26 Wezwani

Naprzód, i wstecz. Adan leżał w jamie w piasku i tuląc do siebie płaczące dzieci swego syna, zasłaniał im oczy połą zniszczonego kaftana. Po jego twarzy również płynęły strumienie łez, ale łkał w całkowitym milczeniu, spoglądając jednocześnie ostrożnie przez krawędź zagłębienia. W wieku pięciu i sześciu lat Maigran oraz Lewin mieli prawo płakać; Adan zdziwiony był, że również jemu zostały jeszcze jakieś łzy.

Kilka wozów płonęło. Zabici leżeli tam, gdzie padli. Konie już odprowadzono, z wyjątkiem tych, które wciąż stały przywiązane do kilku wozów, ich ładunek zrzucano właśnie na ziemię. Po raz pierwszy nawet w najmniejszym stopniu nie zainteresował go los przedmiotów ukrytych w skrzyniach, które Aes Sedai oddały pod opiekę Aielów, a które teraz poniewierały się w błocie. Nie pierwszy raz miał okazję na to patrzeć, nie pierwszy raz widział ciała Aielów, ale tym razem nie dbał o nic. Mężczyźni uzbrojeni w miecze, włócznie i łuki, mężczyźni będący sprawcami tych morderstw, ładowali właśnie puste wozy. Ładowali na nie kobiety. Patrzył na Rheę, swoją córkę, jak wpychano ją na skrzynię wozu wraz z innymi, jak stłoczone zostały wszystkie razem przez roześmianych zabójców. Ostatnia z jego dzieci. Elwin zmarł z głodu w wieku dziesięciu lat, Sorelle miała lat dwadzieścia, gdy powaliła ją gorączka, którą wcześniej zapowiedziały jej sny, wreszcie Jaren — rok temu rzucił się z urwiska, kiedy mając dziewiętnaście lat, odkrył, że potrafi przenosić. Tego ranka Marind.

Miał ochotę krzyczeć. Chciał wybiec z ukrycia i powstrzymać ich przed zabraniem jego ostatniego dziecka. Przeszkodzić im w jakiś sposób. Ale gdyby tak naprawdę postąpił? Zabiliby go, a Rheę i tak zabrali. Mogliby również pomordować dzieci. Wśród ciał, leżących w kałużach własnej krwi, były również maleńkie.

Maigran przylgnęła doń, jakby się obawiała, że może ją zostawić, a Lewin zesztywniał, jakby chciał się bardziej przytulić, ale czuł jednocześnie, że jest już zbyt dury. Adan pogładził dzieci po głowach i mocniej przytulił ich twarze do piersi. Nie przestawał jednak patrzeć, do czasu aż wozy odjechały w dal, otoczone przez pokrzykujących jeźdźców, do czasu, aż ich konie zniknęły, kierując się w stronę parujących na horyzoncie gór.

Dopiero wtedy wstał i puścił dzieci.

— Zaczekajcie tutaj na mnie — nakazał im. — Czekajcie, dopóki nie wrócę.

Przylgnęły do siebie i patrząc na niego umorusanymi od łez twarzyczkami, pokiwały niepewnie główkami.

Wypełzł z kryjówki i podszedł do jednego z ciał, delikatnie odwrócił je na plecy. Siedre wyglądała, jakby spała, jej twarz miała taki wyraz jak każdego ranka, gdy budziła się obok niego. Zawsze zaskakiwały go pasma siwizny, które odkrywał w jej rudozłotych włosach; była jego miłością, jego życiem, zawsze tak samo młoda i świeża w jego oczach. Starał się nie patrzeć na plamę krwi, która barwiła przód sukni, płynąc z rany ziejącej pod piersiami.

— Co zamierzasz teraz zrobić, Adan? Powiedz nam! Co?

Odgarnął włosy z twarzy Siedre — zawsze je schludnie zaplatała — i wstał, odwracając się powoli, by stawić czoło grupce wściekłych, przerażonych ludzi. Wśród nich rej wodził Sulwin, wysoki mężczyzna o głęboko osadzonych oczach. Sulwin zapuszczał długie włosy, jakby chciał ukryć, że jest Aielem. Wielu mężczyzn tak robiło. To nie czyniło jednak żadnej różnicy ani tym ostatnim napastnikom, ani też tym, którzy byli przed nimi.

— Mam zamiar pogrzebać naszych zmarłych i ruszać naprzód, Sulwin. — Jego spojrzenie przesunęło się z powrotem na ciało Siedre. — Co jeszcze pozostało tutaj do zrobienia?

— Jechać dalej, Adan? Jakim sposobem? Nie mamy już koni. Prawie skończyła się woda i żywność. Wszystko, co mamy, to wozy pełne rzeczy, po które nigdy już nie zgłoszą się Aes Sedai. Co jest w tych skrzyniach, Adan? Co w nich jest, że musimy oddawać za nie swe życie, aby przewieźć je przez cały świat, nie mogąc nawet ich dotknąć. Nie możemy tak dłużej żyć!

— Możemy! — krzyknął Adan. — I tak się stanie! Mamy nogi, mamy grzbiety. Jeżeli będzie trzeba, sami zaprzęgniemy się do wozów. Dochowamy wierności naszym zobowiązaniom!

Przeżył szok, gdy zobaczył, że wygraża tamtemu zaciśniętą pięścią. Pięścią. Jego dłoń drżała, kiedy powoli rozprostował palce i pozwolił ręce opaść bezwładnie wzdłuż boku.

Sulwin cofnął się, potem jednak znowu odzyskał pewność siebie, miał wszak za plecami swych towarzyszy.

— Nie, Adan. Oczekiwano od nas, że znajdziemy bezpieczne miejsce, i niektórzy z nas mają zamiar tak postąpić. Mój pradziadek opowiadał mi często historie, które słyszał jako chłopiec, historie o czasach, kiedy żyliśmy w bezpiecznym miejscu, a ludzie przychodzili, by posłuchać, jak śpiewamy. Tak więc chcemy odnaleźć miejsce, gdzie bezpieczni będziemy mogli znowu śpiewać.

— Śpiewać? — zadrwił Adan. — Ja też słyszałem te stare historie, że Aielowie potrafili przecudnie śpiewać, ale o tamtych starych pieśniach wiesz nie więcej ode mnie. Te pieśni przepadły, a dawne dni już nie wrócą. Nie zrezygnujemy z naszego obowiązku względem Aes Sedai, aby ścigać marę, która przepadła na wieki.

— Niektórzy z nas tak zrobią, Adan. — Pozostali mężczyźni, którzy stali za Sulwinem, pokiwali głowami. — Mamy zamiar odnaleźć bezpieczne miejsce. I również pieśni. Tak zrobimy!

Nagły łoskot spowodował, że Adan odwrócił nagle głowę. Pozostali zausznicy Sulwina rozładowywali właśnie jeden z wozów, a wielka, płaska skrzynia wymknęła im się z rąk, spadła na ziemię i częściowo się rozbiła, ukazując coś, co wyglądało jak wypolerowana framuga drzwi z ciemnego, czerwonego kamienia. Kolejne wozy były również opróżniane przez dalszych przyjaciół Sulwina. Przynajmniej czwarta część jego ludzi zajęła się opróżnianiem wozów ze wszystkiego prócz wody i żywności.

— Nie próbuj nas powstrzymać — ostrzegł Sulwin.

Adan powtórnie rozluźnił zaciśniętą pięść.

— Nie jesteście Aielami — powiedział. — Zdradziliście wszystko. Kimkolwiek teraz się staliście, przestaliście być Aielami!

Dochowujemy Drogi Liścia równie wiernie jak ty, Adan.

— Idźcie! — krzyknął Adan. — Idźcie! Nie jesteście Aielami! Jesteście zatraceni! Zatraceni! Nie mam ochoty na was patrzeć! Idźcie!

Sulwin i pozostali potykali się w pośpiechu, chcąc tylko jak najszybciej znaleźć się z dala od niego.

