58 Pułapki Rhuidean

Kiedy przejście zniknęło, otoczyła go ciemność, jednolita czerń rozciągająca się na wszystkie strony, którą potrafił jednak przeniknąć wzrokiem. Nie czuł żadnych wrażeń, ani gorąca, ani zimna, nawet tego, że jest cały mokry. Tylko własne istnienie. Tuż przed nim wznosiły się zwyczajne stopnie z szarego kamienia, niczym nie podtrzymywane; skręcały, niknąc w dali. Widział je już przedtem albo inne, podobne; w jakiś sposób wiedział, że zaprowadzą go tam, dokąd miał pójść. Biegł więc po tych nierealnych schodach, a gdy jego but zostawiał na nich mokry ślad, rozwiewały się i znikały. Tylko te przed nim wciąż czekały, tylko te, które prowadziły go tam, dokąd miał pójść. Poprzednim razem wyglądało to tak samo.

„Czy ja je stworzyłem dzięki Mocy, czy też istniały wcześniej w jakiś inny sposób?”

Kiedy o tym pomyślał, szary stopień pod jego nogami zaczął się rozpływać, a kontury widniejących przed nim zadrżały. Rozpaczliwie skoncentrował się na nich — szary kamień, rzeczywistość. Rzeczywistość! Drżenie ustąpiło. Teraz nie były już takie zwyczajne, ale wypolerowane krawędzie zdobiły wyszukane, rzeźbione obramowania, które, jak mu się wydawało, musiał już gdzieś wcześniej widzieć.

Nie dbał o to, gdzie — nie sądził, by się powtórnie ośmielił dłużej nad tym zastanawiać — biegł przez nie kończącą się ciemność tak szybko, jak tylko mógł, biorąc na raz po trzy stopnie. Zaprowadzą go tam, dokąd chciał iść, ale ile czasu to zabierze? Jaką przewagę ma nad nim Asmodean? Czy Przeklęty zna jakiś szybszy sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce? To był właśnie problem. Przeklęty posiadał całą wiedzę, jemu została tylko desperacja.

Spojrzał przed siebie i zamrugał. Stopnie przystosowały się do jego wydłużonych kroków, teraz dzieliły je szerokie przestrzenie, które musiał przeskakiwać, gdyż ziały czernią głęboką jak... Jak co? Upadek tutaj mógłby nigdy się nie skończyć. Zmusił się, by nie patrzeć w te szczeliny, biegł dalej. Stara, na poły tylko uleczona rana w boku zaczęła rwać, ledwie sobie zdawał z tego.sprawę. Ale gdyby zdołał się zastanowić, otulony saidinem, zrozumiałby, że rana niemalże pęka.

„Nie zwracaj na to uwagi”.

Myśl popłynęła poprzez wypełniającą go Pustkę. Nie ośmieliłby się przerwać biegu, nawet gdyby wysiłek miał go zabić. Czy te stopnie nigdy się nie skończą? Jak daleko już dotarł?

Nagle zobaczył w oddali postać, odrobinę w lewo; mężczyzna prawdopodobnie, w czerwonym kaftanie i czerwonych butach, stał na lśniącej srebrnej platformie, która sunęła przez ciemność. Rand musiał się przyjrzeć mu bliżej, aby się upewnić, że to Asmodean. Przeklęty nie biegł jak wyczerpany wieśniak; jechał sobie na... cokolwiek to było.

Rand zamarł na jednym z kamiennych stopni. Nie miał pojęcia, czym jest ta platforma, lśniąca jak polerowany metal, ale... Stopnie przed nim zniknęły. Fragment kamienia pod jego stopami zaczął sunąć naprzód, coraz szybciej. Nie czuł na twarzy podmuchu wiatru, który przekonałby go ostatecznie, że się naprawdę porusza, nic w tej rozległej czerni nie poświadczało jego ruchu... wyjąwszy to, że zaczął doganiać Asmodeana. Nie miał pojęcia, czy wykorzystuje Moc, po prostu wszystko się jakoś działo. Stopień zachybotał się — znowu wdał się w niebezpieczne rozważania.

„Za mało jeszcze wiem”.

Ciemnowłosy mężczyzna stał swobodnie na swojej platformie, jedną rękę wsparł na biodrze, palcem drugiej w zadumie pocierał podbródek. Jego dłonie tonęły częściowo w koronkach zdobiących mankiety. Czerwony kaftan z wysokim kołnierzem zdawał się połyskiwać mocniej niźli poświata roztaczana przez jedwab, był przedziwnie skrojony, jego poły zwisały niemalże do kolan. Coś, co zdawało się przypominać czarne nici, jakby mocne stalowe druty, biegło od sylwetki mężczyzny, znikając w mroku. A to już Rand bez najmniejszych wątpliwości widział kiedyś wcześniej.

Asmodean odwrócił głowę, a Rand aż rozdziawił usta. Przeklęci potrafili zmieniać twarze — albo przynajmniej sprawiać, że wyglądały inaczej, widział już wcześniej, jak robiła to Lanfear — ale ta twarz przybrała rysy Jasina Nataela, barda. Pewien był, że zobaczy Kadere, z jego drapieżnymi oczyma, które nigdy nie zmieniały wyrazu.

Asmodean dostrzegł go w tym samym momencie i wzdrygnął się. Srebrny pojazd Przeklętego skoczył naprzód... i nagle wielka płachta ognia pomknęła w stronę Randa niczym iskra z jakiegoś monstrualnego ogniska, na milę wysoka i na milę szeroka.

Gdy już miała w niego uderzyć, przeniósł i cisnął w nią desperacko Mocą; rozpadła się na cząstki, odbiła i zniknęła w mroku. Kiedy jednak rozpłynęła się, spostrzegł następną, która pędziła w jego stronę. Tę również strzaskał, a ona odsłoniła kolejną, rozbił trzecią, by dostrzec czwartą. Asmodean oddalał się, Rand był tego pewien, mimo iż przez płomienie nie mógł dojrzeć Przeklętego. Gniew rozlał się po powierzchni Pustki, przeniósł.

Fala ognia pochłonęła szkarłatną kurtynę płynącą w jego stronę, potoczyła się po niej, zdmuchując ją niby mocny powiew wiatru i zabrała ze sobą. Cały drżał od przepełniającej go Mocy; gniew na Asmodeana rozszarpywał powierzchnię Pustki.

W eksplodującej powierzchni pojawiło się coś na kształt dziury. W samym jej środku stał Asmodean na swej lśniącej platformie, ale fala płomieni runęła naprzód i zakryła wszystko. Przeklęty ustawił wokół siebie jakieś tarcze.

