrz. — Nur przerzucił kuszę do drugiej ręki, sięgnął przez próg do wnętrza pokoju i przejechał palcem po ścianie. — Czy to jest to, co myślę?
Wsunął palec do ust, posmakował, splunął czarną plwociną.
— Sól. Pożar ugasiła morska woda.
To w sumie oczywiste, byli na statku, gdzie do gaszenia ognia nikt nie używałby słodkiej wody, ale mina dziesiętnika wskazywała, że nie całkiem to miał na myśli.
— Mogę coś sprawdzić, panie poruczniku?
— Działaj, tylko żebyśmy cię widzieli.
— Tak jest.
Podoficer dołączył do swojego strażnika, podszedł do futryn po wyrwanych oknach, poświęcił chwilę półkom, zajrzał pod stół. Na kilka uderzeń serca znikł za ścianą, która znajdowała się naprzeciw okien.
— Drzwi otwierają się na zewnątrz?
— To widzę, Nur. I co z tego?
— Niech pan wejdzie i zobaczy.
Kenneth rzucił rozkaz i zanim przekroczył próg, kilkunastu strażników rozstawiło się w ochronny krąg wokół budynku. Podłoga zaskrzypiała pod jego stopami zwęglonym drewnem, poczuł kwaśny, lekko stęchły zapach.
— O co chodzi?
Fenlo pokazał mu stos rupieci leżących pod ścianą. Jakieś drewniane listwy, kilka nadpalonych kubków i coś, co wyglądało jak resztki połamanych krzeseł.
— Zauważył pan, poruczniku, że w żadnym z tych domów nie ma niczego, co przypominałoby łóżko?
— Nie. Ale masz rację. I co to ma do rzeczy?
— Na razie nic, ale warto zapamiętać taki szczegół. Tak myślę. Chcę obejrzeć jeszcze kilka miejsc, bo to, co podejrzewam, jest lekko szalone. Muszę mieć pewność.
Kenneth nauczył się już ufać podejrzeniom swoich ludzi.
— Działaj.
Ruszyli dalej wzdłuż ulicy. Ocalało tu kilka budynków, w lepszym lub gorszym stanie. We wszystkich szalał kiedyś pożar, niekiedy tak intensywny, że ściany dawało się przebić solidnym kopniakiem. W dwóch przypadkach zaś zawaliły się one całkowicie, otwierając wnętrza na deszcz i śnieg.
Nur łaził od ruin do ruin, sprawdzał, smakował zwęglone szczątki, mruczał coś do siebie. Wreszcie zatrzymał się i przez chwilę kontemplował okazały stos resztek zgromadzonych pod ścianą. Kenneth nie poganiał go, bo sam zaczął podejrzewać, do czego dziesiętnik zmierza. Wnioski były jednak tak absurdalne, że lepiej by padły z ust kogoś niższego stopniem.
— Był pożar — odezwał się wreszcie dziesiętnik. — Płonęła cała ulica. Ale ogień wybuchał w środku, zawsze w środku domu, jakby wszyscy jednocześnie podpalili swój dobytek. A potem przyszła fala. Uderzyła stamtąd. — Wskazał lewą burtę. — Przewaliła się przez miasto, wpadała do pokoi przez okna, zmiotła wszystko, co było w środku, pod przeciwległą ścianę i ugasiła ogień. Może to ona zniszczyła resztę budynków, połamała maszty… cholera, nie wiem. Ale że ugasiła płomienie, daję głowę. To dlatego tam, gdzie ściany wytrzymały, okna są wyłamane do środka, a wszystko, co woda zmyła, leży w kupie na ziemi.
Żołnierze zaszemrali, a któryś, chyba Somnel z Piątej, parsknął. Kenneth uciszył ich niecierpliwym ruchem ręki. Nur mówił dokładnie to, co pomyślał on sam.
— Fala? — zapytał dla pewności.
— Tak, panie poruczniku. Fala. Żeby ugasić pożar.
— Ale wiesz, że ten statek ma burty wysokie na jakieś czterdzieści jardów? Albo i wyższe.
— Wiem.
