Ciemność zalegająca w Drogach dławiła światło latarni Perrina; wokół tyczki, na której ją powiesił, rozlewała się niewielka plama jasności o ostrych brzegach — pośrodku niej stali on i Gaul. Skrzypienie siodła, zgrzytliwy szczęk kopyt na kamieniu, zdawały się nie sięgać dalej w mrok niż słabe światło. W powietrzu nie było żadnych zapachów, kompletnie nic. Aiel bez trudu dotrzymywał kroku Stepperowi, nie spuszczając z oka niewyraźnie majaczącej poświaty latarni należącej do grupy Loiala. Perrin nawet w myślach nie potrafił nazywać jej grupą Faile. Nastrój panujący w Drogach zdawał się nie wywierać na Gaulu najmniejszego wrażenia, niezależnie od reputacji, jaką się cieszyły. Perrin jednak nie potrafił się powstrzymać od nerwowego nasłuchiwania, i dwa dni — lub to, co można by liczyć jako dni w tym pozbawionym światła miejscu — niczego nie zmieniły w jego zachowaniu. To jego uszy jako pierwsze zapewne pochwycą odgłos, który będzie zapowiedzią ich rychłej śmierci lub gorszego od niej losu — odgłos wiatru zrywającego się tam, gdzie żaden wiatr nie ma prawa wiać. I rzeczywiście, nie będzie to żaden wiatr, lecz Machin Shin, Czarny Wiatr, który pożera dusze. Nie potrafił pozbyć się myśli, że podróżowanie po Drogach było przejawem bezrozumnej kompletnie głupoty, ale kiedy nagliła potrzeba, pojęcie głupoty również ulegało zmianie.
Słabe światło z przodu zatrzymało się, a on ściągnął wodze, przystając na środku czegoś, co wyglądało jak starożytny kamienny most, rozpościerający się łukiem nad całkowitą czernią, wrażenie starożytności potęgowały pęknięcia w balustradach mostu oraz dziury i płytkie wgłębienia o poszarpanych brzegach, którymi upstrzona była jego powierzchnia. Zapewne stał tutaj od jakichś trzech tysięcy lat, ale teraz wyglądał tak, jakby w każdej chwili miał runąć. Być może nawet właśnie w tej chwili.
Juczne konie stłoczyły się za Stepperem; zwierzęta trącały się pyskami i niespokojnie przewracały oczami, wpatrzone w otaczający mrok. Perrin rozumiał, jak się czują. Kilku dodatkowych towarzyszy do kompanii uczyniłoby ciężar bezkresnej nocy znacznie łatwiejszym do zniesienia. A jednak nie zbliżyłby się nawet na stopę do światła latarni w przodzie, choćby przyszło mu wędrować samotnie. Nie miał zamiaru ryzykować ponownie powtórki tego, co zdarzyło się wcześniej, zaraz na pierwszej Wyspie, tuż po przekroczeniu Bramy w Łzie. Z irytacją podrapał się po kędzierzawej brodzie. Nie miał pojęcia, czego się dokładnie spodziewał, ale przecież nie...
Zawieszona na tyczce latarnia zachybotała, kiedy zsiadł z siodła i poprowadził Steppera oraz juczne konie w kierunku Drogowskazu, wysokiej płyty z białego kamienia, pokrytej pochyłą srebrną ornamentyką odległe przypominającą kształtami liście i winorośl, upstrzoną plamkami, jakby wylano na nią kwas. Rzecz jasna, nie potrafił tego odczytać — tym musiał zająć się Loial; napisy bowiem wykonano w języku ogirów — toteż po krótkiej chwili obszedł płytę i dokładniej zwiedził Wyspę. Była identyczna jak te, które widział wcześniej, z wysoką do piersi barierą z białego kamienia, o prostych balustradach ozdobionych skomplikowanym wzorem. Przed nim pojawiały się kolejne mosty, wyginając nad mrokiem, a rampy pozbawione balustrad biegły w górę lub w dół, jakby zawieszone zupełnie w pustce. Wszystko znaczyły pęknięcia, szczeliny o poszarpanych brzegach oraz płytkie wgłębienia, jakby wygnite w kamieniu. Kiedy kanie szły, spod ich kopyt z cichym chrzęstem odpryskiwały odłamki złuszczającej się skały. Gaul patrzył w mrok, na pozór zupełnie spokojny, ale przecież nie wiedział, co się w nim czai. Natomiast Perrin wiedział — aż za dobrze.
Kiedy Loial wraz z pozostałymi podjechał bliżej, Faile natychmiast zeskoczyła ze swej karej klaczy i nie spuszczając wzroku z jego twarzy, podeszła prosto do Perrina. Już żałował, że w jakiś sposób zdołał ją zmartwić, ale ona w najmniejszym stopniu nie wyglądała na zmartwioną. Nie potrafił nawet odczytać znaczenia wyrazu jej twarzy, widział jedynie zdecydowanie.
