Kiedy Elayne wyszła na pokład z dobytkiem spakowanym w zgrabny tobołek, tarcza zachodzącego słońca ledwie muskała wody u wejścia do portu Tanchico; wiązano właśnie ostatnie, grube cumy, którymi przymocowano „Tańczącego po Falach” do otoczonego statkami doku, jednego z wielu przy tym wysuniętym najdalej na zachód półwyspie miasta. Część załogi zwijała ostatnie żagle. Za długimi nabrzeżami, na wzgórzach wznosiło się Tanchico, połyskujące bielą, pełne kopuł i iglic, roziskrzone wypolerowanymi wiatrowskazami na dachach. Na północy, w odległości około mili, wypatrzyła wysokie, zaokrąglone mury, Wielki Krąg, o ile dobrze zapamiętała.
Zarzuciła tobołek na to samo ramię, na którym wisiał już skórzany zwój i podeszła do kładki, przy której stała Nynaeve razem z Coine i Jorin. Dziwnie jakoś oglądało się obie siostry znowu całkowicie ubrane w jaskrawe, brokatowe bluzy, dopasowane do szerokich spodni. Kolczyki, a nawet kółka w nosie, do których zdążyła przywyknąć, oraz cienkie, złote łańcuszki na ogorzałych policzkach obu kobiet, nie wywoływały już mimowolnego grymasu.
Thom i Juilin stali oddzielnie ze swymi tobołkami, nie kryjąc ponurego nastroju. Nynaeve miała rację. Gdy przed dwoma dniami zapoznały ich z prawdziwym celem podróży lub przynajmniej z jego częścią, próbowali oponować. Obaj zdawali się powątpiewać, że dwie młode kobiety posiadają należyte kompetencje — kompetencje! — do szukania Czarnych Ajah. Groźba Nynaeve, że każe ich przenieść na firmy statek Ludu Morza, płynący w przeciwną stronę, zdusiła ich protesty w zarodku. No, przynajmniej wówczas, gdy Toran oraz kilkunastu członków załogi wyrazili gotowość wsadzenia ich do łódki bez żagla. Elayne przyjrzała się im badawczo. Chmurne twarze oznaczały bunt; ci dwaj mieli im jeszcze przysporzyć dodatkowych kłopotów.
— Dokąd się teraz udajecie, Coine? — pytała właśnie Nynaeve, kiedy Elayne do nich podeszła.
— Do Dantory i Aile Jafar — odparła Mistrzyni Żeglugi — a potem do Cantorin i Aile Somera szerzyć wieści o Coramoorze, jeśli to miłe Światłości. Ale muszę pozwolić Toranowi, by tu dokonał wymiany, bo inaczej go rozsadzi.
Jej mąż zszedł właśnie na przystań bez tych dziwnych, oprawionych w drut soczewek, z nagim torsem, obwieszony kolczykami, i z przejęciem dyskutował o czymś z ludźmi w workowatych, białych spodniach i kaftanach z wyhaftowanymi zakrętasami na rękawach. Wszyscy mieszkańcy Tanchico nosili ciemne, cylindryczne czapki, a na twarzach przezroczyste welony. Welony wyglądały niedorzecznie, zwłaszcza w przypadku mężczyzn z sumiastymi wąsami.
— Oby Światłość zesłała wam bezpieczną podróż — życzyła Nynaeve, poprawiając swe tobołki na plecach. — Jeśli dowiemy się, że może wam tu zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, zanim podniesiecie żagle, wówczas przyślemy wiadomość.
Coine i jej siostra wyglądały na niezwykle spokojne. Wieści o Czarnych Ajah nie wytrąciły ich raczej z równowagi. To Coramoor, Rand był ważny.
Jorin ucałowała czubki swoich palców i przycisnęła je do warg Elayne.
— Z wolą Światłości jeszcze się spotkamy.
— Oby Światłość zechciała — odpowiedziała Elayne, powtarzając gest Poszukiwaczki Wiatru. Ciągle jeszcze czuła się dziwnie, wykonując go, jednakże był to też dla niej zaszczyt, stosowali go bowiem wyłącznie członkowie najbliższej rodziny albo kochankowie. Będzie tęsknić za tą kobietą. Wiele się od niej dowiedziała i również czegoś ją nauczyła. Jorin z pewnością będzie teraz lepiej tkała Ogień.
Nynaeve głośno westchnęła z nie skrywaną ulgą, kiedy dotarły do stóp kładki. Oleista mikstura, którą sporządziła Jorin, już po dwóch dniach spędzonych na morzu uspokoiła jej żołądek, ale mimo to, dopóki w zasięgu wzroku nie pojawiło się Tanchico, stale zaciskała oczy i usta.
Obaj mężczyźni natychmiast wzięli je między siebie, mimo iż nie wydały żadnych poleceń; prowadził Juilin z tobołkiem na plecach i jasną laską grubości kciuka, trzymaną oburącz, rozglądając się czujnie swymi czarnymi oczyma. Tył pochodu zamykał Thom, któremu w jakiś sposób udało się przybrać groźny wygląd, niezależnie od siwych włosów, okulałej nogi i kaftana barda.
Nynaeve wydęła usta, ale nic nie powiedziała, co Elayne uznała za roztropne postępowanie. Nim uszły pięćdziesiąt kroków po długim kamiennym doku, zobaczyła co najmniej pół setki wpatrzonych w nie skośnych oczu wygłodniałych mężczyzn. Każdego z nich można było podejrzewać, iż z chęcią poderżnąłby jej gardło w nadziei, że jedwabna suknia oznacza również sakiewkę pełną pieniędzy. Nie przerażali jej, poradziłaby sobie z dwoma lub trzema, tego była pewna. Niemniej jednak, wraz z Nynaeve schowały pierścienie z Wielkim Wężem do swych sakw, a późniejsze wypieranie się wszelkich związków z Białą Wieżą nie miałoby najmniejszego sensu, gdyby na oczach stu ludzi zrobiła coś, co mogłoby być jedynie efektem przeniesienia Mocy. Lepiej niech Juilin i Thom wyglądają najbardziej zadziornie, jak potrafią. Nie miałaby nic przeciwko towarzystwu dziesięciu takich jak oni.
Nagle z pokładu jednego z mniejszych statków dobiegł je ryk mężczyzny.
— To wy! To na pewno wy!
Na nabrzeże zeskoczył tęgi człowiek o okrągłej twarzy, ubrany w kaftan z zielonego jedwabiu; wlepił w nie wzrok, ignorując uniesioną pałkę Juilina. Broda w połączeniu z brakiem wąsów oznaczała, że to mieszkaniec Illian, zresztą wskazywał na to jednoznacznie jego akcent. Mężczyzna wydawał się jakby znajomy.
— Pan Domon? — spytała po chwili Nynaeve, ostro szarpiąc swój warkocz. — Bayle Domon?
Skinął głową.
— A jakże. Nigdym nie myślał, że was jeszcze zobaczę. Wtedy w Falme czekałem tak długo, jak się dało, ale nadszedł czas, kiedy musiałem odpłynąć, w przeciwnym razie nie ustrzegłbym statku przed ogniem.
