Ogród Srebrnych Wiatrów nie był żadnym ogrodem, lecz ogromnym składem win, zbyt zresztą dużym, niż by to sugerowała nazwa „skład”; mieścił się na szczycie wzgórza w samym środku Calpene, najbardziej wysuniętego na zachód z trzech półwyspów Tanchico, poniżej Wielkiego Kręgu. Nazwę swą częściowo przynajmniej zawdzięczał wiatrom, których podmuchy dolatywały do wypolerowanych kolumn i balustrad z marmuru w zielone żyłki, zastępujących jedną ścianę budowli aż po najwyższe piętro. W razie deszczu można było opuścić zasłony z impregnowanego jedwabiu złotej barwy. Od tej strony zbocze wzgórza urywało się stromo, dzięki czemu ze stołów stojących przy balustradzie roztaczał się wyraźny widok, ponad lasem białych kopuł i iglic, na wielki port, zatłoczony obecnie większą liczbą statków niż kiedykolwiek. Tanchico rozpaczliwie potrzebowało wszystkiego, a ponadto posiadało złoto, które zeń można było wyciągać dopóty, dopóki złoto i czas się nie skończą.
Przed nastaniem burzliwych czasów, „Ogród Srebrnych Wiatrów” dzięki pozłacanym lampom i sklepieniom, w których osadzono mosiężne zdobienia, wypolerowane do złotego połysku, dzięki usługującym kobietom i mężczyznom, wybranym do tej pracy za sprawą ich gracji, urody i dyskrecji, był najdroższym składem win w mieście jeszcze przed kłopotami. Teraz jego istnienie uważano za coś skandalicznego. Ci jednak, którzy obracali niebotycznymi sumami, wciąż tutaj bywali, a także ci, którzy posiadali władzę i wpływy, czy też tak im się wydawało. W pewnym sensie tych wszystkich rzeczy obecnie ubyło, w innym zaś było ich wszak więcej.
Wszystkie stoły otoczone były niskimi parawanami, tworzącymi rodzaj wysepek na zielonych i złotych płytkach posadzek. Każde skrzydło parawanu pokrywały ażurowe rzeźbienia, dzięki którym nikt nie mógł niezauważenie podsłuchiwać, były zaś dostatecznie wysokie, by skryć przed ewentualnym przypadkowym spojrzeniem przechodzących obok osób. Mimo to jednak goście zazwyczaj przychodzili tutaj w maskach, zwłaszcza ostatnimi czasy, a niektórzy, ci najbardziej ostrożni, chcąc uniknąć rozpoznania, stawiali obok swych stołów osobistych strażników, również zamaskowanych. I pozbawionych języków, jak głosiły plotki, odnoszące się do tych, których ostrożność graniczyła z paranoją. Żaden ze strażników nie był na pozór uzbrojony; właścicielka „Ogrodu Srebrnych Wiatrów”, szczupła kobieta w nieokreślonym wieku, o imieniu Selindrin, nie pozwalała obecnie, by wnoszono z ulicy broń. Wprowadzonej przez nią zasady nie łamano, w każdym razie nie otwarcie.
Egeanin, znad blatu stołu obok balustrady, przy którym zwykła przesiadywać, przypatrywała się statkom stojącym w porcie, w szczególności tym, na których właśnie stawiano żagle. Widząc je, czuła przemożną tęsknotę, by znów wrócić na pokład i móc wydawać rozkazy. Nigdy się nie spodziewała, że obowiązek przymusi ją do czegoś takiego.
Odruchowo poprawiła aksamitną maskę, która kryła górną połowę twarzy; czuła się w niej idiotycznie, ale musiała do pewnego stopnia wtopić się w otoczenie. Maska — niebieska, dopasowana do jedwabnej szaty z wysokim kołnierzem — oraz sama szata i ciemne włosy, sięgające teraz do ramion, stanowiły ustępstwa, na które poszła. Udawanie mieszkanki Tarabon nie było konieczne — Tanchico pękało w szwach od uchodźców, między innymi licznych obcokrajowców, wessanych przez zawieruchę, jaka ogarnęła kraj — zresztą i tak przekraczałoby to jej siły. Ci ludzie byli jak zwierzęta, nie znali ani dyscypliny, ani porządku.
Zdjęta żalem, odwróciła wzrok od portu, by spojrzeć na swego współbiesiadnika, człowieka o wąskiej twarzy, na której nieustannie gościł chciwy, szczurzy uśmieszek. Postrzępiony kołnierz Floriana Gelba nie pasował do „Ogrodu Srebrnych Wiatrów”. Poza tym człowiek ten miał denerwujący zwyczaj bezustannego wycierania dłoni o kaftan. Zawsze spotykała się z nimi w tym miejscu, z tymi płaszczącymi się, małymi ludźmi, z którymi była zmuszona wchodzić w układy. To stanowiło ich nagrodę, a jednocześnie było znakomitym sposobem onieśmielania ich.
— Co masz dla mnie, Gelb?
