Trzymając nad głową oszkloną latarnię, Mat zbadał wzrokiem wnętrze wąskiego korytarza, skrytego w samych wnętrznościach Kamienia.
„Chyba że od tego będzie zależało moje życie. A niech sczeznę, jeśli teraz tak nie jest!”
Pośpiesznie ruszył dalej, nim znowu zdążyły owładnąć nim wątpliwości, mijając kolejne drzwi, jedne zmurszałe, przekrzywione, z innych zostały zaś już tylko drewniane strzępy, przywarte do zardzewiałych zawiasów. Posadzki ktoś niedawno zamiótł, ale w powietrzu wciąż unosił się zapach zastarzałego kurzu i pleśni. Coś zaszurało w mroku, dobył noża, nim się połapał, że to tylko szczur, który uciekał bez wątpienia przed nim do jakiejś sobie znajomej dziury.
— Pokaż mi wyjście — szepnął w jego stronę — a pójdę tam razem z tobą.
„Dlaczego ja szepczę? Tu nie ma nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć”.
A jednak atmosfera tego miejsca niemalże narzucała konieczność zachowania milczenia. Czuł całą masę Kamienia ponad głową, czuł, jak go przygniata.
Ostatnie drzwi, powiedziała. Te też wisiały krzywo. Rozpadły się, gdy otworzył je kopniakiem. Wnętrze zaśmiecały jakieś ciemne kształty, w wysokich stosach pod ścianami i na całej podłodze piętrzyły się skrzynie, beczki i jakieś paki. Wszystko pokrywał kurz.
„Wielka Przechowalnia! Wygląda jak piwnica opuszczonej farmy, a nawet jeszcze gorzej”.
Dziwił się, że Egwene i Nynaeve nie odkurzyły i nie posprzątały tego miejsca, kiedy tu były. Kobiety zawsze coś odkurzają i przestawiają, nawet te rzeczy, które tego nie wymagają. Na podłodze krzyżowały się ślady stóp, niektóre z nich pozostawiły czyjeś wysokie buty, a więc bez wątpienia kazały mężczyznom przesuwać dla nich co cięższe przedmioty. Nynaeve lubiła wynajdywać sposoby na przymuszanie mężczyzn do pracy, najprawdopodobniej z rozmysłem polowała na takich, którzy akurat oddawali się jakimś rozrywkom.
To, czego szukał, wyróżniało się wśród całego rozgardiaszu. Wysoka futryna z czerwonego kamienia dziwacznie majaczyła w cieniach, które rzucała jego lampa. Gdy podszedł bliżej, nadal wyglądała dziwnie. Jakby wykoślawiona. Wzrok nie mógł ogarnąć całości, rogi nie łączyły się prawidłowo. Wydawało się, że wystarczy lekko dmuchnąć, a ten wysoki, pusty prostokąt zaraz upadnie, jednak nie drgnął nawet, gdy pchnął go tytułem próby. Pchnął nieco mocniej, niepewny, czy lepiej nie podźwignąć tego czegoś do góry, kiedy usłyszał zgrzyt. Poczuł na ramionach gęsią skórkę. Równie dobrze do szczytu mógł być uwiązany drut, mocujący futrynę do sklepienia. Podniósł lampę, by się lepiej przyjrzeć. Żadnego drutu nie było.
„Przynajmniej się nie przewróci, kiedy będę w środku. Światłości, wejdę chyba do środka, czyż nie?”
Na wysokiej, przewróconej do góry dnem beczce leżała bezładna sterta figurek i niewielkich przedmiotów owiniętych w butwiejące sukno. Zepchnął te śmieci na bok, by móc postawić tam lampę, i przyjrzał się uważnie wejściu. Ter’angreal. O ile Egwene wiedziała, o czym mówi. Musiała wiedzieć — choćby nie wiadomo jak się zapierała, w Wieży nauczyła się mnóstwa dziwnych rzeczy.
„Ona się wszystkiego wypiera, tak? Uczy się, żeby zostać Aes Sedai. A tego się wcale nie wypiera, prawda?”
Gdy patrzył na to, mrużąc oczy, wówczas nadal przypominało zwykłą, kamienną futrynę, zmatowiałą, głównie przez ten kurz. Całkiem zwykła futryna. No cóż, nie taka znowu zwykła. Przez całą jej długość, od samej góry aż do dołu biegły wyrzeźbione głęboko w kamieniu trzy faliste linie. Widywał już bardziej fantazyjne w farmerskich domostwach. Przejdzie przez nią i pewnie dalej wciąż będzie w tej zakurzonej izbie.
