Elayne z wysiłkiem otworzyła zasuwę przy poręczy swego fotela i rzuciła się za nimi, niemal zderzając się z Nynaeve przy drabinie. Statek nadal się kołysał, ale już nie tak gwałtownie. Nie wiedząc, czy przypadkiem nie toną, popchnęła wyprzedzającą ją Nynaeve, ponaglając do szybszej wspinaczki.
Po pokładzie biegali członkowie załogi, badając olinowanie albo wychylając się za burtę, by sprawdzić kadłub, krzyczeli coś o trzęsieniu ziemi. Takie same okrzyki wznosili również ludzie na przystani, ale Elayne wiedziała lepiej, mimo że po molo wciąż toczyły się jakieś przedmioty, statki zaś nadal się kolebały.
Popatrzyła w stronę Kamienia. Ogromna forteca była nieruchoma z wyjątkiem wirujących dookoła chmar przestraszonych ptaków oraz jasnego sztandaru, leniwie powiewającego w pojedynczych podmuchach wiatru. Najmniejszego śladu, że cokolwiek naruszyło górujący masyw. To jednak był Rand. Nie miała wątpliwości.
Odwróciła się i zobaczyła przed sobą Nynaeve. Ich oczy spotkały się na długą chwilę.
— To byłby niezły pasztet, gdyby uszkodził statek — powiedziała w końcu Elayne. — Jakim sposobem mamy się dostać do Tanchico, jeśli będzie stale podrzucał statkami?
„Światłości, jemu nie może się nic stać. Nic nie będę w stanie zrobić, jeśli coś mu się stało. Nic mu nie jest. Na pewno”.
Nynaeve dotknęła uspokajająco jej ramienia.
— Bez wątpienia ten twój drugi list dotknął jakiegoś czułego miejsca. Mężczyźni zawsze przesadzają, gdy pozwolą sobie na upust emocji, to cena za umożliwienie im bycia sobą. Może on jest Smokiem Odrodzonym, ale musi się nauczyć, jak mężczyzna winien zachowywać się względem kobiety... A co oni tam robią’?
To „oni” odnosiło się do dwóch mężczyzn, którzy stali w tłumie krzątających się po pokładzie marynarzy. Jednym był Thom Merrilin, ubrany w swój płaszcz barda, z harfą i fletem na plecach oraz tobołkiem, który leżał u jego stóp obok sfatygowanej drewnianej skrzynki zamykanej na zamek. Drugim był szczupły, przystojny Tairenianin w średnim wieku, ciemnowłosy, ubrany w słomkowy kapelusz w kształcie spłaszczonego stożka i pospolity kaftan, który mocno opinał tors, a dalej rozszerzał się niczym krótka spódnica. Przy pasie podtrzymującym kaftan wisiał ząbkowany łamacz mieczy, ponadto mężczyzna wspierał się na kiju z jasnego, karbowanego drewna, dokładnie jego wzrostu i nie grubszym od jego kciuka. Z ramienia zwisała obwiązana sznurkiem kwadratowa paczka. Elayne znała go: nazywał się Juilin Sandar.
Było oczywiste, że ci dwaj się nie znają, bo mimo iż stali niemal ramię przy ramieniu, to całą postawą demonstrowali sztywną powściągliwość. Uwagę za to kierowali w tę samą stronę, dzieląc ją jednako między Mistrzynię Żeglugi, która zdążała w stronę rufy, oraz Elayne i Nynaeve; najwyraźniej zdenerwowani, maskowali to pełnym animuszu popisem pewności siebie. Thom szczerzył zęby w uśmiechu, gładził długie, siwe wąsy i za każdym razem, gdy spojrzał na nie obie, kiwał głową; Sandar zaś bił uroczyste, ostentacyjne ukłony.
— Nie jest uszkodzony — oznajmiła Coine, wspinając się na drabinę. — Mogę wypłynąć za godzinę, jeśli jest to wam miłe. Cóż, nawet wcześniej, gdy uda się szybko znaleźć jakiegoś taireńskiego pilota. W innym wypadku płynę bez niego, choć to oznacza, że już nigdy nie będzie mi dane wrócić do Łzy. — Przeniosła ich śladem wzrok na dwóch mężczyzn. — Proszą o przewóz, bard do Tanchico, a ten łowca złodziei wszędzie tam, dokąd wy podróżujecie. Nie mogę im odmówić, ale... — Ciemne oczy wróciły do Elayne i Nynaeve. — Zrobię to, jeśli mnie poprosicie.
Niechęć do łamania obyczajów walczyła w jej głosie z... Pragnieniem udzielenia im pomocy? Służenia Coramoorowi?
— Ten łowca złodziei to dobry człowiek, mimo że przykuty do lądu. Bez urazy, na Światłość. Tego barda nie znam, ale przecież bard może ożywić podróż i rozjaśnić godziny ciężkiej pracy.
— Znasz pana Sandara? — spytała Nynaeve.
— Dwukrotnie odnalazł tych, którzy nas ograbili, i to szybko. Innemu człowiekowi z lądu zabrałoby to więcej czasu, tak więc ten może prosić nas o przysługę. Widzę, że wy też go znacie. Czy życzycie sobie, bym mu odmówiła?
Nadal się czuło jej niechęć.
— Najpierw sprawdźmy, dlaczego tutaj są — oświadczyła Nynaeve kategorycznym tonem, który nie wróżył dobrze żadnemu z tamtych dwóch.
— Być może to ja powinnam porozmawiać — zaproponowała Elayne, łagodnie, lecz stanowczo. — Dzięki temu ty będziesz mogła ich obserwować i w ten sposób dowiemy się, czy czegoś nie ukrywają.
Nie dodała, że dzięki temu Nynaeve nie będzie miała okazji puścić wodzy swoim humorom, ale krzywy uśmiech przyjaciółki mówił, że i tak domyśliła się nie wypowiedzianych słów.
— Proszę bardzo, Elayne. Będę ich obserwowała. Być może ty z kolei mogłabyś dopilnować, bym zachowała spokój. Wiesz, jak to jest, gdy człowiek za bardzo się podnieca.
Elayne musiała się roześmiać.
Obaj wyprostowali się, gdy do nich podeszły. Dookoła krzątali się członkowie załogi, którzy zgodnie z rozkazami Mistrzyni wspinali się po olinowaniu, ciągnęli jakieś liny, odwiązywali jedne rzeczy i przywiązywali inne. Biegali wokół czworga ludzi z lądu, ledwie na nich zerkając.