Ponownie wytarł dłonie i położył na stole zgrzebny, jutowy worek, potem spojrzał na nią z niepokojem. Postawiła worek na posadzce, tuż przy stopach i dopiero wtedy go otworzyła. W środku leżała a’dam ze srebrzystego metalu, obręcz i bransoleta połączone smyczą, przemyślnie wykonane i zmontowane. Zamknęła worek i ułożyła go na podłodze. Łącznie z tą Gelb odzyskał w sumie już trzy sztuki, to było o wiele więcej niż pozostali.
— Bardzo dobrze, panie Gelb. — Ponad stołem powędrowała mała sakiewka; Gelb ukrył ją w zanadrzu kaftana takim ruchem, jakby kryła koronę Cesarzowej, a nie garść srebra. — Masz coś jeszcze?
— Te kobiety. Te, których miałem zgodnie z twym życzeniem szukać.
Zdążyła już przywyknąć do szybkiego sposobu mówienia tych ludzi, wolałaby jednak, żeby nie oblizywał warg w taki sposób. Nie chodziło o to, iż trudniej go zrozumieć, po prostu widok nie należał do przyjemnych.
Była bliska oznajmienia mu, że już jej to nie interesuje. Ale ostatecznie częściowo właśnie dlatego w ogóle się znalazła w Tanchico, obecnie zaś być może był to jedyny powód dalszego jej pobytu.
— Co z nimi?
To, że choćby pomyślała o uchyleniu się od obowiązku, sprawiło, iż przemówiła jeszcze ostrzejszym tonem, niż zamierzyła. Gelb wzdrygnął się.
— Myślę... myślę, że znalazłem jeszcze jedną.
— Jesteś pewien? Zdarzały się... pomyłki.
Pomyłki, to łagodnie powiedziane. Blisko tuzin kobiet, które z opisem łączył jedynie cień podobieństwa, musiała z miejsca zdyskwalifikować po rzuceniu na nie okiem. Z wyjątkiem tamtej arystokratki, uciekinierki z majątków spalonych podczas wojny. Gelb porwał tę kobietę z ulicy, myśląc, że zarobi więcej, jeśli ją dostarczy, a nie tylko powie, gdzie ona jest. W jego obronie należało stwierdzić, iż lady Leilwin była wyjątkowo podobna do jednej z kobiet poszukiwanych przez Egeanin, ale uprzedziła go przecież, że nie będą mówiły z akcentem jemu znanym, a już z całą pewnością nie z akcentem z Tarabon. Egeanin nie chciała zabijać tej kobiety, ale nawet w Tanchico ktoś mógł wysłuchać jej opowieści. Związaną i zakneblowaną Leilwin w samym środku nocy wrzucono na pokład jednej z łodzi kurierskich; była młoda i ładna, ktoś mógł zrobić z niej lepszy użytek, zamiast podrzynać gardło. Tyle że Egeanin nie po to przebywała w Tanchico, by wyszukiwać służebnice Krwi.
— Żadnych pomyłek, pani Elidar — obiecał pośpiesznie, błyskając tym swoim uśmiechem pełnym zębów. — Nie tym razem. Tylko... potrzebuję trochę złota. Żeby się upewnić. By móc podejść dostatecznie blisko. Cztery... pięć koron?
— Płacę za wyniki — odparła stanowczo Egeanin. — Masz szczęście, że po tych twoich... pomyłkach w ogóle ci jeszcze płacę.
Gelb nerwowo oblizał wargi.
— Obiecałaś... Na samym początku obiecałaś, że będziesz miała kilka monet dla tych, którzy potrafią wykonać szczególne zadania. — W policzku Gelba zadrgał jakiś mięsień, oczy zaczęły mu niespokojnie biegać, jakby podsłuchiwał ich ktoś ukryty za koronkowym parawanem otaczającym trzy boki stołu, głos zniżył do chrapliwego szeptu. — Wzniecanie niepokojów, czy nie tak to było? Słyszałem różne plotki, również z ust człowieka, który służy u lorda Brysa, o Zgromadzeniu i wyborze nowej Panarch. Mnie się wydaje, że to prawda. Ten człowiek był pijany i kiedy do niego dotarło, co powiedział, omal nie zanieczyścił sobie spodni. Nawet jeśli to kłamstwo, i tak starczy, by wywrócić Tanchico do góry nogami.
— Naprawdę uważasz, że w tym mieście trzeba płacić za wzniecanie niepokojów?
Tanchico przypominało przegniły owoc klejowca, który gotów spaść z gałęzi pod wpływem pierwszego podmuchu wiatru. Cały ten przeklęty kraj był taki. Przez chwilę czuła pokusę Kupienia tych „plotek”. Oczekiwano od niej, że będzie handlowała wszelkimi towarami albo informacjami, jakie jej wpadną w ręce, kilka nawet sprzedała. Ale od targów z Gelbem mdliło ją. A własne wątpliwości przerażały.
— To będzie wszystko, panie Gelb. Wiesz, jak nawiązać ze mną kontakt, gdybyś znalazł jeszcze jedną. — Musnęła palcami zgrzebny worek.
Zamiast wstać, gapił się na nią, usiłując przeniknąć wzrokiem jej maskę.
— Skąd pochodzisz, pani Elidar? Sposób, w jaki pani mówi, tak zamazując słowa i zmiękczając... dopraszam się wybaczenia, nie chciałem urazić... nie umiem pani umiejscowić.
