Przegalopował przez całą wioskę, mając tuż za plecami Faile. Na południowym krańcu zastał mężczyzn zbitych w ciasną gromadkę, stali przy palisadzie, spoglądając na puste pole i mruczeli coś do siebie, niektórzy naciągnęli do połowy łuki. Przerwę w ostrokole, którą stanowiła Stara Droga, blokowały dwa wozy. Najbliższy, wciąż stojący kamienny murek, ograniczający pole tytoniu, znajdował się w odległości pięciuset kroków, teren przed nim naszpikowany był strzałami, pomiędzy nim a wioską nie można było dostrzec nic wyższego od kłosów jęczmienia. W oddali wznosiły się w powietrze kłęby dymu, kilkanaście czarnych chmur, niektóre na tyle szerokie, że mogły pochodzić z płonących pól.
Cenn Buie był już tutaj, podobnie Hari i Darl Coplin. Bili Congar wspierał się na ramieniu swego kuzyna Wita, wychudłego męża Daise, który miał taki wyraz twarzy, jakby naprawdę wolał uniknąć oddechu tamtego. Od żadnego nie czuł woni strachu, tylko podniecenie. Od Biliego pachniało również mocno ale. Przynajmniej dziesięciu ludzi naraz próbowało wytłumaczyć mu, co się stało, przekrzykując się nawzajem.
— Trolloki również postanowiły nas tutaj zaatakować — wrzeszczał Hari Coplin — ale im pokazaliśmy, co nie?
Od kilku mężczyzn dobiegły pomruki potwierdzenia, ale większość patrzyła sobie tylko z powątpiewaniem w oczy i przestępowała z nogi na nogę.
— Tutaj również mieliśmy kilku bohaterów — oznajmił Darl głośnym, ochrypłym głosem. — Wy, tam przy lesie, nie byliście jedyni.
Mocniej nieco zbudowany od swego brata, miał tę samą wąską twarz łasicy tak charakterystyczną dla Coplinów, te same zaciśnięte usta, jakby właśnie przed chwilą zjadł zieloną śliwkę. Kiedy sądził, że Perrin nie patrzy, rzucał mu zawzięte spojrzenia. Nie musiało to koniecznie oznaczać, iż żałuje, że nie bronił wioski od strony Zachodniego Lasu; Darl, Hari oraz większość ich krewnych zazwyczaj znajdowali jakiś sposób, aby wyglądać na pokrzywdzonych, niezależnie od tego, jak było w rzeczywistości.
— To domaga się napitku! — zawołał stary Bili, potem skrzywił się zawiedziony, gdy nikt nie podjął wezwania.
Ponad tym odległym murkiem pojawiła się głowa, potem natychmiast schowała, ale Perrin zdążył dojrzeć żółty kaftan.
— To nie trolloki — wycedził z niesmakiem. — Druciarze! Strzelaliście do Tuatha’anów. Odprowadźcie wozy na bok.
Stanął w strzemionach i przykładając dłonie do ust, zawołał:
— Możecie wyjść! Już wszystko w porządku! Nikt was nie skrzywdzi! Powiedziałem... odsuńcie te wozy — warknął na mężczyzn, którzy stanęli kołem, przyglądając mu się i nie robiąc nic ponadto. Wziąć Druciarzy za trolloki! — I idźcie pozbierać strzały, wcześniej czy później naprawdę będziecie ich potrzebować.
Powoli ruszyli wykonać polecenia, a on zawołał ponownie:
— Nikt was nie skrzywdzi! Wszystko w porządku! Chodźcie!
Wozy wreszcie odsunięto na bok, czemu towarzyszyło skrzypienie domagających się naoliwienia osi.
Kilku jaskrawo ubranych Tuatha’anów przeszło przez płot, potem kilku następnych i z wahaniem, kulejąc, ruszyli półbiegiem w kierunku wioski, tak jakby obawiali się zarówno tego, co leży przed nimi, jak i tego, co za nimi. Na widok ludzi wylewających się z wioski zbili się razem w gromadkę, o mało nawet nie zawrócili, choć przecież mieszkańcy Dwu Rzek przebiegli obok nich, przyglądając się im tylko ciekawie, a potem zaczęli zbierać powbijane w ziemię strzały. Wtedy dopiero chwiejnie ruszyli w kierunku wioski.
Perrin poczuł, jak w środku ścina go lodowaty chłód. Dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, nie więcej, niektórzy tulili w ramionach małe dzieci, gromadka nieco starszych biegła obok, jaskrawa odzież była podarta i pokryta brudem. Niektórzy byli pokrwawieni, dostrzegł to, gdy podeszli bliżej. To już wszyscy. Jak wielu było w karawanie? Przynajmniej Raen ocalał, szedł, powłócząc nogami, kompletnie oszołomiony, Ila musiała go prowadzić, połowę jej twarzy pokrywały ciemne i spuchnięte sińce. Chociaż oni przeżyli.
Tuż przed oczyszczonym przedpolem Tuatha’anowie zatrzymali się, spoglądając niepewnie na ostrokół i tłum uzbrojonych mężczyzn. Małe dzieci wczepiły się w dorosłych i wtuliły twarzyczki w ich kaftany. Pachnieli strachem, przerażeniem. Faile zeskoczyła z siodła i pobiegła w ich stronę, ale choć Ila uściskała ją, nie postąpiła ani na krok bliżej. Starsza kobieta zdawała się czerpać pociechę z uścisku młodszej.
— Nikt was nie skrzywdzi — powiedział Perrin.
„Powinienem był ich zmusić, aby przyjechali do wioski. Żeby mnie Światłość spaliła, powinienem był!”
— Witamy was przy naszych ogniskach.
— Druciarzy? — Hari pogardliwie wykrzywił usta. — Akurat nam potrzeba bandy złodziejskich Druciarzy. Zabiorą wszystko, czego nie przybijesz gwoździami.
Darl otworzył już usta, bez wątpienia po to, aby wesprzeć Hariego, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ktoś z tłumu wykrzyknął:
— To tak samo jak ty, Hari! Z tym że ty zabrałbyś również gwoździe!
Głośny śmiech sprawił, iż Darl zrezygnował z tego, co chciał powiedzieć. Niewielu się wprawdzie śmiało, a ci, którzy zaczęli, szybko spoglądali na zabiedzonych Tuatha’anów i wbijali w ziemię skrępowane spojrzenia.
— Hari ma rację! — zawołała Daise Congar, przepychając się przez tłum i odsuwając mężczyzn z drogi potężnymi ramionami. — Druciarze kradną, i to nie tylko rzeczy. Oni kradną dzieci!
Przechodząc obok Cenna Buie, potrząsnęła mu przed nosem palcem wskazującym, grubym jak jego kciuk. Odsunął się od niej na tyle, na ile mógł w gęstej ciżbie; wszak wyższa była odeń o głowę i dwukrotnie przynajmniej cięższa.
— Zdaje się, że jesteś członkiem Rady Wioski, ale skoro nie masz ochoty posłuchać Wiedzącej, sprawę przejmuje Koło Kobiet i my dalej zajmiemy się wszystkim.
Niektórzy z mężczyzn pokiwali głowami, wydając aprobujące pomruki.
Cenn potarł swoją rzednącą czuprynę i spojrzał na nią spode łba.
— Aach... cóż... Perrin... — powiedział powoli tym swoim skrzypiącym głosem. — Druciarze cieszą się złą sławą, sam wiesz i...
Przerwał i odskoczył do tyłu; gdy Perrin zawrócił Steppera, napierając na tłum ludzi z Dwu Rzek.