Elayne z namysłem przyjrzała się Thomowi Merrilinowi. Była pewna, że nigdy wcześniej nie widziała barda, zanim nie pojawił się w Kamieniu, a jednak uderzyło ją w nim coś znajomego. Nawet jeśli to nie było prawdopodobne. Bardowie występowali przeważnie po wsiach, a jej matka z pewnością żadnego nie zaprosiła do pałacu w Caemlyn. Jedyny bard, jakiego Elayne sobie przypominała, występował we wsiach w okolicy majątków matki, ale z pewnością nie był podobny do tego siwowłosego mężczyzny o wyglądzie jastrzębia.
Postanowiła, że najpierw porozmawia z łowcą złodziei, który upierał się, by tak go tytułować. Przypomniała sobie, że tych, których gdzie indziej określano jako łapaczy złodziei, w Łzie nazywano łowcami złodziei.
— Panie Sandar — zaczęła z powagą. — Być może pan nas nie pamięta. Jestem Elayne Trakand, a to moja przyjaciółka, Nynaeve al’Meara. Jak rozumiem, chce pan podróżować do tego samego miejsca przeznaczenia co my. Czy mogę spytać dlaczego? Ostatnim razem, gdyśmy się spotkali, nie przysłużył się pan nam najlepiej.
Mężczyzna nawet nie mrugnął słysząc, że mógłby ich nie pamiętać. Omiótł spojrzeniem ich dłonie, odnotowując brak pierścieni. Jego ciemne oczy wychwytywały wszystko i rejestrowały w pamięci.
— Oczywiści, że pamiętam, pani Trakand, i to dobrze. Jeśli mi jednak wybaczysz, to ostatnim razem wspólnie z Matem Cauthonem wyciągnęliśmy was obie z wody, zanim zdążyły was dopaść srebrawy.
Nynaeve chrząknęła, ale niezbyt głośno. To była cela, nie woda, i Czarne Ajah, nie zaś srebrawy. Nynaeve w szczególności nie lubiła, jak jej przypominano, że wtedy naprawdę potrzebowały pomocy. Rzecz jasna, gdyby nie Juilin Sandar, nie znalazłyby się w tamtej celi. Nie, to nie było całkiem uczciwe. Prawdziwe, lecz nie do końca uczciwe.
— Wszystko bardzo dobrze — odparła z werwą Elayne — ale nadal nam nie mówisz, dlaczego chcesz jechać do Tanchico.
Zrobił głęboki wdech i zmierzył Nynaeve czujnym wzrokiem. Elayne nie była pewna, czy jej się podoba, że Sandar jest bardziej ostrożny wobec przyjaciółki niż wobec niej.
— Zostałem wygnany z własnego domu nie dalej jak pół godziny temu — powiedział z rozwagą — przez człowieka, którego znacie, jak mi się zdaje. Wysoki mężczyzna z kamienną twarzą, zwie się Lan. — Brwi Nynaeve uniosły się lekko. — Przyszedł w imieniu innego waszego znajomego. Pewnego... pasterza, tak mi powiedziano. Otrzymałem pokaźną ilość złota i przykazano mi, że mam wam towarzyszyć. Wam obydwóm. Powiedziano mi, że jeśli nie powrócicie całe i zdrowe z tej wyprawy... Może powiem, że wówczas lepszym wyjściem dla mnie byłoby się utopić niż wracać? Lan wyrażał się dobitnie, a ów... pasterz w swoim liście używał słów nie mniej jednoznacznych. Mistrzyni Żeglugi mówi, że nie przewiezie mnie, jeśli wy się nie zgodzicie. Nie brak mi pewnych umiejętności, które mogą się okazać użyteczne.
Kij zawirował w jego dłoniach ze świstem i znieruchomiał. Palce dotknęły łamacza mieczy przy biodrze, z wyglądu podobnego do krótkiego miecza o ząbkowanej krawędzi umożliwiającej chwytanie ostrzy.
— Mężczyźni zawsze znajdą sposób, by obejść wydane im polecenia — mruknęła Nynaeve głosem, który nie zabrzmiał miło.
Elayne tylko skrzywiła się nieznacznie. Rand go przysłał? Pewnie nie przeczytał przedtem tego drugiego listu.
„Ażeby sczezł! Po co on tak przesadza? Nie ma już czasu na wysłanie kolejnego listu, a zresztą byłby zapewne jeszcze bardziej skołowany, gdybym to zrobiła. Wyszłabym na jeszcze większą idiotkę. Ażeby sczezł!”
— A ty, panie Merrilin? — spytała Nynaeve. — Czyżby pasterz wysłał w ślad za nami również barda? Albo może po prostu drugiego mężczyznę? Żebyś nas zabawiał żonglowaniem i połykaniem ognia?
Dotychczas Thom uważnie lustrował wzrokiem Sandara, ale teraz natychmiast spojrzał na nią i wykonał elegancki ukłon, psując go jednak zbyt skomplikowanym wywijaniem pokrytego łatkami płaszcza.
— Nie pasterz, pani al’Meara. Dama, którą wspólnie znamy, poprosiła — poprosiła! — bym wam towarzyszył. Dama, którą ty i ów pasterza spotkaliście równocześnie w Polu Emonda.
— Po co? — podejrzliwie spytała Nynaeve.
— Ja również dysponuję użytecznymi umiejętnościami — odparł Thom, zerkając przy tym na łowcę złodziei. — Innymi niż żonglerka. A poza tym byłem kilka razy w Tanchico. Znam dobrze to miasto. Mogę wam powiedzieć, gdzie znaleźć dobrą gospodę i które dzielnice są równie niebezpieczne za dnia jak po zmierzchu, a także kogo należy przekupić, by Straż Obywatelska nie interesowała się nazbyt dokładnie waszymi poczynaniami. Oni szczególnie obserwują obcych. Mogę okazać się wam pomocny na wiele jeszcze rozmaitych sposobów.
Pod wpływem tego poufałego tonu Elayne poczuła, że znowu coś ją łaskocze w zakamarku pamięci. Zanim sobie uświadomiła, co robi, podniosła rękę i szarpnęła jeden z jego długich, siwych wąsów. Drgnął nerwowo, a ona przycisnęła dłonie do ust, cała oblewając się purpurą.
— Wybacz mi. Wydało... Wydało mi się, że już to kiedyś robiłam. Chciałam... Przepraszam.
„Światłości, czemu ja to zrobiłam? On pewnie pomyśli, że jestem skończoną kretynką”.
— Pamiętałbym — odparł bardzo oficjalnie.