„Nie będę wiedział, póki nie spróbuję, czyż nie? No, to powodzenia!”
Zrobił głęboki wdech i — zanosząc się kaszlem od kurzu drapiącego w gardle — przełożył stopę na drugą stronę.
Czuł, jakby przeszedł przez taflę oślepiająco białego światła, nieskończenie jasnego, nieskończenie gęstego. Na chwilę, która wydawała się wiecznością, oślepł, uszy wypełnił mu ogłuszający łoskot, wszystkie dźwięki świata zlały się momentalnie w jeden huk, trwający tyle, ile ten nie dający się zmierzyć krok.
Potknąwszy się powiódł dookoła zdumionym wzrokiem. Ter’angreal wciąż jeszcze tam stał, ale miejsce z pewnością było inne, nie to, z którego wyszedł. Krzywa kamienna rama sterczała na samym środku owalnej komnaty ze sklepieniem tak wysokim, że całe kryło się w cieniach, otoczona dziwnymi, spiralnymi kolumnami żółtej barwy, które wkręcały się w mrok niczym ogromne pnącza winorośli. Rozjarzone kule na krętych postumentach z jakiegoś białego metalu rzucały mętne światło. Płytki posadzki ułożone w białe i żółte pasy odchodziły spiralnie od ter’angreala. W powietrzu unosiła się jakaś przygniatająca woń, ostra, sucha i raczej niezbyt przyjemna. Mało co, a byłby się odwrócił i natychmiast stąd wycofał.
— Dużo czasu minęło.
Podskoczył, nóż wślizgnął się w dłoń, a wzrok zbadał kolumny, szukając źródła tego wyraźnego półszeptu.
— Dużo czasu minęło, a mimo to poszukujący znowu przybywają po odpowiedzi. Raz jeszcze przybywają pytający.
Między kolumnami poruszyła się jakaś postać; mężczyzna, pomyślał Mat.
— Nie przyniosłeś żadnych lamp, pochodni, tak jak głosiła, głosi i głosić będzie umowa. Nie masz przy sobie żelaza? Ani instrumentów muzycznych?
Postać, wysoka, bosa, z ramionami, nogami i torsem spowitym w warstwy żółtej tkaniny, postąpiła ku niemu, a Mat nagle stracił pewność, czy to rzeczywiście mężczyzna. Czy to w ogóle ludzka istota. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak człowiek obdarzony być może zbyt wielką gracją ruchów, nazbyt szczupły, jak na swój wzrost, z wąską, pociągłą twarzą. Skóra, a nawet proste, czarne włosy odbijały blade światło w sposób, który przypominał Matowi łuski węża. I te oczy, czarne źrenice w kształcie pionowych szczelin. Nie, to nie człowiek.
— Żelazo. Instrumenty muzyczne. Nie masz ich?
Mat zastanawiał się, jak potraktować nóż, który nie wywołał niepokoju. No cóż, ostrze wykonano z dobrej stali, nie zaś z żelaza.
— Nie. Ani żelaza, ani instrumentów... A dlaczego?... — Urwał gwałtownie. Trzy pytania, przestrzegła Egwene. Nie miał zamiaru marnować jednego na „żelazo” albo „instrumenty muzyczne”.
„Być może trzymam dwunastu muzykantów w kieszeni i noszę kuźnię na plecach, ale co go to obchodzi?”
— Przybyłem tu po szczere i jasne odpowiedzi. Jeśli nie możesz mi ich udzielić, to zabierz mnie do kogoś, kto potrafi to zrobić.
Mężczyzna — w każdym razie istota rodzaju męskiego, stwierdził ostatecznie Mat — uśmiechnął się nieznacznie. Nie pokazał zębów.
— Zgodnie z umową. Chodź. — Skinął dłonią obdarzoną jednym długim palcem. — Idź za mną.
Mat ukrył nóż w rękawie.
— Prowadź, a pójdę za tobą.
„Idź po prostu przodem, tylko tak, żebym cię widział. Skóra mi cierpnie w tym miejscu”.
Szedł śladem dziwnego mężczyzny, nie widząc dookoła żadnej prostej linii z wyjątkiem może powierzchni posadzki. Nawet sklepienie zawsze wyginało się w łuk, a ściany wybrzuszały. Korytarze cały czas zakręcały, otwory drzwiowe były owalne, okna stanowiły idealne koła. Płytki układały się w spiralne albo kręte linie, a coś, co wyglądało na spiżowe ornamenty, zdobiące sufit w równych odstępach, tworzyło skomplikowane spirale. Nie było żadnych obrazów, gobelinów czy malowideł. Tylko arabeski.