Elayne rozpoznała go już. Zgodził się wywieźć je z Falme, ale zanim zdołały dotrzeć do jego statku, miasto ogarnął chaos. Kaftan, w który był odziany, świadczył, że od tamtego czasu nieźle mu się wiodło.
— Miło nam znowu cię zobaczyć, panie Domon — odparła chłodno Nynaeve — ale zechciej nam teraz wybaczyć, musimy znaleźć sobie jakieś pokoje na mieście.
— Z tym będzie ciężko. Tanchico pęka w szwach. Znam jednak takie miejsce, gdzie gdy szepnę słowo, coś może się znajdzie. W Falme nie mogłem dłużej zostać, ale doprawdy czuję, iż jestem wam coś winien. — Domon urwał nagle zaniepokojony, marszcząc brwi. — Wy tutaj. To znaczy, że tu stanie się to samo co w Falme?
— Nie, panie Domon — odparła Elayne, kiedy Nynaeve zawahała się nad odpowiedzią. — Jasne, że nie. I będziemy rade skorzystać z pańskiej pomocy.
Częściowo spodziewała się protestu ze strony Nynaeve, przyjaciółka pokiwała jednak po namyśle głową i przedstawiła sobie mężczyzn. Na widok kaftana Thoma Domon uniósł tylko brew, natomiast taireński strój Juilina wywołał skrzywienie, które zostało odwzajemnione identycznym grymasem. Żaden jednak nie odezwał się ani słowem, być może potrafili nie angażować Tanchico w animozje pomiędzy Łzą a Illian. W przeciwnym razie miała zamiar stanowczo się z nimi rozprawić.
Po drodze przez dok Domon opowiedział o tym, co się z nim działo od wyjazdu z Falme; zaiste, wiodło mu się nieźle.
— Kilkanaście dobrych statków przybrzeżnych, o których wiedzą poborcy podatkowi Tanchico — zaśmiał się — i cztery dalekomorskie, o których nie mają pojęcia.
Raczej nie mógł zdobyć aż tylu uczciwą drogą w tak krótkim czasie. Zaszokowało ją, że tak otwarcie opowiada o tym w miejscu pełnym ludzi.
— A jakże. Przemycam i robię takie zyski, że nigdy wcześniej bym nie uwierzył. Dziesiąta część akcyzy w kieszeniach celników z łatwością powoduje, że odwracają oczy i sznurują usta.
Minęło ich dwóch mieszkańców Tanchico idących spacerowym krokiem, w welonach i okrągłych kapeluszach, z rękoma założonymi na plecach. Każdemu z grubego łańcucha na szyi zwisał ciężki mosiężny klucz. Ukłonili się Domonowi w sposób, który świadczył, że się znają nawzajem. Thom wyglądał na rozbawionego, ale Juilin spojrzał na Domona i tamtych dwóch spode łba. Jako łowca złodziei żywił naturalną niechęć wobec tych, którzy naruszali prawo.
— Ale nie wierzę, że to jeszcze długo potrwa — powiedział Domon, gdy tamci ich minęli. — W Arad Doman sprawy mają się znacznie gorzej niż tutaj, a tu i tak jest wystarczająco fatalnie. Być może Lord Smok nie sprowadzi od razu Pęknięcia Świata, ale na pewno pękną przez niego Arad Doman i Tarabon.
Elayne miała ochotę przygadać mu coś przykrego, w tej samej chwili jednak dotarli do stóp doku, toteż tylko przypatrywała się w milczeniu, jak wynajmuje lektyki i tragarzy oraz kilkunastu mężczyzn z mocnymi pałkami i srogimi twarzami. Na końcu doku stali gwardziści z mieczami i włóczniami, wyglądali na najemników, a nie żołnierzy. Z przeciwnej strony ulicy biegnącej równolegle do szeregu doków, w gwardzistów wpatrywały się setki zgnębionych, skurczonych twarzy. Czasami ich wzrok pomykał w stronę statków, ale głównie spoczywał na tych, którzy nie pozwalali im na nie wsiąść. Elayne zadrżała, przypomniawszy sobie, co Coine opowiadała o ludziach, którzy wdarli się hurmem na jej statek, rozpaczliwie pragnąc wykupić sobie rejs dokądkolwiek, byle dalej od Tanchico. W tych wygłodniałych oczach płonęła rozpacz. Elayne siedziała sztywno w lektyce, której drogę wśród tłumu torowały pałki, i starała się na nic nie patrzeć. Nie chciała oglądać tych twarzy. Gdzie jest ich król? Dlaczego się nimi nie zajmie?
Szyld nad bramą otynkowanej na biało oberży, do której zawiódł je Domon, poniżej Wielkiego Kręgu, głosił, iż jest to „Dworzec Trzech Śliw”. Jedynym dziedzińcem, jaki Elayne zauważyła, było otoczone wysokim murem, brukowane podwórze przed kwadratowym, dwupiętrowym budynkiem, pozbawionym na parterze okien; okna na piętrach zabezpieczono skomplikowanymi kratami. We wspólnej izbie tłoczyli się mężczyźni i kobiety, większość w lokalnych strojach, gwar głosów niemalże całkowicie zagłuszał melodię wybijaną na dulcymerze.
Nynaeve wstrzymała oddech, kiedy po raz pierwszy zobacezyła oberżystkę, piękną kobietę, niewiele od niej starszą, z brązowymi oczyma i warkoczami barwy jasnego miodu; welon nie ukrywał pulchnych ust w kształcie pączka róży. Elayne też się wzdrygnęła, ale to nie była Liandrin. Kobieta — na imię miała Rendra — najwyraźniej dobrze znała Domona. Witając Nynaeve i Egwene uśmiechami i mocno się rozwodząc nad faktem, iż Thom jest bardem, dała im ostatnie dwie wolne izby za mniejszą, jak Elayne podejrzewała, opłatę niż ta, która obecnie obowiązywała. Elayne upewniła się, że ona i Nynaeve dostaną izbę wyposażoną w większe łoże, dzieliła już bowiem kiedyś z nią łoże i wiedziała, iż Nynaeve wyjątkowo się rozpycha.
Rendra dostarczyła również kolację do prywatnego gabinetu; podało ją dwóch młodych posługaczy w welonach. Elayne zapatrzyła się na talerz z pieczoną jagnięciną, korzenną galaretką jabłkową i jakąś dziwną odmianą długich, żółtawych fasolek, przyprawionych orzechami. Nie mogła tego tknąć. Te wszystkie wygłodniałe twarze. Domon natomiast jadł całkiem chętnie, a Thom i Juilin też nie okazali śladu wstrzemięźliwości.
— Rendra — spytała cicho Nynaeve — czy ktoś tutaj wspomaga biednych? Mogłabym zdobyć sporą ilość złota, gdyby to miało pomóc.