— To będzie wszystko, Gelb.
Może sprawił to jej głos, surowy niczym rozkaz z mostka kapitańskiego, może maska nie skryła lodowatego spojrzenia, w każdym razie Gelb poderwał się na równe nogi; kłaniał się i bełkotliwie przepraszał, jednocześnie po omacku otwierając drzwi w ażurowej ściance.
Została tam jeszcze po jego wyjściu, dając mu czas na opuszczenie „Ogrodu Srebrnych Wiatrów”. Ktoś powinien śledzić go na ulicy, by mogła zyskać pewność, że nie będzie szedł .za nią jak cień. Całe to czajenie się i ukrywanie budziło w niej wstręt, pragnęła nieledwie, by coś zerwało jej przebranie, umożliwiając uczciwą walkę, twarzą w twarz.
Nowy statek majestatycznie wchodził do portu, raker Ludu Morza, wyposażony w wybujałe maszty i chmury żagli. Obejrzała kiedyś jeden pojmany raker i dałaby niemalże wszystko, by wypłynąć takim na morze, podejrzewała jednak, iż do wyduszenia wszystkich możliwości z takiego statku niezbędna byłaby załoga z Ludu Morza. Atha’an Miere byli uparci, gdy przychodziło do składania przysiąg; musiałaby chyba kupić całą załogę. Kupić całą załogę! Te ilości złota, jakie docierały do niej za pośrednictwem łodzi kurierskich, by miała co wyrzucać w błoto, zaczynały już uderzać jej do głowy.
Podniosła jutowy worek i zaczęła wstawać, ale zaraz pośpiesznie usiadła z powrotem na widok tęgiego, barczystego mężczyzny, który właśnie opuszczał sąsiedni stół. Ciemne włosy sięgające do ramion oraz zarost wygolony nad górną wargą okalały okrągłą twarz Bayle Domona. Nie był oczywiście zamaskowany; wprowadził i wyprowadził kilka statków przybrzeżnych z Tanchico, i najwyraźniej nie obchodziło go, kto zna miejsce jego pobytu. Zamaskowany. Nie myśli jasno. Przecież nie rozpozna jej w masce. Zaczekała jednak, aż się oddali od stołu. Tym człowiekiem trzeba się będzie zająć, jeśli zacznie zagrażać.
Selindrin przyjęła złoto, które jej ofiarowała, z gładkim uśmiechem wśród mamrotania życzeń, by Egeanin była jej stałym gościem. Właścicielka „Ogrodu Srebrnych Wiatrów”, z ciemnymi włosami splecionymi w kilkanaście warkoczyków, nosiła obcisłe białe jedwabie, niemalże tak cienkie, jak te noszone przez posługaczki, oraz jeden z tych przezroczystych welonów, na widok których Egeanin zawsze miała ochotę spytać mieszkanki Tarabonu, jakiegoż to rodzaju tańce wykonują. Tancerki z Shea nosiły welony niemalże identyczne i nieco więcej odzienia. A przecież, pomyślała Egeanin, gdy szła już w stronę ulicy, ta kobieta ma bystry umysł, bo inaczej nie potrafiłaby tak manewrować wśród mielizn Tanchico, zaspokajając potrzeby rozmaitych frakcji, nie narażając się przy okazji nikomu.
Dowodem na to był wysoki, ubrany na biało mężczyzna, siwy na skroniach, o surowej twarzy i srogim spojrzeniu, który minął Egeanin i został powitany przez Selindrin. Na piersi płaszcza Jaichima Carridina pyszniło się promieniste słońce z czterema złotymi węzłami pod spodem oraz purpurową laską pasterską w tle. Inkwizytor Ręki Światłości, wysoki oficer Synów Światłości. Już sama koncepcja, zgodnie z którą organizacja wojskowa Synów odpowiedzialna jest jedynie przed sobą, denerwowała Egeanin. Jednakże Carridin i jego kilkuset żołnierzy cieszyli się niejaką władzą w Tanchico, gdzie na ogół brakowało jakiejkolwiek władzy. Straż Obywatelska nie patrolowała już ulic, armię zaś — w takim stopniu, w jakim wciąż była lojalna wobec króla — zanadto zajmowało utrzymywanie fortec otaczających miasto. Egeanin zauważyła, że Selindrin nawet nie zerknęła na miecz u biodra Carridina. Tak, ten człowiek miał władzę.
Ledwie wyszła na ulicę, natychmiast podbiegli tragarze z jej lektyką, opuszczając gromadę innych, czekających na swych chlebodawców, i zwartym pierścieniem otoczyli ją strażnicy z włóczniami. Ci mężczyźni o grubo ciosanych twarzach, zapewne dezerterzy z armii, tworzyli grupę zupełnie niejednolitą, jedni w stalowych hełmach, inni w skórzanych kamizelach, zszytych stalowymi łuskami, wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że posiadanie pełnego brzucha i srebra na wydatki zależy od bezpieczeństwa, jakie zdołają jej zapewnić. Nawet tragarze chodzili uzbrojeni w mocne noże i pałki, wystające im zza szarf. Nikt, wyglądający na kogoś, kto ma pieniądze, nie odważył się wyjść z domu bez ochrony. Ponadto Egeanin doskonale wiedziała, iż mogłaby ściągnąć na siebie zupełnie niepotrzebnie uwagę, gdyby mimo wszystko poważyła się na takie ryzyko.