Miała nadzieję, że się nie obraził. Trudno to było stwierdzić na podstawie wyrazu jego twarzy. Mężczyźni obrażają się, kiedy powinni być rozweseleni, i weselą się, gdy się ich obraziło. Jeśli mają zamiar wspólnie podróżować... Dopiero teraz pojęła, że pozwoli im jechać.
— Nynaeve? — zapytała.
Tamta naturalnie w lot zrozumiała nie wypowiedziane pytanie. Przyjrzała się dokładnie obu mężczyznom, po czym skinęła głową.
— Mogą jechać. O ile zgodzą się postępować tak, jak im się każe. Nie pozwolę, by jakiś mężczyzna z wełną zamiast mózgu postępował wedle własnego widzimisię i narażał nas na niebezpieczeństwo.
— Jak każesz, pani al’Meara — odparł natychmiast Sandar kłaniając się, natomiast Thom powiedział:
— Bardowie to wolne duchy, ale obiecuję, że nie narażę was na żadne niebezpieczeństwo. Daleki jestem od tego.
— Tak jak kazałam — rzekła dobitnie Nynaeve. — Twoje słowo, bo w przeciwnym razie popatrzysz sobie z przystani na odpływający statek.
— Atha’an Miere nie odmawiają nikomu przewozu, Nynaeve.
— Tak sądzisz? Czyżby tylko łowcy złodziei — Sandar skrzywił się — powiedziano, że potrzebuje naszej zgody? Zrób, jak ci się każe, szanowny panie Merrilin.
Thom podrzucił swą siwą głowę niczym krnąbrny koń i ciężko westchnął, ale wreszcie przytaknął.
— Moje słowo, pani al’Meara.
— Bardzo dobrze zatem — powiedziała pojednawczym tonem Nynaeve. — Załatwione. Obaj teraz poszukajcie Mistrzyni Żeglugi i przekażcie jej, że uprzejmie ją proszę, by znalazła dla was obu jakąś norę, gdzieś na uboczu w miarę możliwości. A teraz zejdźcie z oczu. Migiem.
Sandar ukłonił się ponownie i oddalił się. Thom był wyraźnie wstrząśnięty, jednak dołączył do niego, sztywno wyprostowany.
— Nie jesteś dla nich zbyt surowa? — spyta Elayne, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem jej głosu. Nie zabrało im to nazbyt dużo czasu, biorąc pod uwagę harmider panujący na pokładzie. — W końcu rzeczywiście musimy wspólnie podróżować. „Łagodnymi słowy pozyskujesz łagodnych towarzyszy”.
— Najlepiej od razu zacząć postępować z nim tak, jak mamy zamiar w przyszłości. Elayne, Thom Merrilin wie doskonale, że nie jesteśmy pełnymi Aes Sedai. — Mówiąc to, zniżyła głos i rozejrzała się dookoła. Nikt z załogi w ogóle na nie nie patrzył, z wyjątkiem Mistrzyni Żeglugi, która stała w głębi rufy i wysłuchiwała wysokiego barda oraz łowcę złodziei. — Mężczyźni dużo gadają, taki ich obyczaj, więc Sandar dowie się dostatecznie prędko. Aes Sedai kłopotu by nie stwarzali, ale dwóm Przyjętym...? Daj im choć cień szansy, a obaj będą robić rzeczy, które właśnie ich zdaniem są najlepsze, nie bacząc, czego my będziemy chciały. Ja nie mam zamiaru dawać im najmniejszej choćby szansy.
— Może masz rację. Myślisz, że wiedzą, dlaczego płyniemy do Tanchico?
Nynaeve pociągnęła nosem.
— Nie, bo w przeciwnym razie nie byliby tak optymistycznie nastawieni, jak mi się zdaje. I wolałabym im tego nie mówić, dopóki nie będziemy zmuszone. — Obdarzyła Elayne znaczącym spojrzeniem, nie musiała nadmieniać, że gdyby to od niej zależało, Mistrzyni Żeglugi nie dowiedziałaby się również. — A oto przysłowie dla ciebie: „Pożyczaj kłopoty, a będziesz musiała dziesięciokrotnie spłacać dług”.
— Mówisz, jakbyś im nie ufała, Nynaeve. — Wolałaby wprost stwierdzić, że przyjaciółka zachowuje się dokładnie tak, jak Moiraine, ale Nynaeve takie porównanie na pewno by się nie spodobało.
— A możemy? Juilin Sandar już raz nas kiedyś zdradził. Tak, tak, nie znam człowieka, który zdołałby tego uniknąć w jego sytuacji, niemniej wychodzi dokładnie na to samo. A poza tym Liandrin i jej wspólniczki znają jego twarz. Będziemy musiały przebrać go w jakieś inne rzeczy. Może każe mu zapuścić włosy. Albo wąsy, podobne do tych chwastów pod nosem barda. Może to wystarczy.
— A Thom Merrilin? — spytała Elayne. — Moim zdaniem jemu możemy zaufać. Nie wiem dlaczego, ale ja wierzę mu jakoś instynktownie.
— Przyznał, że przysłała go Moiraine — powiedziała Nynaeve znużonym głosem. — Ale dlaczego właściwie się przyznał? Co takiego mu powiedziała, czego nam nie powtórzył? Czy ma nam pomóc, czy też wyznaczyła mu inne zadania? Moiraine tak często się bawi we własne gry, że ufam jej o tyle więcej niż Liandrin.
Rozstawiła kciuk i palec wskazujący na odległość połowy cala.
— Ona nas wykorzysta.., ciebie i mnie... posłuży się nami, jeśli to miałoby okazać się korzystne dla Randa. Albo raczej jeśli miałoby pomóc jej w realizacji tego, co dla Randa zaplanowała. Uwiązałaby go na smyczy jako pieska salonowego, gdyby mogła.
— Moiraine wie, co należy robić, Nynaeve.
Tym razem przyznała to z niechęcią. To, co Moiraine uznawała za konieczne, mogło pchnąć Randa na drogę wiodącą wprost do Tarmon Gai’don. Na drogę ku jego śmierci zapewne. W rękach Randa spoczywał los świata, przeznaczenie świata i przeznaczenie Randa splątane były ze sobą, będąc dla niej na równi cenne. Była niemądra — głupia i dziecinna — ale umiałaby wybrać między jednym a drugim.
— Ona wie znacznie więcej od niego — powiedziała, nadając swemu głosowi apodyktyczne brzmienie. — Więcej od nas.
— Być może — odparła Nynaeve — ale mnie się to wcale nie musi podobać.