— Mogłabyś złożyć datek na kuchnię Bayle’a — odparła oberżystka, obdarzając Domona uśmiechem. — Ten człowiek ucieka niby od wszelkich podatków, a opodatkowuje sam siebie. Od każdej korony, jaką odda w charakterze łapówki, dwie daje na zupę i chleb dla biednych. Mnie nawet próbował przekonać, bym też dawała, ja jednak płacę podatki.
— To naprawdę wynosi mniej niż podatki — mruknął Domon, garbiąc się w obronnym geście. — Zyski czerpię doprawdy spore, okalecz mnie Fortuno, jeśli to nieprawda.
— To chwalebne, że lubisz pomagać biednym, panie Domon — powiedziała Nynaeve, kiedy Rendra i słudzy zniknęli. Thom i Juilin wstali, by sprawdzić, czy rzeczywiście sobie poszli. Korytarz okazał się pusty. Nynaeve ciągnęła dalej. — My też możemy potrzebować twojej pomocy.
Nóż i widelec Illianina zatrzymał się w trakcie krojenia kawałka jagnięciny.
— Jakiej? — spytał podejrzliwie.
— Nie wiem dokładnie, panie Domon. Ty masz statki. To znaczy, że masz ludzi. Możemy potrzebować uszu i oczu. W Tanchico ukrywa się być może kilka Czarnych Ajah, a my musimy je odszukać.
Nynaeve podniosła do ust widelec pełen fasoli takim gestem, jakby nie powiedziała nic niezwykłego. Ostatnimi czasy niemalże informowała o Czarnych Ajah każdą napotkaną osobę.
Domon zagapił się na nią, po czym wbił pełen niedowierzania wzrok w Thoma i Juilina, którzy właśnie zasiedli z powrotem na swych krzesłach. Kiedy pokiwali głowami, odepchnął swój talerz na bok i wsparł głowę na rękach. Omal nie zarobił szturchańca od Nynaeve, jeśli sposób, w jaki zacisnęła usta, istotnie coś takiego sygnalizował, i Elayne nie mogła jej za to winić. Do czego było mu potrzebne ich potwierdzenie prawdziwości jej słów?
W końcu jednak trochę doszedł do siebie.
— To jak nic znowu się powtórzy. Falme jest wszędzie. Może nadszedł już czas, bym się spakował i odpłynął. Jak przeniosę swoje statki do Illian, to tam też będę bogaczem.
— Wątpię, czy uznasz Illian za miłe miejsce, panie Domon — powiedziała stanowczym głosem Nynaeve. — Na ile się orientuję, władzę sprawuje tam teraz Sammael, nieważne zresztą, czy jawnie. Pod rządami jednego z Przeklętych raczej nie mógłbyś skorzystać ze swego bogactwa.
Domonowi oczy omal nie wyszły z orbit, ale ona spokojnie mówiła dalej.
— Nie ma już bezpiecznych miejsc. Możesz sobie uciekać jak królik, panie Domon, ale i tak nie dasz rady się schować. Nie lepiej stanąć do walki, jak przystało na mężczyznę?
Nynaeve poczynała sobie zbyt brutalnie; zawsze miała tendencje do terroryzowania ludzi. Elayne uśmiechnęła się i pochyliła, by położyć dłoń na ramieniu Domona.
— Nie chcemy cię straszyć, panie Domon, ale naprawdę możemy potrzebować twojej pomocy. Wiem, że jesteś dzielnym człowiekiem, bo inaczej nie czekałbyś na nas tak długo w Falme. Będziemy niesłychanie wdzięczne.
— Dobre w tym jesteście — mruknął Domon. — Jedna z kijem na woły, druga z miodem królowej. No niech będzie. Będę pomagał, jak mogę najlepiej. Ale nie obiecuję, że zostanę, by czekać na następne Falme.
Podczas posiłku Thom i Juilin zabrali się za dokładne wypytywanie go o Tanchico. Juilin w każdym razie robił to w okrężny sposób, sugerując Thomowi pytania o dzielnice najczęściej nawiedzane przez złodziei, rabusiów i włamywaczy, w jakich winiarniach bywają najczęściej i kto od nich kupuje ukradzione dobra. Łowca złodziei utrzymywał, iż ludzie tego pokroju częstokroć lepiej się orientują w tym, co się dzieje w mieście niż władze. Wyraźnie nie chciał rozmawiać z Illianinem bezpośrednio, a Domon prychał wyzywająco za każdym razem, gdy odpowiadał na któreś z pytań Tairenianina, które w jego imieniu wygłaszał bard. Dopóki nie wystosował ich Thom, z reguły nie chciał wcale odpowiadać. Pytania, które zadawał sam Thom, okazały się bezsensowne, gdyż pytał o arystokratów i frakcje polityczne, kto z kim pozostaje w sojuszu, a kto z kim walczy, kto zmierza do jakiego celu i jakie osiąga rezultaty podjętych działań, i czy różnią się one od tego, co dana osoba pierwotnie planowała. Zadawał pytania, jakich Elayne zupełnie się po nim nie spodziewała, nawet po ich rozmowach na pokładzie „Tańczącego po Falach”. Całkiem chętnie z nią rozmawiał — wyglądało, że nawet to lubi — ale za każdym razem, gdy już myślała, że dogrzebie się czegoś na temat jego przeszłości, jemu jakimś sposobem udawało się ją zbyć i sprawić, że sztywnym krokiem odchodziła. Domon odpowiadał Thomowi z mniejszą uszczypliwością niż Juilinowi. W obu przypadkach jednak wyszło na to, że raczej nieźle zna Tanchico, począwszy od sfer arystokratycznych i urzędniczych, a skończywszy na zakazanych rewirach tego miasta, aczkolwiek kiedy o nich opowiadał, często wydawało się, że różnica między nimi jest raczej niewielka.
Gdy obaj mężczyźni wycisnęli już wszystko z przemytnika, Nynaeve kazała Rendrze przynieść pióro, atrament i papier, po czym sporządziła listę zawierającą opisy wszystkich Czarnych sióstr. Trzymając te kartki bardzo ostrożnie w ogromnej dłoni, Domon patrzył na nie niespokojnie, z marsem na czole, jakby je również spodziewał się na tej liście znaleźć, obiecał jednak, że powie swym ludziom, by mieli oczy szeroko otwarte. Kiedy Nynaeve przypomniała mu, że wszyscy powinni zachować jak największą przezorność, roześmiał się tak, jakby go ostrzegła, żeby nie przebił się noszonym za pasem mieczem.
Juilin wyszedł tuż za Domonem, obracając w rękach białą laskę i twierdząc, że noc to najlepsza pora na szukanie złodziei oraz tych, którzy żyją z ich działalności. Nynaeve oznajmiła, iż wycofuje się do swej izby — jej izby! — żeby trochę poleżeć. Wyglądała dość nietęgo i Elayne zrozumiała nagle dlaczego. Nynaeve przyzwyczaiła się na „Tańczącym Po Falach” do chybotania; teraz miała kłopoty na lądzie, który się nie chybotał. Żołądek tej kobiety doprawdy nie był szczególnie miłym towarzyszem podróży.