— Jak wysoka musiałaby być?
Z drugiej strony aż takie niedowierzanie nie miało sensu, skoro stali na statku wielkości miasta. W końcu po coś nadano mu aż tak monstrualne rozmiary. Kto wie, po jakich morzach pływał wcześniej.
— Nie musiała być wysoka, człowieku. Może nawet w ogóle nie było żadnej fali.
Tuzin kusz wycelowano w stronę, skąd padły te słowa, zanim wypowiedziano pierwsze trzy z nich, ale Kenneth nawet się nie odwrócił. Tylko jeden osobnik na świecie mówił do niego „człowieku”.
— Ty się prosisz o śmierć, szamanie.
— Może. Może śmierć byłaby lepsza od tego, co nadchodzi. Gdybym wiedział… gdybym wiedział, co tu napotkamy, nie prosiłbym was o pomoc, tylko poprowadził plemiona za góry. Nawet bez pozwolenia innych szczepów, nawet na wojnę i śmierć. A teraz… Za późno.
Porucznik spojrzał wreszcie na ahera. Borehed siedział kilkanaście kroków od nich na czymś, co musiało być stosem zwęglonych belek i krokwi. Czarny od sadzy i węglowego pyłu, wyglądał trochę jak dziwaczna, kanciasta figura dziobowa. Oczy miał zgaszone i puste.
— Opuścić broń. Jesteś ranny?
— Nieważne. — Szaman pokręcił głową, znikając na chwilę w chmurze czarnego pyłu. — Straciłem psy — dorzucił ni w pięć, ni w dziewięć — i sanie rozbiłem. Wjechałem za wami i nagle wpadłem w jakąś dziurę. Psy połamały kości, musiałem dobić. Całą noc szukałem wyjścia… pod nami jest miasto… tysiące komnat, korytarze, sale, nawet ogrody… martwe. Wszystko martwe.
— Dajcie mu pić.
Najbliższy strażnik podszedł do szamana i podał mu manierkę.
— Czemu sądzisz, że fala nie była wysoka?
Borehed pociągnął kilka solidnych łyków, zamrugał, w oczach zaświeciło mu się coś dzikiego.
— Uuuch. Gorzałka. Jedna z tych rzeczy, które ludzie robią lepiej niż my. — Pociągnął jeszcze raz. — On nas podjął z morza. Ten statek. Pochylił się na jedną burtę, widziałeś przecież, i pozwolił wjechać na pokład. Gdyby pochylił się mocniej, a potem gwałtownie wyprostował, to mógłby nabrać dość wody, by przetoczyła się przez niego fala.
— Żeby ugasić pożar?
— Może. A może żeby ugasić coś innego. Potem o tym porozmawiamy. Idziecie na rufę?
— Owszem. Tam musi być ster. I sternik.
Szaman wyszczerzył się, pożółkłe kły błysnęły w brudnej twarzy jak dwa sztylety.
— Statki Nieśmiertelnej nie mają sterników. Nigdy nie miały. Zasnąłem, tam, na dole… albo straciłem przytomność… Przyszły do mnie sny… dawne sny dawnych szamanów. Oni widzieli okręty jak ten. Wielkie, czerwone, czarne, złote… Pruły morza na zachodzie, gdy aherowie żyli jeszcze tam, gdzie otwiera się widok na zachodni ocean. Kazano im odpłynąć… zmuszono do tego, a teraz… jeden wrócił. Wzbudził gniew Pani Lodu, a potem porwał nas. Po co?
Głowa Boreheda kiwnęła się z boku na bok. Oczy przymknęły. Manierka wypadła z rąk.
Gdy go ściągnęli ze sterty belek, okazało się, że nie tylko psy połamały kości, wpadając w dziurę. Od pasa w dół ciało szamana wyglądało jak przepuszczone przez młockarnię, a dłonie odarł do żywego, wyczołgując się na górę.
Mimo wszystko żył, choć Kenneth nie był pewien, czy to dobra, czy zła wiadomość. Ale…
— Zabieramy go z powrotem. Wyłamcie tamte drzwi, połóżcie go na nich. Wracamy.