Odwiązano liny na dziobie, wykwitły znienacka trójkątne żagle i „Tańczący po Falach” odbił od mola. Pojawiły się kolejne żagle, wielkie białe kwadraty i trójkąty, rzucono cumy i raker wielkim, gładkim łukiem wypłynął na środek rzeki, omijając zakotwiczone statki, które czekały na swą kolej w dokach, i skierował się na południe, w dół rzeki. Żeglarze z Ludu Morza radzili sobie ze swym statkiem niczym wprawny jeździec ze znakomitym wierzchowcem. To dziwne koło ze szprychami w jakiś sposób zastępowało rumpel, kręcił nim jeden z obnażonych do pasa członków załogi. Mężczyzna, z ulgą zauważyła Elayne. Mistrzyni Żeglugi i Poszukiwaczka Wiatru stanęły obok niego, Coine co jakiś czas wydawała rozkazy, bywało, po cichej konsultacji z siostrą. Toram przez jakąś chwilę trwał obok w pogotowiu, z twarzą, która mogła być wyrzeźbiona z pokładowej deski, a potem ukradkiem zszedł pod pokład.
Na rufie stał jakiś Tairenianin, zażywny mężczyzna ze strapioną miną, w brudnożółtym kaftanie z bufiastymi, szarymi rękawami — nerwowo zacierał ręce. Zagnano go na pokład zaraz po podniesieniu kładki; okazał się pilotem, który miał za zadanie poprowadzić „Tańczącego po Falach” w dół rzeki, zgodnie bowiem z wymogami lokalnego prawa żaden statek nie mógł minąć Palców Smoka bez taireńskiego pilota na pokładzie. Jego strapienie z pewnością powodowała świadomość, że jest najzupełniej zbędny, nawet bowiem jeśli wskazywał jakieś kierunki, to żeglarze Ludu Morza i tak na to nie zwracali uwagi.
Mrucząc coś, że sprawdzi, jak wygląda ich kajuta, Nynaeve zeszła na dół — pod pokład — Elayne natomiast rozkoszowała się wiejącą przez pokład bryzą i tym uczuciem, które zawsze towarzyszy wyruszaniu w drogę. Podróże, ulotna atmosfera oczekiwania na niezwykłości egzotycznych miejsc, których dotąd nie widziała, to samo w sobie stanowiło przyjemność. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego może jej się przydarzyć w życiu. Jako Dziedziczka Tronu Andor zapewne odbyłaby kilka oficjalnych wizyt na dworach innych krajów, kilka następnych po wstąpieniu na tron, wszystkie jednak byłyby skrępowane sztywnym ceremoniałem, stosownym dla osoby z jej pozycją. Zupełnie nie tak, jak teraz. Statek Ludu Morza i jego bosa załoga zmierzali ku morzu.
Słońce wspinało się coraz wyżej na nieboskłon, brzeg rzeki szybko sunął obok, statek mijał rzadkie skupiska kamiennych, farmerskich domostw i stodół. Wymarłe i samotne, pojawiały się i zostawały w tyle. Nie było natomiast żadnych wiosek. Łza nie godziła się, by nad rzeką, pomiędzy miastem a morzem, powstawały wioski, albowiem nawet najmniejsza mogła któregoś dnia stać się konkurencją dla stolicy. Wysocy Lordowie kontrolowali rozmiary wsi i miast w całym kraju za pomocą kroczącego podatku od nieruchomości, którego poziom zależał od liczby budynków w danej miejscowości. Elayne była przekonana, że arystokraci nigdy by nie pozwolili prosperować miastu Godan nad zatoką Remara, gdyby nie rzekoma konieczność silnego zaznaczenia obecności Łzy w pobliżu Mayene. W pewnym sensie z ulgą rozstała się z tym głupim narodem. Gdyby jeszcze nie musiała się rozstać z pewnym niemądrym mężczyzną...
Liczba łódek rybackich, przeważnie małych i zawsze otoczonych chmarami podnieconych mew i rybitw, rosła, im dalej na południe zapuszczał się „Tańczący po Falach”, szczególnie wtedy, gdy wniknął w labirynt kanałów, zwanych Palcami Smoka. Nierzadko — oprócz połaci trzcin i trawy nożowej, falujących na bryzie i przetykanych płaskimi wysepkami, na których rosły dziwaczne, powyginane drzewa z pajęczą plątaniną korzeni wystawioną na wiatr — widzieli jedynie ptaki oraz długie żerdzie służące do rozpinania sieci. Wielu rybaków łowiło ryby w gęstwinie trzcin, ale tam nie używali sieci. W jednym miejscu Elayne zauważyła kilka łódek przy samym skraju czystej wody, stojący na nich mężczyźni i kobiety zanurzali w wodnej roślinności liny zakończone hakami i wyciągali trzepoczące, prążkowane ryby długości ludzkiego ramienia.
Gdy tylko znaleźli się w delcie, ze słońcem nad głowami, taireński pilot zaczął nerwowo krążyć po pokładzie, kręcąc nosem na widok proponowanej mu miski z gęstym, mocno przyprawionym gulaszem z ryb oraz kawałka chleba. Elayne zjadła łapczywie swoją porcję, wycierając fajansową miskę ostatnim kęsem chleba, dzieliła jednak jego niepokój. Kanały, szerokie i wąskie, rozbiegały się we wszystkich kierunkach. Niektóre urywały się nagle, na ich oczach, tuż przed ścianą z trzcin. Trudno było przewidzieć, które znikną równie niespodzianie za następnym zakrętem. Coine nie zmniejszyła szybkości „Tańczącego po Falach”, nie wahała się też z wyborem drogi. Najwyraźniej wiedziała, którymi kanałami płynąć, a może wiedziała to Poszukiwaczka Wiatru, niemniej pilot stale coś mruczał pod nosem, jakby się spodziewał, że lada moment uderzą w brzeg.
Było już późne popołudnie, gdy nagle pojawiło się przed nimi ujście rzeki, za nim zaś bezkresna przestrzeń Morza Sztormów. Marynarze zrobili coś z żaglami, statek zakolebał się łagodnie i zatrzymał. Dopiero wtedy Elayne zauważyła dużą łódź wiosłową — niczym wodny żuk pełzła po powierzchni wody od strony wyspy, na której stało kilka samotnych, kamiennych budynków skupionych dookoła wysokiej, smukłej wieży. Na jej szczycie, pod sztandarem Łzy z trzema białymi półksiężycami na czerwono-złotym tle, widać było maleńkie figurki ludzi. Pilot przyjął sakiewkę, którą Coine podała mu bez słowa, i zszedł po drabinie do łodzi. Ledwie znalazł się na jej pokładzie, żagle ponownie załopotały i „Tańczący po Falach”, lekko wznosząc dziób, rozpruł pierwsze bałwany otwartego morza. Członkowie załogi rozpierzchli się po olinowaniu, by ustawić dodatkowe żagle, statek zaś pomknął na południowy zachód, oddalając się od lądu.