Prócz swego milczącego przewodnika nikogo innego nie zobaczył, gotów był wierzyć, że to miejsce jest całkiem bezludne. Nie wiedzieć czemu naszło go mgliste wspomnienie wędrówki po korytarzach, których od setek lat nie tknęła ludzka stopa. Tutaj odnosił takie samo wrażenie. Niekiedy jednak łowił kątem oka błysk jakiegoś ruchu. Jednakowoż, jakby się szybko nie odwracał, ani razu nikogo nie spostrzegł. Chcąc nabrać pewności siebie, udawał, że rozciera przedramiona, sprawdzając w ten sposób noże ukryte w rękawach kaftana.
Widok rozpościerający się za owalnymi oknami był jeszcze bardziej paskudny. Wysokie, wiotkie drzewa, z obwisłym parasolem konarów na szczycie albo ogromnymi wachlarzami z koronkowych liści, plątanina zieleni przypominająca zduszony przez ciernie krzak, wszystko oświetlone mętnym, posępnym światłem, choć najwyraźniej ani jedna chmura nie przesłaniała nieba. Okna wykuto w całej długości, zawsze tylko po jednej stronie krętego korytarza, którego ściany czasami jakby zamieniały się miejscami, i zamiast dziedzińca czy komnat ukazywał się las. Ani razu nie udało mu się zobaczyć nic więcej, czasem tylko łapał w przelocie obrazy innych części pałacu, czy cokolwiek to było, a może jakiegoś innego budynku, z wyjątkiem...
Za jednym z owalnych okien zobaczył trzy wysokie, srebrzyste iglice, których czubki zbiegały się ku sobie, celując w ten sam punkt. Z następnego okna, trzy kroki dalej, nie było ich widać, ale kilka minut potem, gdy razem ze swym przewodnikiem pokonali tyle zakrętów, że z pewnością zmienili kierunek, zobaczył je ponownie. Próbował sam siebie przekonać, że są to trzy inne iglice, jednakże dzieliło go od nich jedno z tych wachlarzowatych drzew z dyndającą, ułamaną gałęzią, które w tym samym miejscu widział za pierwszym razem. Od kiedy po raz kolejny ujrzał iglice i to dziwne drzewo ze złamaną gałęzią, tym razem z odległości dziesięciu kroków, przez okno umieszczone po przeciwnej ścianie korytarza, starał się już w miarę możliwości w ogóle nie patrzeć na to, co znajduje się na zewnątrz.
Droga zdawała się nie mieć końca.
— Kiedy...? Czy...? — Zazgrzytał zębami. Trzy pytania. Trudno się czegoś dowiedzieć nie pytając. — Mam nadzieję, że prowadzisz mnie do tych, którzy potrafią odpowiedzieć na moje pytania. Spalcie mi kości, naprawdę mam taką nadzieję. Przez wzgląd na ciebie i na mnie, Światłość wie, że to prawda.
— Tutaj — oznajmił jego dziwaczny, odziany na żółto przewodnik, wskazując gestem szczupłej dłoni okrągłe drzwi, dwakroć wyższe od wszystkich, jakie dotychczas mijali. Dziwne oczy studiowały go bacznie. Rozdziawione szeroko usta wciągały powietrze, długo, powoli. Mat skarcił go spojrzeniem i obcy spazmatycznie zadygotał ramionami.
— Tutaj można znaleźć twoje odpowiedzi. Wejdź. Wejdź i pytaj.
Mat sam zrobił głęboki wdech, potem skrzywił się i podrapał po nosie. Ostra, ciężka woń stanowiła istne utrapienie. Zrobił jeden niepewny krok w stronę wysokich drzwi i raz jeszcze obejrzał się na swego przewodnika. Tamten zniknął.
„Światłości! Nie wiem, czemu coś jeszcze w tym miejscu mnie dziwi. Cóż, prędzej skonam, niż teraz zawrócę”.
Starając się nie zastanawiać, czy potrafiłby na własną rękę odnaleźć ter’angreal, wszedł do środka.