Strażnicy bez trudu torowali lektyce drogę przez ciżbę. Tłumy falowały i kłębiły się w ciasnych uliczkach, wijących się wokół wzgórz, na których leżało miasto, tworząc puste przestrzenie wokół otoczonych strażą pojazdów. Jednak powozów widziało się niewiele. Konie stawały się ekstrawagancją.
Wyniszczona — jedyne określenie, jakie pasowało do tej kotłującej się masy — wyniszczona i obłąkana. Wyniszczone twarze, wyniszczone ubrania i zbyt jasne, obłąkane oczy, zrozpaczone, pełne nadziei wbrew wiedzy, że nadziei nie ma żadnej. Wielu się poddawało, przykucało pod murami, przyciskało do drzwi, tuląc kurczowo żony, mężów, dzieci — już nie zwyczajnie wyniszczeni, lecz zamienieni w stosy łachmanów, o twarzach bez wyrazu. Czasami się ożywiali, po to tylko, by wyłkać w stronę przechodnia prośbę o monetę, okruch, cokolwiek.
Egeanin patrzyła prosto przed siebie, z konieczności ufając, iż strażnicy wykryją na czas wszelkie niebezpieczeństwo. Spojrzenie w oczy żebraka oznaczało natychmiast dwudziestkę innych, stłoczoną z nadzieją wokół jej lektyki. Ciśnięcie monety oznaczało setkę napierających, hałaśliwych, lamentujących. Już wykorzystała część pieniędzy, które przywoziły łodzie kurierskie, na wspieranie bezpłatnych garkuchni, jakby się wywodziła z Krwi. Zadrżała na samą myśl, co mogłoby spowodować odkrycie, iż przekracza swoje kompetencje. Równie dobrze mogłaby włożyć brokaty i ogolić głowę.
To wszystko można byłoby uporządkować, gdyby Tanchico wreszcie padło, nakarmić każdego, każdemu przyznać właściwe miejsce. A ona mogłaby wówczas porzucić suknie i rzeczy, do których nie była przyzwyczajona i do których nie miała upodobania, mogłaby wrócić na swój statek. Tarabon, na pewno, i być może również Arad Doman, gotowe były rozpaść się za lada dotknięciem, niczym zwęglony jedwab. Dlaczego Czcigodna Suroth zwleka? Dlaczego?
Jaichim Carridin, nonszalancko rozparty w krześle z rzeźbionymi poręczami, na których rozpostarł płaszcz, przypatrywał się tarabońskim arystokratom, którzy zajęli pozostałe krzesła w prywatnym gabinecie. Siedzieli sztywni w swych haftowanych złotem kaftanach, z zaciśniętymi ustami, ukryci pod wymyślnymi maskami, podobnymi kształtem do łbów jastrzębi, lwów i lampartów. Miał więcej powodów do zdenerwowania niż oni, ale zdobył się na opanowanie. Minęły dwa miesiące, odkąd otrzymał wieść o kuzynie, którego obdarto żywcem ze skóry we własnej sypialni, trzy zaś, odkąd najmłodsza siostra, Dealda, została uprowadzona z własnej uczty weselnej przez Myrddraala. Rządca majątku rodzinnego donosił o tym z niedowierzaniem, roztrzęsiony tragedią, jaka spadła na dom Carridin. Dwa miesiące. Miał nadzieję, że Dealda umarła szybko. Powiadano, że kobiety, które wpadły w ręce Myrddraala, nie pozostawały długo przy zdrowych zmysłach. Całe dwa miesiące. Ktoś inny niźli Jaichim Carridin pociłby się już krwią.
Wszyscy goście mieli kielichy z winem, nie było jednak przy nich służby. Selindrin podała im wino i z miejsca się wyniosła, z zapewnieniem, że nikt im nie będzie przeszkadzał. W rzeczy samej oprócz nich na najwyższym piętrze „Ogrodu Srebrnych Wiatrów” nie było nikogo. Dwóch ludzi, którzy zjawili się z arystokratami — członkowie Straży Królewskiego Żywota, chyba że Carridin błędnie odgadł — stało u stóp schodów, gwarantując niczym nie zakłóconą prywatność.
Carridin upił łyk wina. Żaden z mieszkańców Tarabonu nawet nie tknął swojego.
— A zatem — zaczął beztroskim tonem — król Andric życzy sobie, by Synowie Światłości wspomogli go w przywróceniu porządku w mieście. Nieczęsto pozwalamy sobie angażować się w wewnętrzne sprawy danego kraju.
Oficjalnie.
— Z całą pewnością nie przypominam sobie takiej prośby. Nie wiem, co powie Lord Kapitan Komandor.
Pedron Niall powie — robić, co trzeba i dopilnować, by ci z Tarabonu wiedzieli, że są dłużnikami Synów, dopilnować, by w całości spłacili dług.