Kiedy ostatni, wąski skrawek ziemi zniknął za horyzontem, kobiety z Ludu Morza pozdejmowały bluzy. Wszystkie, nawet Mistrzyni Żeglugi i Poszukiwaczka Wiatru. Elayne nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Chodziły półnago, zupełnie się nie przejmując obecnością mężczyzn wokół. Juilin Sandar zdawał się przeżywać równie ciężkie chwile, to popatrywał na kobiety szeroko rozwartymi oczyma, to wbijał wzrok w pokład, aż wreszcie zwyczajnie schował się po prostu do kajuty. Elayne nie zrejterowała, nie miała ochoty łatwo się poddać. Uparła się za to przy czymś, co uznała za dopuszczalny kompromis — patrzyła ponad burtą na morze.
„Oni mają inne obyczaje — przypomniała sobie. — Byle tylko nie oczekiwali, że zrobię to samo”.
Ten pomysł sprawił, że omal nie wybuchnęła histerycznym śmiechem. Nie wiedzieć czemu, łatwiej się myślało o Czarnych Ajah. Inne obyczaje.
„Światłości!”
Niebo robiło się purpurowe, na horyzoncie mętniało złote słońce. Statek eskortowały stada delfinów, które koziołkowały i wyginały swe cielska w łuki tuż obok burty, a w pewnym oddaleniu, ponad powierzchnię wody wzbijały się ławice roziskrzonych, srebrnoniebieskich ryb i szybowały na rozpostartych na szerokość piędzi płetwach, dopiero po jakichś pięćdziesięciu krokach nurkując ponownie we wzburzonej, szarozielonej toni. Elayne prześledziła w osłupieniu kilkanaście takich lotów, dopóki ryby nie przestały się pojawiać.
W dostateczny zresztą zachwyt wprawiały wielkie, smukłe kształty delfinów, gwardia honorowa, która odprowadzała „Tańczącego po Falach” do miejsca, do którego należał. Rozpoznała je na podstawie opisów zawartych w książkach; książki powiadały też, że zdarzało się czasami, iż delfiny ratowały tonących, dowożąc ich na swych grzbietach do brzegu. Nie wierzyła w to z całym przekonaniem, ale urzekło ją piękno tej opowieści. Szła za nimi wzdłuż burty statku, do samego dziobu, gdzie figlowały na fali dziobowej, przewalając się na boki, by na nią popatrzeć, ani o cal nie zostając w tyle.
Dotarła prawie do samego czubka dziobu, nim się zorientowała, że już wcześniej miejsce to zajął Thom Merrilin; uśmiechał się z pewnym smutkiem do delfinów, a wiatr wzdymał poły jego kaftana jak chmurę żagli nad ich głowami. Zdążył się już uwolnić od swego dobytku. Naprawdę wyglądał znajomo, nie miała już najmniejszych wątpliwości.
— Czy coś pana martwi, panie Merrilin?
Spojrzał na nią z ukosa.
— Proszę, nazywaj mnie Thom, moja pani.
— Ależ oczywiście, Thom. Tylko nie moja pani. Tutaj jestem zwykłą panią Trakand.
— Jak pani sobie życzy, pani Trakand — odparł, uśmiechając się nieznacznie.
— Jak możesz patrzeć na te delfiny i jednocześnie czymś się trapić, Thom?
— One są wolne — mruknął takim tonem, że wcale nie była pewna, czy jest to odpowiedź na jej pytanie — nie muszą podejmować decyzji, nie muszą za nic płacić. Żadnych w świecie zmartwień, oprócz polowania na ryby, by mieć co jeść. I, jak sądzę, rekiny. A także morlwy. Oraz zapewne sto innych rzeczy, o których nie mam pojęcia. Zapewne nie ma co zazdrościć takiego życia.
— A zazdrościsz im?
Nie odpowiedział, ale pytanie przecież było i tak niedorzeczne. Chciała w jakiś sposób sprawić, żeby się znowu uśmiechnął. Nie, żeby się roześmiał. Z jakiegoś powodu była przekonana, że jeśli przymusi go do śmiechu, to sobie przypomni, gdzie go wcześniej widziała. Wybrała inny temat, taki, który mógł być bliższy jego sercu.
— Masz zamiar skomponować poemat o Rundzie, Thom? — Poematy tworzyli dworscy bardowie, nie zaś ci zwykli, ale drobne pochlebstwo nie mogło zaszkodzić. — Poemat o Smoku Odrodzonym. Wiesz, że Loial zamierza napisać książkę?
— Może i skomponuję, pani Trakand. Może. Jednak ani moje kompozycje, ani książka ogira nie zmienią niczego na dłuższą metę. Nasze historie nie wytrzymają ostatecznie próby czasu. Wraz z nastaniem nowego Wieku... — Skrzywił się i szarpnął wąsa. — On przecież może nadejść za rok albo dwa, jak się nad tym zastanowić. A czym się zaznaczy koniec tego Wieku? Przecież nie zawsze musi to oznaczać kataklizm na miarę Pęknięcia. Ale z kolei, jeśli wierzyć Proroctwom, na coś takiego się właśnie zapowiada. I w tym cały kłopot z proroctwami. Oryginał jest zawsze sformułowany w Dawnej Mowie, niekiedy również w Stylu Wzniosłym: jeżeli się z góry nie wie, jakie jest znaczenie danej frazy, to nie wiadomo też, jak ją ostatecznie zinterpretować. Przede wszystkim trudno stwierdzić, czy za podstawę interpretacji przyjąć znaczenie literalne czy sens przenośny kwiecistej warstwy znaczeniowej, która może wyrażać coś całkiem odmiennego?
— Mówiłeś o swych poematach — powiedziała, starając się wrócić do poprzedniej kwestii, ale Thom potrząsnął swą rozczochraną, siwą głową.
— Mówiłem o zmianach. Mój poemat, o ile go skomponuję, a także książka Loiala nie będą niczym więcej jak tylko ziarnem, i to jeśli dopisze nam szczęście. Ci, którzy znają prawdę, pomrą, a wnuki ich wnuków inaczej wszystko zapamiętają. Z kolei wnuki ich wnuków znowu coś przeinaczą. Dwa tuziny pokoleń i być może to ty, nie zaś Rand, staniesz się główną bohaterką wydarzeń.
— Ja? — spytała ze śmiechem.