Wielu uciekło przed stratowaniem, ale Perrin o to nie dbał.
— Nikogo nie będziemy wyrzucać z wioski — powiedział podniesionym głosem. — Nikogo! Czy macie zamiar odesłać te dzieci trollokom na pożarcie?
Jedno z dzieci Tuatha’anów zaczęło płakać, zaniosło się głośnym łkaniem, a on pożałował słów wypowiedzianych przed chwilą, niemniej twarz Cenna stała się czerwona niczym burak i nawet Daise wyglądała na zmieszaną.
— Oczywiście, że ich przyjmiemy — stwierdził ponuro strzecharz. Odwrócił się w stronę Daise i nadął niczym kogut gotowy do walki z ogromnym psem. — A jeżeli chcesz oddać całą sprawę w ręce Koła Kobiet, Rada Wioski zaraz wam wszystkim pokaże, gdzie jest wasze miejsce! Zobaczysz jeszcze!
— Zawsze byłeś starym głupcem, Cennie Buie — warknęła Daise. — Czy sądzisz, że odesłalibyśmy dzieci wprost w paszcze trolloków?
Cenn ze wściekłością. ruszał szczęką, jakby coś przeżuwał, ale zanim zdołał wykrztusić choćby słowo, Daise wsparła dłoń na jego chudej piersi i odepchnęła od siebie. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, podeszła do grupki Tuatha’anów i uspokajająco objęła Ilę ramieniem.
— Pójdziecie ze mną, a ja już zadbam, żebyście dostali ciepłą kąpiel i miejsce, w którym będziecie mogli odpocząć. We wszystkich domach panuje wprawdzie tłok, ale dla każdego coś znajdziemy. Chodźcie.
Marin al’Vere pośpiesznie przepychała się przez tłum, a Alsbet Luhhan, Natti Cauthon oraz Neysa Ayelin szły tuż za nią. Prowadziły za sobą następne kobiety, które podchodziły do Druciarzy, biorąc dzieci, gładząc je po ramionach, prowadząc za sobą, odpychając mężczyzn z Dwu Rzek z drogi. Teraz nikt już nie wyrażał sprzeciwu, po prostu trzeba było trochę czasu, żeby mogli się rozstąpić.
Faile rzuciła Perrinowi pełne podziwu spojrzenie, ale on tylko potrząsnął głową. To była zasługa ta’veren; ludziom z Dwu Rzek czasami trzeba było wskazywać drogę, potrafili przecież zrozumieć, co jest właściwe, kiedy już to dostrzegli. Nawet Hari Coplin obserwował wejście Druciarzy do wioski z mniej kwaśną miną niż zazwyczaj. Cóż, może tylko odrobinę. Nie należało oczekiwać cudów.
Przechodząc niepewnie obok, Raen spojrzał niewidzącym wzrokiem na Perrina.
— Droga Liścia jest właściwym sposobem życia. Wszystkie rzeczy umierają w wyznaczonym dla nich czasie, a... — Urwał, jakby nie potrafił sobie przypomnieć, co chciał dalej powiedzieć.
— Przyszły wczoraj w nocy — powiedziała Ila, niewyraźnie z powodu ran na twarzy. Jej oczy były niemalże równie puste jak oczy męża. — Psy mogłyby osłonić naszą ucieczkę, ale Synowie wszystkie pozabijali i... Nic nie mogliśmy zrobić.
Stojący za nią Aram, w kaftanie w żółte paski, aż zadrżał na widok uzbrojonych mężczyzn. Większość dzieci zanosiła się płaczem.
Perrin zmarszczył brwi i spojrzał na kłęby dymu unoszące się na południu. Odwracając się w siodle, mógł zobaczyć identyczny widok na północy i wschodzie. Nawet jeżeli płonęły po większej części opuszczone zagrody, trolloki miały za sobą pracowitą noc. Jak wiele musi ich być, żeby spalić tyle farm, nawet gdyby poruszały się biegiem i każdej poświęcały nie więcej czasu, niż trzeba na wrzucenie pochodni do pustego domu lub na nie strzeżone pole? Być może równie wiele, jak udało im się dzisiaj zabić. Co można się z tego dowiedzieć na temat liczby trolloków w Dwu Rzekach? Nie wydawało się możliwe, że jest to dzieło jednej bandy, spalenie tych wszystkich domów i zagłada karawany Wędrowców?
Odprowadzając wzrokiem grupkę Tuatha’anów, poczuł ukłucie niepokoju. Oni dzisiejszej nocy byli świadkami śmierci swych najbliższych, a on na zimno kalkulował. Słyszał, jak niektórzy mieszkańcy Dwu Rzek mruczą coś pod nosem, starając się wywnioskować, która kolumna dymu odpowiada czyjej farmie. Dla wszystkich tych ludzi te pożary oznaczały dotkliwe straty, treść życia, którą trzeba będzie odbudować, a nie tylko liczby. Był tutaj bezużyteczny. Teraz, kiedy Faile zajęła się pomaganiem Druciarzom, miał okazję wyruszyć za Gaulem i Loialem.
Pan Luhhan w swej kamizelce kowala i długim skórzanym fartuchu pochwycił znienacka wodze Steppera.
— Perrin, musisz mi pomóc. Strażnicy chcą, abym zrobił im części do następnych katapult, ale równocześnie dwudziestu ludzi pogania mnie, abym reperował zbroje, które jacyś głupi dziadkowie ich dziadków kupili od durnych strażników kupieckich karawan.
— Chętnie bym ci pomógł — powiedział Perrin — ale mam coś innego do zrobienia. Zresztą i tak z pewnością miałbym trudności. Podczas ostatniego roku niewiele pracowałem w kuźni.
— Światłości, nie o to mi chodziło. Nie chcę, żebyś brał młot do ręki. — Kowal wyglądał na zszokowanego. — Za każdym razem, kiedy odsyłam któregoś z tych gęsich móżdżków, on powraca za pięć minut z nowymi argumentami. Nie mogę w tych warunkach pracować. Ciebie na pewno posłuchają.
Perrin wątpił w to, skoro nie chcieli słuchać Harala Luhhana. Oprócz tego, że piastował urząd członka Rady Wioski, kowal był tak potężnie zbudowany, że potrafiłby unieść do góry każdego z mieszkańców Pola Emonda i swobodnie odrzucić na bok, gdyby było trzeba. Ale poszedł zgodnie do zaimprowizowanej kuźni, którą pan Luhhan postawił pod pośpiesznie skleconym dachem na skraju Łąki. Sześciu mężczyzn stało przy kowadłach uratowanych z kuźni spalonej przez Białe Płaszcze, a następni głupio zabawiali się dmuchaniem w skórzane miechy, dopóki kowal nie odpędził ich krzykiem. Ku zaskoczeniu Perrina posłuchali go, kiedy kazał im się wynosić, nawet nie musiał w żaden sposób ich przekonywać, aby nagiąć do woli ta’veren, wystarczyło proste stwierdzenie, że pan Luhhan jest zajęty. Z pewnością kowal sam mógłby osiągnąć podobny skutek, jednakże z jakiegoś powodu potrząsnął jego dłonią i wylewnie mu podziękował, zanim zabrał się do dalszej pracy.