Rand z wysiłkiem ignorował odległy gniew, płonący na zewnątrz Pustki. Tylko zachowując chłodny spokój, mógł dotknąć saidina, akceptacja gniewu strzaskałaby delikatną konstrukcję Pustki. Bałwany ognia przestały istnieć, kiedy zaprzestał przenoszenia. Miał przecież złapać tego człowieka, a nie zabić.

Kamienny stopień zaczął sunąć przez czerń jeszcze szybciej. Asmodean był znowu coraz bliżej.

Nagle platforma Przeklętego zatrzymała się. Przed nim rozwarł się jasny otwór, a on wskoczył weń; srebrzysta rzecz zniknęła, a przejście zaczęło się zamykać.

Rand smagnął dziko Mocą. Musiał utrzymać przejście; kiedy się zamknie, nie będzie miał pojęcia, dokąd uciekł Asmodean. Zamykanie ustało. Pozostał kwadrat ostrego światła słońca wystarczająco duży, by swobodnie przezeń przejść. Musiał utrzymać otwarte przejście, dotrzeć do niego, zanim Asmodean zdąży się oddalić...

W tej samej chwili, gdy pomyślał o zatrzymaniu się, stopień znieruchomiał. On zaś bezwładnie poleciał dalej naprzód i przeleciał przez przejście. Coś szarpnęło go za cholewę buta, a potem pokoziołkował po twardej ziemi, by na koniec paść bez tchu.

Nieledwie się dusząc, zmusił się, by powstać, nie ośmielając się nawet na chwilę pozostać bezbronnym. Jedyna Moc wciąż wypełniała go życiem i ohydą; ból skaleczeń zdawał się daleki, podobnie jak jego desperackie wysiłki złapania tchu, równie daleki jak żółty pył, który pokrywał jego wilgotne rzeczy i skórę. Jednak był świadom każdego drgnienia rozpalonego powietrza, każdego ziarnka pyłu, każdej najmniejszej szczeliny w spieczonej na kamień glinie. Słońce już zaczynało osuszać wilgoć, wysysając ją z koszuli i spodni. Był na Pustkowiu, w dolinie pod Chaendaer, nie dalej niż pięćdziesiąt kroków od otulonego w mgłę Rhuidean. Przejście zniknęło.

Ruszył w kierunku ściany z mgły i zaraz zatrzymał się, podnosząc lewą stopę. Jego obcas został w całości niemalże równo odcięty. To było to szarpnięcie, które poczuł wcześniej, gdy zamykało się przejście. Niejasno zdawał sobie sprawę, że pomimo panującego upału drży. Nie wiedział dotąd, że to takie niebezpieczne. Przeklęci posiadali całą wiedzę. Asmodean mu nie ucieknie.

Z ponurym wyrazem twarzy wygładził ubranie, chowając figurkę małego człowieczka i swój miecz na ich miejsce, i wbiegł w mgłę. Zatonął w szarej ćmie. Wypełniająca go Moc na nic się tutaj nie przydawała — nie widział ani odrobinę lepiej. Biegł na oślep.

Nagle rzucił się na ziemię, przetaczając się z mgły na zaścielone odpryskami kamienie bruku. Leżąc, patrzył na trzy jaskrawe wstęgi, srebrnoniebieskie w dziwnym świetle Rhuidean, rozciągające się od lewej do prawej strony, unoszące się w powietrzu. Kiedy stanął, znajdowały się na wysokości jego pasa, piersi i szyi, były tak cienkie, że prawie niewidoczne. Mógł jednak zobaczyć, w jaki sposób zostały zrobione i zawieszone, nawet jeśli tego do końca nie rozumiał. Twarde niczym stal i tak ostre, że przy nich brzytwa przypominała ptasie pióro. Gdyby wbiegł na nie całym pędem, przecięłyby go na pół. Drobny przepływ Mocy i srebrne wstęgi opadły w kurz. Lodowata furia, poza granicami Pustki; wewnątrz, chłodne opanowanie, świadomość celu i Jedyna Moc.

Błękitnawa poświata mglistej kopuły oświetlała nie dającym cienia światłem na poły ukończone pałace z marmuru, kryształu i rżniętego szkła, sięgające chmur wieże, wysmukłe i skręcone. A w głębi szerokiej ulicy, na wprost przed nim biegł Asmodean, obok wyschłych fontann, w kierunku wielkiego placu w sercu miasta.

Rand przeniósł — z dziwnym trudem; musiał się mocno starać, by sięgnąć do saidina, szarpnąć go z całej siły, by go przepełnił — przeniósł i z kopuły chmur wystrzeliła masywna błyskawica poszarpanego światła. Nie w Asmodeana. Dokładnie przed nim; czerwone i białe, grube na pięćdziesiąt stóp słupy, stojące tu od stuleci, eksplodowały i zwaliły się na ulicę stertami odłamków i chmurami pyłu.

Z wielkich okien kolorowego szkła wizerunki pogrążonych w majestatycznym spokoju mężczyzn i kobiet wydawały się patrzeć na Randa z dezaprobatą.

— Muszę go powstrzymać . — wyjaśnił im; własny głos zdawał się rozbrzmiewać echem w jego uszach.

Asmodean zatrzymał się, cofnął przed walącymi z przodu kamieniami. Z lecącego w jego stronę kurzu nawet drobina nie spadła na lśniący czerwony kaftan, przestrzeń wokół niego była czysta, pył, opadając, rozdzielał się tuż nad nim.

Wokół Randa rozkwitły płomienie, ogarnęły go, jakby powietrze stało się ogniem — i zniknęły, zanim zdążył pojąć, w jaki sposób tego dokonał. Jego ubranie było suche i rozgrzane, włosy zaś trochę przypalone; biegł, wzniecając tumany spieczonego kurzu. Asmodean wspiął się na stertę kamieni blokującą ulicę; runęła kolejna błyskawica, rozdzierając kryształowe ściany pałacu, obracającego się przed nim w ruinę.

Przeklęty nawet nie zwolnił, a kiedy zniknął z pola widzenia, rozświetlone chmury plunęły w Randa błyskawicą, kłującą na ślepo ziemię, ale dobytą po to, aby zabić. Rand splótł wokół siebie tarczę. Odłamki kamienia odskakiwały od niej, kiedy osłaniał się przed trzeszczącymi piorunami błękitnego ognia, rozrywającymi bruk. Powietrze zaczęło się iskrzyć, włosy na przedramionach i głowie zjeżyły się.