Sama zeszła do wspólnej izby razem z Thomem, który przyrzekł Rendrze, że da tego wieczoru przedstawienie. Jakimś szczęśliwym trafem znalazła ławę przy pustym stole; chłodne spojrzenia wystarczyły, by przegnać mężczyzn, którzy zapragnęli przy nim usiąść. Rendra przyniosła jej srebrny kielich z winem; popijając je, słuchała, jak Thom gra na harfie i śpiewa różne pieśni miłosne, takie jak na przykład Pierwsza Róża Lata, Wiatr, który Kołysze Wierzbą, a także piosenki żartobliwe, jak Tylko Jeden But i Stara Szara Gęś. Słuchacze byli pełni uznania, bili mu brawo, uderzając dłońmi w blaty stołów. Po jakimś czasie Elayne też uderzała w swój. Nie wypiła więcej niż połowę wina, ale jakiś przystojny posługacz uśmiechnął się do niej i dolał do pełna. To wszystko było dziwnie podniecające. Przez całe swe życie zdarzyło jej się jedynie kilkakrotnie przebywać we wspólnych izbach rozmaitych gospód, a już ani razu po to, by popijać wino i zażywać rozrywek niczym zwykła osoba z ludu.
Wymachując połami kaftana, by wprawić wielobarwne łatki w trzepotanie, Thom zaczął opowiadać Marę i trzech głupich krok, potem kilka opowieści o Anli, Mądrej Doradczyni, a następnie przystąpił do recytowania długiego ciągu Wielkiego Polowania na Róg i robił to w taki sposób, jakby to właśnie w tej wspólnej izbie rozlegał się tętent cwałujących koni, grzmiały trąby, mężczyźni i kobiety walczyli, kochali się i umierali. Do późnej nocy tak śpiewał i recytował, przerywając od czasu do czasu po to tylko, by zwilżyć gardło łykiem wina, podczas gdy goście hałaśliwie domagali się dalszego ciągu. Kobieta, która przed nim grała na dulcymerze, schowała się do kąta ze swym instrumentem na kolanach i kwaśnym wyrazem twarzy. Ludzie często rzucali Thomowi monety — najął małego chłopca, żeby je zbierał — raczej mało prawdopodobne, by dawali tyle za jej muzykę.
Wszystko to — harfa i ten popis śpiewaczy zwłaszcza — zdawało się z Thomem znakomicie harmonizować. Cóż, był bardem, ale Elayne odnosiła wrażenie, że kryje się za tym coś więcej. Przysięgłaby, że już gdzieś wcześniej słyszała, jak on recytuje Wielkie Polowanie na Róg, tyle że Stylem Wzniosłym, a nie Prostym. Jak to możliwe? Był przecież przeciętnym, starym bardem.
Wreszcie, w samym środku nocy, Thom ukłonił się, po raz ostatni zamaszyście wymachując kaftanem i ruszył w stronę schodów, czemu wtórowało głośne uderzanie dłoni w blaty stołów. Elayne uderzała w swój z równym wigorem jak pozostali.
Podniosła się z miejsca, chcąc pójść za nim, ale poślizgnęła się i opadła całym ciężarem na ławę, patrząc z ukosa na srebrny kielich. Był pełen. Z całą pewnością wypiła tylko troszkę. Z jakiegoś powodu kręciło jej się w głowie. No tak. Przemiły młodzieniec, z rzewnymi brązowymi oczyma, napełnił ponownie jej kielich — ile razy? Nie, żeby to było ważne. W życiu nie wypiła za jednym razem więcej niż jeden kielich wina. Nigdy. To przez to, że zsiadła z „Tańczącego Po Falach” i wróciła na suchy ląd. Reagowała jak Nynaeve. Nic więcej.
Ostrożnie stanęła na nogach i — odrzucając pełną najwyższej noski propozycję pomocy ze strony przemiłego młodzieńca — — zdołała jakoś wejść po schodach, mimo że się kołysały. Nie zatrzymując się na piętrze, gdzie znajdowała się izba, którą dzieliła z Nynaeve, weszła na drugie piętro i zapukała do drzwi Thoma. Otworzył je powoli, podejrzliwie wyglądając na zewnątrz. Miał chyba nóż w ręku, a potem ten nóż zniknął. Dziwne. Złapała go za siwego wąsa.
— Pamiętam cię — powiedziała. Jej język wydawał się nie pracować jak powinien, słowa jakby się... plątały. — Siedziałam ci na kolanach i ciągnęłam cię za wąsy...
Szarpnęła, żeby zademonstrować, a Thom się skrzywił.
— ...a moja matka pochylała się za twoim ramieniem i śmiała się do mnie.
— Uważam, że będzie najlepiej, jak pójdziesz do swojej izby — powiedział, usiłując odepchnąć jej rękę. — Chyba przyda ci się trochę snu.
Nie chciała ustąpić. Nieomal wepchnęła go z powrotem do izby. Dzięki temu, że trzymała go za wąsy.
— Moja matka też siadała ci na kolanach. Widziałam. Pamiętam.
— Najważniejsze, byś się przespała, Elayne. Rano poczujesz się lepiej.
Udało mu się oderwać jej rękę i usiłował odprowadzić ją teraz do drzwi, ona jednak wyślizgnęła mu się z ramion. To łóżko nie miało słupków. Gdyby mogła przytrzymać się słupków, to może izba przestałaby się tak kołysać.
— Chcę wiedzieć, z jakiej racji matka siadała ci na kolanach. — Zrobił krok w tył, a ona zorientowała się, że znowu sięga do jego wąsa. — Jesteś bardem. Moja matka nie siadałaby na kolanach prostego barda.
— Idź się położyć, dziecko.
— Nie jestem dzieckiem! — Gniewnie tupnęła nogą i omal nie upadła. Podłoga była położona niżej, niż jej się wydawało. — Nie jestem żadnym dzieckiem. Odpowiedz mi. Natychmiast!
Thom westchnął i pokręcił głową.
— Nie zawsze byłem zwykłym bardem — odezwał się w końcu głosem pełnym rezerwy. — Byłem kiedyś nadwornym bardem. Tak się składa, że w Caemlyn. Na dworze królowej Morgase. Ty byłaś wtedy dzieckiem. Po prostu coś źle zapamiętałaś, to wszystko.
— Byłeś jej kochankiem, prawda? — Błysk w jego oczach wystarczył. — Byłeś. Zawsze wiedziałeś o Garecie Bryne. Przynajmniej tego się domyśliłam. I zawsze miałam nadzieję, że ona go poślubi. Gareth Bryne, ty i ten lord Gaebril, do którego, zgodnie z tym co twierdzi Mat, ona robi teraz cielęce oczy i... Ilu jeszcze? Ilu? Czym ona się różni od Berelain, która każdego mężczyznę, który przykuje jej oko, zaciąga podstępem do swego łoża? Ona niczym się nie różni...
Zamigotało jej w oczach, w głowie coś zadźwięczało. Po chwili uświadomiła sobie, że on ją uderzył w twarz. Uderzył ją w twarz! Wyprostowała się, rozpaczliwie pragnąc, by świat przestał się tak chwiać.