Schylając się w siodle, Perrin schwycił za ramię jednego z mężczyzn, łysego farmera nazwiskiem Get Eldin i kazał mu zostać na miejscu i odstraszać każdego, kto chciałby przeszkadzać kowalowi. Get musiał być co najmniej trzykrotnie od niego starszy, niemniej tylko skinął głową i zajął bez słowa sprzeciwu stanowisko w pobliżu miejsca, gdzie młot Harala dźwięczał, kując rozpalone żelazo. Teraz mógł już ruszać, zanim Faile się zorientuje, że straciła go z oczu.
Nim jednak zdążył choćby zawrócić Steppera, pojawił się Bran, z włócznią opartą na ramieniu i stalowym kaskiem pod drugą pachą.
— Perrin, musi być jakiś sposób, żeby szybciej wprowadzić do środka pasterzy na wypadek następnego ataku. Może wysłać szybszych biegaczy z wioski. Abellowi nie udało się nawet połowy wprowadzić za palisadę, zanim te trolloki wyszły z lasu.
To był łatwy problem do rozwiązania, wystarczyło tylko przypomnieć sobie stary róg, poczerniały już prawie od wieku, który wisiał u starego Cenna Buie na ścianie, i ustalić, że sygnałem będzie trzykrotne zadęcie weń; z pewnością nawet najbardziej oddalony pasterz nie będzie miał kłopotów z usłyszeniem tego sygnału. Można było w ten sposób ustalić jeszcze inne sygnały, na przykład wzywający wszystkich na stanowiska w przypadku spodziewanego ataku. To doprowadziło do kolejnej dyskusji, po czym rozpoznać, że zbliża się atak. Bain, Chiad oraz obaj Strażnicy oczywiście byli najwprawniejszymi zwiadowcami, ale czworo to było niewiele, dlatego też trzeba było wyszukać wszystkich drwali i zdolnych myśliwych, wyposażyć ich w konie, aby mogli dotrzeć do Pola Emonda na długo przed trollokami, które wypatrzą.
Następnie trzeba było osadzić Buela Dowtry. Siwowłosy stary grotarz doskonale wiedział, że farmerzy zazwyczaj sami robią sobie strzały, ale zażarcie oponował przeciwko temu, by ktokolwiek mu pomagał w pracy, jakby sam był w stanie napełnić wszystkie kołczany. Perrin niezbyt dobrze wiedział, jak udało mu się pokonać opór starego, ale kiedy odchodził, tamten z radosną twarzą tłumaczył grupce chłopców, w jaki sposób przyklejać gęsie lotki do drzewca.
Eward Cabndwin, krępy bednarz, miał inny problem. Ponieważ w wiosce zebrało się tylu ludzi, a każdy potrzebował przecież wody, trzeba było zrobić więcej beczek i baryłek, niż byłby w stanie wykonać przez całe tygodnie, pracując sam. Nie zajęło dużo czasu znalezienie chętnych, choć może niezbyt wprawnych rąk do pracy. Ale bez przerwy przychodzili ze swoimi pytaniami kolejni ludzie, przekonani, że tylko Perrin potrafi znaleźć radę na ich kłopoty; poczynając od kwestii, gdzie pochować padłe trolloki, a kończąc na pytaniach o powrót na farmy w celu sprawdzenia, czy nie da się czegoś jeszcze ocalić. Na to ostatnie odpowiadał zdecydowanym „nie”, kiedykolwiek padało — a powtarzało się znacznie częściej niż pozostałe, słyszał je z ust mężczyzn i kobiet obserwujących spod zmarszczonych brwi kolumny dymu na horyzoncie — ale przez większość czasu starał się dowiedzieć, co pytający uznaje za najlepsze rozwiązanie, i pozwalał mu to zrobić. Rzadko doprawdy musiał sam wymyślać jakąś odpowiedź, ludzie bowiem wiedzieli, co należy robić, tylko nie wiadomo dlaczego wpadali na głupi pomysł zamęczania go pytaniami.
Dannil, Ban i reszta chłopców znaleźli go wkrótce i nalegali, aby pozwolił im towarzyszyć sobie z tym sztandarem, jakby jeden wielki, powiewający nad Łąką już nie wystarczał, aż wreszcie musiał odesłać ich, by strzegli ludzi, którzy karczowali drzewa na skraju Zachodniego Lasu. Wyglądało na to, iż Tam musiał im naopowiadać jakiś niestworzonych opowieści o ludziach zwanych w Illian Towarzyszami, o żołnierzach będących do dyspozycji generała illiańskiej armii i rzucanych w krytycznej chwili w najgorętszy bój. I to właśnie Tam! Przynajmniej zabrali ze sobą sztandar. Perrin czuł się jak skończony głupiec, kiedy ów powiewał na wietrze za jego plecami.
Późnym rankiem wrócił Luc, pełen buty i kiwając nieznacznie głową, dziękował za okazjonalne wiwaty na swoją cześć, chociaż to, że w ogóle komuś chciało się go pozdrawiać, już było zupełnie niezwykłe. Przywiózł ze sobą trofeum, które natychmiast zatknął na grocie włóczni przy skraju Łąki, aby każdy mógł je podziwiać. Bezoka głowa Myrddraala. Ten człowiek, na swój protekcjonalny sposób, był przecież skromny, ale wymknęło mu się jednak, że to trofeum zdobył, kiedy sam jeden wpadł na bandę trolloków. Orszak podziwiających oprowadził go po scenie bitwy — takie miano zyskało już to starcie — gdzie konie odciągały zwłoki trolloków na wielkie stosy, ponad którymi unosiły się kłęby oleistego dymu. Luc w rewanżu starał się wyrażać podobny podziw, jakim raczyli go mieszkańcy wioski, uczynił tylko jedną lub dwie krytyczne uwagi na temat tego, w jaki sposób Perrin rozmieścił swoich ludzi; tak przynajmniej przedstawiali mu wszystko pozostali, opowiadając o komendach, które rzekomo wydawał, i o ustawieniu szeregów, z którym przecież nie miał nic wspólnego.
Dla Perrina miał Luc jedynie łaskawy uśmiech aprobaty.
— Nieźle sobie radzisz, mój chłopcze. Oczywiście, miałeś dużo szczęścia, ale istnieje przecież coś takiego jak szczęście początkującego, czyż nie?
Kiedy poszedł wreszcie do swego pokoju w gospodzie „Winna Jagoda”, Perrin kazał zdjąć głowę i spalić. Nie była to rzecz, na którą powinni patrzeć ludzie, a cóż dopiero dzieci.
Tak właśnie, wśród nie kończących się pytań mijał dzień, dopóki ze zdumieniem nie zdał sobie sprawy, że słońce stoi już prosto nad głowami, a on od samego rana nic nie jadł. Żołądek domagał się więc swoich praw.
— Pani al’Caar — zwrócił się zmęczonym głosem do kobiety o pociągłej twarzy stojącej przy jego strzemieniu. — — Przypuszczam, że dzieci mogą się bawić wszędzie, dopóki ktoś pilnuje, aby nie wychodziły poza obręb ostatnich domów. Światłości, kobieto, sama to dobrze wiesz. Z pewnością znasz dzieci lepiej niż ja! A jeśli nie, to w jaki sposób udało ci się wychować czwórkę?
Jej najmłodszy był sześć lat starszy od niego.
Nela al’Caar zmarszczyła czoło i szarpnęła głową, aż zakołysał się siwy warkocz. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz dostanie po nosie za ów sposób odzywania się do niej. Omal nie pragnął, by tak się właśnie stało, byłaby to jakaś odmiana wśród tych wszystkich pytań zadawanych przez ludzi, którzy sami najlepiej wiedzieli, co należy robić.