— Czy zdecydowałaś się porozmawiać ze mną wprost, zamiast mówić nad moją gło... ?
Cios, jaki wymierzyła mu pełnym zamachem ramienia, spowodował, że barwne plamy zatańczyły przed jego oczyma.
— Czego chciałeś dokazać? — praktycznie rzecz biorąc, wypluta te słowa. — Co chciałeś udowodnić, wdzierając się tutaj niczym dzika świnia? Z nikim się nie liczysz. Z nikim!
Powoli wciągnął głęboki oddech.
- Prosiłem cię wcześniej, abyś tego nie robiła.
Jej ciemne oczy o nakrapianych tęczówkach rozszerzyły się, jakby to, co powiedział, dopiero wprawiło ją w furię. Drugi cios byt silniejszy od pierwszego, omal nie wystawiając mu szczęki. Aielowie patrzyli z zainteresowaniem, uszy Loiala zaś opadły.
— Powiedziałem ci, byś tego nie robiła więcej — warknął.
Jej pięści nie były zbyt wielkie, ale nagły cios pod żebra niemalże pozbawił go tchu i odrzucił na bok, a już unosiła dłoń po raz kolejny. Warknął, chwycił ją za kark i...
Cóż, to była jej wina. Była. Prosił ją, żeby go nie biła, ostrzegał. Tylko i wyłącznie jej wina. Był jednakowoż zaskoczony, że nawet nie spróbowała wyciągnąć jednego ze swych noży; nosiła ich przy sobie bodajże tyle samo co Mat.
Rzecz jasna, była wściekła. Wściekła na Loiala, który próbował interweniować. Sama potrafi o siebie zadbać, wielkie dzięki. Wściekła na Bain i Chiad, że nie próbowały się wtrącić; zapomniała języka w gębie, kiedy wyjaśniły jej, że nie sądziły, iż miałaby ochotę, by wtrącały się do bójki, którą sama wywołała.
„Kiedy decydujesz się walczyć — powiedziała Bain — musisz zgodzić się na wszelkie konsekwencje”.
Ale już dłużej nie gniewała się na niego, nawet odrobinę. To napawało go niepokojem. Tylko patrzyła na niego, jej ciemne oczy lśniły od nieotartych łez, co napełniało go z kolei poczuciem winy, a to następnie wywoływało w nim gniew. Dlaczego miałby się czuć winny? Czy miał spokojnie stać bez ruchu i czekać, aż skończy go bić? Dosiadła Jaskółki i została w siodle, sztywna, niezręczna i patrzyła nań z wyrazem twarzy, którego nie potrafił odczytać. To już zdenerwowało go naprawdę. Omal nie zaczął żałować, że wówczas nie wyciągnęła noża. Omal.
— Ruszyli dalej — powiedział Gaul.
Perrin wrócił do rzeczywistości. Latarnia tamtych poruszała się. A teraz znowu zatrzymała. Jedno z nich zauważyło, że nie jadą za nimi. Przypuszczalnie Loial. Faile mogła nie dbać, czy się zgubią, a dwie kobiety Aielów dwukrotnie już próbowały go namówić na samotny spacer w ich towarzystwie. Nie potrzebował lekkiego, przeczącego znaku głową Gaula, by odmówić. Obcasami pognał Steppera naprzód, juczny koń poszedł za nim.
Ten Drogowskaz był znacznie bardziej zniszczony niż wszystkie, jakie dotąd widział, ale przejechał obok, rzucając nań tylko przelotne spojrzenie. Światła latarni tamtych schodziły już w dół po jednej z łagodnie nachylonych ramp; z westchnieniem pojechał w ślad za nimi. Nienawidził ramp. Otoczone jedynie ciemnością, zaczynały skręcać, w dół i dookoła, a cały świat rozpływał się w otaczającym mroku, zostawało jedynie zdławione światło lampy kołyszącej się nad głową. Coś mówiło mu, że upadek przez krawędź oznaczałby spadanie bez kresu. Stepper i koń juczny bez najmniejszego ponaglania trzymały się środka rampy i nawet Gaul unikał bliskości krawędzi. Co gorsza, kiedy rampa kończyła się na kolejnej Wyspie, nie było sposobu, żeby nie wyciągnąć oczywistego wniosku — że ta musiała znajdować się dokładnie pod tamtą, którą dopiero co opuścili. Poczuł odrobinę ulgi, gdy zobaczył, że Gaul również spogląda w górę, że nie tylko on zastanawia się, co utrzymuje Wyspy w powietrzu oraz czy ta niewidzialna konstrukcja jest aby jeszcze dostatecznie wytrzymała.
Po raz kolejny latarnie Loiala i Faile zatrzymały się przy Drogowskazie i ponownie ściągnął wodze, tuż przy zejściu z rampy. Tym razem jednak tamci nie ruszyli dalej. Po kilku chwilach głos Faile zawołał:
— Perrin!