— Jak śmiesz? Jestem Dziedziczką Tronu Andor i nie będę...
— Jesteś małą dziewczynką, która po uszy opiła się winem i teraz urządza pokaz złego humoru — warknął. — I jeśli jeszcze raz usłyszę, jak mówisz takie rzeczy o Morgase, nieważne, pijana czy trzeźwa, to przełożę cię przez kolano, choćbyś nie wiem jak przenosiła Moc! Morgase to wspaniała kobieta, nie gorsza od żadnej innej!
— Czyżby? — Głos jej się łamał, uświadomiła sobie, że płacze. — To więc dlaczego...? Dlaczego...?
Po chwili twarz miała wtuloną w jego kaftan, a on gładził ją po włosach.
— Bo kiedy jest się królową, to cierpi się na samotność — powiedział cicho. — Bo większość mężczyzn, którzy ciągną do towarzystwa królowej, widzi w niej władzę, nie kobietę. Ja zobaczyłem kobietę i ona o tym wiedziała. Myślę, że Bryne też tak na nią patrzył, podobnie ten Gaebril. Musisz to zrozumieć, dziecko. Każdy chce kogoś mieć, kogoś, kto będzie się o niego troszczył, kogoś, o kogo można się troszczyć. Nawet królowa.
— Dlaczego wyjechałeś? — wymamrotała w jego pierś. — Rozśmieszałeś mnie. Pamiętam. Ją też rozśmieszałeś. I woziłeś mnie na barana.
— Długa historia. — Westchnął boleśnie. — Opowiem ci innym razem. Jeśli spytasz. Może traf zechce, że zapomnisz do rana. Czas, byś poszła do łóżka, Elayne.
Odprowadził ją do drzwi, a ona skorzystała z okazji, by znowu szarpnąć go za wąsa.
— O tak — orzekła z satysfakcją. — Tak to właśnie robiłam.
— Tak, właśnie tak. Dasz radę zejść sama?
— Jasne, że dam radę. — Obdarzyła go najbardziej wyniosłym ze swych spojrzeń, ale on wyraźnie nabrał w tym momencie jeszcze większej ochoty do wyjścia za nią na korytarz. Chcąc udowodnić, że to nie jest konieczne, podeszła — ostrożnie — do schodów. Zaczęła schodzić, a on stał w drzwiach i odprowadzał ją wzrokiem pełnym troski.
Na szczęście nie potknęła się, póki na nią patrzył, ale za to minęła własne drzwi i musiała zawrócić. Coś musiało być nie tak z tą galaretką z jabłek, wiedziała, że nie powinna jeść takich ilości. Lini zawsze powtarzała... Nie mogła sobie przypomnieć, co takiego powtarzała Lini, ale było to coś na temat przejadania się słodyczami.
W izbie paliły się dwie lampy, jedna na małym okrągłym stoliku obok łóżka, druga na białej półce nad murowanym kominkiem. Nynaeve leżała na łóżku, wciąż nakrytym narzutą, w pełni ubrana.
Powiedziała pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy.
— Rand na pewno myśli, że zwariowałam, Thom jest bardem, a Berelain to ostatecznie wcale nie moja matka.
Nynaeve spojrzała na nią dziwnie.
— Trochę mi się kręci w głowie. Jeden miły chłopiec ze słodkimi, brązowymi oczyma zaproponował, że pomoże mi wejść na górę.
— Pójdę o zakład, że tak było — powiedziała Nynaeve, wypluwając każde słowo. Wstała i podeszła do Elayne, by objąć ją ramieniem. — Chodź no tu na chwilę. Mam coś, co powinnaś zobaczyć.
Okazało się, że jest to wiadro z wodą stojące obok umywalki.
— Tutaj. Uklękniemy obie, żebyś to mogła obejrzeć.
Elayne posłuchała, ale w wiadrze nie zobaczyła nic prócz własnego odbicia w wodzie. Zdziwiła się, dlaczego tak się uśmiecha. W tym momencie poczuła na karku dotknięcie dłoni Nynaeve i jej głowa znalazła się pod wodą.
Młócąc ramionami, usiłowała się podnieść, ale ręka Nynaeve przypominała żelazną sztabę. Pod wodą należy wstrzymywać oddech. Elayne wiedziała o tym. Nie mogła tylko sobie przypomnieć, jak to się robi. Potrafiła jedynie młócić rękoma, bulgotać i dławić się.
Nynaeve wyciągnęła jej głowę z wiadra; Elayne nabrała powietrza do płuc, twarz jej ociekała wodą.
— Jak... śmiesz? — wykrztusiła. — Jestem... Dziedziczką Tronu...
Zdążyła wydusić z siebie kolejny jęk i jej głowa z głośnym pluskiem powędrowała ponownie pod wodę. Chwytanie wiadra oburącz i pchanie go na nic się nie zdało. Nie zdało się na nic bębnienie piętami w podłogę. Zaraz się utopi. Nynaeve postanowiła, że ją utopi.
Po upływie Wieku wynurzyła się z powrotem na powietrze. Całą twarz miała oblepioną mokrymi kosmykami włosów.
— Chyba — powiedziała najtwardszym tonem, na jaki ją było stać — będę wymiotowała.
Nynaeve w porę wyciągnęła białą, emaliowaną miskę spod umywalki, a potem przytrzymywała głowę Elayne w trakcie gdy ta pozbywała się wszystkiego, co kiedykolwiek w tyciu zjadła. Rok później — no dobrze, kilka godzin później; tak długo to zdało się trwać — Nynaeve umyła jej twarz i wytarła usta, a potem zwilżyła dłonie i nadgarstki. Jej głos nie zdradzał jednak żadnego zatroskania.
— Jak mogłaś to zrobić? Co cię opętało? Po jakimś durniu mogłabym się spodziewać, że spije się do tego stopnia, by nie móc ustać o własnych siłach, ale po tobie? I to dzisiaj.
— Wypiłam tylko jeden kielich — odburknęła Elayne. Nawet jeśli ten młodzieniec jej dolewał, nie mogła wypić więcej niż dwa. Na pewno nie.
— Kielich wielkości dzbana. — Nynaeve pociągnęła nosem, pomagając jej wstać. Właściwie dźwigając ją. — Jesteś w stanie nie spać? Zamierzam poszukać Egwene, ale nadal nie ufam sobie, że wydostanę się z Tel’aran’rhiod bez kogoś, kto mnie obudzi.
Elayne zamrugała. Obie co noc bez powodzenia szukały Egwene, odkąd zniknęła tak nagle z tamtego spotkania w Sercu Kamienia.
— Nie spać? Nynaeve, teraz moja kolej, by szukać i lepiej, jak to będę ja. Wiesz, że nie potrafisz przenosić, jeśli nie jesteś rozzłoszczona i... — Zauważyła, że przyjaciółka otoczona jest łuną saidara. I to od dłuższego czasu, dotarło do niej po namyśle. Miała wrażenie, że głowę ma wypchaną wełną, myśl musiała się przez tę wełnę przeciskać. Ledwie potrafiła wyczuć Prawdziwe Źródło. — Może rzeczywiście lepiej idź ty. Nie będę spała.