— Oczywiście, że znam się na dzieciach — odparła. — Chciałam się tylko upewnić, iż wszystko odbędzie się po twojej myśli. A więc tak zrobimy.
Westchnął i poczekał, aż się oddaliła, potem zaś poprowadził Steppera prosto do „Winnej Jagody”. Słyszał jeszcze, jak kilka głosów woła coś za nim, ale zignorował je. Co się stało z tymi ludźmi? Ludzie z Dwu Rzek nie zachowywali się w taki sposób. Szczególnie w Polu Emonda. Każdy zawsze miał tu dużo do powiedzenia od siebie. Kłótnie przed Radą Wioski, kłótnie w samej Radzie często kończyły się niemalże bijatykami, zanim wreszcie podjęto decyzję. A jeśli nawet w Kole Kobiet uważano, że ich postępowanie było bardziej rozważne, to i tak nie było chyba w wiosce mężczyzny, który by nie wiedział, co znaczy widok kobiet o zaciśniętych szczękach, spacerujących z warkoczami najeżonymi niby kocie ogony.
„A co mi odpowiada? — pomyślał gniewnie. — Chciałbym teraz dostać coś do jedzenia i jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt nie będzie mnie nękał ciągłymi pytaniami”.
Zsiadł z konia przed frontem gospody, zatoczył się i pomyślał, że powinien jeszcze dodać lóżko do tej listy potrzeb. Było dopiero południe, a on padał ze zmęczenia. Być może Faile mimo wszystko miała rację. Może pomysł pojechania w ślad za Gaulem i Loialem nie był doprawdy najszczęśliwszy.
Kiedy wszedł do wspólnej sali, pani al’Vere obrzuciła go tylko jednym spojrzeniem i natychmiast wepchnęła w fotel z macierzyńskim uśmiechem na twarzy.
— Możesz chyba na chwilę przestać wydawać rozkazy — oznajmiła mu zdecydowanie. — Pole Emonda nie zginie przez godzinę, podczas której ty będziesz spożywał posiłek.
Pomknęła do kuchni, nim zdążył powiedzieć, że Pole Emonda nie zginie, nawet gdyby jego w ogóle tu nie było.
Sala była niemalże pusta. Przy jednym ze stołów siedziała Natti Cauthon, zwijając bandaże i kładąc je na rosnącym przed nią stosie, równocześnie jednak nie spuszczała oka ze swych dwu córek, siedzących w przeciwległym krańcu sali, choć obie były już na tyle darosłe, by nosić włosy zaplecione w warkocze. Powód takiego zachowania był aż nadto oczywisty. Bode i Eldrin siedziały po obu bokach Arama, zmuszając Druciarza do jedzenia. W rzeczy samej, karmiły go niczym dziecko i nawet wycierały paliczki. Patrząc na sposób, w jaki się do niego uśmiechały, Perrin zdziwiony był, że Natti nie siedzi przy tym samym stole co one, niezależnie od ich warkoczy. Ten chłopak naprawdę był przystojny, jak przynajmniej Perrin sądził; być może nawet bardziej niż Wil al’Seen. Bode i Eldrin z pewnością nie myślały inaczej. Jednak Aram uśmiechał się do nich raczej rzadko — choć były ślicznymi pulchnymi dziewczętami; musiałby być ślepy, żeby tego nie widzieć, a Perrin o niewrażliwość na kobiecą urodę raczej go nie podejrzewał — ale tamten ledwie połykał podawane jedzenie i przy każdym kęsie wodził oczami wzdłuż ścian gospody, przy których stały włócznie i piki. Dla Tuatha’ana musiały stanowić przerażający widok.
— Pani al’Vere oznajmiła mi, że na koniec miałeś dosyć siedzenia w siodle — powiedziała Faile, wychodząc z kuchennych drzwi. Zaskoczyło go, że miała na sobie jeden z białych fartuchów Marin; rękawy podwinęła aż za łokcie, a dłonie miała ubrudzone mąką. Jakby właśnie zdała sobie z tego sprawę, zdjęła fartuch i otrzepała ręce, potem przewiesiła go przez oparcie fotela. — Nigdy w życiu jeszcze nic nie upiekłam — kontynuowała, siadając obok niego. — Można mieć dużo zabawy z nadziewaniem pączków. Muszę kiedyś to powtórzyć.
— Gdybyś nie potrafiła piec — zapytał — skąd mielibyśmy chleb? Nie mam zamiaru spędzić całego życia, podróżując i kupując posiłki albo polegając na tym, co uda się ustrzelić z łuku czy złapać w sidła.
Uśmiechnęła się, jakby powiedział coś, co napełniło ją zadowoleniem, chociaż za nic nie potrafił zrozumieć, cóż to takiego.
— Kucharz będzie piekł, rzecz jasna. Przypuszczam, że tak naprawdę to jeden z jego pomocników, kucharz jednak musi wszystkiego doglądać.
— Kucharz — wymamrotał, kręcąc głową. — Albo jeden z jego pomocników. Rzecz jasna. Dlaczego o tym nie pomyślałem?
— O co chodzi, Perrin? Wyglądasz na zmartwionego. Nie wydaje mi się, aby można było stworzyć lepsze umocnienia, nie budując murów fortecznych.
— To nie o to chodzi, Faile, ta sprawa z Perrinem Złotookim zaczyna wymykać mi się. z rąk. Nie wiem, za kogo oni mnie uważają, ale wciąż pytają, co mają zrobić, pytają, czy się zgadzam, choć przecież i tak doskonale wiedzą, co zrobić należy, kiedy tylko choćby przez dwie minuty się nad tym zastanowią.
Przez długą chwilę z namysłem wpatrywała się bacznie w jego oczy, potem powiedziała:
— Jak wiele lat minęło od czasu, kiedy naprawdę rządziła tutaj królowa Andoru?
— Królowa Andoru? Nie mam pojęcia. Sto lat może. Dwieście. Ale co to ma wspólnego z moim pytaniem?
— Ci ludzie na pamiętają, jak należy się zachowywać względem królowej... albo króla. Starają się jakoś rozwikłać ten problem. Musisz mieć dla nich więcej cierpliwości.
— Król? — zapytał słabo. Opuścił głowę na ręce spoczywające na blacie stołu. — Och, Światłości!
Śmiejąc się cicho, Faile rozczochrała mu włosy.
— Cóż, zapewne to i tak by się nie udało. Wątpię, aby Morgase na to przystała. Przywódca co najwyżej. Ale z pewnością zgodzi się na człowieka, który przywróci jej ziemie pozostające od ponad stu lat poza zasięgiem władzy jej tronu. Bez wątpienia mianuje kogoś takiego lordem. Perrin z Domu Aybara, lord Dwu Rzek. To zupełnie nieźle brzmi.
— Nie potrzebujemy żadnych lordów w Dwu Rzekach — jęknął. — Ani królowych czy królów. Jesteśmy wolnymi ludźmi!
— Wolni ludzie również mogą odczuwać czasami potrzebę, aby ktoś im przewodził — odrzekła delikatnie. — Większość ludzi chce wierzyć w coś znaczniejszego niż oni sami, w coś rozleglejszego niźli obszar ich własnego poletka. Dlatego właśnie istnieją narody, Perrin, oraz ludy. Nawet Raen czy Ila widzą siebie jako część czegoś większego niż ich karawana. Utracili swoje wozy, a także większość rodziny i przyjaciół, ale pozostali Tuatha’anowie wciąż poszukują pieśni, i oni też znowu będą, ponieważ przynależą do całości, która się nie ogranicza tylko do ich wozów.
