Rozdział 14

Re­we­la­cje Szczu­ra po­twier­dził Ve­ler­gorf, któ­ry uparł się, że sam je spraw­dzi. Ken­neth po­zwo­lił na to, wy­sy­ła­jąc wraz z nim pół tu­zi­na lu­dzi z bro­nią w ręku. Wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik po­ja­wił się na gó­rze po dwóch kwa­dran­sach, przy­no­sząc jesz­cze kil­ka przed­mio­tów: drew­nia­ny ku­bek i łyż­kę, musz­lę, któ­ra chy­ba peł­ni­ła kie­dyś funk­cję pu­cha­ru, bo wy­po­sa­żo­no ją w prze­myśl­ną pod­sta­wę, garść prze­wier­co­nych na wy­lot ka­my­ków, ka­wa­łek szma­ty z gru­bo tka­ne­go, szorst­kie­go ma­te­ria­łu.

— Szczur ma ra­cję — po­wie­dział, gdy Ken­neth i resz­ta dzie­sięt­ni­ków ze­bra­li się ra­zem. — Ktoś za­ba­ry­ka­do­wał się, pod­pie­ra­jąc drzwi de­ska­mi wy­rwa­ny­mi ze sto­łów, a po­tem wspiął na pół­kę pod ścia­ną, by wy­rą­bać dro­gę na ze­wnątrz. Nie wiem, ile cza­su im to za­ję­ło, bo po­kład ma w tym miej­scu ło­kieć gru­bo­ści, ale jak czło­wiek jest prze­stra­szo­ny, to i górę na wy­lot prze­ku­je.

— Im?

Dzie­sięt­nik po­ka­zał jesz­cze raz swo­je zna­le­zi­ska.

— Ku­bek, mały jak dla męż­czy­zny, a tu, wi­dzi­cie, wy­rzeź­bio­ne ja­kieś kwiat­ki i ptasz­ki, gło­wę dam, że na­le­żał do ko­bie­ty. Ta musz­la za to jest duża, na oko ma kwar­tę po­jem­no­ści, a jej wzo­ry? Har­pun, ja­kaś zę­ba­ta ryba, po­twór z mac­ka­mi. Pił z niej męż­czy­zna. Pa­cior­ki z ka­my­ków, byle ja­kie, zu­peł­nie jak za­baw­ka dla dziec­ka. Wi­dzi­cie?

Te­raz wi­dzie­li. Ja­sno i wy­raź­nie. Tyl­ko co to im da­wa­ło?

— Do­kąd pro­wa­dzą te za­ba­ry­ka­do­wa­ne drzwi?

— Jed­ne tam. — Dzie­sięt­nik wska­zał na rufę. — A dru­gie w prze­ciw­ną stro­nę, pa­nie po­rucz­ni­ku. Oba do­dat­ko­wo okle­jo­no ży­wi­cą, tak że prak­tycz­nie wro­sły w odrzwia. Je­śli chce­my spraw­dzić, przed czym je za­mknię­to, to trze­ba bę­dzie rą­bać — za­wa­hał się. — A chce­my?

Spoj­rze­nia pod­ofi­ce­rów sta­ły się czuj­ne, ostroż­ne. Byli żoł­nie­rza­mi. Żoł­nie­rze za­zwy­czaj nie szu­ka­ją sami kło­po­tów, bo woj­sko­we do­świad­cze­nie mówi, że cie­ka­wość to naj­krót­sza dro­ga do ka­wał­ka sta­li w be­be­chach.

Ken­neth za­ci­snął war­gi.