Nynaeve obdarzyła ją kosym spojrzeniem, ale w końcu skinęła głową. Elayne usiłowała jej pomóc przy rozbieraniu się, ale nie dawały sobie rady z rozpinaniem tych małych guziczków. Gderając bezgłośnie, Nynaeve zdołała rozpiąć je sama. Rozebrana do samej koszuli, nawlekła wykoślawiony pierścień na rzemyk, który nosiła na szyi, obok męskiego pierścienia, ciężkiego i złotego. To był pierścień Lana; Nynaeve zawsze nosiła go w zagłębieniu między piersiami.
Elayne przystawiła do łóżka niski drewniany zydel, a Nynaeve raz jeszcze się położyła. Czuła, że jest dość śpiąca, ale na czymś takim przecież nie zaśnie. Tylko co zrobić, żeby nie zwalić się na posadzkę.
— Odczekam godzinę i obudzę cię.
Nynaeve skinęła głową, potem zamknęła octy, obiema dłońmi ściskając dwa pierścienie. Po jakimś czasie jej oddech stał się głębszy.
W Sercu Kamienia było zupełnie pusto. Przebijając wzrokiem mrok panujący między ogromnymi kolumnami, Nynaeve wykonała pełne okrążenie wokół Callandora, iskrzącego się na tle kamieni posadzki, zanim do niej dotarło, że nadal jest ubrana w samą bieliznę, którą zdobi rzemyk z dwoma pierścieniami zwisający jej z szyi. Skrzywiła się i po chwili miała na sobie suknię z Dwu Rzek, uszytą z grubej, brązowej wełny oraz mocne buty. Dla Elayne i Egwene coś takiego najwyraźniej było łatwe, dla niej zaś wcale nie. Podczas wcześniejszych wizyt w Tel’aran’rhiod przeżywała wstydliwe chwile, przeważnie z powodu zdrożnych myśli o Lanie, ale zmiana przyodziewku zdecydowanie wymagała wielkiego skupienia. O właśnie — przypomniało się — i jej suknia stała się jedwabna i równie przezroczysta jak welon Rendry. Sama Berelain mogłaby się zaczerwienić. Tak jak teraz Nynaeve, wyobraziwszy sobie Lana, oglądającego ją w czymś takim. Z wielkim wysiłkiem sprowadziła z powrotem brązową wełnę.
Co gorsza, jej gniew osłabł — ta głupia dziewczyna; to ona nie wie, co się dzieje, jak człowiek wypije za dużo wina? Nigdy nie chadzała samotnie do wspólnych izb? Cóż, zapewne nie bywała — jeśli o nią chodziło, to Prawdziwe Źródło równie dobrze mogłoby nie istnieć. Może to nie będzie miało znaczenia. Zaniepokojona zajrzała do lasu ogromnych kolumn z czerwonego kamienia, obracając się wokół własnej osi. Co takiego zaszło, że Egwene zniknęła stąd tak nagle?
W Kamieniu panowała cisza, głucha pustka. Słyszała, jak krew jej szumi w uszach. A jednak swędziała ją skóra między łopatkami, jakby ktoś ją obserwował.
— Egwene? — Jej okrzyk odbił się echem, zakłócając ciszę panującą wśród kolumn. — Egwene?
Nic.
Otarłszy ręce o spódnice, odkryła, że trzyma w ręku krzywy kij z potężnym sękiem na końcu. Dużo nie będzie z niego pożytku. Na wszelki wypadek zacieśniła jednak na nim uścisk. Miecz bardziej by się przydał — kij przez chwilę migotał, na poły zmieniając się w miecz — ale nim nie potrafiłaby się posłużyć. Ponuro zaśmiała się w duchu. Pałka była tutaj równie dobra jak miecz; podobnie bezużyteczna. Jedyną prawdziwą obronę stanowiła Moc, Moc oraz ucieczka. W tym momencie pozostało jej tylko jedno wyjście.
Miała ochotę już teraz uciec, naglona przez to wrażenie utkwionych w nią oczu, ale nie chciała się poddać tak szybko. Tylko co zrobić? Egwene tutaj nie ma. Jest gdzieś na Pustkowiu. Elayne powiedziała, że w Rhuidean. Gdziekolwiek to jest.
Między jednym a drugim krokiem znalazła się znienacka na zboczu jakiejś góry, ostre słońce wznosiło się nad poszarpanymi wierzchołkami gór, które otaczały położoną niżej dolinę, piekąc suche powietrze. Pustkowie. Była tam. Przez chwilę to słońce dziwiło ją, ale Pustkowie leżało dostatecznie daleko na wschodzie, by mogło tam już wzejść słońce, podczas gdy w Tanchico panowała jeszcze noc. Tak czy owak w Tel’aran’rhiod było to obojętne. Światło czy noc zdawały się nie mieć związku z prawdziwym światem, na ile mogła to ocenić. Długie, blade cienie nadal pokrywały prawie połowę doliny, ale, co dziwne, kłębiła się tam zawiesina mgielna, która jakby wcale nie rzedła, mimo atakującego ją słońca. Z mgły wystawały ogromne wieże, niektóre jakby nie ukończone. Miasto. W Pustkowiu?
Gdy zmrużyła oczy, udało jej się wypatrzyć. w dolinie jakąś postać. Mężczyznę chyba, aczkolwiek z tej odległości widziała tylko, że to ktoś ubrany prawdopodobnie w spodnie i jaskrawoniebieski kaftan. Z pewnością nie Aiel. Człowiek ów szedł skrajem mgły, co jakiś czas zatrzymując się, żeby wsunąć w nią dłoń. Nie mogła być pewna, ale wydawało jej się, że ręka nieruchomiała wówczas na krótko. Może to wcale nie mgła.
— Musisz stąd odejść — usłyszała ponaglający ją kobiecy głos. — Jeśli ktoś cię zobaczy, umrzesz albo stanie ci się coś jeszcze gorszego.
Nynaeve podskoczyła, obracając się z uniesioną pałką, omal nie tracąc punktu oparcia na zboczu.
Stojąca nieco wyżej kobieta była ubrana w krótki, biały kaftan i obszerne, jasnożółte spodnie, ściągnięte nad cholewami krótkich butów. Podmuchy palącego wiatru targały połami jej płaszcza. Te długie, złote włosy, splecione w skomplikowany warkocz oraz srebrny łuk w ręku sprawiły, że Nynaeve wyrwało się imię.
— Birgitte?
Birgitte, bohaterka stu opowieści i jej srebrny łuk, z którym nigdy się nie rozstawała. Birgitte, jedna z umarłych bohaterów, których Róg Valere miał wywołać z grobu, by stanęli do walki w Ostatniej Bitwie.
— To niemożliwe. Kim jesteś?
— Nie ma czasu, kobieto. Musisz odejść, zanim on cię zobaczy. — Jednym, gładkim ruchem wyciągnęła strzałę z kołczana przy pasie, naciągnęła ją na cięciwę i złożyła się do strzału. Srebrny grot mierzył prosto w serce Nynaeve. — Odejdź!