— Czyje to jest? — zapytał znienacka Aram.
Perrin uniósł głowę. Młody Druciarz wstał i teraz z niepokojem patrzył na włócznie oparte o ściany.
— Należą do każdego, kto zechce sobie wziąć którąś, Aram. Nikt nie ma zamiaru skrzywdzić cię za ich pomocą, uwierz mi.
Nie miał pewności, czy Aram uwierzy, szczególnie patrząc na sposób, w jaki powoli obchodził salę z rękoma wciśniętymi sztywno w kieszenie, obserwując broń z ukosa.
Perrin był więc zadowolony, że może przestać zwracać na tamtego uwagę w chwili, gdy Marin przyniosła mu talerz pociętej na płaty pieczonej gęsiny z rzepą i grochem oraz chrupiący chleb. Chętnie zatopiłby w nim zęby, gdyby Faile się nie wtrąciła, wsuwając mu pod brodę haftowaną w kwiaty serwetkę i kładąc po obu stronach talerza widelec oraz nóż. Zdawało się bawić ją karmienie go w taki sam sposób, w jaki Bode i Eldrin karmiły Arama. Dziewczęta Cauthonów zachichotały, widząc to, a na twarzach Marin i Natti również wykwitły lekkie uśmiechy. Perrin jednak nie widział w tym nic zabawnego. Postanowił cierpliwie ulegać zachciankom Faile, nawet jeśli sam potrafiłby zjeść szybciej i sprawniej. Zmuszała go do odchylania głowy do tyłu, by mógł wziąć do ust to, co podawała mu na widelcu.
Aram powolnym krokiem trzy razy zdążył już obejść całe pomieszczenie, zanim się zatrzymał przy podstawie schodów, wpatrując się w baryłkę z niedobranymi mieczami. Potem sięgnął i wyjął jeden z nich, unosząc go niezgrabnie. Owinięta skórą rękojeść była tak długa, że mógłby się posługiwać nim obiema rękami.
— Czy mogę go używać? — zapytał.
Perrin prawie się zakrztusił.
U szczytu schodów pokazała się Alanna w towarzystwie Ili; Tuatha’anka wyglądała na zmęczoną, ale skaleczenia zniknęły z jej twarzy.
— ...najlepszym lekarstwem jest sen — mówiła Aes Sedai. — To szok, który przeżył, jest dla niego największym problemem, a tego nie potrafię uzdrowić.
Spojrzenie Ili spoczęło na jej wnuku, na tym, co trzymał w dłoniach, a potem krzyknęła w taki sposób, jakby klinga tego miecza właśnie wraziła się w jej ciało.
— Nie, Aram! Nieeee! — Omal nie spadła ze schodów, tak szybko zbiegała na dół, potem rzuciła się w stronę Arama, starając się odsunąć jego ręce od miecza.
— Nie, Aram — wyszeptała niemalże bez tchu. — Nie wolno ci. Odłóż go. Droga Liścia. Nie wolno ci! Droga Liścia! Proszę, Aram! Proszę!
Aram wyrywał się jej, niezgrabnie przed nią opędzał, starając się trzymać miecz poza zasięgiem jej dłoni.
— Dlaczego nie? — krzyczał gniewnie. — One zabiły matkę! Widziałem je! Mogłem ją uratować, gdybym miał miecz. Mógłbym ją uratować!
Te słowa jak cios klingi przeszyły serce Perrina. Druciarz z mieczem wydawał się rzeczą skrajnie nienaturalną, na ten widok niemalże zjeżyły mu się włosy na karku, ale te słowa... Jego matka.
— Zostaw go — powiedział znacznie bardziej szorstko, niż zamierzał. — Każdy mężczyzna ma prawo do obrony samego siebie, do bronienia swojej... On też ma prawo.
Aram wyciągnął miecz w kierunku Perrina.
— Nauczysz mnie, jak się nim posługiwać?
— Nie wiem — odrzekł mu Perrin. — Na pewno jednak znajdziesz kogoś innego.
Łzy spływały po wykrzywionej grymasem twarzy Ili.
— Trolloki zabrały moją córkę — łkała, spazmy targały całym jej ciałem. — I wszystkie moje wnuki, oprócz jednego. A teraz ty zabierasz mi również jego. Jest Zatracony z twojej winy, Perrinie Aybara. Sam stałeś się wilkiem w głębi swego serca i jego również w wilka zmienisz.
Odwróciła się i poszła chwiejnie po schodach na górę, nie przestając drżeć od płaczu.
— Mogłem ją uratować! — wołał za nią Aram. — Babciu! Mogłem ją uratować! — Nie obejrzała się ani razu, a kiedy zniknęła za rogiem korytarza, on bezwładnie oparł się o poręcz schodów i również zapłakał. — Mógłbym ją uratować, babciu. Mógłbym ją...
Perrin zdał sobie sprawę, że Bode również płacze z twarzą ukrytą w dłoniach, a wszystkie pozostałe kobiety patrzą na niego spod zmarszczonych brwi, jakby naprawdę zrobił coś złego. Nie, jednak nie wszystkie. Alanna, stojąc u szczytu schodów, wpatrywała się badawczo w jego twarz tym niemożliwym do odczytania spojrzeniem Aes Sedai, a twarz Faile była omal równie nieprzenikniona.
Wytarł usta serwetką, rzucił ją na stół i wstał. Jeszcze był czas, by kazać Aramowi odłożyć miecz i zmusić do przeprosin Ili. Czas, żeby powiedzieć mu... co? Że może następnym razem nie będzie go w pobliżu i nie będzie musiał patrzeć, jak giną jego bliscy? Że być może wróci tylko po to, by zobaczyć ich groby?
Położył dłoń na ramieniu Arama, a tamten zadrżał i podał mu miecz, jakby się spodziewał, że wyjmie go z jego rąk. Woń Druciarza wyrażała targające nim emocje, strach, nienawiść i bezdenny smutek. Zatracony, powiedziała o nim Ila. W jego oczach było tylko zatracenie.
— Umyj się, Aram. Potem znajdź Tama al’Thora. Powiedz, że proszę go, aby uczył cię posługiwać się mieczem.
Tamten powoli uniósł głowę.
— Dziękuję ci — wyjąkał, ocierając rękawem kaftana łzy z policzków. — Dziękuję, nigdy ci tego nie zapomnę. Nigdy, przysięgam.
Znienacka uniósł miecz, by pocałować obnażone ostrze; gałka rękojeści miała kształt wilczego łba z brązu.
— Przysięgam. Czy nie w taki sposób się to robi?
— Przypuszczam, że tak — ze smutkiem odrzekł Perrin, zastanawiając się jednocześnie, skąd ten smutek. Droga Liścia była wspaniałą filozofią, niczym sen o wiecznym pokoju, ale podobnie jak każdy sen, nie mogła trwać tam, gdzie była przemoc i gwałt. A nie znał miejsca, gdzie by ich nie było. Być może w jakichś innych Wiekach. — Idź, Aram. Musisz dużo się nauczyć, a czasu może nie wystarczyć.
Wciąż wyjąkując podziękowania, Druciarz nie został nawet, by umyć twarz, tylko wypadł prosto przez drzwi gospody z mieczem w obu dłoniach.
Doskonale zdając sobie sprawę z grymasu Eldrin, pięści Marin wspartych na biodrze, marsu na czole Natti, nie mówiąc już o łkaniu Bode, Perrin spokojnie wrócił do swego fotela. Alarmy nie było już widać u szczytu schodów. Faile patrzyła, jak bierze do rąk widelec i nóż.