Jego serce otuliła najczarniejsza rozpacz, kiedy przyjrzał się bliżej wozom i ciałom pomordowanych, leżącym w rzędzie. Tak wielu zginęło, tak wielu rannych jęczało, kiedy udzielano im pomocy. Sulwin oraz jego zatraceni wykazali jednak odrobinę troski przy rozładowywaniu wozów. Ludzie z mieczami rozbijali skrzynie, dopóki nie zrozumieli, że wewnątrz nie ma ani złota, ani żywności. Żywność była cenniejsza od złota. Adan wbił wzrok w kamienną futrynę drzwi, stłoczone bezładnie stosy kamiennych figurek, dziwne, kryształowe postacie, stojące pośród donic ze szczepami drzewa chora, które ludzie Sulwina również uznali za zupełnie niepotrzebne. Jakie mogło być przeznaczenie tych rzeczy? Czy to wobec nich mieli dochować swej wiary? Jeżeli tak, niech tak się stanie. Niektóre da się uratować. Nie było jak stwierdzić, co było dla Aes Sedai najważniejsze, ale niektóre z nich da się uratować.

Zobaczył Maigran i Lewina uczepionych poły sukni ich matki. Był zadowolony, że choć Saralin przeżyła, aby się nimi zająć; jego ostatni syn, jej mąż, ojciec dzieci, padł przeszyty pierwszą strzałą wystrzeloną tego ranka. Niektóre da się uratować. Uratuje Aielów, niezależnie od ceny, jaką miałby zapłacić.

Ukląkł i wziął ciało Siedre w ramiona.

— Wciąż dochowujemy wiary, Aes Sedai — szeptał cicho. — Jak długo jeszcze będziemy musieli być wierni?

Skłonił głowę na piersi swej żony i zapłakał.


Łzy spływały z oczu Randa, bezgłośnie wyszeptał:

„Siedre”.

Droga Liścia? Nie na tym polegała wiara Aielów. Nie potrafił myśleć jasno, ledwie był w stanie w ogóle zebrać myśli. Światła wirowały coraz szybciej i szybciej. Obok niego Muradin rozdziawiał usta w bezgłośnym wyciu; Aiel wytrzeszczał oczy, jakby właśnie oglądał śmierć całego świata. Razem poszli naprzód.


Jonai stał na krawędzi zbocza i patrzył na zachód ponad wodą, na powierzchni której igrały promienie słońca. W odległości stu lig w tamtą stronę leżało Comelle. Przynajmniej kiedyś leżało tam Comelle. Comelle przytulone do zboczy górujących nad morzem. Sto lig na zachód, tam gdzie teraz było już tylko morze. Gdyby Alnora żyła, być może wszystko byłoby łatwiejsze do zniesienia. Bez jej snów, ledwie wiedział, dokąd pójść, co zrobić. Bez niej ledwie potrafił się zmusić, by żyć. Czuł każdy siwy włos na swojej głowie, gdy odwrócił się i powlókł ku wozom czekającym w odległości mili. Wozów było teraz znacznie mniej, zdradzały ślady zużycia. Ludzi również ubywało, kilka tysięcy tam, gdzie powinny być dziesiątki. Wciąż zbyt wielu, by pomieścili się na wozach. Wszyscy wędrowali pieszo, oprócz dzieci, zbyt małych, by iść.

Adana spotkał w pierwszym wozie; oczy wysokiego młodzieńca były nazbyt przepełnione troską. Jonai niemalże oczekiwał, że gdyby się dostatecznie szybko odwrócił za siebie, to dostrzegłby Willima. Ale Willim został odesłany, rzecz jasna, całe lata temu, kiedy zaczął przenosić, niezależnie od tego, jak bardzo starł się do tego nie dopuścić. Na świecie wciąż było zbyt wielu przenoszących mężczyzn; musieli odsyłać chłopców, którzy zdradzali najmniejsze oznaki. Musieli. Żałował jednak, że nie ma przy nim jego dzieci. Kiedy umarła Esole? Wydawała się taka mała, kiedy składali do pośpiesznie wykopanej dziury jej ciało zmarnowane chorobą, w pobliżu bowiem nie było żadnej Aes Sedai, która by ją Uzdrowiła.

— To są ogirowie, ojcze — powiedział podniecony Adan. Jonai podejrzewał, że Adan zawsze sądził, iż jego opowieści o ogirach są tylko tym, czym się zdawały na pozór, a więc fantastycznymi opowieściami właśnie. — Nadchodzą z północy.

Adan poprowadził go do kompletnie wycieńczonej grupy, liczącej nie więcej niż pięćdziesięciu ogirów, z zapadniętymi policzkami, smutnymi oczyma, zakończone pędzelkami uszy opadały nisko. Przywykł już do wycieńczonych twarzy swych ludzi oraz do ich wystrzępionej odzieży, ale podobny obraz u ogirów wywołał u niego wstrząs. Wciąż jednak miał ludzi, o których musiał się troszczyć, i obowiązki wobec Aes Sedai, które należało wypełnić. Jak wiele czasu minęło, odkąd po raz ostatni widział Aes Sedai? To było tuż po śmierci Alnory. Zbyt późno dla Alnory. Kobieta uzdrowiła wszystkich chorych, którzy jeszcze żyli, wzięła kilka sa’angreali i poszła w swoją stronę, śmiejąc się gorzko, kiedy zapytał ją, gdzie można znaleźć bezpieczne miejsce. Suknię miała połataną, z postrzępionym rąbkiem. Nie był pewien, czy zachowała jeszcze zdrowe zmysły. Twierdziła, że jeden z Przeklętych został tylko częściowo schwytany, albo nawet wcale; Ishamael wciąż wywiera swój wpływ na świat, mówiła. Musiała być równie szalona jak żyjący jeszcze Aes Sedai mężczyźni.

Wrócił myślą do ogirów, kiedy tak stali przed nim, niepewnie wsparci na swych wielkich nogach. Od czasu śmierci Amory jego myśli wędrowały aż nazbyt bezładnie. W rękach mieli chleb i dzbany. Zdumiało go lekkie ukłucie gniewu, że dopuszczono kogoś innego do ich skromnych zapasów jedzenia. Ilu jego ludzi mogło pożywić się tym, co pochłonie pięćdziesięciu ogirów? Nie. Trzeba się dzielić. Dawać za darmo. Ilu nie będzie jadło? Stu ludzi? Dwustu?

— Macie ze sobą sadzonki — powiedział jeden z ogirów. Jego grube palce delikatnie gładziły potrójne liście dwu drzewek chora, zasadzonych w baryłkach przymocowanych do boku wozu.

— Kilka — odrzekł grzecznie Adan. — One usychają, ale starzy ludzie zawsze zdążą rozsadzić je na nowo. — On nie miał czasu, by zajmować się drzewami. Musiał troszczyć się o swój lud. — Jak jest na północy?

— Źle — odpowiedziała kobieta ogir. — Spustoszone Ziemie rozszerzają się coraz dalej na południe, są tam Myrddraale i trolloki.

— Sądziłem, że wszyscy wyginęli. — A więc nie na północ. Nie mogą skręcić na północ. Południe? Morze Jeren leży w odległości dziesięciu dni drogi na południe. Ale czy jeszcze? Był zmęczony. Tak zmęczony.

— Przyszliście ze wschodu? — zapytał kolejny ogir. Wytarł swoją miskę piętką chleba i przełknął głośno. — Jak jest na wschodzie?

— Źle — odrzekł Jonai. — Choć dla was może nie będzie tak strasznie. Dziesięć, nie, dwanaście dni temu, jacyś ludzie zabrali trzecią część naszych koni, zanim udało nam się uciec. Musieliśmy porzucić wozy.

Myśl o tym przepełniała go bólem. Zostawili wozy i to, co na nich było. Rzeczy, które Aes Sedai oddały im pod opiekę — porzucone. Że nie zdarzyło się to po raz pierwszy, tylko pogarszało sprawę.

— Niemalże wszyscy, których spotykamy, odbierają nam jakieś rzeczy, co tylko zechcą. Być może wobec ogirów się nie ośmielą.

— Być może — kobieta ogir powiedziała to takim tonem, jakby nie wierzyła własnym słowom. Jonai nie potrafił stwierdzić, czy sam w nie wierzy; nie było już bezpiecznych miejsc. — Czy wiesz może, gdzie możemy znaleźć stedding`?

Jonai spojrzał na nią.

— Nie. Nie, nie wiem. Ale z pewnością wy potraficie odnaleźć stedding.

— Uciekaliśmy tak długo, tak daleko — powiedział któryś z ogirów, z tyłu gromady, a inny dodał żałosnym tonem: — Ziemia zmieniła się tak bardzo.