Wymienił spojrzenia z Gaulem, ale Aiel tylko wzruszył ramionami. Faile nie odzywała się do Perrina od czasu jak...
— Perrin, chodź tutaj. — Głos nie rozkazywał w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale również trudno byłoby go określić jako prośbę.
Bain i Chiad przycupnęły, oparte swobodnie o płytę Drogowskazu, Faile zaś z Loialem siedzieli na koniach niedaleko od nich, trzymając w dłoniach tyczki latarń. Ogir prowadził ich juczne zwierzęta; strzygł pędzelkami uszu, przenosząc spojrzenie z Perrina na Faile i z powrotem. Ona natomiast zdawała się całkowicie zaabsorbowana poprawianiem podróżnych rękawiczek, zrobionych z jakiegoś rodzaju zielonej skóry, z grzbietami wyhaftowanymi w złote sokoły. Zdążyła również zmienić sukienkę. Nowa była skrojona wedle tego samego fasonu, z wysokim karczkiem i wąskimi, rozciętymi spódnicami, ale uszyto ją z zielonego, brokatowego jedwabiu, i w jakiś sposób zdawała się uwydatniać jej łono. Perrin nigdy dotąd nie widział tej sukni.
— Czego chcesz? — zapytał ostrożnie.
Uniosła oczy, jakby zaskoczona jego widokiem, z namysłem przekrzywiła głowę, potem zaś uśmiechnęła się tak, jakby wszystko to robiła nieświadomie.
— Och, chciałam się przekonać, czy nauczyłeś się przychodzić, gdy cię wołają.
Jej uśmiech pogłębił się, a to dlatego, że usłyszała, jak zgrzyta zębami. Potarł nos; powietrze tutaj zachowało lekką skazę jakiegoś paskudnego zapachu.
Gaul zachichotał cicho.
— Równie dobrze mógłbyś próbować zrozumieć słońce, Perrin. Po prostu jest, i nic w nim do rozumienia. Nie potrafisz żyć bez niego, ale ono zawsze wyrówna z tobą rachunki. Podobnie jest z kobietami.
Bain pochyliła się, aby wyszeptać coś do ucha Chain, i obie wybuchnęły śmiechem. Ze sposobu, w jaki spoglądały na niego i Gaula, Perrin osądził, że raczej wolałby nie wiedzieć, co je tak rozśmieszyło.
— To zupełnie nie tak — zagrzmiał Loial, jego uszy poruszyły się niespokojnie. Rzucił Faile oskarżycielskie spojrzenie, które jednak w najmniejszym stopniu nie zbiło jej z tropu. Uśmiechnęła się doń szeroko i wróciła do swoich rękawiczek, ponownie naciągając je na każdy palec.
— Przykro mi, Perrin. Nalegała na to, żeby to właśnie ona ciebie zawołała. To dlatego. Dojechaliśmy. — Wskazał na podstawę Drogowskazu, gdzie upstrzona wyżłobieniami szeroka biała linia biegła, kierując się nie ku mostowi czy kolejnej rampie, lecz w ciemność.
— Brama w Manetheren, Perrin.
Perrin pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Nie chciał zasugerować, by jechali po tej linii, by Faile nie mogła tego po raz kolejny wykorzystać dla uzyskania przewagi. Machinalnie znowu potarł nos; ten niemalże niewyczuwalny, daleki zapach paskudztwa był denerwujący. Nie zamierzał już więcej się odzywać, nawet po to, by sformułować najbardziej choćby rozsądną propozycję. Jeżeli chciała jechać na czele, pozwoli jej na to. Siedziała tylko w siodle, zabawiała się bezmyślnie rękawiczkami, najwyraźniej czekając, aż on pierwszy coś powie, aby mogła mu jakoś błyskotliwie dociąć. Lubiła być błyskotliwa, on, przeciwnie, zazwyczaj mówił, co myśli. Zdenerwował się wreszcie, zawrócił Steppera, zamierzając jechać choćby i bez niej czy Loiala. Linia prowadziła do Bramy, sam był w stanie znaleźć otwierający ją liść Avendesory.
Nagle posłyszał odległy, stłumiony odgłos kopyt w ciemnościach, a wrażenie wstrętnego zapachu odnalazło drogę do jego pamięci.
— Trolloki! — wrzasnął.
Gaul odwrócił się lekko, wbijając włócznię w osłoniętą czarną kolczugą pierś wilczopyskiego trolloka, który skoczył na niego z ciemności, wznosząc miecz o klindze przypominającej ostrze kosy. Chwilę później Aiel uwolnił włócznię i dał niewielki krok na bok pozwalając, by wielka postać swobodnie runęła na ziemię. Za nią jednak pojawiły się kolejne, krąg światła ujawnił koźle pyski, kły dzików, okrutne dzioby i poskręcane rogi, w dłoniach stworów zalśniły wygięte miecze, ostrza i kolce toporów, hakowate włócznie. Konie zaczęły wierzgać i rżeć.