— Nie pochwalasz tego? — zapytał cicho. — Mężczyzna ma prawo bronić samego siebie, Faile. Nawet Aram. Nikt nie może go zmusić do podążania Drogą Liścia, jeśli sam nie zechce.
— Nie podoba mi się, kiedy czuję w tobie tyle bólu — wyszeptała.
Nóż, którym kroił płat gęsiny, zamarł w jego dłoni. Ból? Ten sen nie był dla niego.
— Jestem po prostu zmęczony — powiedział jej i uśmiechnął się. Nie wyglądało na to, by mu uwierzyła.
Zanim jednak zdążył nabrać kolejny kęs strawy, przez frontowe drzwi gospody wsunął głowę Bran. Znowu nosił ten stalowy kask.
— Z północy zbliżają się jeźdźcy, Perrin. Mnóstwo jeźdźców. Przypuszczam, że to Białe Płaszcze.
Faile odskoczyła, gdy Perrin się podniósł gwałtownie od stołu, ale kiedy znalazł się już na zewnątrz i dosiadał Steppera, a burmistrz mamrotał jakieś rady na temat rozmawiania z Synami, zdążyła dosiąść swej karej klaczy i objechać dookoła gospodę. Sporo ludzi biegło na północny kraniec wioski, porzucając swe zajęcia. Perrin szczególnie się nie śpieszył. Synowie Światłości prawdopodobnie przybyli, aby go aresztować. Zapewne tak właśnie jest. Nie miał najmniejszego zamiaru dać się zakuć w łańcuchy, ale przecież nie będzie prosił ludzi, by za niego walczyli z Białymi Płaszczami. Jechał więc powoli za idącym pieszo Branem, wśród rosnącego z każdą chwilą strumienia mężczyzn, kobiet i dzieci. Na Moście Wozów, rozciągającym się ponad rzeką Winna Jagoda, kopyta Steppera i Jaskółki stukały po grubych deskach. Od tego mostu zaczynała się Droga Północna, biegnąca do Wzgórza Czat, a potem dalej. Niektóre z odległych chmur dymu rozwiały się już w delikatną mgłę, zapewne ogień strawił wszystko, co mogło się palić.
W miejscu, w którym droga wychodziła z wioski, w poprzek ustawiono dwa wozy, a przy zaostrzonych, wbitych ukośnie w ziemię tyczkach ostrokołu zgromadzili się ludzie, z łukami, włóczniami oraz inną bronią; wydzielali woń podniecenia, mówili coś cicho do siebie i tłoczyli się, aby dokładnie widzieć, co się dzieje na drodze. A tam długa kolumna jeźdźców w białych płaszczach wzniecała tumany kurzu, stożkowe hełmy i błyszczące zbroje lśniły w popołudniowym słońcu, stalowe groty lanc nachylone były pod tym samym kątem. Na czele jechał młody mężczyzna o wyprostowanych plecach i surowej twarzy, który dziwnie kogoś Perrinowi przypominał. Wraz z pojawieniem się burmistrza pomruki tłumu zastąpiła pełna wyczekiwania cisza. Być może zresztą milczenie spowodowane było przybyciem Perrina.
Jakieś dwieście kroków od palisady mężczyzna o srogiej twarzy uniósł dłoń i, wśród ostrych rozkazów przekazywanych na całej jej długości, kolumna się zatrzymała. Przywódca wyjechał naprzód, wiodąc ze sobą sześciu żołnierzy w charakterze eskorty, i uważnie wpatrywał się w wozy, palisadę oraz twarze stojących za nią ludzi. Już po samym sposobie zachowania można było rozpoznać wyższego oficera, choć oczywiście na piersi pod płonącym słońcem widniały węzły znamionujące szarżę.
Nie wiadomo skąd pojawił się nagle Luc, olśniewający na swym karym ogierze, odziany w bogaty kaftan z czerwonej wełny haftowany złotem. Być może było to zupełnie naturalne, iż oficer Białych Płaszczy najpierw się zwrócił do niego, chociaż ciemne oczy ani na moment nie przestały badać kolejnych twarzy.
— Jestem Dain Bornhald — oznajmił, ściągając wodze. — Kapitan Synów Światłości. Czy te umocnienia wymierzone są przeciwko nam? Słyszałem, że Pole Emonda jest zamknięte dla Synów, czy tak? Prawdziwa wioska Cienia, skoro nie wpuszcza się do niej Synów Światłości.
Dain Bornhald, nie Geofram. Przypuszczalnie syn. Choć to chyba nie robi żadnej różnicy. Perrin zakładał, że każdy z nich równie prędko zechce go aresztować. Wzrok Bornhalda prześlizgnął się po jego postaci, by po chwili spocząć na nim ponownie. Wstrząs targnął jego ciałem, dłoń w rękawicy sięgnęła do rękojeści miecza, wargi odwinęły się w bezgłośnym grymasie i przez chwilę Perrin był pewien, że tamten natychmiast ruszy na niego, rzucając konia na palisadę, byle tylko go dopaść. Wyglądał tak, jakby nienawidził go z powodów osobistych. Z bliska w tej twardej twarzy można było dostrzec ślady zaniedbania, a błyszczące oczy przypominały Perrinowi spojrzenie Biliego Congara. Nawet z tej odległości wydawało mu się, że wyczuwa wyziewy brandy.
Za to mężczyzna o zapadniętych policzkach, siedzący na koniu za Bornhaldem, był aż nadto znajomy. Perrin do końca życia nie zapomni tych głęboko osadzonych oczu niczym świecące czarne bryłki węgla. Wysoki, wychudły i twardy jak żelazne kowadło, Jaret Byar spoglądał nań z nie skrywaną nienawiścią. Niezależnie od tego, czy Bornhald rzeczywiście aż tak gorliwie poświęcał się służbie, w przypadku Byara nie mogło być najmniejszych wątpliwości.
Luc najwyraźniej miał tyle przyzwoitości, by nie próbować zająć pozycji należnej Branowi, w rzeczy samej, uważnym spojrzeniem badał kolumnę jeźdźców w białych płaszczach, w miarę jak opadał kurz, odsłaniając kolejne szeregi Synów. Za to Bran, ku niesmakowi Perrina, patrzył na niego, czekając, aż będzie mógł odpowiedzieć — na niego, na ucznia kowala. Przecież on był burmistrzem! Bornhald i Byar oczywiście zdawali sobie sprawę ze znaczenia tej milczącej wymiany spojrzeń.
— W ścisłym sensie tego słowa Pole Emonda nie jest dla was zamknięte — oznajmił Bran, prostując się i odkładając włócznię na bok. — Postanowiliśmy jednak bronić się sami, a dzisiejszego ranka czas pokazał słuszność naszej decyzji. Jeżeli chcecie zobaczyć, proszę bardzo.
Wskazał dłonią kłęby dymu unoszące się znad stosów ciał trolloków. Odrażający słodkawy zapach palonego mięsa wisiał w powietrzu, ale oprócz Perrina nikt prawdopodobnie go nie wyczuwał.
— Zabiliście kilka trolloków`? — zapytał pogardliwie Bornhald. — Wasze szczęście i sprawność zadziwiają mnie, doprawdy.
— Więcej niż kilka! — krzyknął ktoś z tłumu mieszkańców Dwu Rzek. — Setki!
— Stoczyliśmy bitwę! — usłyszeli kolejny głos, a potem kilkanaście naraz zaczęło się wzajemnie przekrzykiwać.