— Myślę, że musimy wkrótce odnaleźć stedding, w przeciwnym razie umrzemy — oznajmiła ta pierwsza kobieta. — Czuję... tęsknotę... drążącą mnie do szpiku kości. Musimy odnaleźć stedding. Musimy.

— Nie potrafię wam pomóc — powiedział ze smutkiem Jonai. Poczuł, jak coś go ściska w piersiach. Ziemia zmieniła się nie do poznania, zmieniała się wciąż, równina, po której podróżowali zeszłego roku, mogła już się wypiętrzyć w górski łańcuch. Spustoszone ziemie wciąż się rozrastały. Myrddraale i trolloki wciąż żyły. Ludzie, którzy kradli, ludzie o twarzach jak pyski zwierząt, ludzie, którzy nie rozpoznawali i nie znali Da’shain. Ledwie mógł oddychać. Ogirowie, zatraceni. Aielowie, zatraceni. Wszystko zatracone. Ucisk w piersiach rozlał się bólem, osunął się na kolana, padł twarzą na ziemię. Dłoń przyciśnięta do serca zwarła się w pięść.

Adan przykląkł przy nim i głosem pełnym troski pytał:

— Ojcze, co ci jest? O co chodzi? Co mogę zrobić?

Jonai udało się pochwycić wystrzępiony kołnierz syna, przyciągnąć jego twarz bliżej swojej.

— Zabierz... ludzi... na południe.

Przemocą dobywał słowa ze swego gardła, mógł mówić tylko w przerwach między spazmami, które rozrywały mu serce.

— Ojcze, ty jesteś jedynym, który...

— Słuchaj. Słuchaj! Zabierz ich... na południe. Zabierz... Aielów... w bezpieczne miejsce. Dotrzymaj... Przymierza. Strzeż... tego, co Aes Sedai... nam powierzyły... dopóki... po to nie przyjdą. Droga... Liścia. Musisz...

Próbował. Solinda Sedai będzie musiała zrozumieć. Próbował. Amora.


Amora. Dźwięk imienia powoli rozwiewał się, ból w piersi Randa zelżał. Bez sensu. To nie miało sensu. Jak ci ludzie mogli być Aielami?

Kolumny oślepiająco pulsowały. Powietrze drżało i tętniło.

Obok niego usta Muradina rozwarły się w bezskutecznym wysiłku dobycia wrzasku z płuc. Aiel zdarł swą zasłonę, rył paznokciami twarz, zostawiając głębokie, krwawe szramy. Naprzód.


Jonai spieszył po opustoszałych ulicach, starając się nie patrzeć na strzaskane budowle i martwe drzewa chora. Wszystko martwe. Przynajmniej resztki dawno porzuconych jo-kartów zostały odciągnięte na bok. Fale uderzeniowe wciąż wstrząsały ziemią pod jego stopami. Miał na sobie, rzecz jasna, ubiór roboczy, swój cadin’sor, chociaż do pracy, którą mu zlecono, nie posiadał należytych umiejętności. Liczył sobie sześćdziesiąt trzy lata, rozkwit sił; na pewno nie na tyle jeszcze stary, by osiwieć, a jednak czuł się jak starzec.

Nikt nie zakwestionował jego prawa wejścia do Komnaty Sług; przy wielkim, otoczonym kolumnami wejściu nie było nikogo, kto mógłby o cokolwiek pytać lub choćby wypowiedzieć pozdrowienia. Za to wewnątrz miotała się na wszystkie strony ludzka masa, ramiona spieszących wypełniały papiery i skrzynie, oczy wyrażały niepokój, nikt jednak nawet na niego nie spojrzał. Wszystko otaczała atmosfera paniki, rosnącej wraz z każdym kolejnym wstrząsem ziemi. Zmartwiony pokonał westybul i wbiegł na górę po szerokich schodach. Srebrzystobiały elkamień był zabłocony. Nikt nie miał czasu na sprzątanie. Być może nikogo to już nie obchodziło.

Nie musiał pukać do drzwi, których szukał. Nie były to jedne z tych wielkich inkrustowanych odrzwi do komnat zebrań, ale zwykłe, niczym nie wyróżniające się drzwiczki. Do środka wślizgnął się jednak po cichu i po chwili zrozumiał, że dobrze zrobił. Jakaś szóstka Aes Sedai stała wokół długiego stołu sprzeczając się, najwyraźniej nie zwracając najmniejszej uwagi na wstrząsy, od których drżał budynek. Wszystkie były kobietami.

Zadrżał zastanawiając się, czy kiedykolwiek mężczyźni zajmą jeszcze miejsce w tego typu zgromadzeniu. Kiedy jednak zobaczył przedmiot leżący na stole, drżenie zmieniło się w niepohamowany dygot. Kryształowy miecz — zapewne przedmiot Mocy, choć być może jedynie zdobna zabawka, nie potrafił powiedzieć — leżał na sztandarze Smoka, Lewsa Therina Telamona, który przykrywał stół niczym obrus, spływając na posadzkę. Coś zakłuło go w sercu. A cóż on tutaj robi? Dlaczego nie został zniszczony wraz z pamięcią o tym przeklętym człowieku?

— Cóż za pożytek z twojego Przepowiadania — Oselle niemalże krzyczała — jeżeli nie potrafisz nam powiedzieć „kiedy”? — Trzęsła się cała z gniewu. — Od tego zależą losy świata! Przyszłość! Samo Koło!

Ciemnooka Deindre spojrzała na nią ze swoim zwykłym spokojem.

— Nie jestem Stwórcą. Mogę wam powiedzieć tylko to, co Przepowiadam.

— Pokój, siostry. — Solinda zachowała najwięcej spokoju z nich wszystkich, jej staroświecka suknia wyglądała, jakby zrobiono ją z jednolitej, bladobłękitnej mgiełki. Rude włosy o złotawym odcieniu, spływające aż na biodra, były niemalże tego koloru co jego włosy. Jego pradziadek służył jej jeszcze jako młody człowiek, ale ona wciąż wyglądała młodziej od samego Jonai; była wszak Aes Sedai. — Czas na kłótnie w naszym gronie dawno minął. Jaraic i Haindar będą tutaj jutro.

— Co oznacza, że nie możemy pozwolić sobie na pomyłki, Solinda.

— Musimy wiedzieć...

— Czy jest jakaś szansa...?

Jonai przestał słuchać. Zwrócą na niego uwagę, kiedy będą gotowe. Prócz Aes Sedai nie był sam w pomieszczeniu. Oparty o ścianę w pobliżu drzwi siedział Someshta, wielka postać upleciona jakby z liści i pnączy, siedział, a mimo to jeszcze górował odrobinę wzrostem nad Jonai. Szczelina zeschłych brązów i węglowej czerni biegła po twarzy Nyma, wplatając się w zieloną trawę jego włosów, a kiedy spojrzał na Jonai, w jego oczach rozbłysnął smutek.

Kiedy Jonai kiwnął mu głową, rozchylił palcami szparę i zmarszczył brwi.

— Czy ja cię znam? — zapytał cicho.

— Jestem twoim przyjacielem — odrzekł ze smutkiem Jonai. Od lat już nie widział Somesthy, ale słyszał, że większość Nym wyginęła. — Kiedy byłem dzieckiem, woziłeś mnie na barana. Czy nic z tego nie pamiętasz?

— Śpiew — powiedział Somestha. — Czy w ogóle był śpiew? Tak wiele przepadło. Aes Sedai powiadają, że niektóre rzeczy powrócą. Jesteś Synem Smoka, nieprawdaż?

Jonai zamrugał. To miano mogło przysporzyć kłopotów, mimo że było prawdziwe. Jak wielu obywateli jednak wierzyło jeszcze, że Da’shain Aiel służyli kiedyś Smokowi, nie zaś pozostałym Aes Sedai?

— Jonai?

Odwrócił się na dźwięk głosu Solindy, przyklęknął na kolanie, kiedy podeszła bliżej. Pozostałe wciąż się kłóciły, choć znacznie ciszej.

— Czy wszystko jest gotowe, Jonai? — zapytała.

— Wszystko, Aes Sedai. Solinda Sedai... — Zawahał się, zrobił głęboki wdech. — Solinda Sedai, niektórzy z nas chcą zostać. Możemy wciąż wam służyć.