— Je­ste­śmy na chę­do­żo­nym stat­ku, któ­ry wy­wiózł nas już pew­nie ze sto mil na wschód. Pły­nie­my wzdłuż Wiel­kie­go Grzbie­tu, zresz­tą w kie­run­ku, w któ­rym mie­li­śmy się udać, co jest pra­wie za­baw­ne. Ale za osiem, może dzie­sięć dni mi­nie­my góry, a nikt nie wie, ja­kie zie­mie i mo­rza znaj­du­ją się na pół­noc od Ole­ka­dów i wo­zac­kiej wy­ży­ny, a ja wo­lał­bym tego nie spraw­dzać jako pierw­szy. Nie wie­my też, kto ste­ru­je tym stat­kiem, nie wie­my, dla­cze­go wzbu­dził on taką fu­rię Pani Lodu. Nic nie wie­my. Ale mamy je­dze­nia na sie­dem do dzie­się­ciu dni, po­tem zo­sta­ną nam psy i rze­mie­nie.

Więk­szość straż­ni­ków skrzy­wi­ła się na samą su­ge­stię. Psy były… wła­ści­wie człon­ka­mi od­dzia­łu.

— Za­cznie­my od tych aher­skich. A, wła­śnie, stra­ci­li­śmy sa­nie z więk­szo­ścią za­pa­sów dla zwie­rząt. Od te­raz do­sta­ją po po­ło­wie dzien­nej por­cji. My też. Wody nam nie brak­nie, póki mo­że­my to­pić lód i śnieg. Jed­nak naj­waż­niej­sze jest to, że nie po­win­ni­śmy tu sie­dzieć i cze­kać na cud. No, chy­ba że któ­ryś z was ma po­mysł, jak wy­do­stać się stąd, nie to­nąc i nie za­ma­rza­jąc. Słu­cham.

Mil­cze­li przez chwi­lę, wresz­cie An­dan uniósł rękę.

— Tra­twy?

My­śle­li już o tym z Ve­ler­gor­fem, gdy wczo­raj rzu­ca­li ka­wał­ki drew­na do wody i pa­trzy­li, jak zni­ka­ją za stat­kiem.

— Bur­ta ma co naj­mniej osiem­dzie­siąt łok­ci. Sta­tek pły­nie szyb­ko jak bie­gną­cy czło­wiek i prze­dzie­ra się przez mo­rze peł­ne kry i gór lo­do­wych. Wszyst­ko, co opu­ści­my na wodę, zo­sta­nie strza­ska­ne w kil­ka chwil.

— Może zwol­ni.

— A może po­fru­nie, An­dan. A jak­by na­wet nam się uda­ło, to co? Chcesz dry­fo­wać na kil­ku kło­dach po­środ­ku tego oce­anu? A może umiesz że­glo­wać? To by­ła­by nie­spo­dzian­ka, dzie­sięt­ni­ku.

Krę­py pod­ofi­cer mach­nął ręką i wska­zał na wej­ście do kom­na­ty, któ­rą zba­da­li.

— No to co, pa­nie po­rucz­ni­ku, rą­bie­my te drzwi?

Key-Tref­fer był kon­kret­ny, jak za­wsze.

— Nie. Po­wiem wię­cej, wzmoc­ni­my je jesz­cze pa­ro­ma de­ska­mi. Je­śli na­praw­dę jest tam cie­pło i su­cho, kom­na­tę mo­że­my wy­ko­rzy­stać jako schro­nie­nie.

— Tak jest, pa­nie po­rucz­ni­ku.

— Do­brze, Var­henn. Nie zej­dzie­my tam wszy­scy, po­wiedz­my, po­ło­wa od­po­czy­wa na dole, resz­ta roz­glą­da się tu i pil­nu­je góry. Na zmia­nę. Mnie in­te­re­su­je po­kład, te reszt­ki słu­pów, tam­te zmiaż­dżo­ne bu­dow­le. Chcę do­stać się na rufę, bo na wszyst­kich stat­kach tam znaj­du­je się ster.

W ich oczach za­pa­li­ło się py­ta­nie.

— On skrę­cał — wy­ja­śnił Ken­neth. — Gdy ucie­ka­li­śmy po lo­dzie, skrę­cał i zwal­niał. Po­tem skrę­cił jesz­cze raz, na wschód. A to zna­czy, że ktoś nim ste­ru­je. Nie cie­ka­wi was kto?