W barykadę strzaskanych kolumn zostało coś wplecione. Utwardził otaczającą go tarczę. Zwalone na stos wielkie tafle czerwonego i białego kamienia eksplodowały, kiedy próbował się na nie wspiąć. Bezpieczny we wnętrzu swego pęcherza, przebiegł przez to, jedynie odległe świadom łoskotu walących się budynków. Musiał powstrzymać Asmodeana. Wysilając się — naprawdę przenoszenie tutaj było połączone z niemałym wysiłkiem — cisnął przed siebie grom; kule ognia potoczyły się po ziemi... wszystko, byle tylko powstrzymać Przeklętego w czerwonym kaftanie. Doganiał go. Tamten wbiegł na plac, mając przewagę jedynie kilkunastu kroków. Starając się jeszcze przyśpieszyć, zdwoił wysiłki obezwładnienia go. Asmodean uciekał i wciąż starał się go zabić.

Błyskawice wyrzucały w górę ter’angreale i inne bezcenne przedmioty, które Aielowie sprowadzili tutaj z narażeniem życia, a wirujące kłęby ognia roztrącały je dodatkowo na wszystkie strony. Srebrne i kryształowe budowle rozpryskiwały się, dziwne metalowe konstrukcje przewracały, a grunt drżał i pękał szerokimi szczelinami.

Rozglądając się dziko wokół, Asmodean biegł dalej. Aż wreszcie rzucił się w stronę czegoś, co wyglądało najmniej znacząco wśród tego całego śmiecia. Rzeźbiona biała figurka, wysokości około stopy, leżąca na plecach. Mężczyzna trzymający kryształową kulę we wzniesionej dłoni. Z okrzykiem triumfu Asmodean schwycił ją.

W chwilę później dłonie Randa pochwyciły ją również. Przez ułamek sekundy patrzył Przeklętemu prosto w oczy; jego wygląd nie odbiegał mocno od postaci barda, wyjąwszy dziką zupełnie desperację w ciemnych oczach; przystojny nawet mężczyzna w średnim wieku — zupełnie nic nie wskazywało na to, że jest Przeklętym. Ułamek sekundy i już obaj sięgnęli przez tę figurkę, przez ter’angreal, do jednego z dwu najpotężniejszych sa’angreali, jakie kiedykolwiek wykonano.

Rand jak przez mgłę zdał sobie sprawę z istnienia wielkiego, na poły zagrzebanego w ziemi posągu w dalekim Cairhien, z potężnej kryształowej kuli w jego dłoni, lśniącej niczym słońce, pulsującej w rytm strumienia Jedynej Mocy. A Moc w nim unosiła się i falowała niczym wszystkie morza świata podczas gigantycznej burzy. Dysponując taką ilością Mocy, z pewnością mógłby zrobić wszystko; uzdrowiłby nawet tamto martwe dziecko. Skaza również nabrzmiewała, wywracając na nice każdą cząstkę jego ciała, wślizgując się do każdej szczeliny, wpełzając do duszy. Chciało mu się wyć, czuł, jak eksploduje. A przecież miał w sobie jedynie połowę tego, co potrafił dostarczyć sa’angreal; druga połowa wypełniała Asmodeana.

Walczyli; każdy ciągnął figurkę w swoją stronę, depcząc po strzaskanych i połamanych ter’angrealach, potykając się; żaden nie ośmielił się poluzować choćby palca, w obawie, że drugi wyrwie mu ją z rąk. Ale kiedy tak toczyli się po ziemi, uderzając to o futrynę drzwi z czerwonego kamienia, która jakimś sposobem jeszcze stała, to o przewrócony kryształowy posąg, leżący bez żadnego uszczerbku na boku, a przedstawiający nagą kobietę, tulącą do piersi dziecko, i walcząc o władzę nad ter’angrealem, ich bój trwał również na zupełnie innym poziomie.

Bicze Mocy, tak potężne, że mogły równać góry z powierzchnią ziemi, biły w Randa, bodły go sztychami, które zdolne byłyby przeniknąć do wnętrza ziemi; niewidzialne szczypce starały się oderwać jego umysł od ciała, targały samym wnętrzem jego duszy. Każda drobina Mocy, jaką mógł zaczerpnąć, szła na parowanie tych ataków. Każdy z nich mógł go zniszczyć z takim skutkiem, jakby nigdy przedtem nie istniał — nie było najmniejszych wątpliwości. Dokąd kierowała się energia ciosów, nie wiedział. Ziemia pod nimi falowała, targając ich ciałami pochłoniętymi walką, podrzucając nimi i skręcając w jeden kłąb napiętych mięśni. Z oddali dobiegał go cichy grzmot, jakby tysiące jękliwych zawodzeń układało się w dziwną muzykę. Szklane kolumny drżały i wibrowały. Nie potrafił się przejmować ich losem.

Powoli zaczynał odczuwać skutki tych wszystkich nocy pozbawionych snu, trudy niedawnej pogoni. Był zmęczony, a gdyby, pogrążony w Pustce, potrafił dokładniej zrozumieć swój stan, odkryłby zapewne, że jest wyczerpany do cna. Podrzucany wstrząsami szalejącej ziemi, zdał sobie sprawę, że nie próbuje już dłużej wyrwać ter’angreala z rąk Asmodeana, a tylko trzyma go. Wkrótce siły opuszczą go zupełnie. Nawet jeśli uda mu się utrzymać uchwyt na kamiennej figurce, będzie musiał wypuścić saidina, w przeciwnym razie bowiem porwie go przypływ Mocy i zniszczy z równą pewnością, z jaką uczyniłby to Asmodean. Nie potrafił wydobyć choćby najcieńszej strużki z ter’angreala; on i Asmodean znajdowali się w stanie doskonałej równowagi, każdy z nich władał połową tego, co potrafił dostarczyć wielki sa’angreal w Cairhien. Asmodean dyszał mu w twarz, warczał; pot spływał po czole Przeklętego, ściekał po policzkach. Tamten był również zmęczony. Ale czy w takim samym stopniu jak on?

Falująca ziemia podrzuciła Randa, przez chwilę leżał na Przeklętym, ale równie szybko Asmodean wziął górę, jednak w tej krótkiej chwili Rand poczuł coś wciśnięte między ich ciała. Figurka małego, grubego człowieczka z mieczem wciąż tkwiła za jego pazuchą. Rzecz zupełnie bez znaczenia w zestawieniu z nieograniczoną ilością Mocy, którą każdy z nich przenosił. Kropla wody w porównaniu z szeroką rzeką, z oceanem. Nie wiedział nawet, czy może go użyć, będąc połączony z wielkim sa’angrealem. A jeśli tak? Asmodean obnażył zęby w dzikim grymasie. Nie, to nie był grymas, lecz ślad uśmiechu; myślał, że zwycięża. Być może rzeczywiście tak było. Palce Randa drżały, uchwyt na ter’angrealu słabł. To było wszystko, na co go było stać — utrzymywać strumień saidina, mimo iż połączony był z potężnym sa’angrealem.