— Czy wiesz, co stało się z Aielami w Tzora? — Pokiwał głową, a wtedy ona westchnęła i rozczesała mu dłonią włosy, jak czyniła to, kiedy był dzieckiem. — Oczywiście, że wiesz. Wy, Da’shain, macie więcej odwagi niż... Dziesięć tysięcy Aielów splotło dłonie i śpiewało, starając się przypomnieć szaleńcowi, kim byli kiedyś i kim był on, starając się zawrócić go swymi ciałami i swoją pieśnią. Jaric Mondoran pozabijał ich. Stał tam, wpatrując się w nich jak w układankę, zabijał ich, a oni tylko zwierali szyki nad pomordowanymi i śpiewali. Powiedziano mi, że ostatniego Aiela słuchał niemal przez godzinę, zanim go spalił. A potem samo Tzora stanęło w płomieniach, będących jednym wielkim ogniem, który pochłonął kamień, metal i ciało. W miejscu, gdzie stało niegdyś drugie co do wielkości miasto świata, jest teraz szklana pustynia.

— Wielu ludzi miało możliwość ucieczki, Aes Sedai. Da’shain dali im czas, by mogli się uratować. My się nie boimy.

Jej dłoń wpiła się boleśnie w jego włosy.

— Obywatele już opuścili Paaren Disen, Jonai. Oprócz tego Da’shain wciąż mają swoją rolę do odegrania, gdyby tylko Deindre mogła widzieć wystarczająco daleko, aby dowiedzieć się, na czym ta rola polega. W każdym razie coś mam zamiar stąd uratować, a tym czymś jesteś ty.

— Jak powiadasz — powiedział niechętnie. — Zajmiemy się tym, co oddasz pod naszą opiekę, dopóki nie zechcecie tego na powrót odebrać.

— Oczywiście. Rzeczy, które wam damy. — Uśmiechnęła się do niego i zwolniła swój uchwyt, wygładzając mu włosy jeszcze raz, zanim splotła dłonie. — Zawieziecie te... rzeczy... w bezpieczne miejsce, Jonai. Nie zatrzymujcie się nigdzie, bądźcie cały czas w ruchu, dopóki nie znajdziecie bezpiecznego miejsca, gdzie nikt nie będzie mógł was skrzywdzić.

— Jak rozkażesz, Aes Sedai.

— A co z Couminem, Jonai? Czy już się uspokoił?

Nie potrafił nic wymyślić, musiał powiedzieć jej prawdę, chociaż raczej wolałby odgryźć sobie język.

— Mój ojciec ukrywa się gdzieś w mieście. Starał się namówić nas do... oporu. Nie posłucha nas, Aes Sedai. Nie posłucha. Znalazł gdzieś starą lancę udarową i... — Nie potrafił mówić dalej. Spodziewał się, że będzie zła, ale jej oczy lśniły od łez.

— Dotrzymuj Przymierza, Jonai. Choćby Da’shain stracili wszystko, dopilnuj, by zachowali Drogę Liścia. Obiecaj mi.

— Oczywiście, Aes Sedai — powiedział, głęboko wstrząśnięty. Przymierze było tożsame z Aielami, a Aielowie byli Przymierzem; porzucić Drogę Liścia znaczyło wyprzeć się tego, czym byli. Coumin był odmieńcem. Już od dzieciństwa był dziwny, jak powiadano, nie chciał być uważany za Aiela, choć nikt nie wiedział dlaczego.

— Idź już, Jonai. Chcę, byś do jutra znalazł się daleko od Paaren Disen. I pamiętaj, cały czas w ruchu. Dbaj o bezpieczeństwo Aielów.

Przykląkł na kolano i skłonił głowę, ale ona już zdążyła odejść, wracając do przerwanej dyskusji.

— Czy możemy zaufać Kodamowi i jego towarzyszom, Solinda?

— Musimy, Oselle. Są młodzi i niedoświadczeni, ale skaza ledwie ich dotknęła i... I nie mamy innego wyboru.

— A więc zrobimy to, co konieczne. Miecz musi poczekać. Someshta, mamy zadanie dla ostatniego z Nym, jeżeli zechcesz się go podjąć. Prosiliśmy was już o nazbyt wiele, teraz musimy prosić o jeszcze.

Kiedy Nym podniósł się, zamiatając włosami sufit, Jonai, kłaniając się oficjalnie, ruszył do wyjścia. Pochłonięte już bez reszty kolejnymi planami, nie zwróciły nań najmniejszej uwagi, ale nie uważał, by poniósł przez to uszczerbek na honorze. Nie sądził, by jeszcze kiedykolwiek miał je zobaczyć ponownie.

Wybiegł z Komnaty Sług i biegł całą drogę przez miasto aż do miejsca, gdzie czekało wielkie zgromadzenie. Tysiące wozów, ustawionych w dziesięciu kolumnach, rozciągało się na przestrzeni niemalże dwu lig; wozy załadowane żywnością i beczułkami z wodą, wozy załadowane zapakowanymi w skrzynie rzeczami, które Aes Sedai oddały pod opiekę Aielom, angreale, sa’angreale oraz ter’angreale, wszystkie rzeczy, które należało trzymać poza zasięgiem mężczyzn, którzy popadali w szaleństwo, gdy przenosili Jedyną Moc. Kiedyś znalazłyby się inne sposoby na przetransportowanie ich, jo-karty i skoczki, koptery i wielkie megaloty. Teraz z trudem zebrane konie i wozy będą musiały wystarczyć. Pomiędzy wozami stali ludzie, tak wielu, że mogliby zasiedlić całe miasto, przypuszczalnie wszyscy Aielowie, którzy pozostali przy życiu na całym świecie.

Setka wyszła na jego spotkanie, mężczyźni i kobiety, przedstawiciele tych, którzy chcieli wiedzieć, czy Aes Sedai nie udzieliły niektórym przynajmniej zgody na pozostanie.

— Nie — powiedział im. Niektórzy niechętnie marszczyli brwi, wtedy dodał: — Musimy słuchać. Jesteśmy Da’shain Aiel i słuchamy Aes Sedai.

Powoli wracali do wozów, a wtedy wydawało mu się, że ktoś wymienił imię Coumina, ale nie pozwolił, by odciągnęło to jego uwagę. Pośpieszył do swojego wozu, na czele środkowej kolumny. Konie płoszyły się wraz z każdym drżeniem przenikającym ziemię.

Jego synowie siedzieli już na koźle — Willim, piętnastoletni, trzymał wodze, Adan, który skończył dziesięć lat, siedział obok niego, obaj szczerzyli zęby w uśmiechu, pełni nerwowego podniecenia. Malutka Esole leżała, bawiąc się lalką, na płótnie przykrywającym ich dobytek oraz, znacznie ważniejsze, przedmioty powierzone im przez Aes Sedai. W wozach nie było miejsca dla nikogo prócz starców i dzieci. Kilkanaście sadzonek chory w glinianych donicach stało za kozłem, zasadzą je na powrót, kiedy dotrą w bezpieczne miejsce. Głupio było tak je wozić, jednak znajdowały się na każdym wozie. Coś z czasów dawno minionych; symbol lepszych czasów, które nadejdą. Ludziom potrzebne były i nadzieja, i symbole.

Amora czekała na niego obok zaprzęgu, lśniące czarne włosy spadały falami na jej ramiona, przypominając mu dzień, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, jeszcze jako młodą dziewczynę. Teraz zmartwienie wyrzeźbiło głębokie zmarszczki wokół jej oczu.

Udało mu się uśmiechnąć do niej, a niepokój skryć głęboko w sercu.

— Wszystko będzie dobrze, żono mego serca. — Nie odpowiedziała, a wtedy dodał: — Czy śniłaś?

— Jeszcze nie czas — wymruczała. — Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze i nic nie zakłóci wszechrzeczy. — Uśmiechając się drżącymi wargami, dotknęła jego policzka. — Kiedy jestem z tobą, wiem, że tak będzie, mężu mego serca.

Jonai pomachał ręką ponad głową i dany przez niego sygnał rozszedł się wzdłuż kolumn. Powoli wozy zaczęły ruszać, Aielowie opuszczali Paaren Disen.


Rand potrząsnął głową. Za dużo. Wspomnienia tłoczyły się po głowie, nakładały na siebie. Powietrze zdawało się wypełnione błyskawicami. Wiatr podrywał gruboziarnisty pył, kręcąc nim wiry. Muradin wyrył paznokciami głębokie szczeliny w swej twarzy, teraz wbijał palce w oczy. Naprzód.