Była to kolejna, owalna komnata, płytki posadzki tworzyły czerwone i białe spirale, sklepienie wieńczyła kopuła. Ani śladu kolumn, ani też jakichkolwiek mebli z wyjątkiem trzech grubych, kręconych postumentów, wyrastających ze środków spiral posadzki. Mat nie widział innego sposobu dostania się na ich szczyty, z wyjątkiem wspinaczki po krętych krawędziach, a mimo to na każdym siedział mężczyzna, podobny do jego przewodnika, tyle że odziany w czerwone szaty. To nie są tylko mężczyźni, stwierdził, przyjrzawszy się uważniej; dwie z tych pociągłych twarzy, obdarzonych dziwacznymi oczami, miało zdecydowanie kobiecy wygląd. Wszyscy troje wpatrywali się w niego, przeszywając go pełnym napięcia wzrokiem, oddychali głęboko, niemal łykając powietrze. Zastanawiał się, czy to przypadkiem jego obecność nie sprawia, że są tak podenerwowani.
„Raczej mało prawdopodobne. Ale z pewnością zaleźli mi za skórę”.
— Dawno już — odezwała się kobieta z prawej strony.
— Bardzo dawno — dodała ta z lewej.
Mężczyzna przytaknął.
— A jednak znowu przychodzą.
Wszyscy troje mieli taki sam świszczący głos jak przewodnik — właściwie niemalże identyczny — i podobnie chrapliwie wymawiali słowa. Mówili unisono, słowa równie dobrze mogły padać z jednych tylko ust.
— Wejdź i pytaj, zgodnie z dawną umową.
O ile przedtem cierpła mu skóra, to teraz czuł, jakby wędrowały po niej kolumny głodnych mrówek. Zmusił się, by podejść bliżej. Ostrożnie — pilnując, by nie powiedzieć nic, co by choć zabrzmiało jak pytanie — wyłożył im sytuację. Białe Płaszcze, z całą pewnością w rodzinnej wiosce, dybią na jego przyjaciół, może nawet na niego. Jeden wybiera się walczyć z Białymi Płaszczami, inny natomiast nie. Jego rodzina, raczej nic jej nie grozi, ale jeśli ci przeklęci Synowie przeklętej Światłości są... Pewien ta’veren przyciąga go do siebie z taką siłą, że ledwie może się ruszyć. Nie widział powodu, dla którego miałby podawać imiona albo wspomnieć, że Rand to Smok Odrodzony. Swoje pierwsze pytanie — a także pozostałe dwa, skoro o tym mowa — obmyślił, jeszcze zanim wybrał się do Wielkiej Przechowalni.
— Czy powinienem jechać do domu, by pomóc swoim bliskim? — spytał wreszcie.
Trzy pary skośnych oczu oderwały się od niego — niechętnie jakby — i zapatrzyły w przestrzeń ponad jego głową. W końcu kobieta z lewej strony powiedziała:
— Musisz jechać do Rhuidean.
Oczy jej raz jeszcze spoczęły na nim, a potem wszyscy troje wychylili się do przodu, ponownie głęboko oddychając. W tym momencie odezwał się dzwon, donośnym, mosiężnym łoskotem, który wypełnił wnętrze komnaty. Wyprostowali się chwiejnie, kierując spojrzenia najpierw na siebie, a potem znowu w przestrzeń nad głową Mata.
— On jest kolejny — szepnęła kobieta z lewej strony. — Ten ton. Ten ton.
— To brzmienie — powiedział mężczyzna. — Dawno już.
— Ale jest jeszcze czas — odezwała się druga kobieta. Mówiła spokojnym głosem, podobnie jak wszyscy troje, lecz kiedy zwracała się do Mata, pobrzmiewała w nim jakaś ostra nuta. — Pytaj. Pytaj.
Mat spiorunował ich wściekłym spojrzeniem,
„Rhuidean? Światłości!”
To gdzieś na Pustkowiu Aiel, tylko jedna Światłość i Aielowie wiedzieli gdzie. Więcej nie potrafił powiedzieć. Na Pustkowiu! Gniew podpowiadał pytania, jak uciec przed Aes Sedai, jak odzyskać utracone wspomnienia.
— Rhuidean! — warknął. — Oby Światłość spaliła moje kości na popiół, jeśli chce mi się jechać do Rhuidean! I moja krew zrosi ziemię, jeśli pojadę! Po co miałbym to robić? Nie odpowiadacie na moje pytania. Macie odpowiadać, a nie zadawać zagadki!
— Jeśli nie pojedziesz do Rhuidean — powiedziała kobieta z prawej strony — umrzesz.