Od czasu opuszczenia tego mrocznego miejsca, znajdującego się poza przestrzenią, nie potrafił dostrzec wokół Asmodeana dziwnych nici przypominających struny z czarnej stali, ale nawet otulony Pustką, potrafił je sobie wyobrazić, rozmieścić w swoim umyśle ciała Przeklętego. Tam al’Thor uczył go Pustki w trakcie ćwiczeń w strzelaniu z łuku — uczył, jak tworzyć jedność z łukiem, ze strzałą, z celem. W taki też sposób stał się jednością z tymi wyobrażonymi czarnymi strunami. Ledwie zauważył marsa na czole Asmodeana. Tamten musiał się zastanawiać, dlaczego nagle na jego twarzy pojawił się taki spokój; spokój zaś towarzyszy zawsze chwili zwalniania cięciwy. Sięgnął przez mały angreal za pazuchą i poczuł wypełniający go, dodatkowy strumyczek Mocy. Nie tracił czasu na uniesienia, to było tak niewiele w porównaniu z tym, co już w nim płonęło, a nadto miał to być jego ostami cios. Dotarł do kresu swych sił. Uplótł go na kształt miecza z Mocy, miecza Światłości, i uderzył; jedność z mieczem, jedność z wyimaginowanymi strunami.

W oczach Asmodeana rozbłysło szaleństwo; Przeklęty wrzasnął, wyciem dobiegającym jakby z samego dna przerażenia, zatrząsł się niby uderzony dzwon. Przez krótką chwilę zdawało się, że jest ich dwóch; drżąc, oddalali się od siebie, potem zespolili ponownie. Przeklęty runął na plecy, z rozpostartymi ramionami, w swym pobrudzonym teraz, poszarpanym czerwonym kaftanie, jego pierś unosił ciężki oddech. We wbitych w przestrzeń pustych oczach zastygł wyraz całkowitego zagubienia.

Kiedy tamten padał, Rand uwolnił saidina, Moc opuściła go. Ledwie znalazł siłę, by przycisnąć ter’angreal do piersi i potoczyć się dalej od Asmodeana. Po chwili zwinął się w kłębek wokół figurki mężczyzny z kryształową kulą w dłoni.

Ziemia powoli przestała się trząść. Szklane kolumny wciąż stały — wdzięczny był za to losowi; ich zniszczenie byłoby zacieraniem dziejów Aielów — i choć trójkątne liście zaścielały bruk pod Avendesorą, złamała się tylko jedna gałąź wielkiego drzewa. Ale reszta Rhuidean...

Plac wyglądał tak, jakby każdy ze znajdujących się na nim przedmiotów wpadł w ręce jakiegoś szalonego olbrzyma. Połowa wielkich pałaców i wież zmieniała się w kupy gruzu, niektóre wylewały się na plac — potężne zwieńczone kolumny, padając, potrącały stojące obok. Zawalone ściany, ziejące szczeliny w miejscach, gdzie przedtem były okna z kolorowego szkła. Przez całą szerokość miasta biegła bruzda, wyrwa w ziemi szeroka na pięćdziesiąt stóp. To nie był koniec zniszczeń.

Kopuła z mgły, która skrywała Rhuidean od tak wielu wieków, rozwiewała się; jej spodnia część nie świeciła już mętną poświatą, a ostre promienie słońca wpadały przez powstałe w niej szczeliny. Poza tym szczyt Chaendaer wyglądał jakoś inaczej, był chyba niższy, a po drugiej stronie doliny niektóre wzgórza z pewnością wbiły się w ziemię. Przy północnym zaś jej krańcu, na dnie, tam gdzie przedtem znajdowała się jedna z gór, piętrzyła się teraz gigantyczna hałda głazów i ziemi.

„Niszczę. Zawsze niszczę! Światłości, czy to się kiedyś skończy?”

Asmodean przewrócił się na brzuch, powoli podniósł się i stanął na czworakach. Jego oczy dostrzegły Randa oraz ter’angreal, zrobił taki ruch, jakby chciał się poczołgać w ich kierunku.

Rand nie mógł przenieść nawet iskierki, ale na długo przedtem, zanim przyśnił mu się pierwszy koszmar dotyczący przenoszenia, nauczył się walczyć. Uniósł pięść.

— Nawet o tym nie myśl. — Przeklęty zamarł w bezruchu, ciężko dysząc. Jego twarz ściągnęła się, przemknęły po niej rozpacz i pragnienie, w oczach lśniła nienawiść i strach.

— Lubię oglądać walczących mężczyzn, ale wy dwaj nie potrafilibyście nawet utrzymać się na nogach. — Przed oczyma Randa pojawiła się Lanfear, objęła wzrokiem całość zniszczeń. — Widzę, że nieźle się tu napracowaliście. Potraficie wyczuć ślady? To miejsce było w pewien sposób osłaniane. Nie zostawiliście z tej osłony nawet tyle, bym mogła zbadać, jak została spleciona.

Ciemne oczy rozbłysły nagle, uklękła na wprost Randa, spoglądając na to, co tulił w dłoniach.

— A więc o to mu chodziło. Myślałam, że wszystkie zostały zniszczone. Z tego jedynego, który widziałam, została tylko połowa. Piękna pułapka na jakąś nieostrożną Aes Sedai. — Wyciągnęła rękę, a on przycisnął mocniej ter’angreal do piersi. Jej uśmiech nie obejmował oczu. — Zatrzymaj go, pewnie. Dla mnie jest niczym więcej jak tylko posążkiem.

Powstała i otrzepała białą suknię z pyłu, choć w najmniejszej mierze nie było to konieczne. Kiedy uświadomiła sobie, że ją obserwuje, zatrzymała się i zaczęła szukać czegoś na zasłanym gruzem placu; w pewnej chwili jej oczy rozbłysły.

— To, czego używałeś, to był jeden z tych dwóch sa’angreali, o których ci mówiłam. Czułeś jego potęgę? Zastanawiam się, jakie to uczucie. — Wydawała się nieświadoma tego pragnienia, jakie wyraźnie zabrzmiało w jej głosie. — Z nimi, razem, moglibyśmy zdetronizować samego Wielkiego Władcę Ciemności. Moglibyśmy, Lewsie Therinie! Razem.

— Pomóż mi! — Asmodean pełzł ku niej niepewnie, na uniesionej twarzy malowała się trwoga. — Nie wiesz, co on zrobił. Musisz mi pomóc. Nigdy bym tutaj nie przybył, gdybyś mnie nie poprosiła.