— Nie masz czasu na zwracanie się do Amadora po instrukcje — odparł z niepokojem mężczyzna w cętkowanej masce lamparta.
Nikt tu się nie przedstawił, ale Carridin nie potrzebował nazwisk.
— Prosimy o coś, co jest konieczne — rzucił oschle inny; sumiaste wąsy pod maską jastrzębia upodabniały go do jakiejś dziwacznej sowy. — Musisz pojąć, iż nie występowalibyśmy z taką prośbą, gdyby nie dyktowała nam tego najwyższa potrzeba. Winniśmy zachować jedność, żadnych dalszych podziałów, nieprawdaż? Elementów dążących do rozłamu jest bardzo wiele, nawet w samym Tanchico. Należy je wyeliminować, jeśli ma zaistnieć bodaj nadzieja na przywrócenie pokoju w całym kraju.
— Śmierć Panarch sprawiła, iż sprawy skomplikowały się w najwyższym stopniu — dodał pierwszy.
Carndon uniósł pytająco brew.
— Czy już wykryliście, kto ją zabił?
Domniemywał, iż to sam Andric kazał dokonać tej zbrodni, w przekonaniu, że Panarch faworyzuje jednego z rebelianckich pretendentów do tronu. Król mógł mieć rację, zrozumiał jednak po zebraniu tylu, ilu się dało członków Zgromadzenia Lordów — wielu przyłączyło się do tego czy innego rebelianckiego ugrupowania działającego na terenie kraju — że są wyjątkowo uparci w sprawie ratyfikowania jego wyboru. Nawet lady Amathera przestała ostatnimi czasy dzielić łoże z Andrikiem; elekcja króla i Panarch stanowiły jedyny realny wpływ na władzę, jaką posiadało Zgromadzenie, toteż wyraźnie nie chciało z niej zrezygnować. Komplikacje związane z osobą lady Amathery nie powinny być znane ogółowi. Nawet Zgromadzenie rozumiało, że takie informacje mogłyby stanowić zarzewie zamieszek.
— Niechybnie jeden z Przysięgłych Smokowi szaleńców — odrzekł mężczyzna o sowim obliczu, mocno szarpiąc wąsa. — Wszak żaden urodzony Tarabonianin nie podniósłby chyba ręki na Panarch, nieprawdaż?
Mówił to takim tonem, jakby sam wierzył w swe słowa.
— Oczywiście — odparł gładko Carridin. Upił znowu łyk wina. — Jeśli mam zabezpieczyć Pałac Panarch do czasu wyniesienia lady Amathery, muszę przesłuchać samego króla. W innym przypadku mogłoby się wydawać, iż to Synowie Światłości sięgnęli po władzę w Tarabonie, podczas gdy wszystko, do czego dążymy, to jak sami powiadacie, koniec podziałów i pokój w Światłości.
Jeszcze jeden lampart, starszy, obdarzony kwadratową szczęką, z siwymi pasmami w ciemnoblond włosach, przemówił zimnym tonem.
— Słyszałem, że Pedron Niall dąży do jedności, by przeciwstawić się Przysięgłym Smokowi. Jedności pod swym zwierzchnictwem, nieprawdaż?
— Lord Kapitan Komandor nie pragnie zdobywać dominium — odparł równie lodowato Carridin. — Synowie służą Światłości tak jak wszyscy ludzie dobrej woli.
— To absolutnie wykluczone — wtrącił pierwszy lampart — by Tarabon miał w jakimkolwiek zakresie się podporządkować Amadorowi. Wykluczone!
Wrzawa gniewnej aprobaty zagrzmiała niemalże od każdego krzesła.
— Ależ oczywiście, że to wykluczone — powiedział Carridin takim tonem, jakby to mu nigdy nie przyszło na myśl. — Jeśli życzycie sobie mojego wsparcia, udzielę go na warunkach, jakie określiłem. Gdybyście je jednak odrzucili, Synowie i tak zawsze znajdą pracę, Służba Światłości nigdy nie ma końca, Cień bowiem czyha wszędzie.
— Otrzymasz gwarancje podpisane i zapieczętowane przez króla — odezwał się po raz pierwszy siwiejący mężczyzna w masce lwa.
Był to rzecz jasna sam Andric, aczkolwiek Carridin nie powinien o tym wiedzieć. Król nie mógł się spotkać z Inkwizytorem Ręki Światłości, nie dając powodów do plotek, podobnie zresztą, jak nie mógł odwiedzić żadnego składu win, nawet takiego jak „Ogród Srebrnych Wiatrów”.
Carndin przytaknął.
— Gdy już trafią do mych rąk, zabezpieczę Pałac Panarch, a Synowie zlikwidują wszelkie... dążące do podziałów elementy... które będą usiłowały zakłócić przebieg inwestytury. Przysięgam na Światłość.
Napięcie wyraźnie opuściło Tarabonian; dopili zawartość kielichów, jakby próbując powstałą pustkę wypełnić winem; pił nawet Andric.