Nynaeve uciekła.
Nie była pewna, jak to się dokonało, ale znalazła się nagle na Łące w Polu Emonda, patrzyła na oberżę „Winna Jagoda” z jej kominami i czerwonymi dachówkami. Łąkę, gdzie ze skalnej odkrywki tryskała Winna Jagoda, otaczały strzechy. Słońce tutaj stało wysoko na niebie, mimo że Dwie Rzeki leżały daleko na zachód od Pustkowia. Pomimo bezchmurnego nieba, wioskę okrywał głęboki cień.
Miała tylko chwilę na zastanowienie, jak oni sobie tutaj radzą bez niej. Jej oko przykuł najpierw nieznaczny ruch, potem lśnienie srebra, na koniec kobieta chowająca się za węgłem schludnego domku Ailys Candwin, za rzeką Winna Jagoda. Birgitte.
Nynaeve nie wahała się. Podbiegła do jednej z kładek porzuconych przez rwący strumień: Jej buty załomotały na drewnianych deszczułkach.
— Wracaj! — krzyknęła. — Wróć tutaj i odpowiedz mi! Kto to był? Wrócisz tu albo już ja zrobię z ciebie bohaterkę! Spuszczę ci takie lanie, że dopiero zrozumiesz, na czym polega prawdziwa przygoda.
Mijając róg domu Ailys, tak naprawdę tylko częściowo spodziewała się napotkać Birgitte. Wcale natomiast nie spodziewała się zobaczyć mężczyzny w ciemnym kaftanie, który biegł w jej stronę, pokonując niecałe sto kroków ubitego błota ulicy. Zaparło jej dech. Lan. Nie, nie Lan, ale twarz biegnącego miała ten sam kształt, te same oczy. Zatrzymawszy się, podniósł łuk i strzelił. Do niej. Krzycząc przeraźliwie, rzuciła się całym ciałem w bok, usiłując pazurami wydrapać sobie drogę do jawy.
Elayne poderwała się na równe nogi, przewracając zydel, kiedy Nynaeve krzyknęła przeraźliwie i z szeroko rozwartymi oczyma usiadła na łóżku.
— Co się stało, Nynaeve? Co się stało?
Nynaeve dygotała.
— Wyglądał jak Lan. Wyglądał jak Lan, a próbował mnie zabić. — Przyłożyła drżącą dłoń do lewej ręki; z płytkiego nacięcia, kilka cali poniżej barku tryskała krew. — Gdybym nie uskoczyła, strzała przebiłaby mi serce.
Elayne usadowiła się na skraju łóżka i zbadała ranę.
— Nie jest tak źle. Przemyję ci to i zabandażuję. — Żałowała, że nie potrafi uzdrawiać; gdyby spróbowała, nie znając się na tym, tylko by pogorszyła sprawę. Tak naprawdę jednak było to tylko troszkę poważniejsze skaleczenie. Nie wspominając o tym, że wciąż miała wrażenie, iż głowę ma pełną galarety. Trzęsącej się galarety. — To nie był Lan. Uspokój się. Ktokolwiek, tylko nie Lan.
— Wiem — odparła kwaśno Nynaeve. Zrelacjonowała zdarzenia równie gniewnym głosem. Mężczyzna, który strzelał do niej z łuku w Polu Emonda i mężczyzna w Pustkowiu; nie miała pewności, czy to był jeden i ten sam. Już pojawienie się samej Birgitte było niezwykłe.
— Jesteś pewna? — spytała Elayne. — Birgitte?
Nynaeve westchnęła.
— Jedyne, czego jestem pewna, to tego, że nie znalazłam Egwene. I że nie wrócę już tam tej nocy. — Uderzyła się pięścią w udo. — Gdzie ona jest? Co się z nią stało? Jeśli ona spotkała tego człowieka z łukiem... Och, Światłości!
Elayne musiała chwilę pomyśleć; tak strasznie chciało jej się spać, myśli jej cały czas wirowały.
— Uprzedziła, że może jej tam nie być, kiedy nadejdzie pora naszego następnego spotkania. Może właśnie dlatego wyszła tak pośpiesznie. Powody, dla których nie może... Chcę przez to powiedzieć... — Te wszystkie słowa raczej nie miały większego sensu, ale nie potrafiła wyrazić tego dokładniej.
— Mam nadzieję — odparła znużonym głosem Nynaeve. Patrząc na Elayne, dodała: — Lepiej będzie, jak położymy cię do łóżka. Wyglądasz, jakbyś zaraz miała się przewrócić.
Elayne była wdzięczna za pomoc przy rozbieraniu. Pamiętała, że ma zabandażować rękę Nynaeve, ale łóżko było tak kuszące, iż ledwie umiała myśleć o czymś innym. Być może rankiem izba przestanie tak wolno krążyć wokół łóżka. Sen przyszedł, ledwie jej głowa dotknęła poduszki.
Rankiem żałowała. że w ogóle żyje.
Słońce dopiero co wzeszło, we wspólnej izbie nie było nikogo prócz Nynaeve. Z głową w dłoniach zapatrzyła się na kielich, który postawiła na stole Nynaeve, zanim poszła szukać oberżystki. Czuła ten zapach wraz z każdym oddechem; nozdrza same usiłowały się zatkać. Głowa zdawała się... Trudno było opisać, jak czuła się jej głowa. Gdyby ktoś zaproponował, że ją utnie, pewnie by mu podziękowała.
— Jak się czujesz?
Drgnęła na dźwięk głosu Thoma, ledwie tłumiąc przenikliwy jęk.
— Czuję się całkiem nieźle, dziękuję. — Od mówienia zaczęło jej łomotać w głowie. Thom bawił się niepewnie jednym ze swych wąsów. — Twoje opowieści ubiegłej nocy były bajeczne, Thom. W każdym razie te, które zapamiętałam.
Zdobyła się jakimś cudem na cichy śmiech, wyrażający dezaprobatę wobec samej siebie.
— Obawiam się, że nie pamiętam wiele prócz tego, że tam siedziałam i słuchałam. Chyba najadłam się nieświeżej galaretki z jabłek.
Nie miała zamiaru się przyznać, że wypiła całe to wino; nadal nie miała pojęcia, ile tego było. Albo że zrobiła z siebie idiotkę w jego izbie. Wszystko, tylko nie to. Thom chyba jej wierzył, z wyraźną ulgą bowiem wziął sobie krzesło.
Pojawiła się Nynaeve; usiadła, podając jej wilgotny ręcznik. Przysunęła też bliżej kielich z tym ohydnym naparem. Elayne z wdzięcznością przycisnęła ręcznik do czoła.
— Czy któreś z was widziało dziś rano pana Sandara? — spytała starsza kobieta.
— Nie spał w naszej izbie — odparł Thom. — Za co powinienem być wdzięczny, biorąc pod uwagę rozmiary łóżka.