Coumin ukląkł na skraju zaoranego terenu, odziany w robocze ubranie, prosty brązowawoszary kaftan, spodnie i miękkie sznurowane buty, w jednym rzędzie z podobnymi do niego, otaczającymi pole, po dziesięciu ludzi z Da’shain Aiel rozstawionych w odległości podwójnego wyciągnięcia ramion, potem ogir i tak na przemian. Mógł dojrzeć następne pole, otoczone w taki sam sposób, za pracującymi, na szczycie uzbrojonych jo-kartów siedzieli żołnierze z ich lancami udarowymi. Nad głowami krążyły patrole w kopterach, śmiercionośne osy z czarnego metalu z dwojgiem ludzi w środku. Miał dopiero szesnaście lat, ale kobiety, biorąc pod uwagę głębię jego głosu, pozwoliły mu na koniec wziąć udział w śpiewaniu nasion.

Żołnierze fascynowali go, podobnie ludzie i ogirowie, w taki sposób, jak fascynujące mogą wydawać się jaskrawe barwy na grzbiecie jadowitego węża. Oni zabijali. Pradziadek jego ojca, Charn, twierdził, że ongiś w ogóle nie było żołnierzy, ale Coumin w to nie wierzył. Gdyby nie żołnierze, to któż by powstrzymywał Jeźdźców Nocy i trolloki przed zabiciem wszystkich? Rzecz jasna, dodawał Cham, nie było wówczas również żadnych Myrddraali ani trolloków. Żadnych Przeklętych ani Wykutych W Cieniu. Cham opowiadał wiele historii, o których twierdził, że pochodzą z czasów, zanim pojawili się żołnierze, Jeźdźcy Nocy i trolloki, kiedy Ciemny Władca Grobu był uwięziony i nikt nie znał jego imienia ani też znaczenia słowa „wojna”. Coumin nie potrafił sobie wyobrazić takiego świata; kiedy się urodził, wojna trwała już od dawna.

Znajdował jednak przyjemność w tych opowieściach Charna, nawet nie potrafiąc w nie do końca uwierzyć, niekiedy jednak starzec marszczył czoło i smutek przepełniał jego głos. Na przykład wówczas, kiedy twierdził, że służył kiedyś jednemu z Przeklętych, samej Lanfear. To tak, jakby powiedzieć, iż służył Ishamaelowi. Skoro jego opowieści musiały być tak mocno podkoloryzowane, to Coumin wolałby usłyszeć o służbie u Lewsa Therina, u samego wielkiego przywódcy. Rzecz jasna każdy wówczas mógłby zapytać, dlaczego dalej nie służy Smokowi, ale tak było lepiej, niż przyznawać się do prawdy. Couminowi nie podobał się sposób, w jaki ludzie patrzyli na Chama, kiedy twierdził, że Lanfear nie zawsze była zła.

Zamieszanie przy jednym z krańców pola oznaczało, że zbliża się Nym. Wielka postać, o głowę, ramiona i piersi wyższa od dowolnego z ogirów, wkroczyła na siewny grunt, a Coumin nie musiał widzieć tego, by wiedzieć, że zostawia za sobą ślad pełen kiełków. To był Someshta, otoczony chmurami motyli, białych, żółtych i niebieskich. Wśród ludzi z miasta rozległy się podniecone szepty, a ci, do których należało to pole, zbiegli się, by patrzeć. Teraz każde pole mogło mieć własnego Nym.

Coumin zastanawiał się, czy mógłby wypytać Someshta o opowieści Chama. Raz z nim rozmawiał, a Someshta był wystarczająco stary, by wiedzieć, czy Charn mówi prawdę; ze wszystkich istot Nym żyli najdłużej. Niektórzy powiadali, że nigdy nie umierają i nie umrą, dopóki będą rosły rośliny. Ale nie była to odpowiednia chwila na rozmyślania o indagowaniu Nym.

Zaczęli ogirowie, jak przystało, wstali i zaintonowali pieśń; głębokie basy potoczyły się nad polem, jakby to sama ziemia śpiewała. Aielowie podjęli pieśń, męskie głosy poczęły na swą własną nutę, głębszą nawet partiami od głosu ogirów. Jednak pieśni splatały się razem, a Someshta chwytał je i wplatał w swój taniec, sunąc po polu nagłymi zakosami, z szeroko rozwartymi ramionami, a motyle latały wokół niego, siadając na czubkach rozczapierzonych palców.

Coumin mógł posłyszeć śpiewanie ziaren dochodzące z pozostałych pól, słyszał, jak kobiety klaszczą, ponaglając mężczyzn, wybijając rytm pulsu nowego życia, ale wiedza ta majaczyła jedynie na krawędzi świadomości. Pieśń pochłonęła go, czuł się, jakby to jego, a nie tylko dźwięki, które wydawał, Someshta wplatał w glebę i owijał wokół nasion. Nasion, nie będących już w najmniejszej mierze nasionami. Kiełki Zemais pokrywały całe pole, z każdym tupnięciem Nym coraz wyższe. Żadna klęska nie zaszkodzi tym roślinom, żaden szkodnik; śpiewane ziarno urośnie na koniec na podwójną wysokość człowieka i wypełni spichlerze miasta. Dlatego właśnie został zrodzony dla tej pieśni i innych pieśni ziarna. Nie żałował, że Aes Sedai odsunęły go od siebie, gdy miał dziesięć lat, twierdząc, iż zatracił iskrę. Możliwość uczenia się u Aes Sedai mogła być cudowna, z pewnością jednak nie w takim stopniu jak ta chwila.

Pieśń zamierała powoli, Aielowie wiedli ją ku zakończeniu. Someshta przetańczył jeszcze kilka kroków po tym, jak ścichły ostatnie głosy i zdawało się, że melodia wciąż jeszcze brzmi cichutko w powietrzu, dopóki się poruszał. Potem zatrzymał się i wszystko się skończyło.

Zaskoczony Coumin zorientował się, że ludzie z miasta zniknęli, ale nie starczyło mu czasu na długie dociekanie, dokąd poszli i dlaczego. Kobiety podeszły bliżej, roześmiane gratulowały mężczyznom. Teraz on sam był już jednym z mężczyzn, a nie tylko chłopcem, choć kobiety nie potrafiły się zdecydować, czy całować go w usta, czy tylko targać za krótkie, rude włosy.

Wówczas zobaczył żołnierza stojącego w odległości kilku tylko kroków, który ich obserwował. Zostawił gdzieś swą lancę udarową i zdobną bitewną pelerynę, ale wciąż miał na głowie hełm, przypominający łeb jakiegoś monstrualnego owada. Jego żuchwy skrywały twarz, ale czarna przyłbica udarowa była podniesiona. Czując, że zbyt się wyróżnia, żołnierz ściągnął hełm, ukazując twarz młodego, ciemnowłosego mężczyzny, najwyżej cztery lub pięć lat starszego od Coumina. Coumin spojrzał w nieruchome oczy tamtego i zadrżał. Twarz była cztery, pięć lat starsza, ale te oczy... Żołnierz również zaczął swoje szkolenie w wieku dziesięciu lat. Coumin był zadowolony, że Aielom oszczędzono takiego wyboru.

Jeden z ogirów, Tornada, podszedł bliżej, pędzelki jego uszu wyprężyły się pytająco.

— Masz jakieś wieści, wojowniku? Kiedy śpiewaliśmy, dostrzegłem jakieś zamieszanie pomiędzy jo-kartami.

Żołnierz zawahał się.

— Przypuszczam, że mogę ci powiedzieć, choć nie zostało to jeszcze potwierdzone. Otrzymaliśmy raport, że Lews Therin poprowadził Towarzyszy do uderzenia na Shayol Ghul, tego ranka, o świcie. Coś zakłóca komunikację, ale z raportu wynika, że Odyniec został zapieczętowany w środku, wraz z większością Przeklętych. Być może nawet ze wszystkimi.

— A więc to koniec — wydyszał Tornada. — Wreszcie koniec, chwała Światłości.

— Tak. — Żołnierz rozejrzał się dookoła, nagle jakby zagubiony. — Tak... przypuszczam. Przypuszczam...

Spojrzał na swoje dłonie, potem pozwolił im bezwładnie opaść wzdłuż boków. W jego głosie brzmiało zmęczenie.