W oczach ludu Tarabonu Synowie mieli wziąć na siebie winę za nieuchronne mordy, nie król ani armia. Po wyniesieniu Amathery do Korony i Laski Drzewa jeszcze kilku członków Zgromadzenia mogło się przyłączyć do rebeliantów, gdyby natomiast cała reszta wyznała, iż to nie oni ją wybrali, Tanchico stanęłoby w ogniu pod wpływem takiej nowiny. A co do opowieści, które napływały od uciekinierów — cóż, bunty służą szerzeniu się wszelkiego typu zdradliwych kłamstw. I Król, i Panarch Tarabonu zawiśliby na sznurach, które Carridin mógłby wręczyć Pedronowi Niallowi, by ten zrobił z nimi, co zechce.
Nagroda nie taka znów wielka — byłaby nią bez wątpienia, gdyby król Tarabonu władał większym obszarem niż te kilkaset mil kwadratowych otaczających Tanchico, ale wszak mogła się jeszcze okazać wspaniała. Z pomocą Synów — będzie potrzebny legion, może dwa, a nie tylko tych pięciuset ludzi, którymi dysponował Carridin — jeszcze można było wytępić Przysięgłych Smokowi, stłumić wszelkie bunty, pomyślnie kontynuować wojnę z Arad Doman. O ile któryś z tych dwóch krajów nadal rozumiał, że walczy z drugim. Carridin słyszał, że podobno Arad Doman znalazł się w gorszych opałach niż Tarabon.
Prawdę powiedziawszy, niemal wcale go nie obchodziło, czy w sferze wpływów Synów znajdzie się cały Tarabon czy tylko Tanchico, czy w ogóle cokolwiek. Zawsze istniały pewne posunięcia, które należało wykonać, rzeczy, którymi się zawsze zajmował, ale jak tu się zastanawiać nad czymkolwiek, skoro głowę zaprzątał mu wyłącznie termin, kiedy mieli poderżnąć mu gardło. Niewykluczone, że w końcu zapragnie, by wreszcie to się stało. Całe dwa miesiące od ostatniego sprawozdania.
Nie został z Tarabonianami, by dalej z nimi pić, pożegnał się najoszczędniej, jak mógł. Jeśli nawet poczuli się urażeni, to za bardzo go potrzebowali, by to okazać. Selindrin zauważyła, jak schodził na dół i gdy wyszedł na ulicę, chłopiec stajenny biegł już z koniem do frontowych drzwi. Cisnąwszy mu miedziaka, spiął czarnego wałacha, by puścił się w cwał. Dobrze się składało, że ludzie w łachmanach, którzy wypełniali kręte uliczki, uskakiwali mu z drogi; nie był pewien, czy zauważyłby, gdyby kogoś stratował. Zresztą żadna strata. W mieście roiło się od żebraków; ledwie potrafił oddychać w tej woni zastarzałego, kwaśnego potu i brudu. Tamrin powinien ich zgarnąć i wymieść; niech sobie o nich walczą rebelianci w kraju.
To kraj zaprzątał jego umysł, nie rebelianci. Z tymi można będzie dość łatwo się rozprawić, gdy już zaczną rozchodzić się wieści, że ten czy ów jest Sprzymierzeńcem Ciemności. A jak już uda mu się oddać kilku w Ręce Światłości, będą stawali przed każdym na baczność i wyznawali, że wielbili Czarnego, że jedli dzieci, powiedzą wszystko, co im się nakaże. Rebelie nie potrwają potem długo; walczący jeszcze pretendenci ockną się, by odkryć, że zostali sami. Jednak Przysięgli Smokowi, mężczyźni i kobiety, którzy naprawdę zadeklarowali się po stronie Smoka Odrodzonego, nie ugną się z powodu oskarżenia o wejście w przymierze z Ciemnością. Większość ludzi i tak już ich za takowych uważała, wszak ślubowali pójść za mężczyzną, który potrafi przenosić Moc.
A to właśnie ten człowiek, któremu ślubowali, stanowił problem, człowiek, którego imienia tamci nawet nie znali. Rand al’Thor. Gdzie on jest? Ze sto band Przysięgłych Smokowi, rozproszonych po całym kraju, w tym co najmniej dwie dostatecznie liczebne, by zasługiwały na miano armii, walczyło z armią króla — tą jej częścią, która jeszcze okazywała wierność Andrikowi, jednocześnie walcząc z rebeliantami, którzy z kolei równie często pochłonięci byli wzajemnymi walkami, jak i walkami z Andrikiem albo z Przysięgłymi Smokowi — niemniej jednak Carridin nie miał pojęcia, która z tych band udzieliła schronienia Randowi al’Thorowi. Może jest gdzieś na Równinie Almoth albo w Arad Doman, gdzie sytuacja wygląda identycznie. Jeśli tak, to zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem Jaichim Carridin jest już trupem.
Dojechał do pałacu na półwyspie Verana, który zarekwirował na kwaterę główną Synów, wcisnął wodze jednemu z odzianych na biało gwardzistów i wkroczył do środka, nie odpowiadając na słowa powitania. Właściciel tego przeładowanego ozdobami skupiska pastelowych kopuł, koronkowych iglic i cienistych ogrodów urościł sobie kiedyś prawo do Tronu Światłości, więc nie miał kto się poskarżyć na okupację pałacu. Zwłaszcza właściciel; to, co zostało z jego głowy, nadal zdobiło kołek nad Schodami Zdrajców na Masecie.