— Co on zrobił? — odwarknęła. — Stłukł cię jak psa, ale i tak nawet w połowie nie na tyle, na ile zasłużyłeś. Nigdy nie miałeś w sobie zadatków na wielkość, Asmodean, potrafiłeś jedynie podążać śladem tych, którzy byli naprawdę wielcy.

W jakiś sposób Randowi udało się wstać, wciąż przyciskał do piersi posążek z kamienia i kryształu. W jej obecności nie będzie klęczał.

— Wy, Wybrani — wiedział, że drażnienie jej jest niebezpieczne, ale nie potrafił się powstrzymać — sami oddaliście swe dusze Czarnemu. Sami pozwoliliście, aby was ze sobą połączył.

Ile już razy musiał podejmować walkę z Ba’alzamonem? Ile razy, zanim zaczął podejrzewać, czym są te czarne struny?

— Odciąłem go od Czarnego, Lanfear. Odciąłem go!

Jej oczy rozszerzyły się, na twarzy odmalował przeżyty wstrząs, spoglądała to na niego, to na Asmodeana. Tamten płakał jak dziecko.

— Nie sądziłam, że to możliwe. Po co? Chcesz nawrócić go na Światłość? W nim niczego nie uda ci się zmienić.

— Przede wszystkim jest dalej tym samym człowiekiem, który sam poszedł na służbę Cienia — zgodził się Rand. — Powiedziałaś mi, jak słabo wy, Wybrani, ufacie sobie wzajemnie. Ciekawe, jak długo uda mu się zachować to wszystko w tajemnicy? Ilu z was uwierzy, że sam tego nie zrobił? Cieszy mnie, że uważasz to za niemożliwe, być może pozostali również tak pomyślą. Ty podsunęłaś mi pomysł, Lanfear. Mężczyzna, który nauczy mnie władania Mocą. Ale nie chciałem się uczyć od sługi Czarnego. A teraz już nie muszę. Może sobie być tym samym człowiekiem, ale nie ma wielkiego wyboru, nieprawdaż? Może zostać i uczyć mnie, w nadziei, że zwyciężę, albo może wierzyć, że pozostali nie skorzystają z okazji, by zwrócić się przeciwko niemu. Jak myślisz, co wybierze?

Asmodean, wciąż kucając na ziemi, patrzył na Randa szeroko rozwartymi oczyma, potem wyciągnął błagalnie dłoń w stronę Lanfear.

— Oni tobie uwierzą! Możesz im wszystko opowiedzieć! Gdyby nie ty, nigdy bym się tu nie znalazł! Musisz im powiedzieć! Jestem dalej wierny Wielkiemu Władcy Ciemności!

Lanfear również patrzyła na Randa. Po raz pierwszy chyba, odkąd ją znał, miała taką minę, jakby nie wiedziała, co zrobić.

— Co naprawdę pamiętasz, Lewsie Therinie? Ile w tobie jest z ciebie, a ile z pasterza? Taki jest właśnie ten plan, który byś opracował, kiedy my... — Zrobiła głęboki wdech, a potem odwróciła się do Asmodeana. — Tak, oni mi uwierzą. Kiedy im powiem, że przystałeś do Lewsa Therina. Wszyscy wiedzą, że skwapliwie przystajesz na te propozycje, z którymi wiążesz lepsze perspektywy dla siebie. Weź, proszę.

Pokiwała z zadowoleniem głową do swoich myśli.

— Kolejny drobny upominek dla ciebie, Lewsie Therinie. Ta tarcza przepuści odrobinę, wystarczająco jednak dużo, by mógł cię uczyć. Wraz z upływem czasu zacznie zanikać, ale przez długie miesiące nie będzie w stanie cię wyzwać, a po tym czasie nie będzie miał innego wyboru, jak zostać z tobą na zawsze. Nigdy nie był szczególnie sprawny w przebijaniu takich osłon; trzeba umieć wytrzymać ból, a on do tego nie jest zdolny.

— NIEEEEE! — Asmodean pełzł na czworakach w jej kierunku. — Nie możesz mi tego zrobić! Proszę, Mierin! Proszę!

— Na imię mam Lanfear! — Gniew oszpecił jej twarz, a Asmodean uniósł się w powietrze, z rozłożonymi ramionami i nogami; jego ubranie przylgnęło ściśle do ciała, skóra na twarzy zaczęła pękać, wyglądało to tak, jakby pod ciężki kamień podłożono kawałek masła.

Rand nie mógł jej pozwolić, by go zabiła, ale był zbyt zmęczony — nie potrafił bez wspomagania dotknąć Prawdziwego Źródła, ledwie potrafił je wyczuć, niejasną poświatę tuż poza granicami pola widzenia. Przez chwilę zaciskał dłonie na kamiennej statuetce mężczyzny z kryształową kulą. Jeżeli ponownie sięgnie przezeń do sa’angreala w Cairhien, to taka ilość Mocy być może go zabije. Zamiast tego skorzystał więc z ter’angreala, który miał za koszulą. Udało mu się przenieść słabiutki strumyczek, cienki niczym włos w porównaniu z możliwościami figurki, ale był nazbyt zmęczony, by zaczerpnąć więcej. Cisnął nim między dwoje Przeklętych, w nadziei, że przynajmniej odwróci jej uwagę.

Kurtyna rozgrzanego do białości ognia, wysoka na dziesięć stóp, uderzyła w przestrzeń między nimi smugą otoczoną wygiętą błękitną błyskawicą, wypalając głęboką na krok bruzdę w powierzchni placu, której wygładzone brzegi jaśniały światłem stopionej ziemi i skały. Ogień pomknął dalej i uderzył w żyłkowaną na zielono ścianę pałacu; eksplodowała i zawaliła się z łoskotem. Po jednej stronie wytopionej w ziemi pręgi Asmodean padł na bruk niczym szmaciana lalka, krew rzuciła mu się ustami i nosem; po drugiej Lanfear zachwiała się do tyłu, jakby coś w nią uderzyło, potem zaraz zwróciła się w stronę Randa. Ciężko dysząc z wysiłku, ponownie wypuścił saidina.

Przez chwilę furia gorzała w jej oczach, wykrzywiając twarz w ohydnym grymasie. Rand zrozumiał, że znajduje się na krawędzi śmierci. Po chwili wściekłość zniknęła z jej twarzy, z zaskakującą nagłością ustępując miejsca uwodzicielskiemu uśmiechowi.

— Nie, nie wolno mi go zabić. Nie po tym, jak włożyliśmy w całą sprawę tyle wysiłku. — Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, aby dotknąć śladu na jego szyi, który miał od czasu, gdy ugryzła go we śnie; jeszcze się nie zagoił. Nie pozwolił, by Moiraine się dowiedziała. — Wciąż nosisz mój znak. Czy mogę uczynić go trwałym?