Po­ki­wa­li gło­wa­mi, krzy­wiąc się po­nu­ro. Cie­ka­wi­ło. I była to taka cie­ka­wość, któ­ra dziu­ra­wi skó­rę i upusz­cza krwi.

— Ostat­nie py­ta­nie. — Ken­neth pa­trzył na pod­ofi­ce­rów, prze­no­sząc wzrok po ko­lei na każ­de­go. — Jak lu­dzie? Któ­ryś się ła­mie?

Ve­ler­gorf pierw­szy wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Ra­dzą so­bie. Póki mają ro­bo­tę, póty za bar­dzo nie my­ślą. Nie­któ­rzy się boją, ale to nie jest zły strach, taki, co to od­bie­ra ro­zum i wy­sy­sa siły, lecz do­bry, któ­ry mówi ostroż­nie, nie sza­lej, tyl­ko myśl. Jesz­cze ży­jesz i jesz­cze jest na­dzie­ja, że wyj­dziesz stąd cało. Więc nie jest źle. Inni mó­wią: prze­pro­wa­dzi­li­śmy naj­więk­szą na świe­cie ka­ra­wa­nę przez góry, by­li­śmy i wal­czy­li­śmy w Mro­ku, a po­tem wy­do­sta­li­śmy się stam­tąd wprost na bi­twę mię­dzy sto­ma ty­sią­ca­mi ko­czow­ni­ków i Wo­za­ków. I wciąż ży­je­my. Wiel­ki jak całe mia­sto sta­tek nie jest przy tym aż tak prze­ra­ża­ją­cy, po­ra­dzi­my so­bie i z nim.

„Inni mó­wią”. Oczy­wi­ście, dzie­sięt­ni­ku, oczy­wi­ście.

Bergh bły­snął uśmie­chem spod bro­dy.

— To gó­ra­le, pa­nie po­rucz­ni­ku. Jak wi­dzia­łeś la­wi­nę za­sy­pu­ją­cą całą wieś, na­plu­łeś gór­skie­mu niedź­wie­dzio­wi w oko albo wspią­łeś się na ty­siąc­łok­cio­we urwi­sko, to nie­wie­le po­tra­fi cię prze­ra­zić. A poza tym to cho­ler­stwo jest tak wiel­kie, że ła­two za­po­mnieć, że to sta­tek. Te­raz już pra­wie nie ko­ły­sze.

Ko­rel-dus-Ode­rah, nowy dzie­sięt­nik Ósmej, po­ki­wał gło­wą.

— To była do­bra de­cy­zja, pa­nie po­rucz­ni­ku, na­wet je­śli sza­lo­na. Za­ata­ko­wać pły­wa­ją­cą górę… To był do­bry roz­kaz. Gdy­by nie on, kar­mi­li­by­śmy już ryby. I chłop­cy o tym wie­dzą.

Ken­neth już miał przy­po­mnieć, że nie wszy­scy mogą to roz­pa­mię­ty­wać, ale ugryzł się w ję­zyk. Po­że­gna­li już po­le­głych, a przy­wo­ły­wa­nie ich z po­wro­tem przy­no­si­ło pe­cha.

— Do­brze. Ale je­śli zo­ba­czy­cie, że któ­ryś pęka, daj­cie znać. To roz­kaz.

— Tak jest! — Za­sa­lu­to­wa­li nie­spo­dzie­wa­nie sprę­ży­ście, po woj­sko­we­mu.