Dzwon rozbrzmiał ponownie, tym razem jeszcze głośniej. Mat poczuł drżenie posadzki przez podeszwy butów. Identyczny wyraz twarzy tej trójki zdradzał wyraźne zaniepokojenie. Otworzył usta, ale oni interesowali się wyłącznie sobą.
— Ten ton — powiedziała pośpiesznie jedna z kobiet. — — Jest zbyt majestatyczny.
— Jego brzmienie — dodała tuż za nią druga. — Już tak bardzo dawno.
Zanim skończyła, odezwał się mężczyzna.
— Ton jest zbyt majestatyczny. Zbyt majestatyczny. Pytaj. pytaj!
— Spalcie mi duszę za tchórzliwe serce — warknął Mat. — Zrobię to! Dlaczego miałbym umrzeć, jeśli nie pojadę do Rhuidean. Równie dobrze mogę zginąć, jeśli tak uczynię. W tym nie ma żadnego...
Mężczyzna wszedł mu w słowo, mówiąc pośpiesznie:
— Zboczyłeś z wątku losu, pozwoliłeś swemu losowi unosić się na wiatrach czasu i zostaniesz zabity przez tych, którzy nie chcą, by on się spełnił. Odejdź teraz. Musisz odejść! Szybko!
Nagle u boku Mata pojawił się odziany na żółto przewodnik, szarpnął go za rękaw nazbyt długimi dłońmi.
Mat wyrwał mu się.
— Nie! Nie odejdę! Nie pozwoliliście mi zadać moich trzech pytań i podaliście bezsensowne odpowiedzi. Nie zostawię tak tego. O jakim wy losie mówicie? Przynajmniej wydobędę z was chociaż jedną jasną odpowiedź!
Dzwon zadzwonił żałobnie po raz trzeci i cała komnata zatrzęsła się.
— Idź! — krzyknął mężczyzna. — Otrzymałeś swoje odpowiedzi. Musisz odejść, zanim będzie za późno!
Niespodziewanie, jakby znikąd, pojawiło się kilkunastu odzianych na żółto mężczyzn, otoczyli go, starając się zawlec do drzwi. Walczył pięściami, łokciami, kolanami.
— Jaki los? Oby wam serca sczezły, jaki los? — To sama komnata tak dzwoniła, ściany i posadzka drżały, niemal przewracając Mata i atakujące go istoty. — Jaki los?
Trójka na postumentach powstała, nie był w stanie stwierdzić, które wywrzeszczało odpowiedź.
— Poślubisz Córkę Dziewięciu Księżyców!
— Umrzesz, narodzisz się na nowo i ponownie przeżyjesz część tego, co było!
— Zrezygnujesz z połowy światłości świata, żeby ratować świat!
Szumieli niczym uciekająca, sprężona para!
— Jedź do Rhuidean, synu bitew! Jedź do Rhuidean, hazardzisto! Jedź, graczu! Jedź!
Napastnicy podźwignęli Mata za ręce i nogi i pobiegli, niosąc go nad głowami.
— Puśćcie mnie, wy tchórzliwe koziesyny! — krzyczał wyrywając się. — Oby wam wypaliło oczy! Oby Cień porwał wasze dusze, puśćcie mnie! Przyczepię wasze bebechy do popręgu przy siodle!
Jakkolwiek by się jednak szamotał i przeklinał, długie palce ściskały go niczym żelazo.
Dwa razy jeszcze odezwał się dzwon, a może to jęczał sam pałac. Wszystko dygotało jak podczas trzęsienia ziemi, mury huczały, a każdy taki łomot był jeszcze głośniejszy niż poprzedni. Porywacze pędzili dalej potykając się, bliscy upadku, ani razu jednak nie hamując tego biegu na łeb na szyję. Nawet nie widział, dokąd go niosą, aż nagle zatrzymali się jak wryci i cisnęli go przed siebie. Zobaczył krzywe odrzwia, ter’angreal, gdy już leciał w jego stronę.
Oślepiło go białe światło, głowę wypełnił huk, który ostatecznie wyparł wszelką myśl.
Runął całym ciężarem na zakurzoną posadzkę spowitą w mętne światło, zatrzymując się pod beczką, na której stała jego lampa. Wielka Przechowalnia. Beczka zakołysała się, paczki i figurynki pospadały na podłogę przy wtórze chrzęstu kamienia, kości słoniowej i porcelany. Zerwał się na równe nogi i rzucił z powrotem na kamienną futrynę.