Tym razem Carridin ledwie rzucił okiem na wspaniałe tarabońskie kobierce, inkrustowane złotem i kością słoniową sprzęty, dziedzińce z fontannami, przepełnione chłodnym dźwiękiem pluszczącej wody. W ogóle nie wzbudziły w nim zainteresowania przestronne korytarze ze złotymi lampami i wysokimi sklepieniami, które pokryte były misternymi ślimacznicami ze złota. Ten pałac mógł współzawodniczyć z najświetniejszymi w Amadicii, jeśli nawet nie z tymi największymi, w tym jednakże momencie umysł Carridina zaprzątała przede wszystkim tęga butelka brandy, schowana w komnacie, którą zajął na swój gabinet.
Uszedł połowę drogi przez bezcenny kobierzec, cały pokryty wzorem w błękicie, szkarłacie i złocie, z wzrokiem utkwionym w rzeźbionej szafce, w której trzymał srebrną flaszkę z podwójnie destylowaną brandy, gdy nagle dotarło do niego, że nie jest sam. Pod rzędem wysokich, wąskich okien, wychodzących na ocieniony drzewami ogród, stała kobieta w obcisłej, jasnoczerwonej szacie. Włosy barwy miodu miała splecione w warkoczyki, których koniuszki muskały ramiona. Mgielny skrawek welonu w najmniejszym stopniu nie skrywał jej twarzy. Młoda i piękna, z ustami jak pączek róży i wielkimi brązowymi oczyma nie mogła być służącą, nie w takim stroju.
— Kim jesteś? — spytał z irytacją. — Jak się tu dostałaś? Wyjdź natychmiast, bo inaczej każę cię wyrzucić na ulicę.
— Pogróżki, Bors? Gościowi winieneś zgotować milsze powitanie, czyż nie?
Dźwięk jego imienia wstrząsnął nim całym. Odruchowo dobył miecza, mierząc w jej gardło.
Coś go porwało — powietrze przemieniło się w rozchybotaną galaretę — coś go rzuciło na kolana, opasało od szyi w dół. Zaciskało się wokół nadgarstków tak mocno, że aż zazgrzytały kości; dłoń rozcapierzyła się gwałtownie i miecz upadł na podłogę. Moc. Używała przeciwko niemu Jedynej Mocy. Wiedźma z Tar Valon. I znała to imię...
— Czy pamiętasz... — spytała, podchodząc bliżej — pewne spotkanie, na którym pojawił się Ba’alzamon we własnej osobie, by pokazać nam twarze Matrima Cauthona, Perrina Aybary i Randa al’Thora?
Imiona te nieomal wypluła, szczególnie ostatnie; oczyma mogłaby wywiercić otwory w stali.
— Widzisz? Wiem, kim jesteś, nieprawdaż? Zaprzysiągłeś duszę Wielkiemu Władcy Ciemności, Bors.
Nagły śmiech kobiety przypominał pobrzękiwanie malutkich dzwoneczków.
Twarz Carridina spłynęła potem. To nie znienawidzona wiedźma z Tar Valon. Czarna Ajah. To Czarna Ajah. Myślał, że przyjdzie po niego jakiś Myrddraal. Myślał, że jeszcze ma czas. Więcej czasu. Że to jeszcze nie teraz.
— Próbowałem go zabić — wybełkotał. — Zabić Randa al’Thora. Próbowałem! Ale nie mogę go znaleźć. Nie potrafię! Powiedziano mi, że cała moja rodzina zostanie wymordowana, jedno po drugim, jeśli zawiodę. Obiecano mi, że ja będę ostatni! Mam jeszcze kuzynów. Siostrzeńców. Siostrzenice. Mam jeszcze jedną siostrę! Musicie mi dać więcej czasu.
Stała bez ruchu, przypatrując mu się tymi przenikliwymi, brązowymi oczyma, uśmiechała się pełnymi, drobnymi ustami, słuchała, jak on wyrzuca z siebie, gdzie można znaleźć Vanorę, gdzie mieści się jej komnata sypialna, jak bardzo lubi samotnie jeździć konno po lesie za Carmerą. Może gdyby krzyknął, pojawiłoby się kilku gwardzistów. Może oni zdołaliby ją zabić. Otworzył szerzej usta — i wtedy wlała się do nich gęsta galareta, rozwierając przemocą szczęki tak szeroko, że aż zatrzeszczało mu w uszach. Z rozdętymi nozdrzami zasysał gwałtownie powietrze. Mógł jeszcze oddychać, ale krzyczeć już nie. Z ust dobywały się jedynie stłumione pojękiwania niczym odgłosy kobiecego łkania zza ściany. A chciało mu się krzyczeć.
— Jesteś wyjątkowo zabawny — odezwała się w końcu kobieta o włosach barwy miodu. — Jaichim. To imię dobre dla psa, jak sądzę. Chciałbyś zostać moim psem, Jaichimie? Jak będziesz bardzo grzecznym psem, to może któregoś dnia pozwolę ci popatrzeć na umierającego Randa al’Thora, tak?
