Wtulony w Faile, Perrin zupełnie zatracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia, jak długo płakał. Przed oczyma przelatywały mu wizerunki najbliższych — roześmiany ojciec pokazujący mu, jak trzymać łuk, matka śpiewająca podczas przędzenia wełny, Adora i Deselle dokuczające mu, gdy ogolił się pierwszy raz, Paet wpatrzony w barda wytrzeszczonymi oczyma, dawno temu, podczas Niedzieli. Obrazy grobów, zimnych i samotnych obok siebie. Płakał, dopóki starczyło mu łez. Kiedy na koniec przestał, zorientował się, że zostali sami w izbie, nie licząc Pazura, który mył się, siedząc na szczycie baryłki. Czuł się lepiej wiedząc, że pozostali wyszli z pomieszczenia i nie oglądali go w takim stanie. Już obecność Faile wystarczająco zawstydzała. A jednak w pewnym sensie zadowolony był, że z nim została; żałował tylko, że widziała i słyszała wszystko.
Trzymając jego dłonie w swoich, Faile zasiadła na sąsiednim krześle. Była tak piękna z tymi wielkimi, ciemnymi oczyma o lekko nakrapianych tęczówkach oraz z wystającymi kośćmi policzkowymi. Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby ją przeprosić za to, jak ją traktował przez kilka ostatnich dni. Ona zapewne wymyśli, jak zmusić go, by za wszystko odpowiednio zapłacił.
— Czy zrezygnowałeś już z pomysłu poddania się Białym Płaszczom? — zapytała. W jej głosie nie pozostał nawet ślad, który wskazywałby, że jeszcze przed chwilą obserwowała go płaczącego jak dziecko.
— Wychodzi na to, że nie przyniosłoby to niczego dobrego. Niezależnie od tego, co zrobię, będą dalej ścigać ojca Randa i ojca Mata. Moja rodzina... — Szybko puścił jej dłonie, ale ona nawet nie mrugnęła, tylko uśmiechnęła się lekko. — Muszę uwolnić pana Luhhana i jego żonę, jeśli tylko będę w stanie, oraz matkę i siostry Mata; obiecałem mu, że będę się nimi opiekował. I trzeba zrobić coś z tymi trollokami.
Być może ten lord Luc będzie miał jakieś pomysły. Przynajmniej Brama została zablokowana, nic już nie wydostanie się z Dróg. Szczególnie chciał zrobić coś z tymi trollokami.
— Nie uda mi się niczego dokonać, jeśli pozwolę na to, by mnie powiesili.
— Bardzo się cieszę, że wreszcie dotarło to do ciebie — powiedziała sucho. — Jakieś jeszcze głupie pomysły na temat odsyłania mnie?
— Nie.
On zbierał siły przed burzą, ona jednak zwyczajnie pokiwała głową, jakby to jedno słowo stanowiło wszystko, na co czekała i czego pragnęła. Drobna rzecz, nic, o co warto było się kłócić. Zamierzała sprawić, że zapłaci najwyższą cenę.
— Jest nas pięcioro, Perrin, sześcioro, jeżeli Loial się zgodzi. A jeśli uda nam się znaleźć Tama al’Thora i Abella Cauthona... Czy oni równie dobrze sobie radzą z łukiem jak ty?
— Lepiej — odrzekł z przekonaniem. — Są dużo lepsi.
Krótkie, nie dowierzające skinienie głowy.
— Wobec tego będzie nas ośmioro. Na początek. Być może później dołączą do nas pozostali. No i jest ten lord Luc. On przypuszczalnie będzie chciał dowodzić, ale jeżeli nie jest niespełna rozumu, nie będzie to miało znaczenia. Chociaż trudno się spodziewać po kimś, kto złożył Przysięgę Myśliwego, że jest człowiekiem rozsądnym. Spotykałam już takich, którym się zdawało, że połknęli wszystkie rozumy, a na dodatek uparci byli jak muły.
— Wiem. — Spojrzała na niego ostro, a jemu udało się stłumić wykwitający na twarzy uśmiech. — To znaczy, że spotykałaś takich. Sam kiedyś widziałem dwóch, stąd wiem.
— Och, tamci. Cóż, możemy mieć tylko nadzieję, że lord Luc nie jest próżnym kłamcą i samochwałem. — W jej oczach rozbłysło nagle światło, ścisnęła mocniej jego dłonie, jakby chciała dodać swoją siłę do jego. — Będziesz zapewne chciał odwiedzić swoją rodzinną farmę. Pojadę z tobą, jeśli mi pozwolisz.
— Kiedy będę mógł, pojadę, Faile.