Trzymając wysoko tyczkę z latarnią — na myśl o konieczności walki w ciemnościach, zimny pot wystąpił mu na czoło — Perrin sięgnął po broń i ciął w oblicze zniekształcone ostrozębym pyskiem. Zdumiony zdał sobie sprawę, że trzyma w dłoni młot, który choć nie wyposażony w ostrze jak topór, to ze swą wagą dziesięciu funtów był równie groźną bronią; uderzenie potężnego obucha, wzmocnione siłą kowalskiego ramienia, odrzuciło trolloka do tyłu — zatoczył się, wrzeszcząc i ściskając pazurami zmiażdżoną twarz.
Loial uderzył tyczką latarni w łeb o koźlich rogach i jego latarnia pękła; zalany płonącą oliwą, trollok pomknął z wyciem w ciemność. Ogir sięgnął za nim tyczką, jego wielkie dłonie wykonały szybki, nieznaczny zamach, kiedy jednak cios doszedł celu, rozległo się ostre chrupnięcie pękających kości. Jeden z noży Faile rozkwitł krwią w aż nazbyt ludzkim oku ponad pyskiem, z którego sterczały kły odyńca. Aielowie przedstawiali w tańcu włócznie, w jakiś sposób znaleźli czas, by naciągnąć zasłony na twarze. Perrin uderzał, uderzał, uderzał. Wir śmierci, który trwał... Minutę? Pięć? Zdawało się, że minęła godzina. Nagle jednak okazało się, że wszystkie trolloki leżą na ziemi, martwe lub wierzgające w przedśmiertnej agonii.
Perrin łapał powietrze urywanym oddechem; prawe ramię zdrętwiało tak, iż wydawało mu się, że ciężar młota może je oderwać. Twarz go paliła, czuł wilgoć spływającą po boku, po nodze, gdzie stal trolloka dosięgnęła ciała. Ubiór każdego z Aielów znaczyła przynajmniej jedna ciemniejsza plama na brązowoszarej materii, a po udzie Loiala również spływała krwawa strużka. Oczy Perrina przemknęły po całej gromadzie, szukając Faile. Jeżeli coś jej się stało... Siedziała na grzbiecie swej karej klaczy, z nożem w dłoni przygotowanym do rzutu. Udało jej się nawet ściągnąć rękawiczki i schludnie zatknąć za pasek. Nie widział, żeby odniosła jakąś ranę. W mieszających się zapachach krwi — ludzkiej, ogira, trolloków — nie potrafiłby rozpoznać, że krwawi, ale znał jej normalny zapach i nie wyczuwał w nim bolesnej woni rany. Jaskrawe światło poraziło wzrok trolloków, ich oczy nie przystosowały się doń dość szybko. Całkiem niewykluczone, iż to gwałtowne wtargnięcie w oświetlony obszar stanowiło jedną z głównych przyczyn, dla których jeszcze wszyscy żyli, natomiast martwe ciała tamtych leżały u ich stóp.
To było wszystko, co zostało im ofiarowane, chwila spokoju, moment na złapanie oddechu, wystarczająco długi, by rozejrzeć się dookoła. Z rykiem przypominającym grzechot setek funtów kości w wielkiej maszynce do mielenia mięsa, w krąg światła wskoczył Pomor, w jego bezokim spojrzeniu była śmierć, czarny miecz zamigotał niczym błyskawica. Konie zakwiczały, rwąc się do ucieczki.
Gaulowi ledwie udało się odeprzeć cios miecza swoją małą tarczą, ostrze odcięło jej fragment, jakby warstwy sprasowanej byczej skóry nie były niczym mocniejszym niż papier. Aiel zachwiał się, uchylił przed następnym ciosem — ledwie — i zachwiał ponownie. Dwie strzały utkwiły w piersi Myrddraala. Bain i Chiad zatknęły swoje włócznie za uprząż, mocującą futerał łuku na plecach, i teraz strzelały ze swych wygiętych rogowych łuków. Kolejne strzały wbiły się w pierś Półczłowieka. Gaul zadawał ciosy i kłuł włócznią. Jeden z noży Faile wbił się nagle w tę gładką, białą jak u robaka twarz. Pomor jednak nie upadł, jakby nic nie mogło mu przeszkodzić w realizacji opętańczego zamiaru pozabijania ich wszystkich. Tylko najbardziej szaleńcze uniki Gaula ratowały go przed śmiercią.
Zęby Perrina obnażył nieświadomy grymas. Nienawidził trolloków jako wroga swej rasy, ale Niezrodzony...? Warto było umrzeć, by tylko zabić Niezrodzonego.