— Miejscowi nie potrafili zaczekać z rozpoczęciem świętowania. Jeżeli wieści są prawdziwe, może się to przeciągnąć na całe dni. Zastanawiam się, czy...? Nie, nie zechcą, by żołnierze się do nich przyłączyli. A wy?

— Na dzisiejszy wieczór może tak — powiedział Tornada. — Ale musimy odwiedzić jeszcze trzy miasta, zanim skończymy obchód.

— Oczywiście. Czeka was jeszcze praca. Dużo pracy. — Żołnierz ponownie rozejrzał się dookoła. — Zostały też trolloki. Nawet jeżeli Przeklęci odeszli, wciąż zostały trolloki. Oraz Jeźdźcy Nocy.

Kiwając głową do swoich myśli, poszedł w kierunku jo-kartów.

Tornada w ogóle nie wyglądał na podnieconego, rzecz jasna, ale Coumin był równie oszołomiony co młody żołnierz. Koniec wojny? Jaki będzie świat bez wojny? Nagle poczuł, że musi porozmawiać z Chamem.

Odgłosy świętowania usłyszał już w sporej odległości od miasta — śmiech, śpiewy. Dzwony na wieży miejskiego ratusza biły bezustannie. Mieszkańcy miasta tańczyli na ulicach, mężczyźni, kobiety i dzieci. Coumin przepychał się między nimi szukając. Charn wybrał na miejsce swego pobytu jedną z gospód, w których zatrzymywali się Aielowie, gdy nie zamierzali brać udziału w śpiewaniu — nawet Aes Sedai nie potrafiły już uśmierzyć definitywnie bólu w jego kolanach — ale w taką noc z pewnością wyjdzie na zewnątrz.

Znienacka coś uderzyło Coumina w szczękę, aż nogi się pod nim ugięły; gramolił się na kolana, zanim jeszcze w ogóle zrozumiał, że upadł. Na dłoni przyłożonej do warg zobaczył krew. Spojrzał w górę i zobaczył rozzłoszczoną twarz jakiegoś mieszkańca miasta, który stał nad nim, masując pięść.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał.

Tamten splunął na niego.

— Przeklęci nie żyją. Nie żyją, słyszysz? Lanfear nie będzie cię dłużej chronić. Z korzeniami wyrwiemy was wszystkich, was, którzy służyliście Przeklętym, udając jednocześnie, że jesteście po naszej stronie, i potraktujemy was wszystkich tak samo, jak potraktowaliśmy tamtego starego szaleńca.

Jakaś kobieta szarpała mężczyznę za rękaw.

— Zostaw, Toma. Chodź i powstrzymaj ten swój głupi jęzor! Chcesz, żeby przyszli po ciebie ogirowie?

Nagle opamiętawszy się, człowiek pozwolił odciągnąć się w tłum.

Coumin chwiejnie podniósł się i pobiegł, nie zważając na krew cieknącą po policzku.

W gospodzie panowała cisza i pustka. Nie było w środku karczmarza ani też kucharza i pomocników. Coumin przebiegł przez wszystkie pomieszczenia wołając:

— Charn? Charn? Charn!

Być może jest z tyłu. Charn lubił siadywać pod korzenną jabłonią, rosnącą za gospodą i opowiadać historie z czasów, gdy był młody.

Coumin wybiegł przez tylne wejście i potknął się, padając na twarz. Zahaczył stopą o rzucony luzem but. Jeden z roboczych butów, które Charn nosił zawsze, odkąd nie przyłączał się już do śpiewaków. Coś kazało mu spojrzeć w górę.

Siwowłose ciało Charna wisiało na linie przerzuconej przez kalenicę, z jedną nogą bosą, palce zaś jednej dłoni przyciśnięte były do gardła, jakby próbowały rozluźnić pętlę.

— Dlaczego? — tępo wyszeptał Coumin. — Jesteśmy Da’shain. Dlaczego?

Nie było nikogo, kto odpowiedziałby na to pytanie. Przyciskając but do piersi, ukląkł tam, patrząc w górę na ciało Charna, a ponad nim toczył się zgiełk zabawy.


Rand drżał. Światła kolumn przemieniły się w drżącą, błękitną mgłę, która jakby nazbyt lita zdawała się wyszarpywać pazurami nerwy spod skóry. Wiatr wył, jeden z wielkich wirów prawie wsysał go do środka. Muradinowi udało się naciągnąć zasłonę na twarz; krwawe oczodoły spoglądały ślepo znad krawędzi materii. Aiel żuł coś, a krwawa piana leciała mu na pierś. Naprzód.


Charn przepchał się na szerokiej, zatłoczonej ulicy, pod rozpostartymi gałęziami drzew chora, których potrójne liście rozsiewały wokół siebie atmosferę spokoju i błogości, w cieniu srebrzystych budowli, dotykających nieba. Miasto bez drzew chora byłoby pozbawione wyrazu niczym pustkowie. Jo-karty bzyczały cicho w dole ulicy, a wielkie, białe megaloty mknęły po niebie, wioząc obywateli do Comelle, Tzora albo jeszcze gdzie indziej. Sam rzadko korzystał z megalotów — jeżeli musiał udać się dalej, zazwyczaj podróżował w towarzystwie Aes Sedai — ale tej nocy miał zamiar dostać się do M’jinn. Dzisiaj przypadała dwudziesta piąta rocznica dnia, w którym otrzymał imię, i dzisiaj też postanowił przyjąć ostatnią propozycję małżeństwa, jaką złożyła mu Nalla. Zastanawiał się, czy będzie zaskoczona; przez cały rok trzymał ją na dystans, nie mając zamiaru już się ustatkować. Łączyło się to bowiem ze zmianą służby i przeniesieniem do Zorelle Sedai, u której służyła Nalla, ale Mierin Sedai dała mu już swoje błogosławieństwo.

Okrążył róg i ledwie starczyło mu czasu, by dostrzec ciemnego, potężnie zbudowanego mężczyznę z modną, wąską brodą, zanim ramię tamtego posłało go na ziemię. Padł na plecy, głowa odbiła się od chodnika, przed oczyma zatańczyły gwiazdy. Oszołomiony nie był w stanie się podnieść.

— Uważaj, jak chodzisz — powiedział tamten z irytacją, wygładzając czerwony kaftan bez rękawów i otrzepując koronki przy mankietach koszuli. Ciemne włosy, opadające na ramiona, miał związane nad karkiem. Taka była najnowsza moda, wszyscy, którzy nie przysięgali Przymierza, starali się jak najbardziej upodobnić do Aielów.

Jasnowłosa kobieta, która mu towarzyszyła, położyła dłoń na jego ramieniu mówiąc:

— Jom, spójrz na jego włosy. On jest Aielem, Jom.

Charn przeczesał palcami krótko przycięte, złotorude włosy, aby sprawdzić, czy nie rozciął sobie skóry. Szarpnął raz za długą kitę na karku, zamiast potrząsnąć głową. Siniak, pomyślał, nic groźnego.

— Jest nim zaiste. — Arogancja tamtego zmieniła się w konsternację. — Wybacz mi, Da’shain. Jestem człowiekiem, który powinien uważniej patrzeć, jak chodzi. Pozwól, bym ci pomógł.

Natychmiast wprowadził swe słowa w czyn, podnosząc Charna.

— Czy nic ci się nie stało? Pozwolisz, że wezwę skoczka, by zabrał cię tam, dokąd zmierzasz?

— Nic mi się nie stało, obywatelu — odrzekł łagodnie Charn. — Doprawdy, to moja wina.

Rzeczywiście tak mogło być, spieszył się wszak, nie zwracając uwagi na otoczenie. Mógł zranić tego człowieka.

— Czy nie skaleczyłem cię? Proszę, wybacz mi.

Mężczyzna już otworzył usta, by zaprotestować — obywatele zawsze zachowywali się w ten sposób, zdawali się uważać, że Aielowie wykonani są ze szklanych włókien — ale nim zdążył przemówić, ziemia zadrżała pod ich stopami. Powietrze zadrżało również, kolejnymi falami. Mężczyzna rozejrzał się dookoła niepewnie, owinął ściślej swym modnym płaszczem siebie i swoją panią, tak że ich głowy wyglądały jakby oddzielone od ciał.

— Co to jest, Da’shein?