Nie teraz jednak. Jeszcze nie. Gdyby w tej chwili miał oglądać ten rząd grobów pod jabłoniami... To było zupełnie niezwykłe. Zawsze traktował swoją siłę jako coś zupełnie oczywistego, a teraz okazało się, że w ogóle nie jest silny. Cóż, rozpłakał się jak małe dziecko. Najwyższy czas zrobić coś po męsku.
— Najpierw rzeczy najważniejsze. Myślę, że powinniśmy zacząć od znalezienia Tama i Abella.
W drzwiach wiodących do wspólnej sali ukazała się głowa pana al’Vere, kiedy zobaczył, że spokojnie siedzą przy stole, śmiało wszedł do środka.
— W kuchni jest ogir — zwrócił się do Perrina, wpatrując w niego ogłupiałym spojrzeniem. — Ogir. Pije herbatę. Największa filiżanka w jego dłoniach wygląda...
Złożył dwa palce, jakby chciał schwytać naparstek.
— Być może Marin potrafi udawać, że codziennie właściwie gościmy Aielów w naszej gospodzie, ale na widok Loiala omal nie zemdlała. Nalałem jej podwójną porcję brandy, a ona wypiła ją jak wodę. Omal nie wypluła płuc, tak kaszlała, zwykle nie pija nic mocniejszego niż wino. Myślę jednak, że gdybym nalał jej ponownie, to też by wypiła. — Nagle zacisnął usta i wbił wzrok w jakąś nie istniejącą plamkę na nieskazitelnie białym fartuchu. — Czy już czujesz się lepiej, mój chłopcze?
— Czuję się dobrze, panie al’Vere — pośpiesznie odrzekł Perrin. — Panie al’Vere, nie możemy tu dłużej zostać. Ktoś może donieść Białym Płaszczom, że mnie ukrywacie.
— Och, nie ma aż tak wielu, którzy by się na to zdobyli. Nie wszyscy Coplinowie i również nie każdy Congar. — Nie zaproponował im jednak, by zostali.
— Czy wiesz, gdzie mogę znaleźć pana al’Thora i pana Cauthona?
— Zazwyczaj przebywają w Zachodnim Lesie. — Powiedział powoli Bran. — To wiem na pewno. Nie pozostają długo w jednym miejscu. — Zaplótł palce na wydatnym brzuchu i przekrzywił głowę na bok. — Nie masz zamiaru stąd odjechać, nieprawdaż? No cóż. Powiedziałem Marin, że tego nie zrobisz, ale nie chciała mi wierzyć. Ona sądzi, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś opuścił te strony... lepiej dla ciebie... i jak większość kobiet pewna jest, że jeśli dostatecznie długo będzie cię namawiać, to wreszcie zaczniesz patrzeć na wszystko jej oczami.
— Cóż, panie al’Vere — powiedziała słodko Faile — ja natomiast zawsze uważałam mężczyzn za rozumne stworzenia, które wybiorą właściwą drogę, jeśli im się ją najpierw wskaże.
Burmistrz obdarzył ją uśmiechem pełnym rozbawienia.
— A więc namówisz Perrina, by stąd odjechał, jak rozumiem? Marin ma rację, tak będzie najmądrzej, jeśli chce uniknąć stryczka. Jedynym powodem do zostania może być tylko to, że mężczyzna czasami nie ma prawa uciekać. Nie? Cóż, bez wątpienia ty wiesz lepiej. — Zignorował jej przykre spojrzenie. — Chodź, mój chłopcze. Przekażmy Marin dobre wieści. Zaciśnij zęby i skryj swe zamiary, ponieważ ona nie zaprzestanie prób mających na celu zmianę twej decyzji.
Na podłodze w kuchni siedzieli ze skrzyżowanymi nogami Loial i Aielowie. Z pewnością w całej gospodzie nie było krzesła na tyle dużego, by udźwignęło ogira. Siedział więc na podłodze, z łokciem wspartym na blacie stołu, wystarczająco wielki, by móc spojrzeć Marin al’Vere prosto w oczy. Bran najwyraźniej przesadzał, mówiąc o tym, jak maleńka zdaje się filiżanka w dłoniach ogira, jednak dopiero po uważnym przyjrzeniu się Perrin stwierdził, że tamten pije herbatę z pokrytej białą emalią miski do zupy.