— Czy zrobiłaś komuś krzywdę w Alcair Dal albo w którymś obozie?

Uśmiech nawet na moment nie zniknął z jej twarzy, ale pieszczota zmieniła swój charakter; palce zagięły się nagle, jakby chciały rozszarpać gardło.

— Na przykład komu? Myślałam, że już zrozumiałeś, iż nie kochasz tej małej wieśniaczki. Czy może chodzi o tę klaczkę Aielów?

Jadowity wąż. Kocha go śmiertelnie groźny, jadowity wąż...

„Światłości, pomóż mi!”

...a on nie ma pojęcia, jak mu przeszkodzić, gdy zechce ukąsić jego albo kogoś innego.

— Nie chcę, by komuś stała się krzywda. Wciąż ich potrzebuję. Mogą mi się przydać. — Te słowa przepełniły go bólem, choćby ze względu na dozę prawdy, jaką zawierały. Ale trzymanie kłów Lanfear z dala od Egwene i Moiraine, z dala od Aviendhy i wszystkich, którzy byli mu bliscy, warte było odrobiny bólu.

Odrzuciła do tyłu swoją piękną głowę i zaśmiała się, śmiechem przypominającym dźwięk dzwoneczków przy uprzęży.

— Pamiętam jeszcze, kiedy byłeś zbyt miękki, by kogokolwiek wykorzystać. Straszliwy w bitwie, twardy jak kamień i wyniosły niczym góra, ale otwarty jednocześnie i czuły jak dziewczyna! Nie, nie zrobię krzywdy żadnej z twoich cennych Aes Sedai ani żadnemu z twoich cennych Aielów. Nie zabijam bez powodu, Lewsie Therinie. Nawet nie wyrządzam krzywdy bez powodu.

Starannie omijała wzrokiem Asmodeana; z pobielałą twarzą, wciągając urywany oddech, półleżał, opierając się na jednej ręce; drugą ścierał krew z ust i brody.

Odwracając się powoli, Lanfear objęła spojrzeniem wielki plac.

— Zniszczyliście to miasto tak skutecznie, jakby szalała tu cała armia. — Ale to nie na zrujnowane pałace patrzyła, chociaż udawała, że tak jest. Jej wzrok błądził po placu zaścielonym stosami strzaskanych ter’angreali i kto wie czym jeszcze. W kącikach jej ust widoczne było napięcie. Kiedy na powrót odwróciła się do Randa, w ciemnych oczach migotały iskierki tłumionego gniewu. — Dobrze wykorzystaj jego lekcje, Lewsie Therinie. Pozostali wciąż czają się i czekają. Sammael, który tak ci zazdrości, Demandred ze swą nienawiścią, Rahvin opętany żądzą władzy. Jeszcze bardziej będą pragnęli cię zniszczyć... wbrew temu, czego byś się spodziewał... jeżeli... kiedy odkryją, że go posiadasz.

Jej oczy spoczęły na maleńkiej figurce w jego dłoniach i przez moment miał wrażenie, że rozważa pomysł odebrania mu jej. Nie po to, by tamci dali mu spokój, ale dlatego, że posiadając go, będzie zbyt potężny, by dała sobie z nim radę. Wcale nie był przekonany, czy potrafiłby ją powstrzymać, choćby zdecydowała się zrobić to gołymi rękami. W jednej chwili zastanawiała się, czy pozostawić ten ter’angreal w jego rękach, w następnej szacowała już rozmiary jego zmęczenia. Niezależnie od tego, co mówiła o miłości, zapewne zechce się znaleźć jak najdalej od niego, kiedy będzie już na tyle silny, by się nim swobodnie posługiwać. Powtórnie omiotła przelotnym spojrzeniem plac, zacisnęła usta w wąską kreskę, a potem nagle za jej plecami otworzyło się przejście, ale wiodące nie w czerń, lecz do czegoś, co wyglądało jak wnętrze komnaty o ścianach rzeźbionych w białym marmurze i obwieszonych jedwabnymi draperiami tej samej barwy.

— Którą z nich byłaś? — zapytał, kiedy ruszyła w stronę pomieszczenia widocznego po drugiej stronie przejścia. Przystanęła na moment, spojrzała na niego przez ramię i uśmiechnęła się niemalże nieśmiało.

— Myślisz, że potrafiłbym zmienić się w grubą, wstrętną Keille?

Dla podkreślenia niestosowności takiego przypuszczenia przesunęła dłońmi po swoim szczupłym ciele.

— A więc, Isendre. Smukła, piękna Isendre. Wiedziałam, że gdy już nabierzesz podejrzeń, to skierujesz je przeciwko niej. Mam dość w sobie dumy, aby nie bać się wyglądać grubo, kiedy to konieczne. — Uśmiech przemienił się w grymas obnażający zęby. — Isendre sądziła, że ma do czynienia ze zwykłymi Sprzymierzeńcami Ciemności. Nie zdziwiłabym się, gdyby teraz rozpaczliwie próbowała wytłumaczyć jakimś rozwścieczonym kobietom Aiel, dlaczego sporo ich złotych naszyjników i bransolet znajduje się na dnie jej skrzyni. Zresztą niektóre rzeczywiście ukradła.

— Wydawało mi się, że mówiłaś, iż nikomu nie wyrządziłaś krzywdy!

— Teraz znowu okazujesz miękkie serce. Także potrafię być wrażliwa i kobieca, kiedy tego chcę. Sądzę, że nie będziesz w stanie uchronić jej przed chłostą... zasługuje na nią, choćby za te spojrzenia, jakimi mnie ostatnio obrzucała... ale jeśli wrócisz szybko, może uda ci się uratować ją przed wygnaniem do tej spustoszonej ziemi, wyposażoną w jeden tylko worek z wodą. Oni szybko rozprawiają się ze złodziejami, jak się zdaje, ci Aielowie. — Zaśmiała się rozbawiona, kręcąc głową, jakby naprawdę była zadziwiona swoimi słowami. — Jakże różnią się od tych, którymi byli niegdyś. Mogłeś uderzyć Da’shaina w twarz, a on tylko zapytałby, czym sobie zasłużył. Uderzyłbyś drugi raz i zapytałby, czy cię nie obraził. I nic by się nie zmieniło, gdybyś nawet robił to całymi dniami.

Obrzuciła Asmodeana z ukosa pogardliwym spojrzeniem i dodała:

— Ucz się dokładnie i szybko, Lewsie Therinie. Mam zamiar władać razem z tobą, a nie patrzeć, jak zabija cię Sammael albo jak Graendal włącza cię do swej kolekcji przystojnych młodych mężczyzn. Ucz się intensywnie i szybko.