— A może Mat albo Lan. Albo nawet ja. — Uśmiechnął się do niej szeroko, nadając swej zniszczonej twarzy niespodziewanie ciepły wyraz. — Thom Merrilin. Nie bard... jeno kto? Któż miałby wiedzieć? Nie ten, który połykał ogień, lecz ten, który nim zionął. Który miotał nim jak Aes Sedai.
Zrobił szeroki wymach połą kaftana.
— Thom Merrilin, tajemniczy bohater, ten, który obala góry i wynosi królów na trony. — Uśmiech przeszedł w serdeczny śmiech z głębi brzucha. — Rand al’Thor może mówić o szczęściu, jeśli następny Wiek poprawnie zapamięta choćby jego imię.
Miała rację, to nie było tylko wrażenie. Ta twarz, ten wesoły śmiech, naprawdę je pamiętała. Ale skąd? Trzeba go zmusić, by dalej mówił.
— Czy tak jest zawsze? Nie sądzę, by ktoś wątpił, że na przykład Artur Hawkwing był twórcą imperium. Zdobywcą całego, albo prawie całego, świata.
— Hawkwing, młoda damo? To prawda, on stworzył imperium, ale czy wierzysz, że on rzeczywiście dokonał tego wszystkiego, o czym rozpisują się książki, opowieści i poematy? Dokładnie tak, jak twierdzą? Że sam pokonał stu najlepszych żołnierzy wrogiej armii, jednego po drugim? Dwie armie stały spokojnie naprzeciw siebie, a tymczasem generał jednej z nich — i do tego król — staczał sto kolejnych pojedynków?
— Książki mówią, że to zrobił.
— Jednemu człowiekowi nie starczy czasu, który dzieli świt od zmierzchu, na sto pojedynków, dziewczyno.
Omal mu nie przerwała — dziewczyna? Była Dziedziczką Tronu Andor, a nie jakąś dziewczyną — ale Thoma już nie można było powstrzymać.
— A to są zdarzenia sprzed zaledwie tysiąca lat. Cofnijmy się jeszcze dalej, do najstarszych opowieści, jakie znam, z Wieku, który poprzedzał Wiek Legend. Czy Mosk i Merk rzeczywiście walczyli ognistymi włóczniami i czy w ogóle byli gigantami? Czy Elsbet była naprawdę królową całego świata, a Anla faktycznie jej siostrą? Czy to Anla rzeczywiście była Mądrą Doradczynią, a może był nią ktoś inny? Zapytajmy również, skąd bierze się kość słoniowa albo z jakiej rośliny wyrabia się jedwab. A może też pochodzi od jakichś zwierząt.
— Nie znam odpowiedzi na tamte pytania — odparła nieco sztywno Elayne, określenie „dziewczyna” wciąż jątrzyło jej serce — ale o kość i jedwab mógłbyś zapytać Lud Morza.
Znowu się roześmiał — tak jak liczyła, aczkolwiek to nadal nie pomagało, a tylko utwierdzało w pewności, że go zna — ale zamiast nazwać ją głupią, jak się po części spodziewała, odparł:
— Praktyczna i rzeczowa, zupełnie jak jej matka. Stąpa po ziemi obiema nogami, rzadko pozwalając porywać się fantazji.
Lekko zadarła podbródek sprawiając, że na jej twarzy pojawił się chłód. Mogła się podawać za zwykłą panią Trakand, ale teraz to było coś innego. Tajemnic tego sympatycznego staruszka nie miała ochoty rozplątywać, ostatecznie to pospolity bard, któremu nie wolno mówić o królowej tak poufałym tonem. Nie wiedzieć czemu, wyglądał na rozbawionego. Rozbawionego!
— Atha’an Miere tego też nie wiedzą — wyjaśnił. — Nie zwiedzają ziem położonych za Pustkowiem Aiel, jedynie te kilka mil opasujących nieliczne porty, do których im wolno zawijać. Porty ogradzają wysokie mury, ściśle strzeżone, więc nie można się nawet na nie wspiąć, by zobaczyć, co jest po drugiej stronie. A gdy jakiś ich statek przybije w innym miejscu — bądź statek, który nie jest ich własnością, choć tylko Ludowi Morza wolno pływać po tych wodach — to znika na zawsze razem z załogą. I to jest prawie wszystko, co mogę ci przekazać, mimo że tyle lat strawiłem na zadawaniu pytań, że aż mi się nie chce już dłużej o tym myśleć. Atha’an Miere strzegą swych sekretów, ale ja nie sądzę, że wiedzą więcej, niż skrywają. Udało mi się też wywiedzieć, że mieszkańców Cairhien traktowano identycznie w czasach, gdy jeszcze mieli prawo do podróżowania Jedwabnym Szlakiem przez Pustkowie. Cairhieńscy kupcy nigdy nie oglądali nic więcej prócz otoczonego murem miasta, a ci, którzy zapuszczali się dalej, znikali.
Elayne przyłapała się na tym, że przypatruje mu się tak samo jak delfinom. Co to za człowiek? Już dwa razy dała mu okazję do wyśmiewania się z niej — naprawdę był rozbawiony, przyznała z niechęcią — a jednak rozmawiał z nią poważnie jak... No cóż, jak ojciec z córką.
— Mógłbyś poszukać odpowiedzi na tym statku, Thom. Miał płynąć na wschód, dopóki nie przekonałyśmy Mistrzyni Żeglugi, by nas zabrała do Tanchico. Do Shary bodajże, jak zdradził Mistrz Cargo, na wschód od Mayene, a to przecież gdzieś za Pustkowiem.
Przypatrywał jej się przez chwilę.
— Do Shary, powiadasz? Jak żyję, nie słyszałem tej nazwy. Czy Shara to miasto czy kraj, a może jedno i drugie? Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej.
„Co ja takiego powiedziałam? — zastanawiała się. — Powiedziałam coś, co dało mu do myślenia. Światłości! Przyznałam, że namówiłyśmy Coine do zmiany planów”.
To niczego nie zmieniało, ale surowo zbeształa się w duchu. Nie mogło narobić szkody nieostrożne słowo wypowiedziane na użytek tego miłego staruszka, ale efektem podobnej nieostrożności w Tanchico mogła być śmierć, nie tylko jej, lecz również Nynaeve, nie wspominając już o łowcy złodziei i samym Thomie. O ile on rzeczywiście jest wyłącznie miłym staruszkiem.
— Thom, dlaczego płyniesz z nami? Tylko dlatego, bo poprosiła cię o to Moiraine?