— Do­bra. Pa­rzy­ste dru­ży­ny niech zej­dą na dół, wzmoc­nią drzwi, a po­tem ogrze­ją się i od­pocz­ną. Moż­na roz­pa­lić ogień, ale tyl­ko tyle, by na­grzać wnę­trze i ugo­to­wać coś cie­płe­go. Weź­cie kil­ka ka­wał­ków drew­na stąd. Tyl­ko ostroż­nie, nie chcę po­ża­ru. Psy i dru­ży­ny nie­pa­rzy­ste pil­nu­ją góry. Jak zje­my, we­zmę swo­ją dru­ży­nę i ra­zem z Pią­tą pój­dzie­my zba­dać tam­te bu­dyn­ki na środ­ku stat­ku. Po­szu­ka­my też dro­gi na rufę. Trze­cia i Siód­ma zo­sta­ją tu, mają oko na Szczu­ry i całą resz­tę też.

— Jaką resz­tę, pa­nie po­rucz­ni­ku?

— Jesz­cze nie wiem, Cer­wes. Ale pa­dli­no­żer­cy za­zwy­czaj ob­że­ra­ją się tru­pa­mi tych, co to nie uwa­ża­li na całą resz­tę.

Uda­ło mu się wy­wo­łać kil­ka krzy­wych uśmie­chów. Do­bre i to.

— Do ro­bo­ty!

* * *

Po­świę­ci­li na ba­da­nie dzio­bu i śród­o­krę­cia po­nad kil­ka dni. Ken­neth wy­brał na zwiad dzie­siąt­kę swo­ją i Fen­lo Nura, li­cząc na jego ta­lent. W tej chwi­li tyl­ko po­nu­ry dzie­sięt­nik i Mo­iwa Sam­reh mie­li coś, co moż­na na­zwać zdol­no­ścia­mi ma­gicz­ny­mi, ale szczu­rzej cza­row­ni­cy nie ufał na tyle, by za­bie­rać ją ze sobą. Poza tym miał ci­chą na­dzie­ję, że znaj­dą ja­kieś śla­dy Bo­re­he­da, a zdol­ność Nura do wi­dze­nia du­chów była w tym bar­dziej przy­dat­na niż ja­kaś Pa­rzą­ca Igła.

Te bu­dyn­ki two­rzy­ły małe mia­stecz­ko. Dało się do­strzec re­gu­lar­ne ulicz­ki, małe pla­ce, a na­wet coś w ro­dza­ju ryn­ku. Sta­tek miał w tym miej­scu sze­ro­kość po­nad dwu­stu jar­dów, a za­bu­do­wa­nia cią­gnę­ły się jak okiem się­gnąć. Ilu lu­dzi mo­gło tu kie­dyś miesz­kać? Dwa, trzy ty­sią­ce? Trud­no to oce­nić, więk­szość do­mostw zo­sta­ła zmiaż­dżo­na i naj­wy­raź­niej zmie­cio­na z po­kła­du i tyl­ko ni­skie za­ry­sy ścian świad­czy­ły o ich po­ło­że­niu. Tam, gdzie znisz­cze­nia były mniej­sze, a w kil­ku miej­scach osta­ły się na­wet całe czwo­ro­bo­ki ścian, mo­gli za­uwa­żyć, że nie­któ­re bu­dow­le wzno­si­ły się na dwa, a na­wet trzy pię­tra.

W plą­ta­ni­nie mniej­szych be­lek i roz­pa­da­ją­cych się lin po­środ­ku mia­stecz­ka le­żał ol­brzy­mi słup, wy­rwa­ny naj­pew­niej z po­kła­du. Reszt­ki gru­bej tka­ni­ny, przy­kry­wa­ją­cej go, ni­czym ca­łun, zdra­dza­ły prze­zna­cze­nie kon­struk­cji.

Maszt.

Je­den z wie­lu, któ­re naj­pew­niej kie­dyś dum­nie wzno­si­ły się w nie­bo.

Wszyst­kie wy­ko­na­no z tego sa­me­go ma­te­ria­łu, co ka­dłub. Z drew­na tak czar­ne­go, że trud­no było do­strzec na jego po­wierzch­ni sło­je, i tak twar­de­go, że trud­no było je rą­bać. Na­wet ma­te­riał ża­gla wy­glą­dał jak utka­ny z gru­bych, zdrew­nia­łych włó­kien.