Pani al’Vere wciąż dokładała wszelkich wysiłków, by udawać, że Aielowie i ogiry to absolutnie normalna rzecz. Krzątała się dookoła nich z tacą, na której leżał chleb, ser oraz pikle, upewniając się, że nikomu niczego nie potrzeba, że wszyscy z apetytem jedzą, ale za każdym razem, gdy zawadziła spojrzeniem o ogira, rozszerzały jej się oczy, chociaż on starał się ją uspokoić, prawiąc komplementy na temat jej pieczywa. Zakończone pędzelkami uszy ruszały się niespokojnie, ilekroć spojrzała na niego, natomiast ona w takich momentach drżała nerwowo, potem potrząsała głową, a gruby, siwiejący warkocz kołysał się energicznie. Gdyby dać im jeszcze kilka godzin, to oboje zapewne położyliby się do łóżek wstrząsani dreszczami.
Na widok Perrina Loial westchnął z ulgą i postawił swoją filiżankę — miseczkę — na stole, ale w następnej chwili jego szeroką twarz zasnuł smutek.
— Przykro mi słyszeć o twojej stracie, Perrin. Łączę się z tobą w żalu. Pani al’Vere... — Zastrzygł dziko uszami, nawet nie spoglądając na nią, ona zaś drgnęła. — ...mówiła mi, że odjedziesz stąd, że teraz nie masz tu już nic do roboty. Jeżeli zechcesz, zaśpiewam jabłoniom, zanim wyruszymy.
Bran i Marin wymienili zaskoczone spojrzenia, a Burmistrz tak się zapomniał, że otwarcie zaczął dłubać palcem w uchu.
— Dziękuję ci, Loial. Skorzystam z twojej propozycji, kiedy nadejdzie stosowny czas. Ale mam tu jeszcze coś do zrobienia, zanim wyjadę.
Pani al’Vere z ostrym trzaskiem ustawiła tacę na stole i wpatrzyła się w niego, ale nie pozwolił zbić się z tropu i spokojnie wyjaśnił swoje zamiary: znaleźć Tama al’Thora i Abella oraz uwolnić ludzi przetrzymywanych przez Białe Płaszcze. Nie nadmienił nic o trollokach, chociaż wiązał z nimi mgliste plany. Być może wcale nie były takie niejasne. Nie miał zamiaru wyjeżdżać, dopóki w Dwu Rzekach pozostanie choć jeden żywy trollok albo Myrddraal. Zatknął kciuki za pas, by powstrzymać się od mimowolnego głaskania ostrza topora.
— To nie będzie łatwe — powiedział na koniec. — Wdzięczny będę, jeśli zechcecie przyłączyć się do mnie, ale zrozumiem, jeżeli postanowicie odejść. To nie jest wasza walka, a trzymając się blisko ludzi z Pola Emonda, narazicie się na dostateczną ilość kłopotów. Poza tym, Loial, tutaj nie napiszesz zbyt wiele ze swej książki.
— Tu czy tam, to jest ten sam bój, jak sądzę — odparował Loial. — Książka może poczekać. Być może w ten sposób napiszę rozdział o tobie.
— Powiedziałem, że pójdę z tobą — wtrącił Gaul, mimo iż nikt go wcześniej nie pytał o zdanie. — Trudy podróży nie mają dla mnie znaczenia. Winien ci jestem dług krwi.
Bain i Chiad spojrzały pytająco na Faile, a kiedy pokiwała głową, również wyraziły pragnienie pozostania.
— Uparta głupota — powiedziała pani al’Vere — wszyscy jesteście siebie warci. Najpewniej skończycie na szubienicy, jeśli uda wam się dożyć do tego czasu. Wiecie o tym, nieprawdaż? — Kiedy spojrzeli na nią, rozwiązała fartuch i ściągnęła go przez głowę. — Cóż, jeśli okazaliście się na tyle głupi, by zostać, to przypuszczam, że najlepiej będzie, jak zaprowadzę was do miejsca, gdzie będziecie mogli się ukryć.
Jej mąż zdawał się zaskoczony tą nagłą rezygnacją, ale szybko doszedł do siebie.
— Sądzę, że najlepszy będzie stary lazaret, Marin. Teraz nikt już go nie odwiedza, a większa część dachu zapewne jeszcze się trzyma.
Budynek, wciąż nazywany nowym lazaretem, do którego zabierano chorych, aby zapewnić im odpowiednią opiekę, w przypadku gdy choroba okazywała się zakaźna, stał na wschodnim krańcu wioski, za młynem pana Thane, od chłopięcych czasów Perrina. Stary zaś lazaret, w Zachodnim Lesie, został niemal całkowicie zniszczony podczas którejś z dawnych burz. Perrin zapamiętał budowlę na poły zarośniętą przez pnącza i krzaki dzikiej róży, z ptasimi gniazdami w resztkach strzechy, z leżem borsuka przy tylnych schodach. To będzie dobre miejsce na kryjówkę.