Zatrzęsły mu się ramiona, zrozumiała, że powstrzymuje głośny śmiech.
— Kto wie, jak to z tym jest? Trudno odmówić Aes Sedai, gdy prosi o przysługę. Być może skusiły mnie perspektywy waszego miłego towarzystwa podczas podróży. A może stwierdziłem, że Rand jest już na tyle dorosły, by przez jakiś czas sam się sobą opiekował.
Wybuchnął głośnym śmiechem, a ona mimo woli zawtórowała mu. Ten siwowłosy człowiek miałby opiekować się Randem, co za pomysł. Spojrzał na nią i uczucie, że można mu ufać, powróciło, jeszcze silniejsze niż przedtem. Nie dlatego, albo nie tylko dlatego, że potrafił śmiać się z siebie. Przyczyny znaleźć nie umiała, ale gdy tak patrzyła w te niebieskie oczy, to nie potrafiła uwierzyć, by mógł zrobić jej coś złego.
Miała niemal przemożną ochotę, by znowu pociągnąć go za wąsa, ale tym razem potrafiła zapanować nad sobą. Ostatecznie nie jest już dzieckiem. Dzieckiem. Otworzyła usta — i nagle wszystko, co miała zamiar powiedzieć, wyleciało jej z głowy.
— Proszę, wybacz mi, Thom — powiedziała pośpiesznie. — Muszę... Wybacz mi.
Żwawo ruszyła w stronę rufy, nie czekając na odpowiedź. Zapewne pomyślał, że ruchy statku źle podziałały na jej żołądek. „Tańczący po Falach” rzucał się coraz gwałtowniej, coraz szybciej pokonując wielkie morskie bałwany. Wiatr stawał się coraz bardziej świeży.
Przy kole na rufie stało dwóch mężczyzn — utrzymanie statku zgodnie z kursem wymagało wkładu mięśni ich obu. Mistrzyni Żeglugi nie było na pokładzie, tylko Poszukiwaczka Wiatru, która stała przy nadburciu, za plecami mężczyzn, tak samo jak oni obnażona do pasa, wpatrzona w niebo, po którym skłębione chmury przewalały się gwałtowniej jeszcze niż fale oceanu. Po raz pierwszy to nie ubiór Jorin — czy raczej brak ubioru — zaniepokoił Elayne. Kobietę otaczała łuna saidara, widoczna wyraźnie mimo trupiobladego światła. To właśnie poczuła, to ją przyciągnęło. Ta kobieta przenosiła Moc.
Elayne zatrzymała się tuż przed wejściem na rufę, by przyjrzeć dokładniej temu, co robiła Jorin. Strumienie Powietrza i Wody, które utkała Poszukiwaczka, miały grubość powroza, a jednak ich splot był skomplikowany, niemal misterny. Daleko jak okiem sięgnąć ciągnęły się ponad wodami, podobne do sieci zarzuconej na niebo. Wiatr wiał coraz silniej, mężczyźni napięli mięśnie i „Tańczący po Falach” pomknął do przodu. Tkanie dobiegło końca, łuna saidara zniknęła, osłabła Jorin osunęła się na nadburcie.
Elayne ukradkiem wspinała się po drabinie, tak by nie zrobić najmniejszego hałasu, a jednak gdy znalazła się już w takiej odległości, że mogła tamtą usłyszeć, kobieta z Ludu Morza, nie odwracając głowy, przemówiła do niej cichym głosem.
— W samym środku mego dzieła odniosłam wrażenie, że mnie obserwujesz. Nie mogłam wtedy przerwać, niewykluczone bowiem, iż zerwałby się sztorm, którego nie przetrzymałby nawet „Tańczący po Falach”. Morze Sztormów zasługuje na swoją nazwę, zsyła złe wiatry nawet bez mojej pomocy. Wcale nie chciałam tego robić, ale Coine orzekła, że trzeba płynąć najszybciej, jak tylko się da. Dla was i dla Coramoora. — Podniosła oczy, by popatrzeć na niebo. — Ten wiatr utrzyma się do rana, jeśli to miłe Światłości.
— To dlatego Lud Morza nie zabiera Aes Sedai? — domyśliła się Elayne, stając obok niej przy nadburciu. — By Wieża nie dowiedziała się, że potraficie przenosić. Dlatego to ty zdecydowałaś, a nie twoja siostra, że można nas wpuścić na pokład. Jorin, Wieża nie będzie próbowała wam przeszkodzić. Nie ma takiego prawa w Wieży, które by zabraniało kobiecie przenosić, nawet jeśli ona nie należy do Aes Sedai.
— Twoja Biała Wieża będzie usiłowała się wtrącać. Aes Sedai wejdą na nasze statki, na których żyjemy swobodnie, wolni od lądu i ludzi z lądu. Będą usiłowały nas związać z sobą, odgrodzić od morza. — Westchnęła ciężko. — Nie zawrócisz fali, która cię właśnie minęła.
Elayne żałowała, że w dobrej wierze nie może podważyć prawdziwości jej przeczuć, albowiem Wieża istotnie poszukiwała kobiet i dziewcząt, zdolnych do nauki przenoszenia, z jednej strony dążąc do zdwojenia szeregów Aes Sedai, uszczuplonych obecnie w porównaniu z ich dawną liczbą, z drugiej zaś, aby zażegnać niebezpieczeństwo, na jakie narażały się te, które uczyły się tego samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Prawdę powiedziawszy, kobiety, które można było nauczyć dotykania Prawdziwego Źródła, zazwyczaj, wbrew swej woli, lądowały w Wieży i szkoliły się dopóty, dopóki nie ustało zagrożenie, że przypadkiem zabiją siebie lub kogoś innego.
Po chwili przerwy Jorin ciągnęła dalej:
— Nie wszystkie takie jesteśmy. Tylko niektóre. Posłałyśmy kilka dziewcząt do Tar Valon, by Aes Sedai nie przyjechały szukać wśród nas. Żaden statek, na którym Poszukiwaczka Wiatru potrafi tkać wiatry, nie zabiera Aes Sedai. Kiedy się przedstawiłyście, przestraszyłam się, że mnie rozpoznacie, żadna jednak nic nie powiedziała. Poprosiłyście o przewóz, a ja miałam nadzieję, że może, mimo pierścieni, nie jesteście jednak Aes Sedai. Płonna to była nadzieja. Czuję w was obu tę siłę. I teraz Biała Wieża dowie się o wszystkim.