„Zatopić swoje zęby w jego gardle...!”
Nie dbając o to, że może stanąć na drodze strzał Bain i Chiad, podprowadził Steppera bliżej do grzbietu Niezrodzonego, przemocą niemalże popychając kasztana naprzód, i kolanami, i wędzidłem. W ostatniej chwili stwór odwrócił się od Gaula, najwyraźniej zupełnie nie dbając o ostrze włóczni, sterczące mu z pleców, i spojrzał na Perrina tym bezokim spojrzeniem, które napełniało strachem każde ludzkie serce. Za późno. Młot Perrina opadł, roztrzaskując tę głowę razem z jej spojrzeniem.
Nawet powalony i w istocie pozbawiony głowy, Myrddraal wciąż szarpał się, rozdając na ślepo ciosy wykutym w Trakandarze ostrzem. Stepper odsunął się na bok, nerwowo rzucając łbem, i nagle Perrin poczuł, jakby wylano na niego kubeł zimnej wody. Czarna stal zadawała rany, które nawet Aes Sedai przysparzały trudności w leczeniu, a on ruszył do ataku, nawet nie myśląc o obronie.
„Moje zęby w jego... Światłości, muszę bardziej się pilnować. Muszę coś z tym zrobić!”
W ciemnościach skrywających odległy kraniec Wyspy słyszał tupot kopyt, szuranie butów, ciężkie oddechy i gardłowe pomruki. Kolejne trolloki, jak wiele nie potrafił stwierdzić. Szkoda, że nie były połączone z tym Myrddraalem, choć mogą się wzbraniać przed atakiem, kiedy nie będzie nimi miał kto pokierować. Trolloki zazwyczaj bywały tchórzliwe, wolały nierówny stosunek sił i łatwe zabijanie. Lecz nawet bez Myrddraala mogą na koniec zdecydować się na atak.
— Brama — powiedział. — Musimy do niej dotrzeć, zanim one postanowią, co z nami zrobić.
Użył zakrwawionego młota, by gestem nakazać jazdę wciąż wahającej się Faile. Tamta natychmiast ściągnęła wodze Jaskółki, a on był tak zaskoczony, że wybuchnął:
— Nie masz zamiaru się kłócić?
— Nie wówczas, gdy mówisz do rzeczy — odrzekła szybko. — Nie wówczas, gdy mówisz do rzeczy. Loial?
Ogir pojechał z przodu na swym wysokim rumaku o pęcinach obrośniętych włosem. Perrin pojechał za nim i za Faile, nie wypuszczając młota z dłoni, Aielowie szli obok niego z łukami gotowymi do strzału. Stukot kopyt i szuranie butów szło za nimi w ciemności, towarzyszyły im ochrypłe pomruki w języku nazbyt wstrętnym dla ludzkiego gardła. Coraz dalej i dalej, a mamrotania przybliżały się, w miarę jak trolloki zbierały odwagę.
Czułe uszy Perrina pochwyciły kolejny dźwięk niczym ocieranie jedwabiu o jedwab. Strach przeszył go do szpiku kości. Coraz głośniejszy, jakby daleki oddech olbrzyma, wznoszący się, opadający i wznoszący ponownie, za każdym razem odrobinę wyżej.
— Szybko! — krzyknął. — Szybko!
— Spieszę się — warknął Loial. — Ja... Ten dźwięk! Czy to...? Światłości, oświeć nasze dusze i niech chroni nas dłoń Stwórcy! Otwiera się! Otwiera się! Muszę być ostatni. Wychodzić! Wychodzić! Ale niezbyt... Nie, Faile!
Perrin zaryzykował spojrzenie przez jego ramię. Bliźniacze odrzwia wyrzeźbione w liście, które wyglądały jak żywe, rozsunęły się, otwierając widok na dolinę, widzianą jakby przez przydymione szkło. Loial zsiadł z konia, aby usunąć liść Avendesory i zamknąć bramę, a Faile chwyciła wodze jego wielkiego rumaka oraz jucznych koni. Z naglącym okrzykiem:
— Za mną! Szybko! — Wbiła pięty w boki Jaskółki i taireńska klacz ruszyła w kierunku polany.
— Za nią — nakazał Aielom Perrin. — Szybko! Z tym nie da się walczyć.
Byli na tyle mądrzy, że zawahali się tylko na mgnienie oka, Gaul wkrótce biegł już przy jednym z jucznych koni, Stepper zrównał się z Loialem.
— Czy możesz w jakiś sposób zamknąć ją na dobre? Zablokować?
W ochrypłych pomrukach pojawiła się nuta szaleństwa, trolloki również rozpoznały ten dźwięk. Nadchodził Machin Shin. Wszystko, co żywe, musiało uciekać z Dróg.