— Niech sczeznę, nie możecie mnie...!
Runął do środka — i zatoczył się na skrzynie i beczki, które stały po drugiej stronie. Bez namysłu odwrócił się i znowu skoczył. Z tym samym rezultatem. Tym razem przytrzymał się beczki, łapiąc jednocześnie lampę, która omal nie spadła na porozbijane przedmioty, zaśmiecające podłogę pod jego stopami. Chwycił ją w samą porę, parząc się w rękę, po czym po omacku odstawił na pewniejsze miejsce.
„Niech sczeznę, jeśli chce mi się tu siedzieć w ciemności — pomyślał, ssąc palce. — Światłości, z tym moim szczęściem jeszcze wywołałam pożar i spalę się na śmierć!”
Spojrzał spode łba na ter’angreal. Dlaczego on nie działa? Może ci ludzie po drugiej stronie jakoś go zamknęli. Nie rozumiał praktycznie nic z tego, co się wydarzyło. Tamten dzwon i ich panika. Bali się, można by pomyśleć, że dach spadnie im na głowy. Prawie zresztą spadł, jak się nad tym bliżej zastanowić. To Rhuidean i cała reszta. Pustkowie było dostatecznie paskudne, a oni jeszcze twierdzili, że zgodnie ze swym przeznaczeniem ożeni się z jakąś kobietą o imieniu Córka Dziewięciu Księżyców. Ożeni! I to z arystokratką, tak to zabrzmiało. Prędzej ożeniłby się ze świnią niż z arystokratką. I ta sprawa z umieraniem i rodzeniem się na nowo.
„Ładnie z ich strony, że dodali ten ostatni kawałek”.
Gdyby jakiś osłonięty na czarno Aiel zamordował go w drodze do Rhuidean, to by się dowiedział, ile było w tym prawdy. Wszystko to był kompletny nonsens, nie wierzył w ani jedno słowo. Tylko... Te cholerne odrzwia zabrały go do jakiegoś miejsca, a tamci chcieli odpowiedzieć wyłącznie na trzy pytania, tak jak powiedziała Egwene.
— Nie ożenię się z żadną przeklętą arystokratką! — powiedział do ter’angreala. — Ożenię się, gdy będę już za stary, żeby coś mnie jeszcze bawiło, ot co! Rhuidean, moje cholerne...
Najpierw pojawił się wysoki but wycofujący się z koślawej kamiennej futryny, a zaraz po nim Rand w całej swej okazałości, w ręku trzymał płonący miecz. Ostrze zniknęło, kiedy na dobre znalazł się w zakurzonej komnacie. Ciężko odetchnął z ulgą. Nawet w tym ciemnym świetle Mat widział, że jest zdenerwowany. Na jego widok wzdrygnął się.
— Tak tu sobie tylko myszkujesz, co, Mat? A może też przez nią przeszedłeś?
Mat mierzył go przez chwilę czujnym wzrokiem. Dobrze, że chociaż ten miecz zniknął. Raczej nie przenosił w tym momencie Mocy — tylko jak to stwierdzić? — i niespecjalnie przypominał szaleńca. W rzeczy samej, wyglądał zupełnie tak, jakim go zapamiętał z dawnych lat. Musiał wręcz sobie przypomnieć, że wcale nie są w domu i że Rand nie jest tym, kim był kiedyś.
— A przeszedłem, no i dobrze. Banda cholernych łgarzy, jeśli chcesz wiedzieć! Kim oni są? Aż mi się przez nich pomyślało o wężach.
— To nie kłamcy, tak mi się wydaje. — Rand powiedział to takim tonem, jakby żałował, że nie jest inaczej. — Nie, wcale nie. Bali się mnie od samego początku. A kiedy rozległy się te dzwony... Miecz ich odstraszał, nie chcieli nawet na niego spojrzeć. Płoszyli się. Uciekali wzrokiem. Czy zdobyłeś swoje odpowiedzi?
— Nic, co by miało sens — mruknął Mat. — A ty?
Z ter’angreala wyłoniła się niespodzianie Moiraine, jakby z gracją, lekko opuszczała nicość. Świetnie by się z nią tańczyło, gdyby to nie była Aes Sedai. Na ich widok zacisnęła usta.