Za­pusz­cza­li się ostroż­nie mię­dzy bu­dyn­ki. Ken­neth za­rzą­dził marsz ubez­pie­czo­ny, gdzie każ­dy żoł­nierz musi być przez cały czas w za­się­gu wzro­ku co naj­mniej dwóch in­nych. Nie wie­dział, czy i tu po­kład nie jest po­dziu­ra­wio­ny jak na dzio­bie, a poza tym gdzieś w gło­wie cią­gle miał ob­raz kom­na­ty z drzwia­mi za­ba­ry­ka­do­wa­ny­mi od we­wnątrz. Na szczę­ście ulicz­ki były dość sze­ro­kie, by nie mu­sie­li sto­so­wać ja­kichś spe­cjal­nych sztu­czek w sty­lu wią­za­nia się li­na­mi.

Tam, gdzie osta­ły się ścia­ny, mo­gli po­dzi­wiać pre­cy­zję łą­cze­nia be­lek, do­kład­ność wy­koń­cze­nia cie­siel­ki. Oca­la­łe drzwi ide­al­nie pa­so­wa­ły do oścież­nic, w ścia­nach nie było szcze­lin ani dziur. Kil­ka frag­men­tów da­chów, po­kry­tych, a jak­że, drew­nia­nym gon­tem, zda­wa­ło się na­wet ofe­ro­wać w mia­rę przy­zwo­itą osło­nę przed desz­czem i śnie­giem. Tu też by­ło­by nie­złe miej­sce na obóz, uznał, lep­sze niż dziu­ra w ka­dłu­bie, skąd nie ma uciecz­ki. Je­śli dziś nie znaj­dą dro­gi na rufę, ju­tro rano prze­nio­są się tu­taj.

Osęk, je­den z lu­dzi Fen­lo Nura, wszedł do naj­bliż­sze­go bu­dyn­ku, jed­ne­go z tych, któ­re za­cho­wa­ły więk­szość da­chu i wszyst­kie ścia­ny. Ken­neth ob­ser­wo­wał przez drzwi wnę­trze po­miesz­cze­nia. Mia­ło osiem jar­dów dłu­go­ści, sześć sze­ro­ko­ści, jed­no wej­ście i dwo­je okien po prze­ciw­nej stro­nie, a reszt­ki da­chu su­ge­ro­wa­ły, że nie było wyż­sze niż zwy­kła chłop­ska cha­ta. Rów­nież tu­taj, po­dob­nie jak w kom­na­cie pod po­kła­dem, stół tkwił przy­mo­co­wa­ny do pod­ło­gi, a ze ścian wy­ra­sta­ły pół­ki. A poza tym wnę­trze było jesz­cze czar­niej­sze niż resz­ta stat­ku.

Osęk prze­je­chał dło­nią po bla­cie, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze chmu­rę czar­ne­go pyłu.

— Pa­li­ło się tu. — Ro­zej­rzał się do­oko­ła, pod­szedł do ścia­ny i za­dra­pał ją no­żem. — Wszę­dzie się pa­li­ło, pa­nie po­rucz­ni­ku. I to cał­kiem moc­no.

Ude­rzył w jed­ną z pó­łek, a ta od­pa­dła od ścia­ny w kil­ku ka­wał­kach.

No, to coś no­we­go. Pod­pa­le­nie tego drew­na wy­ma­ga­ło­by na­praw­dę dużo ole­ju, albo uży­cia ma­gii. A i tak, jak wi­dać, nie uzy­ska­no wie­le wię­cej poza osmo­le­niem we­wnętrz­nych ścian. Osęk po­wą­chał to, co zdra­pał, zmarsz­czył brwi i – jak­by mu na­gle coś przy­szło do gło­wy – wsu­nął prób­kę do ust.

— Zgłod­nia­łeś?

— Tro­chę, pa­nie po­rucz­ni­ku. — Straż­nik uśmiech­nął się, pre­zen­tu­jąc po­czer­nia­łe zęby. — Poza tym wę­giel do­brze robi na roz­wol­nie­nie.