— Walczyliśmy z nimi i zwyciężyliśmy!
— A gdzie wy byliście?
— Możemy sami się obronić, nie potrzebujemy żadnych Białych Płaszczy!
— Dwie Rzeki!
— Dwie Rzeki i Perrin Złotooki!
— Złotooki!
— Złotooki!
Leof, który powinien być z innymi na straży przy drwalach, zaczął wymachiwać tym sztandarem ze szkarłatnym wilczym łbem.
Płonące nienawiścią spojrzenie Bornhalda mierzyło ich wszystkich w całkowitym milczeniu, ale Byar podprowadził swego gniadego wierzchowca ku palisadzie i obnażył zęby w grymasie.
— Czy wam, farmerom, wydaje się, że wiecie coś o walce? — ryknął. — Zeszłej nocy jedna z waszych wiosek została niemalże starta z powierzchni ziemi przez trolloki! Poczekajcie, aż tutaj pojawi się ich więcej, a pożałujecie dnia, kiedy wasza matka pocałowała waszego ojca!
Zamilkł, widząc zmęczony gest Bornhalda — zły pies, wyćwiczony, by słuchać swego pana — ale jego słowa zamknęły usta mieszkańcom Dwu Rzek.
— Która wioska? — Głos Brana był jednocześnie pełen godności i przepojony zmartwieniem. — Wszyscy znamy ludzi ze Wzgórza Czat i Deven Ride.
— Wzgórze Czat nie było niepokojone — odrzekł Bornhald — i nic nie wiem na temat Deven Ride. Rankiem goniec przyjechał z wieścią, że Taren Ferry przestało istnieć. Jeżeli mieliście tam przyjaciół, to uspokoję was, że wielu ludziom udało się uciec za rzekę.
Jego twarz ściągnęła się na moment.
— Ja sam straciłem tam około pięćdziesięciu dobrych żołnierzy.
Te wieści wywołały w tłumie kilka niespokojnych pomruków, nikt nie lubił słuchać o takich rzeczach, ale z drugiej strony, nikt też nie znał nikogo z Taren Ferry. Mieszkańcy Pola Emonda nie podróżowali tak daleko.
Luc podprowadził swego konia naprzód, wierzchowiec próbował ugryźć Steppera. Perrin ściślej ujął wodze swojego rumaka, zanim dwa ogiery zaczęły ze sobą walczyć, ale Luc zdawał się niczego nie zauważać i o nic nie dbać.
— Taren Ferry? — zapytał pozbawionym wyrazu głosem. — Trolloki zaatakowały zeszłej nocy Taren Ferry?
Bornhald wzruszył ramionami.
— Tak powiedziałem, czyż nie? Wygląda na to, że trolloki postanowiły na koniec napadać na wioski. Zaiste opatrzność chyba zrządziła, że wy tutaj zostaliście na czas ostrzeżeni i zdążyliście przygotować te znakomite fortyfikacje.
Przebiegł wzrokiem po palisadzie oraz stojących za nią ludziach, aż wreszcie spojrzenie jego zatrzymało się na Perrinie.
— Czy człowiek zwany Ordeith przebywał może zeszłej nocy w Taren Ferry? — zapytał Luc.
Perrin zagapił się na niego. Dotąd nie miał pojęcia, że Luc wie o istnieniu Padana Faina czy jakkolwiek kazał się on obecnie nazywać. Ale ludzie przecież mówili, że ktoś, kogo kiedyś znali jako zwykłego handlarza, obecnie pojawia się w Dwu Rzekach i ma moc rozkazywania Białym Płaszczom.
Reakcja Bornhalda była równie dziwna jak samo pytanie. W jego oczach rozbłysła nienawiść tak gwałtowna, jak wówczas, kiedy zobaczył Perrina, ale tym razem twarz pokryła się śmiertelną bladością, potarł wyschnięte usta wierzchem dłoni, zapominając najwyraźniej, iż ma na niej stalową rękawicę.
— Znasz Ordeitha? — zapytał, pochylając się ku Lucowi.
Teraz na tamtego przyszła kolej, by wzruszyć obojętnie ramionami.
— Widziałem go tu i tam podczas moich przejażdżek po Dwu Rzekach. Sprawił na mnie wrażenie człowieka niegodziwego, podobnie zresztą jak ci, którzy mu towarzyszyli. Taki ktoś może okazać się na tyle niedbały, by pozwolić, aby atak trolloków zakończył się sukcesem. Czy to właśnie on tam był? Jeżeli tak, mam nadzieję, że zginął przez swą własną głupotę. Jeśli zaś stało się przeciwnie, należałoby chyba oczekiwać, iż będziesz dawał nań baczenie, by coś takiego się więcej nie powtórzyło.
— Nie ma pojęcia, gdzie on jest — warknął Bornhald. — Ani o to dbam! Nie przyjechałem tutaj, by rozmawiać na temat Ordeitlra!
Jego koń zatańczył nerwowo, gdy wyrzucił naprzód dłoń w stalowej rękawicy, wskazując na Perrina.
— Aresztuję cię za to, że jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności. Zostaniesz doprowadzony do Amadoru i tam osądzony pod Kopułą Prawdy.
Byar patrzył na swego kapitana z niedowierzaniem. Za barykadą dzielącą Białe Płaszcze i ludzi z Dwu Rzek podniosły się gniewne pomruki, włócznie i piki poszły w górę, skrzypnęły cięciwy. Stojący z tyłu Synowie zaczęli się rozpraszać, formując tyralierę pod komendą człowieka równie potężnego w swej zbroi jak Haral Luhhan i zdejmując z pleców krótkie łuki. Z tej odległości mogły posłużyć, co najwyżej, do osłonięcia ucieczki Bornhalda i jego eskorty, jeśli w ogóle udałoby im się uciec, ale Bornhald robił wrażenie zupełnie ślepego na grożące mu niebezpieczeństwo, ślepego na całe otoczenie z wyjątkiem Perrina.
— Nikt tu nie będzie nikogo aresztował — ostro oznajmił Bran. — Tak postanowiliśmy. Żadnych dalszych aresztowań bez dowodu popełnionej zbrodni, i to my zdecydujemy, czy są to dowody wiarygodne. Nigdy nie uda ci się przekonać mnie, że Perrin jest Sprzymierzeńcem Ciemności, tak więc równie dobrze możesz opuścić już tę rękę.
— W Falme powiódł mojego ojca na śmierć — wykrzyknął Bornhald. Aż trząsł się z targającej nim wściekłości. — Wydał go w ręce Sprzymierzeńców Ciemności i wiedźm z Tar Valon, które wymordowały tysiąc Synów, używając Jedynej Mocy!
Byar żywo potakiwał.
Niektórzy z zebranych mieszkańców Dwu Rzek poruszyli się niespokojnie; rozchodziły się już wieści o tym, czego dokonały tego ranka Verin i Alanna, a plotka powiększała rozmiar tych dokonań. Cokolwiek myśleli sobie na temat Perrina, krążyły przecież setki opowieści o Aes Sedai, a niemalże wszystkie nieżyczliwe, łatwo było więc uwierzyć, że mogły wybić do nogi tysiąc Białych Płaszczy. A jeśli uwierzą w to, mogą również przekonać się do pozostałych bzdur.
— Nikogo nie zdradziłem — powiedział Perrin głośno, tak by wszyscy słyszeli. — Jeżeli twój ojciec zginął w Falme, to z rąk ludzi zwanych Seanchanami. Nie wiem, czy byli Sprzymierzeńcami Ciemności, natomiast doskonale wiem, iż używali Jedynej Mocy jako broni.