— Nie mogę obiecać, że dochowam tajemnicy, ale zrobię, co będę mogła. — Ta kobieta zasługiwała na coś więcej. — Jorin, przysięgam na honor Domu Trakand z Andoru, że uczynię, co w mojej mocy, by ukryć wasz sekret przed każdym, kto zechciałby wykorzystać go na szkodę twoją albo twych braci i sióstr, a jeśli już będę musiała go wyjawić, to zrobię wszystko, co się da, by ochronić wasz lud przed ingerencją. Dom Trakand nie jest pozbawiony wpływów, nawet w Wieży.
„I zmuszę matkę, by je wykorzystała, jeśli zajdzie taka potrzeba. Znajdę jakiś sposób”.
— Wszystko będzie dobrze — odparła fatalistycznym tonem Jorin — jeśli to miłe Światłości. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze i nic nie zakłóci wszechrzeczy, jeśli to miłe Światłości.
— Na tamtym seanchańskim statku była damane, prawda?
Poszukiwaczka Wiatru spojrzała na nią pytająco.
— Pojmana do niewoli kobieta, która potrafi przenosić Moc.
— Jak na tak młodą osobę, potrafisz być bardzo przenikliwa. Dlatego właśnie z początku pomyślałam, że nie jesteś Aes Sedai, nazbyt jesteś młoda, bodajże mam córki starsze od ciebie. Nie wiedziałam, że ta kobieta jest trzymana w niewoli, i teraz żałuję, bo mogliśmy ją uratować. Z początku „Tańczący po Falach” bez trudu prześcignął seanchański statek; wcześniej słyszeliśmy o Seanchanach i ich żebrowanych żaglach, o tym, że zmuszają do składania dziwacznych przysiąg i karzą tych, którzy odmawiają, ale potem ta... damane?... złamała dwa nasze maszty, a oni wdarli się na pokład z mieczami. Udało mi się podpalić seanchański statek, tkanie Ognia jest trudne, ale było miłe Światłości, bym sobie poradziła, a Toram tak pokierował załogą, że wyparła Seanchan z powrotem na ich pokład. Odcięliśmy haki, a płonący wrak ich statku odpłynął. Byli nazbyt zajęci próbą jego ratowania, by kłopotać się nami, gdy „Tańczący po Falach” powlókł się w dal. Żałowałam wtedy, że nie mogę się przyglądać, jak płonie i idzie na dno. To był dobry statek, jak myślę, zwłaszcza na trudne morza. Teraz żałuję, bo mogliśmy uratować tamtą kobietę, damane. Mimo iż zraniła „Tańczącego”, czego zresztą nie zrobiłaby pewnie, gdyby była wolna. Oby Światłość opromieniła jej duszę i wody przyjęły ją w pokoju.
Ta opowieść sprawiła, że posmutniała. Należało jakoś odwrócić tok jej myśli.
— Jorin, dlaczego Atha’an Miere mówią o statkach jak o żywych istotach? Inni mówią o nich jak o rzeczach. To chyba niczego nie zmienia, ale dlaczego?
— Mężczyźni podadzą ci inną odpowiedź — powiedziała Poszukiwaczka Wiatru z uśmiechem — będą opowiadali o sile, władczej naturze i temu podobnych, jak to mężczyźni, ale mają rację. Statek jest żywy i przypomina mężczyznę, jest obdarzony iście męskim sercem.
Z czułością pogładziła nadburcie, jakby pieściła żywą istotę, istotę, która mogła poczuć jej dotyk.
— Traktuj go dobrze i dbaj o niego odpowiednio, a będzie walczył dla ciebie na najgorszym morzu. Będzie walczył, by podtrzymać cię przy życiu, nawet wówczas, gdy otrzymał już wcześniej śmiertelny cios. Zaniedbaj go, ignoruj drobne ostrzeżenia, którymi do ciebie przemawia, a pośle cię na dno, na spokojnym morzu, pod bezchmurnym niebem.
Elayne miała nadzieję, że Rand nie okaże się równie kapryśny.
„Więc dlaczego on jest taki zmienny, w jednej chwili raduje się moim widokiem, a zaraz potem śle za mną Juilina Sandara?”
Postanowiła, że przestanie o nim myśleć. Był daleko stąd. Nic teraz nie mogła zrobić.
Obejrzała się przez ramię w stronę dziobu. Thom gdzieś zniknął. Była pewna, że znalazła klucz do rozwiązania jego zagadki, na chwilę przedtem, jak poczuła, że Poszukiwaczka przenosi Moc. Coś wspólnego z jego uśmiechem. To coś zniknęło, czymkolwiek było. Cóż, miała zamiar się przekonać ostatecznie, zanim dotrą do Tanchico, nawet gdyby trzeba było nie spuszczać go z oka. Ale przecież on jutro też tu będzie.
— Jorin, kiedy dopłyniemy do Tanchico? Powiedziano mi, że rakery to najszybsze statki na świecie. To znaczy jak szybkie?
— Do Tanchico? Pragnąc służyć Coramoorowi, nie zatrzymamy się po drodze w żadnym porcie. Może w dziesięć dni, jeśli uda mi się odpowiednio tkać wiatry, jeśli znajdę odpowiednie prądy, jeśli to miłe Światłości. Może, z łaski Światłości, wystarczy siedem lub osiem.
— Dziesięć dni? — wyszeptała Elayne. — To niemożliwe.
W końcu przecież oglądała mapy.
Uśmiech drugiej kobiety wyrażał po części dumę, po części pobłażanie.
— Jak sama zauważyłaś, to najszybszy statek na świecie. Okręt z następnej pod względem chyżości klasy potrzebuje półtora raza więcej czasu do pokonania danego dystansu, a większość dwa razy tyle z okładem. Statkiem przybrzeżnym, który nie oddala się od brzegu i co noc kotwiczy na mieliznach... — z pogardą pociągnęła nosem — ...podróż trwałaby dziesięciokrotnie dłużej.
— Jorin, czy nauczyłabyś mnie tego, co właśnie robiłaś?
Poszukiwaczka Wiatru spojrzała na nią ze zdumieniem, jej ciemne oczy rozszerzyły się, lśniąc w świetle zmierzchu.
— Uczyć ciebie? Przecież ty jesteś Aes Sedai!
— Jorin, w życiu nie utkałam strumienia tak grubego jak ten, którym ty władałaś. I o takim zasięgu! Jestem zaskoczona, Jorin.
Poszukiwaczka patrzyła na nią jeszcze chwilę, już nie zdumiona, ale tak, jakby starała się uwiecznić twarz Elayne w pamięci. W końcu pocałowała palce swej prawej dłoni i przycisnęła je do warg Elayne.
— Jeśli to miłe Światłości, będziemy się uczyć wzajem.