— Śpisz dzi­siaj na ze­wnątrz. — Nur prze­rzu­cił ku­szę do dru­giej ręki, się­gnął przez próg do wnę­trza po­ko­ju i prze­je­chał pal­cem po ścia­nie. — Czy to jest to, co my­ślę?

Wsu­nął pa­lec do ust, po­sma­ko­wał, splu­nął czar­ną plwo­ci­ną.

— Sól. Po­żar uga­si­ła mor­ska woda.

To w su­mie oczy­wi­ste, byli na stat­ku, gdzie do ga­sze­nia ognia nikt nie uży­wał­by słod­kiej wody, ale mina dzie­sięt­ni­ka wska­zy­wa­ła, że nie cał­kiem to miał na my­śli.

— Mogę coś spraw­dzić, pa­nie po­rucz­ni­ku?

— Dzia­łaj, tyl­ko że­by­śmy cię wi­dzie­li.

— Tak jest.

Pod­ofi­cer do­łą­czył do swo­je­go straż­ni­ka, pod­szedł do fu­tryn po wy­rwa­nych oknach, po­świę­cił chwi­lę pół­kom, zaj­rzał pod stół. Na kil­ka ude­rzeń ser­ca znikł za ścia­ną, któ­ra znaj­do­wa­ła się na­prze­ciw okien.

— Drzwi otwie­ra­ją się na ze­wnątrz?

— To wi­dzę, Nur. I co z tego?

— Niech pan wej­dzie i zo­ba­czy.

Ken­neth rzu­cił roz­kaz i za­nim prze­kro­czył próg, kil­ku­na­stu straż­ni­ków roz­sta­wi­ło się w ochron­ny krąg wo­kół bu­dyn­ku. Pod­ło­ga za­skrzy­pia­ła pod jego sto­pa­mi zwę­glo­nym drew­nem, po­czuł kwa­śny, lek­ko stę­chły za­pach.

— O co cho­dzi?

Fen­lo po­ka­zał mu stos ru­pie­ci le­żą­cych pod ścia­ną. Ja­kieś drew­nia­ne li­stwy, kil­ka nad­pa­lo­nych kub­ków i coś, co wy­glą­da­ło jak reszt­ki po­ła­ma­nych krze­seł.

— Za­uwa­żył pan, po­rucz­ni­ku, że w żad­nym z tych do­mów nie ma ni­cze­go, co przy­po­mi­na­ło­by łóż­ko?

— Nie. Ale masz ra­cję. I co to ma do rze­czy?

— Na ra­zie nic, ale war­to za­pa­mię­tać taki szcze­gół. Tak my­ślę. Chcę obej­rzeć jesz­cze kil­ka miejsc, bo to, co po­dej­rze­wam, jest lek­ko sza­lo­ne. Mu­szę mieć pew­ność.

Ken­neth na­uczył się już ufać po­dej­rze­niom swo­ich lu­dzi.

— Dzia­łaj.

Ru­szy­li da­lej wzdłuż uli­cy. Oca­la­ło tu kil­ka bu­dyn­ków, w lep­szym lub gor­szym sta­nie. We wszyst­kich sza­lał kie­dyś po­żar, nie­kie­dy tak in­ten­syw­ny, że ścia­ny da­wa­ło się prze­bić so­lid­nym kop­nia­kiem. W dwóch przy­pad­kach zaś za­wa­li­ły się one cał­ko­wi­cie, otwie­ra­jąc wnę­trza na deszcz i śnieg.

Nur ła­ził od ruin do ruin, spraw­dzał, sma­ko­wał zwę­glo­ne szcząt­ki, mru­czał coś do sie­bie. Wresz­cie za­trzy­mał się i przez chwi­lę kon­tem­plo­wał oka­za­ły stos resz­tek zgro­ma­dzo­nych pod ścia­ną. Ken­neth nie po­ga­niał go, bo sam za­czął po­dej­rze­wać, do cze­go dzie­sięt­nik zmie­rza. Wnio­ski były jed­nak tak ab­sur­dal­ne, że le­piej by pa­dły z ust ko­goś niż­sze­go stop­niem.