— Kłamca! — Strużka śliny póciekła z ust Bornhalda. — Seanchanie stanowią bajeczkę wymyśloną przez Białą Wieżę dla zamaskowania własnych podstępnych machinacji! Jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności!
Bran ze zdumieniem potrząsnął głową, zsunął na bakier swój stalowy kask, by móc podrapać się po resztkach siwizny.
— Nie wiem nic na temat tych... Seanchanów...? na temat tych Seanchanów. Ale wiem jedno, że Perrin nie jest żadnym Sprzymierzeńcem Ciemności, a ty nie zaaresztujesz tutaj nikogo.
Perrin zrozumiał, że z każdą chwilą sytuacja staje się coraz groźniejsza. Byar również o tym wiedział i starał się nakłonić Bornhalda do opamiętania, szarpiąc go za ramię, szepcząc coś do ucha, odciągając z miejsca, w którym widok Perrina najwyraźniej pozbawiał tamtego zmysłów. Bran oraz mieszkańcy Dwu Rzek również się zaparli; teraz zapewne nie pozwoliliby Bornhaldowi go zabrać, nawet gdyby się przyznał do tego, co tamten mu zarzucał. Jeżeli ktoś nie obleje wszystkich zimną wodą, w każdej chwili może rozgorzeć płomień walki.
Nienawidził sytuacji wymagających podejmowania błyskawicznych decyzji. Pod tym względem przyznawał rację Loialowi. Raptowność w myśleniu zawsze kończy się niedobrze. Ale teraz miał wrażenie, iż widzi rozwiązanie.
— Czy powstrzymasz się z aresztowaniem mnie, Bornhald? Dopóki nie skończymy z trollokami? Do tego czasu nigdzie nie pojadę.
— Dlaczego miałbym się powstrzymywać? — Ten człowiek był kompletnie zaślepiony nienawiścią. Jeżeli dalej będzie próbował postawić na swoim, zginie wielu ludzi, wśród nich najprawdopodobniej również on sam, niczego nie osiągając? Nie było jednak najmniejszego sensu tłumaczyć mu cokolwiek.
Zamiast tego Perrin powiedział:
— Czy nie widziałeś tych wszystkich farm podpalonych dzisiejszego ranka? — Szerokim gestem objął chmury dymu na horyzoncie. — Rozejrzyj się dookoła. Sam stwierdzisz. Trollokom przestały już wystarczać przypadkowe napaści na jedną lub dwie zagrody każdej nocy. Teraz zaczęły atakować wioski. Jeżeli spróbujesz wrócić do Wzgórza Czat, możesz nie dotrzeć tam żywy. Miałeś szczęście, że udało ci się dojechać tak daleko. Ale gdy zostaniesz w Polu Emonda...
Bron zwrócił się w jego stronę, z tłumu dosłyszał głośne protesty, Faile podjechała bliżej i schwyciła go za rękaw, ale zignorował ją.
...Będziesz wiedział przez cały czas, gdzie jestem, natomiast twoi żołnierze z radością zostaną powitani w szeregach obrońców wioski.
— Jesteś pewien, że tego chcesz, Perrin? — zapytał Bran, chwytając strzemię Steppera, podczas gdy z drugiej jego strony Faile mówiła podniesionym głosem: — Nie, Perrin! To zbyt wielkie ryzyko. Nie wolno ci... to znaczy... proszę, nie.... Och, Światłości, żebym spaliła się na popiół! Nie wolno ci tego robić!
— Nie dopuszczę do tego, by ludzie walczyli przeciwko ludziom, jeśli mam taką możliwość — oznajmił zdecydowanie. — Nie będziemy wykonywać za trolloki ich roboty.
Faile niemalże uwiesiła się na jego ramieniu. Patrząc spode łba na Bornhalda, wydobyła ze swej sakwy osełkę i zaczęła ostrzyć jeden ze swych noży, który nie wiadomo w jaki sposób pojawił się w jej dłoni.
— Hari Coplin nie wiedziałby, co o tym wszystkim myśleć — podsumował gniewnie Bran. Nasadził prosto swój krągły henn na głowę, odwrócił się ku Białym Płaszczom, a koniec swej włóczni wbił w ziemię. — Słyszeliście, jakie są jego warunki. Teraz przyjmijcie do wiadomości moje. Jeżeli wjedziecie do Pola Emonda, nie wolno wam aresztować nikogo bez wyraźnej zgody Rady Wioski. Nie wolno wam też bez pozwolenia wejść do niczyjego domu. Nie będziecie powodować żadnych kłopotów i będziecie uczestniczyć w obronie wioski wszędzie tam i zawsze, kiedy was się poprosi. I nie życzę sobie nawet odległego wspomnienia Smoczego Kła! Zgadzacie się? Jeżeli nie możecie wracać, skąd przyjechaliście.
Byar patrzył na okrągłego człowieczka, jakby owca nagle stanęła na tylnych nogach i wyzwała go na pojedynek.
Bornhald nawet na chwilę nie spuścił wzroku z twarzy Perrina.
— Zgoda — powiedział na koniec. — Dopóki nie zniknie zagrożenie ze strony trolloków, na ten czas zgoda!
Zawrócił konia i pogalopował z powrotem ku swoim żołnierzom, a biały płaszcz łopotał za nim na wietrze.
Kiedy burmistrz rozkazał, aby wozy usunięto z drogi, Perrin zorientował się, że Luc mierzy go wzrokiem. Siedział swobodnie w swym siodle, dłoń leniwie spoczywała na rękojeści miecza, w błękitnych oczach błyszczało rozbawienie.
— Sądziłem, że będziesz oponował — zwrócił się do niego Perrin — biorąc pod uwagę, że przedtem namawiałeś ludzi do wystąpienia przeciwko Białym Płaszczom.
Luc powoli rozłożył ręce.
— Jeśli ci ludzie chcą mieć wśród siebie Białe Płaszcze, niech je mają. Ale ty powinieneś mieć się na baczności, młody Złotooki. Wiem co nieco na temat przytulania wroga do serca. Kiedy znajduje się bliżej ciebie, jego klinga staje się szybsza.
Zaśmiał się, zawrócił konia, przeprowadził przez tłum i pognał do wioski.
— On ma rację — dodała Faile, wciąż nie przestając ostrzyć noża. — Być może ten Bornhald dotrzyma słowa i nie aresztuje cię, ale cóż mu broni kazać jednemu ze swych ludzi wbić ci nóż w plecy? Nie powinieneś się zgadzać.
— Musiałem — odparował. — Lepiej to niż wyręczać trolloki.
Białe Płaszcze zaczynały wjeżdżać do wioski, Bornhald i Byar jechali na czele kolumny. Obaj patrzyli na niego z nieskrywaną nienawiścią, pozostali zaś... W ich oczach nie było nienawiści, ale dostrzegali Sprzymierzeńca Ciemności tam, gdzie kazano im go widzieć. A Byar zdolny był wszak do wszystkiego.
Musiał tak postąpić, przyszło mu jednak do głowy, iż może się okazać wcale nie takim złym pomysłem pozwolić Dannilowi, Banowi i reszcie chłopców jeździć za nim wszędzie, tak jak tego chcieli. Nie będzie już mógł spać spokojnie bez warty przy drzwiach. Straż. Jak u jakiegoś głupiego lorda. Przynajmniej Faile będzie zadowolona. Gdyby tylko udało mu się sprawić, żeby gdzieś zgubili ten sztandar.