Pozostali, którzy również zauważyli fryzurę Charna, zaniepokojeni zaczęli gromadzić się dookoła, zadając to samo pytanie, ale nie zwrócił na nich uwagi, nawet nie pomyślawszy, że jest niegrzeczny. Natychmiast zaczął przepychać się przez tłum, jego oczy wbite były w Sharom — białą sferę, mającą tysiąc stóp średnicy, która unosiła się wśród błękitnych i srebrnych kopuł Collam Daan.

Mierin powiedziała, że dzisiaj nastąpi ten dzień. Powiedziała, że odnalazła nowe źródło Jedynej Mocy. Kobiety i mężczyźni Aes Sedai będą odtąd mogli czerpać z tego samego źródła, miast z oddzielnych połówek. Dzieła, które dzięki zatarciu się różnic mężczyźni i kobiety będą mogli wykonywać zjednoczeni, staną się jeszcze wspanialsze. I również dzisiaj ona i Beidomon po raz pierwszy z niego zaczerpną — po raz ostatni mężczyzna i kobieta będą pracować razem, władając odmiennymi Mocami. Dzisiaj.

Coś, jakby maleńki płatek bieli oderwał się od Sharom, ciągnąc smugę czarnego ognia; opadł w dół, zwodniczo powoli, jakby nic nie znaczył. Potem tysiąc plam wytrysnęło wszędzie wokół potężnej białej kuli. Sharom rozpadło się niczym skorupka jajka i zaczęło płynąć w dół, opadając niczym obsydianowe piekło. Mrok pojawił się na niebie, połykając słońce i jakby rozbłyskując czernią. Ludzie krzyczeli, krzyczeli wszędzie.

Wraz z pierwszym wytryskiem ognia Charn zaczął biec ku Coltam Daan, ale wiedział, że jest już za późno. Przysięgał służyć Aes Sedai, i oto się spóźnił. Gdy biegł, łzy ciurkiem płynęły po jego twarzy.


Mrugając rozpaczliwie, aby przegnać plamy wirujące mu przed oczyma, Rand ścisnął obiema rękoma głowę. Obraz ogromnej sfery wciąż trwał w jego pamięci. Płonęła czernią, padała.

„Czy naprawdę widziałem, jak wywiercono dziurę w więzieniu Czarnego? Naprawdę? — Stał na skraju lasu kolumn, patrząc na Avendesorę. — Drzewo chora. Miasto bez drzew chora staje się pustkowiem. A teraz pozostało tylko jedno”.

Kolumny iskrzyły się błękitną poświatą, odbijając się w sklepionej nad nimi mgielnej kopule. Po Muradinie zniknął wszelki ślad; Rand nie podejrzewał, że Aiel wyszedł z lasu kolumn wcześniej. Albo że to mu się kiedykolwiek uda.

Nagle coś zobaczył, nisko w gałęziach Drzewa Życia. Kołysząca się powoli postać. Człowiek, zwisający w zadzierzgniętej na szyi pętli, przerzuconej przez kij oparty na dwóch gałęziach.

Z nieartykułowanym wyciem podbiegł do drzewa, w biegu sięgnął po saidina, płonący miecz zalśnił w jego dłoni, gdy już leciał w powietrzu. Jednym ciosem przeciął linę. Razem z Matem opadli na pokryty pyłem biały kamień, ziemia rezonowała bliźniaczym jękiem. Uwolniony kij załomotał obok nich; to nie był żaden kij, lecz włócznia o czarnym drzewcu, z jednostronną, lekko zakrzywioną klingą krótkiego miecza zamocowaną miast zwykłego ostrza. Rand nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby zrobiona była ze złota czy cuendillara, wysadzana szafirami i łzami ognia.

Pozwolił zniknąć mieczowi, odejść Mocy, rozluźnił pętlę na szyi Mata i przyłożył ucho do jego piersi. Nic. Desperacko rozerwał jego kaftan i koszulę, jednocześnie zrywając skórzany rzemień, na którym wisiał srebrny medalion. Odrzucił go na bok, posłuchał znowu. Nic. Śladu pulsu. Martwy.

„Nie! Gdybym mu nie pozwolił iść za sobą, nic by mu się nie stało. Nie mogę pozwolić mu umrzeć!”

Tak mocno, jak tylko był w stanie, uderzył pięścią w pierś Mata, posłuchał ponownie. Nic. Uderzył jeszcze raz, posłuchał. Tak. Jest. Słabe bicie serca. Było. Takie słabe, takie wolne. I spowalniające wciąż. Mat jednak jeszcze żył, pomimo ciemno purpurowej pręgi wisielczej, która otaczała jego szyję. Wciąż można było przywrócić go do życia.

Rand nabrał głęboko powietrza w płuca, na kolanach obszedł Mata i tchnął powietrze w jego usta, tak mocno, jak tylko potrafił. Potem znowu. I jeszcze raz. Potem stanął nad nim w rozkroku, chwycił za pasek jego spodni i szarpnął do góry, unosząc biodra tamtego ponad bruk. W górę, w dół, trzykrotnie, a potem ponownie sztuczne oddychanie. Mógł przenosić, w ten sposób na pewno byłoby mu łatwiej. Powstrzymało go wspomnienie tamtej dziewczynki w Kamieniu. Chciał, żeby Mat żył, a nie był tylko kukiełką poruszaną przez Moc. Pewnego razu, jeszcze w Polu Emonda widział, jak Pan Luhhan przywrócił do życia chłopca, którego znaleziono w wodach Winnej Jagody. Tak więc unosił jego biodra i wdychał powietrze do płuc, unosił i wdychał. I modlił się.

Nagle Mat szarpnął się, zakaszlał. Rand ukląkł przy nim, kiedy tamten chwycił się obiema dłońmi za gardło, przewrócił na bok i gwałtownie rzężąc, kurczowo łapał powietrze.

Mat jedną dłonią dotknął kawałka liny i zadrżał.

— Te cholerne... kozie... syny — wymamrotał ochryple. — Oni chcieli... mnie zabić.

— Kto chciał? — zapytał Rand, rozglądając się czujnie dookoła.

Odpowiedziały mu spojrzeniem opustoszałe ruiny na poły ukończonych pałaców wokół wielkiego zaśmieconego placu. Nie było najmniejszych wątpliwości, że w Rhiudean oprócz nich dwóch nie ma nikogo. Chyba że Muradin wciąż żył i gdzieś się tu ukrywał.

— Ci ludzie... po tamtej stronie... tej... przekrzywionej ramy. — Przełykając z bólem ślinę, Mat usiadł i wciągnął urywany oddech. — Tutaj też jest taka, Rand.

Jego głos brzmiał wciąż, jakby wydobywał się z zupełnie zdartego gardła.

— Udało ci się przez nią przejść? Odpowiadają na pytania? — To mogło się przydać. Rozpaczliwie potrzebował kolejnych odpowiedzi. Tysiące pytań i tylko kilka pojedynczych odpowiedzi.

— Żadnych odpowiedzi — odrzekł Mat ochryple. — Oszukują. I próbowali mnie zabić.

Podniósł do góry medalion, srebrna głowa lisa niemalże wypełniła mu dłoń, i po chwili, krzywiąc się, wsunął go do kieszeni.

— Przynajmniej też im coś zabrałem.

Przyciągnął do siebie osobliwą włócznię i przesunął palcami po czarnym drzewcu. Przez całą jego długość biegł rządek dziwnych, pochyłych liter, z obu stron ujęty w nawias przez parę ptaków inkrustowanych w metalu ciemniejszym nawet od drzewa, z którego wykonano drzewce. Kruki, zdawało się Randowi. Kolejną parę wygrawerowano na ostrzu. Z niewyraźnym, złym uśmiechem Mat podniósł się, na poły wspierając na włóczni, wieńczące ją ostrze miecza zaczynało się na wysokości jego głowy. Nie zatroszczył się nawet o to, by zapiąć kaftan czy zawiązać koszulę.

— Ją również zatrzymam. Oni wymyślili ten żart, niemniej wezmę ją.

— Żart?

Mat przytaknął.

— Zgodnie z tym, co jest tu napisane.

Tak brzmią słowa naszego traktatu; oto zawarliśmy umowę.

Myśl jest strzałą czasu; pamięć nigdy nie ginie.

To, o co się prosi, jest dane. Zapłacono cenę.