— Był po­żar — ode­zwał się wresz­cie dzie­sięt­nik. — Pło­nę­ła cała uli­ca. Ale ogień wy­bu­chał w środ­ku, za­wsze w środ­ku domu, jak­by wszy­scy jed­no­cze­śnie pod­pa­li­li swój do­by­tek. A po­tem przy­szła fala. Ude­rzy­ła stam­tąd. — Wska­zał lewą bur­tę. — Prze­wa­li­ła się przez mia­sto, wpa­da­ła do po­koi przez okna, zmio­tła wszyst­ko, co było w środ­ku, pod prze­ciw­le­głą ścia­nę i uga­si­ła ogień. Może to ona znisz­czy­ła resz­tę bu­dyn­ków, po­ła­ma­ła masz­ty… cho­le­ra, nie wiem. Ale że uga­si­ła pło­mie­nie, daję gło­wę. To dla­te­go tam, gdzie ścia­ny wy­trzy­ma­ły, okna są wy­ła­ma­ne do środ­ka, a wszyst­ko, co woda zmy­ła, leży w ku­pie na zie­mi.

Żoł­nie­rze za­szem­ra­li, a któ­ryś, chy­ba Som­nel z Pią­tej, par­sk­nął. Ken­neth uci­szył ich nie­cier­pli­wym ru­chem ręki. Nur mó­wił do­kład­nie to, co po­my­ślał on sam.

— Fala? — za­py­tał dla pew­no­ści.

— Tak, pa­nie po­rucz­ni­ku. Fala. Żeby uga­sić po­żar.

— Ale wiesz, że ten sta­tek ma bur­ty wy­so­kie na ja­kieś czter­dzie­ści jar­dów? Albo i wyż­sze.

— Wiem.

— Jak wy­so­ka mu­sia­ła­by być?

Z dru­giej stro­ny aż ta­kie nie­do­wie­rza­nie nie mia­ło sen­su, sko­ro sta­li na stat­ku wiel­ko­ści mia­sta. W koń­cu po coś nada­no mu aż tak mon­stru­al­ne roz­mia­ry. Kto wie, po ja­kich mo­rzach pły­wał wcze­śniej.

— Nie mu­sia­ła być wy­so­ka, czło­wie­ku. Może na­wet w ogó­le nie było żad­nej fali.

Tu­zin kusz wy­ce­lo­wa­no w stro­nę, skąd pa­dły te sło­wa, za­nim wy­po­wie­dzia­no pierw­sze trzy z nich, ale Ken­neth na­wet się nie od­wró­cił. Tyl­ko je­den osob­nik na świe­cie mó­wił do nie­go „czło­wie­ku”.

— Ty się pro­sisz o śmierć, sza­ma­nie.

— Może. Może śmierć by­ła­by lep­sza od tego, co nad­cho­dzi. Gdy­bym wie­dział… gdy­bym wie­dział, co tu na­po­tka­my, nie pro­sił­bym was o po­moc, tyl­ko po­pro­wa­dził ple­mio­na za góry. Na­wet bez po­zwo­le­nia in­nych szcze­pów, na­wet na woj­nę i śmierć. A te­raz… Za póź­no.

Po­rucz­nik spoj­rzał wresz­cie na ahe­ra. Bo­re­hed sie­dział kil­ka­na­ście kro­ków od nich na czymś, co mu­sia­ło być sto­sem zwę­glo­nych be­lek i kro­kwi. Czar­ny od sa­dzy i wę­glo­we­go pyłu, wy­glą­dał tro­chę jak dzi­wacz­na, kan­cia­sta fi­gu­ra dzio­bo­wa. Oczy miał zga­szo­ne i pu­ste.