— To wy! Byliście tam obaj. To dlatego...! — Syknęła z irytacją. — Jeden to już fatalnie, ale dwóch ta’veren równocześnie... mogliście całkowicie zerwać połączenie i dać się tam złapać w pułapkę. Niegrzeczni chłopcy, którzy bawią się niebezpiecznymi rzeczami, nie mając pojęcia, czym one im grożą. Perrin! Czy Perrin też tam jest? Czy on też się przyłączył do waszej... eskapady?
— Kiedy ostatni raz widziałem Perrina — odparł Mat — był właśnie gotów położyć się do łóżka. — Być może już za chwilę Perrin zada kłam jego słowom, będąc następną osobą, która wyłoni się z ter’angreala, ale tak czy siak, lepiej było ostudzić gniew Aes Sedai, skoro istniała taka możliwość. Dlaczego Perrin miałby przechodzić przez to samo.
„Może chociaż on się od niej uwolni, jeżeli zdoła uciec, nim ona się o tym dowie. Przeklęta kobieta! Założę się, że urodziła się w arystokratycznej rodzinie”.
Nie było wątpliwości, że Moiraine jest zła. Krew odpłynęła jej z twarzy, oczy zmieniły się w czarne świdry, które wpiły się w twarz Randa.
— Dobrze chociaż, że udało wam się ujść z życiem. Kto wam o tym powiedział? Która z nich? Tak się z nią rozprawię, że pożałuje, iż nie zdarłam z niej skóry jak rękawiczki.
— Mnie powiedziała o tym pewna książka — odparł spokojnie Rand. Usiadł na brzegu paki, która zatrzeszczała ostrzegawczo pod jego ciężarem, i skrzyżował ręce na piersiach. Z absolutnym chłodem, Mat żałował, że jego nie stać na takie opanowanie. — Właściwie kilka książek. Skarby Kamienia oraz Co się działa z Terytorium Mayene. To niesamowite, ile można wygrzebać z książek, jeśli się je dostatecznie długo czyta, prawda?
— A ty? — Przeniosła to świdrujące spojrzenie na Mata. — Ty też wyczytałeś o tym w książkach? Wyczytałeś?
— Czytam czasami — odparł oschle.
Nie sprzeciwiłby się, gdyby Egwene i Nynaeve odrobinę obdarto ze skóry, nie po tym, co zrobiły, żeby go zmusić, by się przyznał, gdzie schował list od Amyrlin — już samo związanie go z udziałem Mocy było dostatecznie wredne, ale jeszcze ta reszta! — więcej jednak uciechy mogło przynieść zagranie na nosie Moiraine.
— Skarby. Co się działo. W książkach jest mnóstwo rzeczy. — Na szczęście nie uparła się, by powtórzył całe tytuły; nie słuchał. kiedy Rand rozprawiał o książkach.
Zamiast tego znowu zaatakowała Randa.
— A twoje odpowiedzi?
— Należą do mnie — odparł Rand i skrzywił się. — To wcale nie było takie łatwe. Sprowadzili jakąś... kobietę... żeby tłumaczyła, ale ona gadała jak stara księga. Ledwie rozumiałem niektóre słowa. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogą się posługiwać innym językiem.
— To Dawna Mowa — wyjaśniła Moiraine. — W kontaktach z ludźmi posługują się Dawną Mową lub raczej jej szorstkim dialektem. A ty, Mat? Łatwo ci przyszło rozumieć twojego tłumacza?
Mocno musiał się postarać, by móc w ogóle przełknąć ślinę.
— Dawna Mowa? To była Mowa? Nie dali mi tłumacza. Właściwie to w ogóle nie udało mi się wygłosić swoich pytań. Murami zaczął wstrząsać dźwięk dzwonu i wtedy wypędzili mnie stamtąd, jakbym zostawiał krowi nawóz na dywanie.
Wciąż gapiła się na niego, jej oczy nadal szperały w jego twarzy. Wiedziała przecież, że czasami wymykało mu się coś w Dawnej Mowie.
— Prawie... rozumiałem to czy tamto słowo, ale nie tak, żebym je znał. Ty i Rand uzyskaliście odpowiedzi. Co oni z tego mają? Węże z nogami. Kiedy wrócimy na górę, nie okaże się, że minęło dziesięć lat, prawda? Tak jak było z Bilim w opowieści?
— Wrażenia — odparła Moiraine krzywiąc się. — Wrażenia, uczucia, doświadczenia. Oni je przetrząsają; czujesz, jak to robią, i cierpnie ci od tego skóra. Być może żywią się nimi w jakiś sposób. Aes Sedai, które badały ten ter’angreal, kiedy jeszcze znajdował się w Mayene, pisały, że po wyjściu z niego odczuwa się silne pragnienie zażycia kąpieli. Ja z całą pewnością mam to zamiar zrobić.