Jakby te słowa go przywołały, frontowymi drzwiami wszedł Juilin ze zmęczoną twarzą, jego zgrabnie skrojony kaftan był mocno zmięty. Lewe oko miał podbite, krótkie, czarne włosy zaś, które normalnie przylegały mu płasko do czaszki, wyglądały tak, jakby je byle jak przeczesał palcami, ale uśmiechał się, kiedy się do nich przyłączył.
— Złodziei w tym mieście tyle co piskorzy w trzcinach i wystarczy im kupić kielich, a zaraz zaczynają gadać. Rozmawiałem z dwoma, którzy twierdzili, że widzieli kobietę z siwym kosmykiem za lewym uchem. Myślę, że jednemu z nich mogę wierzyć.
— Więc one są tutaj — orzekła Elayne, ale Nynaeve potrząsnęła głową.
— Być może. Niejedna kobieta może mieć siwy kosmyk we włosach.
— Nie umiał określić, ile miała lat — powiedział Juilin, skrywając dłonią ziewnięcie. — Zupełnie bez wieku, twierdził. Zażartował, że może to była Aes Sedai.
— Za szybko działasz — skarciła go surowym tonem Nynaeve. — Nie oddasz nam żadnej przysługi, jeśli je na nas ściągniesz.
Juilin mocno się zaczerwienił.
— Jestem ostrożny. Nie mam najmniejszej ochoty wpaść znowu w ręce Liandrin. Ja nie zadaję pytań, ja rozmawiam. Czasami o kobietach, które kiedyś znałem. Dwóch ludzi dało się złapać na ten siwy kosmyk i żaden się nie połapał, iż to coś więcej niż czcza gadanina przy tanim ale. Dziś wieczorem może kto inny wpadnie w moje sieci, tyle że tym razem przynętą będzie może pewna krucha kobietka z Cairhien, obdarzona wielkimi, niebieskimi oczyma.
Czyli Temaile Kinderode.
— Krok po kroku będę dochodził do miejsc, gdzie je widywano, aż w końcu się dowiem, gdzie są. Znajdę je dla was.
— Albo ja to zrobię. — Thom wygłosił to takim tonem, jakby ten wariant uważał za bardziej prawdopodobny. — Czy zamiast ze złodziejami, nie kumają się raczej z arystokratami i politykami? Jakiś lord z tego miasta zacznie robić coś, czego zazwyczaj nie czyni i w ten sposób zawiedzie mnie do nich.
Obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Elayne się spodziewała, że jeden z nich w każdej chwili może zaproponować pojedynek. Mężczyźni. Najpierw Juilin i Domon, teraz Juilin i Thom. Najpewniej Thom i Domon wdadzą się w walkę na pięści, żeby dopełnić złego. Mężczyźni. Tak brzmiał jedyny komentarz, jaki jej przyszedł do głowy.
— Być może Elayne i mnie powiedzie się lepiej bez waszej pomocy — oświadczyła sucho Nynaeve. — Dzisiaj zaczynamy same szukać.
Dyskretnie spojrzała na Elayne.
— W każdym razie ja zaczynam. Elayne być może potrzebuje nieco więcej odpoczynku, by odzyskać siły po... podróży.
Starannie odłożywszy ręcznik na bok, Elayne użyła obu dłoni, by unieść stojący przed nią kielich. Gęsta, szarozielona ciecz smakowała gorzej, niż wyglądała. Zmusiła się, by wypić wszystko duszkiem, cały czas się otrząsając. Gdy zawartość kielicha dotarła do żołądka, przez moment czuła się jak płaszcz łopoczący na porywistym wietrze.
— Dwie pary oczu widzą lepiej niż jedna — powiedziała do Nynaeve, odstawiając ze szczękiem kielich.
— Sto par widzi jeszcze lepiej — pośpiesznie dodał Juilin — i jeśli ten illiański węgorz rzeczywiście pośle swych ludzi na miasto, wówczas będziemy ich mieli co najmniej tyle, razem ze złodziejami i rabusiami.
— Ja... my... znajdziemy dla was te kobiety, o ile w ogóle da się je znaleźć — zapewnił Thom. — Nie musicie wyściubiać nosa z oberży. W tym mieście panuje niebezpieczna atmosfera, nawet jeśli Liandrin tu nie ma.
— Zważywszy fakt — dorzucił Juilin — że jeśli jednak one tu są, to znają was obie. Znają wasze twarze. Znacznie lepiej zrobicie, zostając tu w oberży, w ukryciu.
Elayne popatrzyła na nich ze zdumieniem. Jeszcze przed chwilą piorunowali się wzajemnie wzrokiem, a teraz przystąpili do działania ramię w ramię. Nynaeve miała rację, twierdząc, że przysporzą kłopotów. Cóż, Dziedziczka Tronu Andor nie będzie się ukrywała za plecami panów Juilina Sandara i Thoma Merrilina. Otworzyła usta, żeby im to oznajmić, pierwsza jednak przemówiła Nynaeve.
— Macie rację — powiedziała chłodno.
Elayne zapatrzyła się na nią z niedowierzaniem, Thom i Juilin wyglądali na zdziwionych i jednocześnie obrzydliwie zadowolonych.
— One faktycznie nas znają — ciągnęła Nynaeve. — Sądzę, że zajmę się tą sprawą dzisiejszego ranka. A oto i pani Rendra z naszym śniadaniem.
Thom i Juilin wymienili pełne zaniepokojenia spojrzenia, ale nie mogli nic powiedzieć, ponieważ oberżystka uśmiechała się do nich zza welonu.
— O cóż to ja cię prosiłam? — spytała ją Nynaeve, kiedy kobieta postawiła przed nią miskę słodzonej miodem owsianki.
— A prawda. Nie będzie kłopotu ze znalezieniem pasujących na was ubrań. A te włosy... macie takie piękne włosy, takie długie... uczesanie ich nie potrwa długo. — Przejechała palcami po swych warkoczach ciemnozłotej barwy.
Elayne uśmiechnęła się na widok min Thoma i Juilina. Do kłótni może i byli gotowi; nie potrafili się bronić, jeśli się ich ignorowało. Poczuła się znacznie lepiej, wstrętna mikstura Nynaeve chyba rzeczywiście działała. W trakcie gdy Nynaeve i Rendra dyskutowały o kosztach, kroju i tkaninie — Rendra chciała skopiować swą obcisłą suknię, jasnozieloną tego dnia; Nynaeve była niby przeciwna, ale wyraźnie się wahała — Elayne nabrała łyżkę owsianki, chcąc zmyć tamten smak z ust. To jej przypomniało, że jest głodna.
Pozostał jeszcze jeden problem, dotychczas przez nikogo nie wspomniany, problem, o którym Thom i Juilin nie mieli pojęcia. Jeśli Czarne Ajah znajdowały się istotnie w Tanchico, wówczas było tu również to, co zagrażało Randowi, cokolwiek to było. Coś zdolnego go związać jego własną Mocą. Znalezienie Liandrin i pozostałych nie wystarczy. Muszą również odszukać to coś. Nowo odkryty apetyt przeszedł niespodzianie.