— Tak — potwierdził Loial. — Tak. Ale jedź. Jedź! Perrin szybko zawrócił Steppera w kierunku Bramy, zanim zdążył się zorientować, co robi, odrzucił głowę do tyłu i zawył, wkładając w swój głos pogardę i wyzwanie.
„Głupi! Głupi! Głupi!”
Z oczyma wbitymi w tę studnię mroku wycofał Steppera spod Bramy. Lodowaty dreszcz pełzł po jego skórze, a czas zdawał się rozciągać. Nagle wstrząsnęła nim radość z opuszczenia Dróg.
Aielowie wciąż odwracali głowy, patrząc na Bramę. Rozproszyli się po stoku wśród niskich krzaków i karłowatych górskich sosen oraz jodeł o poskręcanych przez wiatr gałęziach. Nałożyli strzały na cięciwy. Faile właśnie dochodziła do siebie, w miejscu gdzie zsunęła się z siodła Jaskółki, kara klacz trącała ją nozdrzami. Galop z Dróg był równie nieprzyjemny jak wjazd do środka; szczęściem udało jej się nie skręcić karku, sobie albo swemu wierzchowcowi. Wysoki koń Loiala oraz juczne zwierzęta drżały, jakby po ciosie między oczy. Perrin otworzył usta, a ona wbiła weń spojrzenie płonących oczu, jakby prowokowała go do jakiegokolwiek komentarza, być może w końcu jakiegoś sympatycznego. Skrzywił się gniewnie i rozsądnie postanowił milczeć.
Nagle Loial wypadł pędem z Bramy, wyskoczył z mętnego srebrnego lustra, które odbiło jego obraz, w momencie gdy toczył się po trawie. Po piętach niemalże dreptały mu dwa trolloki, baranie rogi i pysk, dziób orła i pierzasty czub, ale zanim zdążyły się choćby w połowie wydostać na zewnątrz, lśniąca powierzchnia przybrała matowoczarną barwę, bulgocząc i pieniąc się przylgnęła do ich ciał.
W głowie Perrina rozszeptały się głosy, tysiące bełkoczących, szalonych głosów wgryzało się w jego mózg.
„Gorzka krew. Pić krew i kruszyć kości. Wysysać szpik. Gorzki szpik, słodkie krzyki. Śpiewne krzyki. Śpiewać krzyki. Małe dusze. Gryzące dusze. Zeżreć je. Cóż za słodki ból”.
Skrzecząc i wyjąc trolloki walczyły z kipiącą wokół nich ciemnością, pazurami starając się ją rozerwać, gdy wciągała ich do środka, coraz głębiej i głębiej, aż została tylko jedna owłosiona łapa, szaleńczo kurcząca palce, a potem już wyłącznie ciemność, wylewająca się na zewnątrz, szukająca. Powoli zamykały się odrzwia Bramy, zsuwały razem, ściskając ciemność, tak że przeciekała już tylko między nimi. Głosy w głowie Perrina ucichły wreszcie. Loial pobiegł szybko naprzód, aby umieścić nie jeden, lecz dwa potrójne liście między milionem innych liści oraz pnączy. Brama na powrót zmieniła się w kamień, fragment skalnej ściany, wyrzeźbionej w skomplikowany wzór, samotnej na rzadko zalesionym zboczu. Pomiędzy milionem pnączy i liści był nie jeden, lecz dwa liście Avendesory. Loial przeniósł również wewnętrzny liść na zewnątrz.
Z piersi ogira wyrwało się głębokie, pełne ulgi westchnienie.
— To jest wszystko, co mogłem zrobić. Teraz da się ją otworzyć tylko z tej strony. — Obdarzył Perrina spojrzeniem jednocześnie nieustępliwym i pełnym niepokoju. — Mógłbym zamknąć ją na zawsze, usuwając liść, ale to by zniszczyło Bramę, Perrin. My stworzyliśmy Drogi i opiekowaliśmy się nimi. Być może któregoś dnia da się je oczyścić. Nie potrafię zniszczyć Bramy.
— To wystarczy — zapewnił go Perrin. Czy trolloki zmierzały właśnie do tej Bramy, czy też było to tylko przypadkowe spotkanie? W każdym razie powinno wystarczyć.
— Co to...? — zaczęła niepewnie Faile. Nawet Aielowie wyglądali na lekko wstrząśniętych.
— Machin Shin — odrzekł Loial. — Czarny Wiatr. Twór Cienia albo coś, co wylęgło się w Drogach z ich własnej skazy... tego nie wie nikt. Żal mi trolloków. Nawet ich.
Perrin nie potrafił zdecydować, czy podziela jego uczucia, nawet w obliczu takiej śmierci. Widział, co zostawało po ludziach, którzy wpadali w ręce trolloków. Trolloki jadły wszystko, a czasami lubiły oprawiać mięso, które jeszcze żyło. Nie można sobie pozwalać na litość względem nich.