Weszła do komnaty białych marmurów i jedwabi; przejście obróciło się jakby, potem skurczyło, aż wreszcie zniknęło.

Rand po raz pierwszy, odkąd się pojawiła, pozwolił sobie odetchnąć spokojniej. Mierin. Imię, które pamiętał ze swej drogi przez las kolumn. Kobieta, która w Wieku Legend odkryła więzienie Czarnego, która je otworzyła. Czy wiedziała, czym jest? W jaki sposób udało jej się uniknąć śmierci w tamtej straszliwej katastrofie, którą oglądał? Nawet po tym wszystkim zdecydowała się oddać Czarnemu?

Asmodean z wysiłkiem gramolił się na nogi, zachwiał się i omal nie upadł znowu. Przestał już krwawić, chociaż strużki zaschniętej krwi wciąż znaczyły drogę od jego uszu aż do szyi, rozmazane plamy zaś szpeciły okolice ust i podbródek.

— To właśnie dzięki mojej więzi z Wielkim Władcą mogłem dotykać saidina i nie oszaleć — powiedział ochryple. — Wszystko, czego udało ci się dokonać, to uczynić mnie tak samo podatnym na działanie skazy, jak ty sam jesteś. Równie dobrze mógłbyś mi pozwolić odejść. Nie jestem szczególnie dobrym nauczycielem. Wybrała mnie tylko dlatego, że...

Zagryzł wargi, jakby zapragnął cofnąć wymówione dopiero co słowa.

— Ponieważ nie ma nikogo innego — dokończył za niego Rand i odwrócił się.

Na drżących nogach pokonał szeroki plac, przedzierając się przez sterty gruzu. On i Asmodean zostali odrzuceni od Avendesory na połowę odległości zajmowanej przez las kolumn. Kryształowe cokoły leżały obok przewróconych posągów mężczyzn i kobiet; niektóre zostały strzaskane na drzazgi, inne nawet nie były draśnięte. Dziwne formy metalu, kryształu i szkła leżały bezładnie wymieszane ze sobą, ale czarna metalowa kolumna stała wyprostowana, wciąż nieprawdopodobnie balansując na swej podstawie. Cały plac wyglądał w ten sam sposób.

Oddalając się od wielkiego drzewa, znalazł po krótkich poszukiwaniach to, czego szukał. Rozkopując szczątki skręconej szklanej tulei, odkrył proste, rzeźbione krzesło z czerwonego kryształu, aż wreszcie podniósł z ziemi wysoką na stopę figurkę kobiety w długiej szacie z poważną twarzą, odrobioną w białym kamieniu; w jednej dłoni trzymała kryształową kulę. Nienaruszona. Bezużyteczna dla niego, czy też dla jakiegokolwiek mężczyzny, podobnie jak jej bliźniaczy męski odpowiednik był najzupełniej bezużyteczny dla Lanfear. Rozważał jej zniszczenie. Jeden zamach ramieniem i ta kryształowa kula z pewnością rozpryśnie się na kamieniach bruku.

— Ona tego właśnie szukała. — Nie spostrzegł, że Asmodean poszedł za nim. Teraz krzywiąc się, zdrapywał zaschniętą krew z twarzy. — Wydarłaby ci serce, byle tylko móc ją dostać w swe ręce.

— Albo tobie za to, że zachowałeś przed nią wszystko w tajemnicy. Ona mnie kocha.

„Światłości, pomóż mi. To jak być kochanym przez wściekłego wilka!”

Po chwili ułożył statuetkę w zagięciu ramienia, obok męskiej. Może się jeszcze do czegoś przydać.

„Nie chcę już niczego niszczyć”.

Jednak kiedy rozejrzał się dookoła, dostrzegł coś, co nie było znamieniem zniszczenia. Mgła niemalże całkowicie rozwiała się już ponad zrujnowanym miastem, tylko kilka postrzępionych pasm jeszcze dryfowało między budowlami, wciąż stojącymi w promieniach zachodzącego słońca. Dno doliny nachylało się teraz pod dosyć ostrym kątem w kierunku południa, a z wielkiej bruzdy biegnącej przez miasto wyciekała woda, studnia musiała sięgać do miejsca, gdzie znajdowało się głęboko ukryte podziemne morze. Niższa część doliny prawdopodobnie się już wypełniła. Jezioro. Ostatecznie może sięgnąć nawet do samego miasta. Jezioro długości nawet trzech mil w krainie, w której dziesięciostopowy staw ludzie nazywali cudem. Kiedyś przyjdą do tej doliny, aby w niej zamieszkać. Niemalże widział już góry poprzecinane tarasami, na których dojrzewają plony. Będą kultywować Avendesorę, ostatnie drzewo chora. Odbudują Rhuidean. Pustkowie będzie miało swoje miasto. Być może nawet uda mu się dożyć takiego wieku, że to ujrzy.

Posługując się ter’angrealem przedstawiającym małego człowieczka z mieczem, dał radę otworzyć przejście w czerń. Asmodean niechętnie przeszedł przez nie razem z nim, parsknął cicho, kiedy pojawił się pojedynczy rzeźbiony stopień, ledwie mieszczący ich dwóch. Wciąż był tym samym człowiekiem, który zdecydował się służyć Czarnemu. Jego wyrachowane spojrzenia spode łba były tego wystarczającym przypomnieniem, jeśli Rand w ogóle czegoś takiego potrzebował.

Wymienili tylko kilka zdań, gdy żeglowali przez mrok.

Za pierwszym razem Rand powiedział:

— Nie mogę nazywać cię Asmodeanem.

Mężczyzna zadrżał.

— Zwali mnie Joar Addam Nesossin — powiedział w końcu. Brzmiało to tak, jakby się właśnie obnażył albo coś utracił.

— Tak również nie mogę na ciebie mówić. Kto może wiedzieć, na jakim strzępie zapisano gdzieś kiedyś twe imię? Chodzi o to, by nikt cię nie zabił, podejrzewając, że jesteś Przeklętym. — I żeby nikt nie podejrzewał również jego, iż ma Przeklętego za nauczyciela. — Będziesz musiał być dalej Jasinem Nataelem, jak sądzę. Bard Smoka Odrodzonego. Wymówka wystarczająco dobra, byś mógł przebywać obok mnie.

Natael skrzywił się, ale nic nie powiedział.

Kilka chwil później Rand przemówił po raz drugi:

— Pierwszą rzeczą, jakiej mnie nauczysz, będzie, jak strzec swoich snów.

Mężczyzna tylko pokiwał głową w ponurym milczeniu. Mógł sprawić jeszcze kłopoty, ale na pewno nie będą się mogły równać z kłopotami, jakie mogła sprowadzić na niego niewiedza.