Pani al’Vere rzuciła Granowi ostre spojrzenie, jakby zaskoczyło ją, że o tym pomyślał.
— Przypuszczam, że się nada. Przynajmniej na dzisiejszą noc. Tam właśnie ich zaprowadzę.
— Nie ma potrzeby, żebyś ty się tym zajmowała, Marin. Ja z łatwością mogę wskazać im drogę, jeżeli Perrin jej nie pamięta.
— Czasami zapominasz, że jesteś Burmistrzem, Bran. Zwracasz na siebie uwagę, ludzie zaczną się zastanawiać, dokąd idziesz i co zamierzasz. Dlaczego nie zostaniesz tutaj? Gdyby ktoś wpadł do gospody, będziesz mógł rozwiać wszelakie podejrzenia. W kociołku na piecu jest gulasz barani oraz zupa z soczewicy, którą należy tylko podgrzać. I oczywiście nikomu więcej nie mów o lazarecie, Bran. Lepiej, żeby nikt nawet nie pamiętał o jego istnieniu.
— Nie jestem głupcem, Marin — odrzekł sztywno.
— Wiem, że nie jesteś, mój drogi. — Poklepała męża po policzku, ale ten wyraz czułości wydał się wszystkim odrobinę nieszczery.
— Możesz sprowadzić na nas kłopoty — wymruczała, zanim zabrała się za wydawanie szczegółowych poleceń.
Mieli się przeprawić w małych grupkach, by nie przyciągać uwagi. Ona sama przejedzie przez wioskę i spotka się z nimi w lesie na jej przeciwległym krańcu. Aielowie zapewnili ją, że z łatwością znajdą rozszczepiony przez piorun dąb, który im szczegółowo opisała, i wyślizgnęli się tylnymi drzwiami. Perrin wiedział, o które drzewo chodzi, wielki dąb położony jakąś milę za skrajem wioski, który wyglądał, jakby rozłupał go cios jakiegoś potężnego topora, choć wciąż jeszcze jakoś żył i zielenił się każdej wiosny. Nie miał wątpliwości, że bez najmniejszych kłopotów mógłby dojść prosto do lazaretu, ale pani al’Vere nalegała, by wszyscy spotkali się przy dębie.
— Pójdziesz sam i Światłość jedna wie, na kogo się nadziejesz.
Spojrzała na Loiala — wstał już, zamiatając powałę swą kędzierzawą czupryną — i westchnęła.
— Chciałabym, żeby dało się coś zrobić z twoim wzrostem, panie Loialu. Wiem, że jest gorąco, ale czy nie mógłbyś nosić przez cały czas płaszcza z naciągniętym kapturem? Nawet w dzisiejszych czasach większość ludzi wciąż może przekonać samych siebie, że nie dostrzegli tego, co widzieli na własne oczy, jeśli się tego nie spodziewali, ale jedno spojrzenie na twoją twarz... Nie chodzi o to, żebyś nie był całkiem przystojny, bez wątpienia, ale nigdy nie uda ci się ujść za mieszkańca Dwu Rzek.
Szeroki uśmiech Loiala niemalże przeciął na pół jego twarz pod szerokim, przypominającym zwierzęcy pysk nosem.
— Dzień wcale nie wydaje się nazbyt ciepły na płaszcz, pani al’Vere.
Poprawiając lekki, zrobiony na drutach szal z błękitnymi frędzlami wyprowadziła Perrina, Faile oraz Loiala na dziedziniec przed stajnią, a tam, przez chwilę, wyglądało na to, że wszelkie wysiłki utrzymania ich obecności w tajemnicy pójdą na marne. Cenn Buie, podobny do starego, skręconego korzenia, przyglądał się koniom paciorkowatymi oczyma. W szczególności zaś wysokiemu wierzchowcowi Loiala, wzrostem dorównującemu dhurranom Brana. Drapał się po głowie, wpatrując w ogromne siodło na grzbiecie potężnego rumaka.
Na widok Loiala jego oczy rozszerzyły się i opadła mu szczęka.
— Tr... tr.. trollok! — udało mu się na koniec wykrztusić.