— Niezły żart, jak widzisz. Jeżeli będę miał kiedykolwiek szansę, potnę ich na kawałki za pomocą tego dowcipu. Już ja im dam „myśl i pamięć”. — Zamrugał, przeczesując palcami włosy. — Światłości, ależ boli mnie głowa. Tak mi się w niej kręci, jakby tam wirowały tysiące fragmentów snów, a każdy z nich kłuł niczym igła. Czy myślisz, że Moiraine będzie chciała coś z tym zrobić, jeśli poproszę?

— Na pewno się zgodzi — odpowiedział powoli Rand. Mat musiał nieźle oberwać, jeśli myślał o pomocy Aes Sedai. Ponownie spojrzał na drzewce czarnej włóczni. Większość napisu zakrywała dłoń Mata, ale część była widoczna. Cokolwiek było tam napisane, nie potrafił tego odczytać. W jaki sposób udało się Matowi? Puste okna Rhuidean spoglądały na niego szyderczo. Wciąż skrywamy wiele sekretów, zdawały się mówić. Gorszych znacznie niż te, które znasz.

— Wracajmy już, Mat. Nie mam pojęcia, co się może zdarzyć, jeżeli będziemy zmuszeni wędrować o zmroku przez dolinę. A nie chcę zostawać tu ani chwili dłużej.

— Ten pomysł mi się podoba — zgodził się Mat kaszląc. — Pod warunkiem że zatrzymamy się przy fontannie, żeby się napić.

Rand dostosował swój krok do tempa marszu Mata; tamten z początku szedł powoli, kuśtykał właściwie, podpierając się przy każdym kroku włócznią niczym kosturem. Zatrzymał się raz, by spojrzeć na dwie figurki, przedstawiające postacie mężczyzny i kobiety, z kryształową kulą w dłoniach, ale zostawił je na miejscu. Jeszcze nie. Jeszcze długo nie, o ile będzie miał szczęście.

Kiedy zostawili za sobą plac, wyszli na ulicę, wzdłuż której wznosiły się nie dokończone pałace; ich wygląd przerażał, poszarpane dachy górowały na nimi niczym mury potężnej fortecy. Ran objął saidina, chociaż nie dostrzegł nigdzie bezpośredniego zagrożenia. Czuł jednak przez skórę, jakby mordercze oczy wwiercały się w jego plecy. Rhuidean rozciągało się wokół spokojne i puste, pozbawione cieni w padającej zewsząd błękitnej poświacie swego mgielnego dachu. Pył na ulicach marszczyły podmuchy lekkiego wiatru... Wiatr? Nie było żadnego wiatru.

— Och, niech sczeznę — wymamrotał Mat. — Wydaje mi się, że wpakowaliśmy się w kłopoty, Rand. Gdy przebywam blisko ciebie, to zawsze wciągasz mnie w kłopoty.

Zmarszczki pyłu zaczęły biec szybciej, nakładały się na siebie, tworząc większe bruzdy, wciąż drżały.

— Czy możemy iść szybciej? — zapytał Rand.

— Iść? Krew i krwawe popioły, mogę już biec. — Przyłożywszy ukośnie włócznię do piersi, Mat, zgodnie z tym co powiedział wcześniej, ruszył niezgrabnym galopem.

Biegnąc obok niego, Rand przywołał z powrotem swój miecz, niepewny, czy w ogóle na coś się przyda przeciwko drżącym liniom pyłu, niepewny, czy w ogóle jest to konieczne. To tylko kurz.

„Nie, nie jest to żaden przeklęty kurz. To jedna z tych baniek. Zło Czarnego, dryfujące po Wzorze, w poszukiwaniu Przeklętych ta’veren. Wiem, że to jest to”.

Wszędzie wokół nich pył drżał i marszczył się, stając coraz grubszy, jego fałdy zbiegały się ze sobą. Znienacka, dokładnie naprzeciwko nich, jakiś kształt wyłonił się z basenu wyschniętej fontanny, materialna postać przypominająca ludzką, ciemna, o twarzy pozbawionej rysów, z palcami niczym ostre szpony. W absolutnym milczeniu skoczyła w ich stronę.

Ran poruszał się instynktownie — Księżyc Wschodzący Ponad Wodą — i wykute z Mocy ostrze przecięło ciemną postać. W mgnieniu oka zmieniła się w sporą chmurę pyłu, która opadła na bruk.

W jej miejsce jednakże pojawiły się zaraz kolejne ciemne zjawy bez twarzy i ruszyły na nich ze wszystkich stron naraz, żadna nie była podobna do drugiej, choć wszystkie wyciągały te same szpony. Rand tańczył między nimi formy, klinga jego miecza kreśliła w powietrzu zawiłe wzory — tam, gdzie przeszła, zostawały obłoki kurzu. Mat operował swą włócznią jak pałką, uderzał wirowymi ruchami, czasem jednak korzystając z ostrza, tak sprawnie, jakby posługiwał się nim przez całe życie. Stwory ginęły — albo przynamniej na powrót zmieniały się w pył — było ich jednak tak wiele, ponadto poruszały się niezwykle szybko. Krew spływała po twarzy Randa, a stara rana w boku paliła grożąc, iż otworzy się ponownie. Czerwone krople spryskiwały również oblicze Mata, spływając na pierś. Zbyt wiele i nazbyt szybkie.

„Nie wykorzystujesz nawet w dziesiątej części tego, co już potrafisz”.

Tak powiedziała mu Lanfear. Zaśmiał się, nie ustając w tańcu form. Nauczył się więc czegoś od jednej z Przeklętych. Nie miał nic przeciwko temu, nawet jeśli niekoniecznie takie były jej intencje. Tak, potrafił. Zaczerpnął ze Źródła, splótł pasma Mocy i wysłał powietrzny wir do wnętrza każdej ze zjaw. Eksplodowały naraz kłębami kurzu, od którego schwycił go kaszel. Jak daleko okiem sięgnąć, powietrze przesycał kurz.

Kaszląc i ciężko dysząc, Mat stał wsparty na swej czarnej włóczni.

— Czy to twoje dzieło? — wyskrzeczał, ocierając krew zalewającą mu oczy. — Rychło w czas. Jeżeli wiedziałeś, jak to zrobić, dlaczego, do cholery, nie zrobiłeś tego od razu?

Rand roześmiał się ponownie...

„Ponieważ o tym nie pomyślałem. Ponieważ nie wiedziałem jak, dopóki tego nie zrobiłem”.

...ale śmiech zamarł mu w gardle. Pył powoli osiadał na ziemi, ale w momencie gdy dotykał bruku, zaczynał się znowu marszczyć i poruszać.

— Uciekamy — powiedział. — Musimy się stąd wydostać. Uciekajmy!

Ramię w ramię wbiegli w mgłę, po drodze uderzając we wszystkie bruzdy pyłu, które osiągały niebezpieczną grubość, kopali je, uderzali, byle tylko powstrzymać fuzję. Rand na wszystkie strony rozsyłał powietrzne wiry. Rozproszony kurz jednakże natychmiast zaczynał znowu gromadzić się, teraz już szybciej, jeszcze zanim opadł na ziemię. Nie przerywali biegu, pokonali mgłę, wypadli na przestrzeń zalaną mglistym światłem rzucającym ostre cienie.

Z obolałym bokiem Rand odwrócił się, gotów cisnąć błyskawicą, ogniem, czymkolwiek. Z mgły jednak nic nie wyszło za nimi. Być może stanowiła ona nieprzekraczalny mur dla tych ciemnych postaci. Może należały do niej, jak do swego naturalnego środowiska. Może... Nie wiedział. I tak naprawdę wcale o to nie dbał, dopóki nie szły za nimi.

— Niech skonam — wymamrotał ochryple Mat — spędziliśmy w tym miejscu całą noc. Już prawie świta. Nie sądziłem, że trwało to tak długo.

Rand spojrzał w niebo. Słońce nie zdążyło się wspiąć jeszcze ponad górskie szczyty; jasna, do bólu nieomal, aureola kreśliła linię poszarpanych wierzchołków. Długie cienie kładły się na dnie doliny.

„Wyjdzie z Rhuidean o świcie i zwiąże was więzią, której nie będziecie w stanie rozerwać. Zabierze was z powrotem i zniszczy was”.

— Wracajmy w góry — powiedział cicho. — Będą na nas czekać.

„Na mnie”.

Загрузка...