Zatrzymali się, a Rand ponownie wygiął rzeczywistość. Przejście otworzyło się na skalny występ w Alcair Dal.

Deszcz już przestał padać, ale skąpane w cieniach wieczoru dno kanionu było wciąż jeszcze mokre, pokryte błotem. Aielów było mniej niż przedtem, brakowało jakiejś jednej czwartej. Walki jednak ustały. Popatrzył na kamienny stopień, gdzie Moiraine, Egwene, Aviendha oraz pozostałe Mądre dołączyły do wodzów klanów, rozmawiających z Lanem. Mat przykucnął w pewnej odległości od nich, z rondem kapelusza głęboko naciągniętym na oczy i czarnym drzewcem włóczni wspartym o ramię, Adelin i pozostałe Panny stały obok niego. Wszyscy otworzyli szeroko oczy, kiedy Rand wyszedł z przejścia, a ich zdziwienie stało się jeszcze większe, gdy spostrzegli maszerującego za nim Nataela w podartym, lśniącym czerwonym kaftanie, ozdobionym białą koronką. Mat, uśmiechając się szeroko, poderwał się na nogi, a Aviendha pozdrowiła go lekkim uniesieniem dłoni. Aielowie zebrani w wąwozie patrzyli na wszystko w całkowitym milczeniu.

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Rand przemówił;

— Adelin, czy mogłabyś wysłać kogoś na teren, gdzie będziecie świętować, i przekazać tamtym, by przestały bić Isendre? Ona wcale nie jest aż taką złodziejką, jak sądzą.

Kobieta o jasnych włosach wyglądała na zaskoczoną, jednak natychmiast porozmawiała z jedną z Panien, która pobiegła wykonać polecenie.

— Skąd się o tym dowiedziałeś? — wykrzyknęła Egwene, a Moiraine gwałtownie weszła jej w słowo: — Gdzie byłeś? Jak?

Spojrzenie ciemnych oczy przeskakiwało od niego ku Nataelowi, opanowanie Aes Sedai gdzieś się zapodziało. A Mądre...? Melaine o włosach barwy słońca wyglądała na zdecydowaną wydrzeć z niego odpowiedzi, choćby nawet gołymi rękoma. Bair patrzyła z nachmurzoną miną, jakby żywiła podobne zamiary. Amys poprawiła szal i przeczesała palcami włosy, na pozór niezdolna się zdecydować, czy czuje ulgę czy też złość.

Adelin podała mu kaftan, wciąż jeszcze wilgotny. Owinął weń dwie kamienne figurki. Moiraine oczywiście również je dostrzegła. Nawet jeśli coś podejrzewała, nie mogła mieć pewności, czym są, on postanowił zaś ukryć je, jak tylko będzie można najlepiej, ukryć przed wszystkimi. Jeżeli nie mógł zaufać sobie, mając do dyspozycji moc Callandora, to jakże mógłby w przypadku tak potężnego sa’angreala? Musi je schować, do czasu, aż nie dowie się więcej na temat kontrolowania takiej potęgi siebie samego również.

— Co się tu stało? — zapytał, a usta Aes Sedai zacisnęły się, kiedy zrozumiała, że zupełnie zignorował jej pytania. Egwene wyglądała na równie niezadowoloną.

— Shaido odeszli, poszli za Sevanną i Couladinem — odrzekł Rhuarc. — Wszyscy, którzy zostali, uznają w tobie Car’a’carna.

— Nie tylko Shaido odeszli. — Pomarszczoną twarz Hana wykrzywił smutek. — Niektórzy z moich Tomanelle odeszli również. I Goshien, i Shaarad, i Chareen.

Jheran i Erim pokiwali głowami, najwyraźniej ich odczucia były podobne.

— Nie poszli z Shaido — zagrzmiał wysoki Bael — ale jednak odeszli. Rozniosą wieści na temat tego, co się tutaj wydarzyło, tego, co im objawiłeś. To wszystko źle się odbyło. Widziałem mężczyzn porzucających włócznie i uciekających!

„On was zwiąże i zniszczy was”.

— Żaden z Taardad nie odszedł — wtrącił Rhuarc, bez szczególnej dumy, zwyczajnie stwierdzając fakt jedynie. — Gotowi jesteśmy pójść za tobą, dokądkolwiek nas poprowadzisz.

Dokądkolwiek poprowadzi. Nie skończył jeszcze z Shaido, z Couladinem, z Sevanną. Przebiegł wzrokiem po Aielach zgromadzonych na zboczach kanionu i dostrzegł zszokowane twarze, mimo to zdecydowali się pozostać. Jacy musieli być ci, którzy uciekli? Jednak Aielowie byli tylko środkiem do celu. Musiał cały czas o tym pamiętać.

„Muszę być twardszy nawet od nich”.

Jeade’en czekał przy krawędzi skalnego progu obok wierzchowca Mata. Gestem ręki nakazując Nataelowi, by trzymał się blisko, Rand wspiął się na siodło, zaimprowizowany z kaftana tłumoczek trzymał ostrożnie pod pachą. Skrzywiwszy usta, niedawny Przeklęty podszedł, by stanąć przy jego strzemieniu. Adelin i pozostałe Panny zeskoczyły na ziemię, formując wokół nich krąg, a ku jego zaskoczeniu, Aviendha zeszła również, aby zająć swe zwykłe miejsce po jego prawej ręce. Mat jednym skokiem dosiadł Oczka.

Rand obejrzał się przez ramię na ludzi stojących na skalnym stopniu. Wszyscy patrzyli na niego, czekali.

— Droga powrotna będzie długa. — Bael odwrócił twarz. — Długa i krwawa.

Twarze Aielów nie zmieniły wyrazu. Egwene wyciągnęła dłoń w jego stronę, w oczach miała ból, ale zignorował ją.

— Zacznie się, kiedy przybędą pozostali wodzowie klanów.

— Zaczęła się dawno temu — cicho powiedział Rhuarc. — Pytanie brzmi, gdzie i jak się skończy?

Na to Rand nie umiał znaleźć odpowiedzi. Zawrócił srokacza i ruszył wolno po dnie wąwozu, otoczony swą osobliwą świtą. Aielowie rozstępowali się, przepuszczając go, oni również patrzyli i czekali. Chłód nocy powoli zaczynał dawać się we znaki.


A kiedy krew spryskała ziemię, na której już nic nie mogło wyrosnąć, pojawiły się Dzieci Smoka, Lud Smoka, uzbrojony, by zatańczyć ze śmiercią. I on wyprowadził ich ze spustoszonej ziemi, a oni niczym nawałnica runęli na świat.

Z Koła Czasu autorstwa Sulamein so Bhagad, głównego historyka Dworu Słońca, czwarty wiek.

Загрузка...