— Nie rób z siebie starego głupca, Cennie Buie — skarciła go Marin, odchodząc parę kroków na bok, by przyciągnąć uwagę strzecharza. Perrin trzymał oczy spuszczone, wpatrywał się w swój łuk i nie mówił ani słowa. — Czy wyobrażasz sobie, że stałabym spokojnie w tylnych drzwiach swego domu w towarzystwie trolloka? — Parsknęła pogardliwie. — Pan Loial jest ogirem, o czym sam byś się przekonał, gdybyś nie był kłótliwy jak gęś, która woli skarżyć się bezustannie, zamiast zobaczyć to, co ma przed samym dziobem. Przejeżdża przez naszą wioskę i nie ma czasu na zadawanie się z takimi jak ty. Zajmij się lepiej swoimi sprawami i zostaw naszych gości w spokoju. Wiesz dobrze, że Corin Ayellin od miesięcy ściga cię za partacką robotę, jaką wykonałeś na jej dachu.
Cenn przeżuł w ustach słowo „ogir”, stał w milczeniu, mrugając oczyma. Przez chwilę zdawało się, że wpadnie w złość, chcąc bronić efektów swej pracy, ale nagle jego spojrzenie padło na Perrina, a oczy zwęziły się.
— On! To on! Ścigają cię, ty szczeniaku, ty szubrawcze, który uciekasz z Aes Sedai, by zostać Sprzymierzeńcem Ciemności. To stało się podczas poprzedniej bytności trolloków. A teraz wróciłeś, a one razem z tobą. Chcesz mi powiedzieć, ie to tylko zbieg okoliczności? Co się stało z twoimi oczami? Jesteś chory? Przywlokłeś jakąś chorobę ze świata, by nas pozarażać, abyśmy wszyscy umarli, jakby nie dość było trolloków? Synowie Światłości zajmą się tobą. Możesz być tego pewien.
Perrin poczuł, jak Faile napina mięśnie, a kiedy zrozumiał, że sięga po nóż, szybko położył dłoń na jej ramieniu. Co ona sobie wyobraża? Cenn był irytującym starym głupcem, ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz używać noża. Rozwścieczona szarpnęła głową, ale ostatecznie na tym geście poprzestała.
— Dosyć, Cenn — ostro przerwała mu Marin. — Zatrzymasz wszystko dla siebie czy też zaczniesz biegać do Białych Płaszczy z donosami, jak to robią Hari i jego brat Darl? Mam swoje podejrzenia co do przyczyny, dla której Białe Płaszcze przeszukały księgozbiór Brana. Zabrali sześć książek, a potem, pod jego własnym dachem, przesłuchali go w sprawie herezji. Ze wszystkich możliwych rzeczy wymyślili sobie właśnie herezję! Ponieważ nie zgadzali się z tym, co ktoś napisał w książce. Masz szczęście, że nie zmusiłam cię, byś odkupił mu te książki. Szperali po całej gospodzie niczym łasice. W poszukiwaniu kolejnych „bluźnierczych pism”, jak powiadali, jakby ktoś chciał ukrywać książki. Zerwali wszystkie materace z łóżek, brudząc moją lnianą pościel. Masz szczęście, że nie przywlokłam cię za grzbiet, byś wszystko poprał i uporządkował.
Z każdym jej zdaniem Cenn zapadał się coraz bardziej w sobie, w rezultacie kościste ramiona nieledwie sterczały mu ponad głową.
— Niczego im nie powiedziałem, Marin — protestował. — Tylko dlatego, że człowiek wspom... to jest, chciałem rzec, tylko dlatego, że zdarzyło mi się powiedzieć... napomknąć... — Opanował się jakoś i odzyskał częściowo dawny rezon, wciąż jednak nie ośmielał się patrzeć w jej oczy. — Mam zamiar omówić tę sprawę z Radą, Marin. To znaczy jego sprawę. — Wykrzywionym palcem wskazał Perrina. — Dopóki on jest tutaj, wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Jeżeli Synowie Światłości odkryją, że udzielasz mu schronienia, mogą obwinić całą wioskę. Nie skończy się wówczas na pobrudzonej pościeli i rzeczach wywleczonych z szaf.
— To jest sprawa Koła Kobiet. — Marin owinęła szal wokół ramion i podeszła bliżej, stając oko w oko ze strzecharzem. Był nieco wyższy od niej, ale atmosfera grobowej powagi dodała jej jakby kilka cali wzrostu. Zaczął coś bełkotać, nie pozwoliła mu jednak wtrącić ani jednego słowa. — Sprawa Koła, Cennie Buie. Jeżeli sądzisz, że jest inaczej... jeśli w ogóle ośmielisz się pomyśleć o zarzuceniu mi kłamstwa... lepiej wcześniej ugryź się w język. Jeżeli choć szepniesz słowo o sprawach Koła Kobiet komukolwiek, włączając w to Radę Wioski...
— Koło nie ma prawa wtrącać się w sprawy Rady — krzyknął.