Kopyta Steppera zazgrzytały na kamiennych odłamkach, kiedy Perrin zawrócił go i pojechał sprawdzić, gdzie się znajdują.
Dookoła wznosiły się skryte w chmurach szczyty, od tych chmur brały właśnie swoją nazwę — Góry Mgły. Na tej wysokości powietrze było chłodne, nawet latem, a szczególnie w porównaniu z Łzą. Wieczorne słońce zachodziło za zachodnie szczyty, lśniąc w wodzie strumieni, które spływały, wpadając do rzeki płynącej dnem długiej doliny. Nazywano ją kiedyś Manetherendrelle, ale Perrin od dzieciństwa przyzwyczaił się nazywać Białą Rzeką tę jej część, która płynęła wzdłuż południowej granicy Dwu Rzek, poprzecinana ciągiem katarakt, zmieniających jej nurt w pienisty wodny pył. Manetherendrelle. Wody Górskiego Domu.
Odsłonięta skała, czy to na dnie położonej niżej doliny, czy na otaczających ją zboczach, lśniła niczym szkło. Kiedyś stało tutaj miasto, obejmujące swym terenem dolinę i góry. Manetheren, miasto wzbijających się ku niebu iglic i pluskających fontann, stolica wielkiego narodu noszącego to samo miano, zapewne najpiękniejsze miasto na świecie, przynajmniej wedle dawnych opowieści ogirów. Zniknęło bez śladu, wyjąwszy niemożliwą do zniszczenia Bramę, która stała w gaju ogirów. Spalone do gołej skały ponad dwa tysiące lat temu, podczas gdy wciąż szalały Wojny z trollokami, zniszczone przez Jedyną Moc po śmierci swego ostatniego króla, Aemona al Caar al Thorin, który padł podczas krwawej bitwy z Cieniem. Miejsce, na którym stoczono bitwę, ludzie nazwali Polem Aemona i pobudowali na nim wioskę zwaną Polem Emonda.
Perrin zadrżał. To było tak dawno. Od tego czasu trolloki pojawiły się tutaj raz jeden, ponad rok temu, na Zimową Noc, poprzedzającą dzień, w którym on, Rand i Mat zostali zmuszeni do ucieczki w towarzystwie Moiraine. Czas ten wydawał się dzisiaj już tak odległy. Skoro Brama została zablokowana, tamte wydarzenia z pewnością nie mogą się powtórzyć.
„Teraz chodzi o Białe Płaszcze. Nimi muszę się przejmować, a nie trollokami”.
Para białoskrzydłych jastrzębi krążyła nad odległym krańcem doliny. Nagle Perrin dojrzał niewyraźną smugę wznoszącej się strzały. Jeden z jastrzębi stulił skrzydła i runął na ziemię. Zdumiawszy się Perrin zmarszczył brwi. Dlaczego ktoś miałby polować na jastrzębie tak wysoko w górach? W okolicach, gdzie były farmy, miałoby to sens ze względu na kurczęta i gęsi, ale tutaj? Z jakiego powodu ktokolwiek miałby tutaj w ogóle przebywać? Ludzie z Dwu Rzek unikali gór.
Drugi jastrząb złożył skrzydła i zanurkował w kierunku miejsca, gdzie upadł jego towarzysz, ale nagle rozpaczliwie pomknął w górę. Z gałęzi drzew uniosła się czarna chmura kruków; otoczyły go dzikim trzepotem, a kiedy z powrotem usiadły na gałęziach, po jastrzębiu nie zostało ani śladu.
Perrin wypuścił długo wstrzymywany oddech. Widział już, jak kruki lub inne ptaki atakowały jastrzębia, który znalazł się zbyt blisko ich gniazd, ale tym razem nie potrafił uwierzyć, by cała sprawa była równie prosta. Ptaki wyleciały z tego samego miejsca, z którego wystrzelono strzałę. Kruki. Czasami Cień używał zwierząt jako szpiegów. Zazwyczaj były to szczury i inni padlinożercy. Przede wszystkim jednak kruki. Pamiętał żywo swoją ucieczkę przed oskrzydlającym go stadem kruków, ścigających go w taki sposób, jakby kierowały się rozumem.
— W co się tak wpatrujesz? — zapytała Faile, osłaniając oczy, by wyraźnie widzieć dno doliny. — Czy to są ptaki?
— Tylko ptaki — odrzekł.
„Być może tak też i było. Nie chcę nikogo straszyć, zanim sam nie zdobędę pewności. I nie w tej chwili, kiedy jeszcze trzęsą się na wspomnienie Machin Shin”.
Zdał sobie sprawę, że w dłoni wciąż ściska okrwawiony młot, lepki od czarnej posoki Myrddraala. Palce wymacały zasychającą na policzku wilgoć, zlepiającą włosy brody. Kiedy schodzili w dół po zboczu, zaczął mu dokuczać bok, rana w nodze paliła. W jukach znalazł świeżą koszulę i oczyścił obuch młota. Za parę chwil dowie się, czy naprawdę jest się czego obawiać w tych górach. Jeżeli są tu jeszcze jacyś ludzie, wilki będą o nich wiedziały.