— Ale czy ich odpowiedzi się sprawdzają? — spytał Rand, gdy już się odwracała. — Jesteś pewna? Książki dawały to do zrozumienia, ale czy oni naprawdę potrafią podawać takie odpowiedzi związane z przyszłością, które się spełnią?
— Odpowiedzi się sprawdzają — powiedziała powoli Moiraine — o ile dotyczą twojej przyszłości. To akurat jest pewne. — Obserwowała ich obu, szacując efekt, jaki wywołały jej słowa. — Można natomiast tylko spekulować. w jakim stopniu są prawdziwe w odniesieniu do rzeczy bardziej ogólnych. Tamten świat jest... powyginany... w osobliwy sposób. Nie umiem wyrazić się jaśniej. Być może to pozwala im odczytywać wątek czyjegoś życia, odczytywać, jak wpleciony jest do Wzoru. Albo może ci ludzie są obdarzeni takim talentem. Niemniej jednak odpowiedzi często bywają niejasne. Oferuję swoje usługi, jeśli potrzebna wam pomoc w rozszyfrowaniu ich znaczenia.
Jej wzrok prześlizgnął się z jednego na drugiego, Mat omal nie zaklął. Nie uwierzyła, że jemu nie udzielono odpowiedzi. Chyba że Aes Sedai z zasady zwyczajnie go podejrzewała.
Rand obdarzył ją leniwym uśmiechem.
— A powiesz mi, o co sama pytałaś i co ci odpowiedzieli?
Zamiast odpowiedzieć, przyjrzała mu się spokojnie, badawczo, po czym ruszyła w stronę drzwi. Drogę oświetlała jej płomienna kula, jasna jak latarnia, która płynęła ponad jej głową.
Mat wiedział, że powinien dać sobie z tym spokój. Niech ona już pójdzie, niech zapomni, że był tam na dole — to teraz tylko się liczyło. A jednak nadal płonął w nim gniew. Ile niedorzeczności mu nagadali. Cóż, może mówili prawdę, tak przecież twierdziła Moiraine, ale miał ochotę złapać tych osobników za kołnierze czy też to, co mogłoby ujść za kołnierz w ich bandażach, i zmusić ich, by parę rzeczy wyjaśnili.
— Dlaczego nie można tam wejść dwa razy, Moiraine? — zawołał za nią. — Dlaczego?
Omal nie spytał, dlaczego tak się przejmowali żelazem i instrumentami muzycznymi, ale ugryzł się w język. Nie mógł tego wiedzieć, skoro, jak twierdził, nie rozumiał, o czym mówili.
Zatrzymała się przed drzwiami wychodzącymi na korytarz, nie sposób było stwierdzić, czy patrzy na ter’angreal czy na Randa.
— Gdybym wiedziała wszystko, Matrim, to nie musiałabym zadawać pytań.
Jeszcze przez chwilę postała w drzwiach — przyglądała się Randowi — a potem, nie mówiąc już ani słowa, oddaliła się posuwistym krokiem.
Mat i Rand patrzyli czas jakiś na siebie w milczeniu.
— Czy dowiedziałeś się tego, co chciałeś? — spytał Rand.
— A ty?
Nad wnętrzem dłoni Randa zmaterializował się jaskrawy płomień. Nie gładka, rozjarzona kula Aes Sedai, lecz gwałtowny ogień, jaki bucha z pochodni. Jako że Rand zabierał się do wyjścia, Mat dorzucił jeszcze jedno pytanie.
— Naprawdę godzisz się tak spokojnie, by Białe Płaszcze robiły w Polu Emonda to, co chcą? Wiesz przecież, że podążają w jego stronę. O ile już tam nie dotarli. Żółte oczy, przeklęty Smok Odrodzony. Za dużo tego, jak na jeden raz.
— Perrin zrobi... to, co musi zrobić, by uratować Pole Emonda — odparł zbolałym głosem Rand. — Ja natomiast muszę zrobić to, co muszę, bo inaczej zginie coś więcej niż tylko Pole Emonda, i to z gorszego powodu niż Białe Płaszcze.
Mat stał zamyślony i obserwował niknący w głębi korytarza płomień, aż wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest. Porwał wtedy swoją lampę i pośpiesznie wybiegł na zewnątrz.
„Rhuidean! Światłości, co ja mam robić?”