— ...a przekonasz się, czy twoja żona nie każe ci przypadkiem spać w stodole. I jeść to, co zostawią po sobie twoje mleczne krowy. Sądzisz, że Rada ma pierwszeństwo względem Koła? Wyślę zaraz Daise Congar, by przekonała cię, jeśli nadal tego potrzebujesz, ii wszystko ma się inaczej.
Cenn skurczył się w sobie na tyle, na ile tylko mógł. Jeżeli Daise Congar była Wiedzącą, to będzie zdolna zapewne przez cały następny rok wlewać mu w gardło jakieś paskudne mikstury, a Cenn był nazbyt chudy i wątły, aby jej to utrudnić. Jedyną kobietą w Polu Emonda, potężniej zbudowaną od Daise Congar, była Alsbet Luhhan, a Daise miała nadto paskudny charakter i usposobienie. Perrin nie potrafił wyobrazić sobie jej w roli Wiedzącej; Nynaeve może dostać rozstroju nerwowego, gdy dowie się, kto ją zastąpił. Ona sam zresztą wierzyła zawsze, że posiada przemiłe usposobienie.
— Nie ma potrzeby się złościć, Marin — wymamrotał pojednawczo Cenn. — Chcesz, żebym milczał, będę milczał. Obojętnie jednak, czy będzie to Koło Kobiet czy nie, ryzykujesz sprowadzenie nam wszystkim na karki Synów Światłości.
Marin tylko uniosła brew i po chwili Cenn wymknął się chyłkiem, mamrocząc coś pod nosem.
— Dobrze zrobione — powiedziała Faile, kiedy Cenn zniknął za rogiem gospody. — Myślę, że powinnam pobierać u ciebie lekcje. Nawet w połowie nie potrafię sobie tak dobrze dać rady z Perrinem, jak ty z panem al’ Vere i z tym człowiekiem. — Uśmiechnęła się do Perrina, by upewnić go, że żartuje. Przynajmniej on miał nadzieję, że jej uśmiech to właśnie znaczył.
— Musisz wiedzieć, kiedy skrócić im smycz — odpowiedziała starsza kobieta — a czasami trzeba im pozwolić, by zrobili to, co sobie wbili do głowy. — Marszcząc czoło, patrzyła w ślad za Cennem, nie do końca zwracając uwagę na to, co mówi, wyjąwszy może moment, gdy dodała: — A niektórych to można już tylko spętać i zostawić w stajni.
Perrin rozpaczliwie starał się wtrącić jakieś słowo. Faile z pewnością nie potrzebowała tego typu porad.
— Czy on rzeczywiście będzie trzymał język za zębami, jak pani myśli, pani al’Vere?
— Wierzę, że będzie — odparła. — Wprawdzie Cenn urodził się chyba z bólem zębów, a z upływem lat stawał się tylko coraz gorszy, ale nie jest taki jak Hari Coplin.
Wciąż jednak nie potrafiła nadać pewności swemu głosowi.
— Lepiej ruszajmy — zaproponował. Nikt nie protestował.
Słońce stało wyżej na niebie, niźli się spodziewał, minęło już południe, co oznaczało, że większość ludzi przebywa w swoich domach na obiedzie. Tych kilku, którzy zostali na dworze — będą to zapewne chłopcy pasący owce i krowy — również zajmie się spożywaniem posiłków, które przyniesiono im owinięte w płótno; będą zbyt zajęci swoim jedzeniem, za daleko od drogi, po której jeżdżą wozy, by zwracać uwagę na to, kto przechodzi obok. Jednakże, jak się później okazało, postać Loiala przyciągnęła kilka niespokojnych spojrzeń, mimo głębokiego kaptura, ocieniającego twarz. Nawet na grzbiecie Steppera Perrin nie sięgał ogirowi do jego szerokiej piersi, kiedy ten dosiadał swego wysokiego wierzchowca. Dla ludzi obserwujących ich z oddali musieli wyglądać jak dorosły z dwójką dzieci na kucykach, prowadzący za sobą juczne kuce. Z pewnością nie był to normalny widok, Perrin jednak miał nadzieję, że ci, którzy ich widzieli, tak sobie właśnie pomyślą. Plotki mogły przyciągnąć czyjąś uwagę. Musiał się starać, by nie dawać powodów do ich powstawania, zanim nie uwolni pani Luhhan i pozostałych. Gdyby tylko Cenn nie rozpowiadał. Sam również naciągnął kaptur swego płaszcza. I to też mogło stać się przedmiotem komentarzy, ale na pewno nie takich, jakie rozniosłyby się w przypadku, gdyby ktoś zobaczył jego brodę i definitywnie stwierdził, że z pewnością nie może być dzieckiem.