Faile zaczęła rozpinać jego kaftan.
— Co robisz? — Wystraszył się.
— Mam zamiar opatrzyć twoje rany — odwarknęła. — Nie chcę dopuścić, abyś wykrwawił się na śmierć. To właśnie byłoby w twoim stylu: umrzeć i zostawić na moich barkach obowiązek pogrzebania cię. Nie ruszaj się.
— Dziękuję ci — powiedział cicho, a ona spojrzała na niego zaskoczona.
Kazała mu zdjąć wszystko prócz bielizny, by móc przemyć rany i posmarować maścią. Oczywiście nie mógł dostrzec cięcia na policzku, ale czuł, że nie może być poważne. Natomiast cięcie przez lewy bok miało ponad dłoń długości, przeszło dokładnie po żebrze, a rana od włóczni w prawym udzie również była głęboka. Faile musiała ją zaszyć — igłą i nitką z podręcznych przyborów do szycia. Wytrzymał to ze stoickim spokojem; ona zaś mrugała przy każdym nakłuciu. Przez cały czas, gdy szyła, mruczała coś niewyraźnie pod nosem, szczególnie wówczas, kiedy smarowała ciemną, szczypiącą mazią jego policzek; wyglądała wtedy, jakby to były jej rany, z jego winy, jednak dłonie owijające bandaże wokół żeber i uda okazały się niezwykle delikatne. Owe dotknięcia i wściekłe pomruki stanowiły zaskakujący kontrast. Wprawiło to Perrina w kompletne pomieszanie.
Kiedy wyciągał czystą koszulę i zapasowe spodnie z juków, zobaczył, jak Faile przekłada palec przez rozcięcie w kaftanie. Dwa cale w prawo i już nigdy by nie opuścił tamtej Wyspy. Naciągając buty, sięgnął po kaftan — rzuciła mu go.
— Nie powinieneś się spodziewać, że zeszyję go dla ciebie. Mam zamiar poprzestać na tym, co już zeszyłam! Słyszysz mnie, Perrinie Aybara?
— Nie prosiłem...
— Nawet nie powinieneś o tym myśleć! To wszystko!
Odeszła szybkim krokiem, by pomóc Aielom, którzy opatrywali się wzajem oraz Loialowi. Stanowili dziwną gromadkę, ogir z opadniętymi krzaczastymi brwiami, Gaul i Chiad patrzący na siebie niczym dwa rozwścieczone koty oraz Faile smarująca maścią i owijająca bandażami, przez cały czas rzucając na niego oskarżycielskie spojrzenia. Co on miał teraz z tym wszystkim zrobić?
Perrin potrząsnął głową. Gaul miał rację, równie dobrze można by się starać zrozumieć słońce.
Mimo iż wiedział, co powinien teraz zrobić, wciąż się wahał, pomny tego, co przytrafiło mu się w Drogach podczas walki z Pomorem. Kiedyś już widział mężczyznę, który zapomniał o swoim człowieczeństwie. To samo mogło przydarzyć się również jemu.
„Głupiec. Musisz przeżyć jedynie kilka kolejnych dni. Tylko do czasu, aż nie znajdziesz Białych Płaszczy”.
A poza tym musiał wiedzieć. Te kruki.
Wysłał swoje myśli na wędrówkę po dolinie, w poszukiwaniu wilków. Tam gdzie nie było ludzi, zawsze przebywały wilki, a gdyby na dodatek znalazły się blisko, mógłby z nimi porozmawiać. Wilki unikały ludzi, nie zwracając na nich uwagi, na tyle, na ile oczywiście było to możliwe, ale nienawidziły trolloków za to, że nie były tworami natury, Myrdraalami zaś gardziły, obdarzając ich nienawiścią zbyt wszechpotężną, by dawała się opanować. Jeżeli w Górach Mgły był jakiś Pomiot Cienia, wilki powiedzą mu o tym.
Jego myśli nie natrafiły na najmniejszy ślad wilków. Nic. Powinny tu być, na takim pustkowiu. Mógł dostrzec jelenia pasącego się na dnie doliny. Być może żadne wilki nie znajdowały się dostatecznie blisko. Mogły się ze sobą porozumiewać na określoną odległość, ale nawet mila stanowiła dystans przekraczający możliwość nawiązania kontaktu. Może w górach był on jeszcze mniejszy. Mogło tak być.
Jego wzrok prześlizgnął się po spowitych chmurami szczytach i spoczął na miejscu w odległym krańcu doliny, skąd wyleciały kruki. Być może jutro uda mu się znaleźć wilki. Nie chciał nawet rozważać innych możliwości.