— Opu­ścić broń. Je­steś ran­ny?

— Nie­waż­ne. — Sza­man po­krę­cił gło­wą, zni­ka­jąc na chwi­lę w chmu­rze czar­ne­go pyłu. — Stra­ci­łem psy — do­rzu­cił ni w pięć, ni w dzie­więć — i sa­nie roz­bi­łem. Wje­cha­łem za wami i na­gle wpa­dłem w ja­kąś dziu­rę. Psy po­ła­ma­ły ko­ści, mu­sia­łem do­bić. Całą noc szu­ka­łem wyj­ścia… pod nami jest mia­sto… ty­sią­ce kom­nat, ko­ry­ta­rze, sale, na­wet ogro­dy… mar­twe. Wszyst­ko mar­twe.

— Daj­cie mu pić.

Naj­bliż­szy straż­nik pod­szedł do sza­ma­na i po­dał mu ma­nier­kę.

— Cze­mu są­dzisz, że fala nie była wy­so­ka?

Bo­re­hed po­cią­gnął kil­ka so­lid­nych ły­ków, za­mru­gał, w oczach za­świe­ci­ło mu się coś dzi­kie­go.

— Uuuch. Go­rzał­ka. Jed­na z tych rze­czy, któ­re lu­dzie ro­bią le­piej niż my. — Po­cią­gnął jesz­cze raz. — On nas pod­jął z mo­rza. Ten sta­tek. Po­chy­lił się na jed­ną bur­tę, wi­dzia­łeś prze­cież, i po­zwo­lił wje­chać na po­kład. Gdy­by po­chy­lił się moc­niej, a po­tem gwał­tow­nie wy­pro­sto­wał, to mógł­by na­brać dość wody, by prze­to­czy­ła się przez nie­go fala.

— Żeby uga­sić po­żar?

— Może. A może żeby uga­sić coś in­ne­go. Po­tem o tym po­roz­ma­wia­my. Idzie­cie na rufę?

— Ow­szem. Tam musi być ster. I ster­nik.

Sza­man wy­szcze­rzył się, po­żół­kłe kły bły­snę­ły w brud­nej twa­rzy jak dwa szty­le­ty.

— Stat­ki Nie­śmier­tel­nej nie mają ster­ni­ków. Ni­g­dy nie mia­ły. Za­sną­łem, tam, na dole… albo stra­ci­łem przy­tom­ność… Przy­szły do mnie sny… daw­ne sny daw­nych sza­ma­nów. Oni wi­dzie­li okrę­ty jak ten. Wiel­kie, czer­wo­ne, czar­ne, zło­te… Pru­ły mo­rza na za­cho­dzie, gdy ahe­ro­wie żyli jesz­cze tam, gdzie otwie­ra się wi­dok na za­chod­ni oce­an. Ka­za­no im od­pły­nąć… zmu­szo­no do tego, a te­raz… je­den wró­cił. Wzbu­dził gniew Pani Lodu, a po­tem po­rwał nas. Po co?

Gło­wa Bo­re­he­da kiw­nę­ła się z boku na bok. Oczy przy­mknę­ły. Ma­nier­ka wy­pa­dła z rąk.

Gdy go ścią­gnę­li ze ster­ty be­lek, oka­za­ło się, że nie tyl­ko psy po­ła­ma­ły ko­ści, wpa­da­jąc w dziu­rę. Od pasa w dół cia­ło sza­ma­na wy­glą­da­ło jak prze­pusz­czo­ne przez młoc­kar­nię, a dło­nie odarł do ży­we­go, wy­czoł­gu­jąc się na górę.

Mimo wszyst­ko żył, choć Ken­neth nie był pe­wien, czy to do­bra, czy zła wia­do­mość. Ale…

— Za­bie­ra­my go z po­wro­tem. Wy­łam­cie tam­te drzwi, po­łóż­cie go na nich. Wra­ca­my.

Загрузка...