Nie miał kłopotów ze znalezieniem rozszczepionego dębu, którego wewnętrzna część poczerniała i stwardniała niczym żelazo, ziemia pod szerokimi rozłożystymi gałęziami była goła. Zwyczajny przejazd przez wioskę był zdecydowanie szybszy niż okrążanie jej dookoła, dlatego też pani al’Vere już na nich czekała. Aielowie również byli na miejscu, przykucnęli na ściółce zwiędłych dębowych liści, zasłanej łupinami zjedzonych przez wiewiórki żołędzi; Gaul siedział w pewnej odległości od dwóch kobiet. Panny i Gaul obserwowali siebie nawzajem z równą czujnością co otaczający ich las. Perrin nie miał wątpliwości, że udało im się dotrzeć do tego miejsca niepostrzeżenie. Żałował, że nie posiada takich umiejętności, wprawdzie sam nieźle potrafił skradać się w lesie, lecz Aielom było chyba obojętne, czy ukrywają się w lesie, na polu czy w mieście. Kiedy nie chcieli, żeby ich dostrzeżono, zawsze znajdowali sposób, by się tak stało.
Pani al’Vere uparła się resztę drogi pokonać pieszo utrzymując, że teren jest zbyt zarośnięty na konną jazdę. Perrin nie zupełnie się z nią zgadzał, ale ostatecznie zsiadł z konia. Z pewnością nie było najwygodniej, samemu idąc pieszo, prowadzić konnych. W każdym razie głowę przepełniały mu najrozmaitsze plany. Powinien obejrzeć obóz Białych Płaszczy przy Wzgórzu Czat, zanim zdecyduje, w jaki sposób uwolnić panią Luhhan i pozostałych więźniów. A gdzie ukryli się Tam i Abell? Ani Bran, ani pani al’Vere nie powiedzieli nic na ten temat, być może sami nie wiedzieli. Jeżeli Tam i Abell dotąd nie uwolnili więźniów, musiało to być doprawdy trudne. On jednak wymyśli sposób. Potem będzie się mógł zająć trollokami.
Nikt z wioski od lat już nie przemierzał tej drogi, ścieżka niemalże zarosła, jednak pod wysokimi drzewami roślinność nie pleniła się tak bujnie. Aielowie przemykali bokiem w absolutnej ciszy, ale zgodnie z naleganiami pani al’Vere trzymali się blisko pozostałych. Loial mruczał z aprobatą na widok wielkich dębów, szczególnie okazałej jodły czy skórzanego liścia. Czasami w gałęziach drzew rozlegał się śpiew przedrzeźniacza lub gila, raz Perrin wyczuł zapach lisa przyczajonego obok ich ścieżki.
Nagle jego nozdrza pochwyciły zapach człowieka, którego przed chwilą wcale tam nie było, usłyszał cichy szelest. Aielowie sprężyli się, przykucnęli z gotowymi do ataku włóczniami, a Perrin sięgnął do kołczana.
— Zachowajcie spokój — powiedziała z naciskiem pani al’Vere, gestem nakazując opuścić broń.
Nagle przed nimi pojawiło się dwu mężczyzn; wysoki, ciemnowłosy i szczupły stał po lewej stronie, niższy, krępy i siwiejący po prawej. Obaj trzymali w dłoniach łuki, ze strzałami nałożonymi na cięciwy, gotowi w jednej chwili podnieść je i naciągnąć. Przy pasach, na biodrach wisiały kołczany, po przeciwnej stronie miecze. Obaj nosili płaszcze, które zdawały się wtapiać w otaczającą roślinność.
— Strażnicy! — wykrzyknął Perrin. — Dlaczego pani nam nie powiedziała, że są tu Aes Sedai, pani al’Vere? Pan al’Vere również o tym nie wspominał. Dlaczego?
— Ponieważ nic nie wiedział — odrzekła pośpiesznie. — Nie kłamałam mówiąc, że to sprawa Koła Kobiet. — Przeniosła wzrok na dwóch Strażników, żaden z nich nawet na chwilę nie odprężył się. — Thomas, Ihvon, znacie mnie. Opuśćcie te łuki. Wiecie, że nigdy nie przyprowadziłabym tu nikogo, kto chciałby wam zrobić krzywdę.
— Ogir — powiedział ten siwowłosy — Aielowie, człowiek o żółtych oczach... oczywiście ten, którego poszukują Białe Płaszcze... oraz ognista młoda dziewczyna z nożami.
Perrin spojrzał na Faile, trzymała w dłoni ostrze gotowe do rzutu. Nie sposób było odmówić racji jej zachowaniu. To mogli być Strażnicy, jednak najdrobniejszym znakiem nie zdradzali, że mają zamiar opuścić łuki. Aielowie również gotowi byli natychmiast zatańczyć włócznie, nie tracąc nawet czasu na zasłonięcie twarzy.
— Dziwne towarzystwo, pani al’Vere — ciągnął dalej siwowłosy Strażnik. — Zobaczymy. Ihvon?
Szczuplejszy mężczyzna pokiwał głową i zanurkował w poszycie leśne; Perrin ledwie mógł usłyszeć, jak przemykał się przez gąszcz.
— Co masz na myśli, nazywając to sprawami Koła Kobiet? — dopytywał się Perrin. — Rozumiem, że Białe Płaszcze mogłyby narobić kłopotów, gdyby się dowiedziały o Aes Sedai i dlaczego nie mówisz nic Hari Coplinowi, ale dlaczego trzymać to w tajemnicy przed Burmistrzem? I przed nami?
— Ponieważ tak obiecałyśmy — powiedziała z rozdrażnieniem pani al’Vere.
Jej irytacja zdawała się w równej mierze dotyczyć Perrina, jak i pilnującego ich Strażnika — jego zachowanie doprawdy trudno byłoby określić innym słowem — a nawet, w najmniejszym stopniu, samych Aes Sedai.
— Były na Wzgórzu Czat, kiedy pojawiły się Białe Płaszcze. Nikt nie wiedział kim są, wyjąwszy członkinie tamtejszego Koła Kobiet, które przyprowadziły je do nas, byśmy je ukryły. To jest najlepszy sposób na dochowanie tajemnicy, jeżeli wie o niej jak najmniej osób. Znam dwie kobiety, które powstrzymują się przed spaniem w łóżkach swych mężów w obawie, iż mogłyby coś powiedzieć przez sen. Zgodziłyśmy się utrzymać wszystko w tajemnicy.
— Dlaczego teraz postanowiłaś to zmienić? — zapytał twardym głosem Strażnik.
— Z powodów, które uznałam za odpowiednie i wystarczające, Thomas. — Ze sposobu, w jaki poprawiała szal, Perrin wywnioskował, że wolałaby, aby Koło oraz Aes Sedai przyznały jej rację. Plotki głosiły, że Koło Kobiet potrafi być znacznie bardziej nieprzyjemne względem swoich członkiń, niż bywało wobec reszty mieszkańców wioski. — Gdzie mogłabym cię lepiej ukryć, Perrin, niż w towarzystwie Aes Sedai? Wkrótce sam się przekonasz. Musisz po prostu mi zaufać.
— Są Aes Sedai i Aes Sedai — odrzekł na to Perrin.
Jednak te, które uważał za najgorsze, Czerwone Ajah, nie nakładały zobowiązań na Strażników; Czerwone Ajah w ogóle raczej nie lubiły mężczyzn. Ten Thomas ma takie ciemne, nieruchome oczy. Bez wątpienia mogliby go pokonać albo jeszcze lepiej, zwyczajnie mu uciec, ale on z pewnością przeszyłby strzałą pierwszego, który zrobiłby coś, co by mu się nie spodobało, ponadto Perrin skłonny był się założyć, że tamten ma pod ręką więcej grotów gotowych do natychmiastowego nasadzenia na cięciwę. Aielowie byli podobnego zdania; wciąż wyglądali na przygotowanych w każdej chwili do rozpierzchnięcia się na wszystkie strony, ale jednocześnie widać było, że mogą stać w miejscu, choćby dopokąd słońce nie zamarznie. Perrin klepnął Faile w ramię.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział.
— Oczywiście — rzekła z uśmiechem. Schowała już swoje ostrza. — Jeżeli mówi tak pani al’Vere. Ja jej ufam. Perrin miał nadzieję, że się nie pomylił. Nie ufał już tylu ludziom, co kiedyś. Na pewno nie Aes Sedai. I niewykluczone, że również nawet Marin al’Vere. Choć, być może, te Aes Sedai pomogą mu walczyć z trollokami. Każdemu, kto gotów byłby się do niego przyłączyć, zaufa z pewnością. Do jakiego jednak stopnia może polegać na Aes Sedai? Robiły to, co robiły, kierując się wyłącznie własnymi racjami; dla niego Dwie Rzeki stanowiły dom, ale dla nich mogły być jedynie kamieniami na planszy. Faile i Marin jednak zdawały się im ufać, a Aielowie czekali, co przyniesie przyszłość. W tej chwili wyglądało na to, że on również nie ma innego wyjścia.