Upłynęła chwila, nim zrozumiał to, co powiedziała. Skoro miał zobaczyć umierającego Randa al’Thora, to ona nie... Nie miała zamiaru go zabić, obedrzeć żywcem ze skóry, robić tych wszystkich rzeczy sfabrykowanych przez jego umysł, w porównaniu z którymi obdarcie ze skóry byłoby wyzwoleniem. Po twarzy Carridina popłynęły łzy. Wstrząsnął nim szloch ulgi, na tyle, na ile wciąż uwięziony w pułapce, mógł w ogóle choćby drgnąć. Więzy zniknęły znienacka; upadł na czworaki, wciąż łkając. Nie potrafił przestać.
Kobieta uklękła obok i wplątała dłoń w jego włosy, zadzierając głowę do góry.
— Posłuchasz mnie teraz? Śmierć Randa al’Thora nastąpi w przyszłości i zobaczysz ją tylko pod takim warunkiem, że będziesz grzecznym psem. Przeniesiesz Białe Płaszcze do Pałacu Panarcha.
— S-skąd w-wiesz?
Potrząsnęła jego głową z boku na bok, bynajmniej nie delikatnie.
— Grzeczny pies nie zadaje pytań swej pani. Ja rzucam patyk, ty go przynosisz. Ja mówię „zabij”, ty zabijasz. Tak? Tak. — Jej uśmiech ograniczył się do błysku zębów. — Czy będą jakieś trudności z przejęciem Pałacu? Stacjonuje tam Legion Panarch, tysiąc mężczyzn, śpią na korytarzach, w salach wystawowych, na dziedzińcach. Nie masz aż tylu tych twoich Białych Płaszczy.
— Oni... — Musiał przerwać i połknąć ślinę. — Oni nie przysporzą kłopotów. Uwierzą, że Amathera została wybrana przez Zgromadzenie. To Zgromadzenie...
— Nie zanudzaj mnie, Jaichimie. Nie obchodzi mnie, czy wymordujesz całe Zgromadzenie, bylebyś tylko utrzymał Pałac Panarch. Kiedy się przenosisz?
— To... Miną trzy, cztery dni, zanim Andric dostarczy gwarancje.
— Trzy albo cztery dni — mruknęła, po części do siebie.
— Bardzo dobrze. Nieco dłuższa zwłoka w niczym nie zaszkodzi.
Zastanawiał się właśnie, o jakiej to zwłoce ona mówi, i w tym momencie usunęła ten niewielki kawałek gruntu, jaki wciąż jeszcze miał pod stopami.
— Przejmiesz władzę nad Pałacem i przegonisz zeń tych chwackich żołnierzy Panarch.
— To niemożliwe — wystękał, a ona poderwała jego głowę tak mocno, że nie wiedział, czy zaraz pęknie mu kark, czy raczej włosy oderwą się od czaszki. Nie próbował się opierać. Kłuło go tysiąc niewidzialnych igieł w twarz, pierś, plecy, ramiona, nogi, wszędzie. Niewidzialnych, ale czuł z całą pewnością, że wcale przez to nie mniej realnych.
— Niemożliwe, Jaichimie? — spytała cicho. — Niemożliwe to słowo, którego nie lubię słyszeć.
Igły wkręciły się głębiej; jęknął, ale musiał wyjaśnić. To, czego ona chciała, było niemożliwe. Zaczął aż sapać w ushzżnym pośpiechu.
— Amathera, gdy już zostanie jej nadany tytuł Panarch, przejmie władzę nad Legionem. Jeśli spróbuję przejąć pałac, skieruje żołnierzy przeciwko mnie, a Andric jej pomoże. Nie ma sposobu, bym się obronił przed Legionem Panarch i tym, co Andric jest w stanie wykroić z fortów Pierścienia.
Przypatrywała mu się tak długo, że aż zaczął się pocić. Nie odważył się wzdrygnąć, prawie nie mrugał nawet; ten tysiąc ostrych, drobniutkich ukłuć nie pozwalał.
— Z Panarch się rozprawimy — powiedziała wreszcie. Igły zniknęły, a ona wstała.
Carridin również wstał, usiłując się nie chwiać. Może uda się dobić jakiegoś targu; teraz ta kobieta wyglądała na chętną do usłuchania głosu rozsądku. Nogi mu drżały po przeżytym przed chwilą szoku, postarał się jednak, by jego głos zabrzmiał możliwie jak najbardziej stanowczo.
— Nawet gdybyś potrafiła wpłynąć na Amatherę...
Przerwała mu.
— Powiedziałam ci, że masz nie zadawać pytań, Jaichimie. Grzeczny pies jest posłuszny swej pani, nieprawdaż? Obiecuję ci, że jeśli nie okażesz posłuszeństwa, to będziesz mnie jeszcze błagał, bym znalazła jakiegoś Myrddraala, żeby się z tobą pobawił. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — odparł, ciężko wzdychając. Nadal wpatrywała się w niego, aż po chwili zrozumiał wreszcie. — Zrobię, jak każesz... pani.
Zaczerwienił się na widok jej przelotnego, pochwalnego uśmiechu. Ruszyła w stronę drzwi, odwracając się do niego plecami, jakby naprawdę był psem, i to psem pozbawionym zębów.
— Jak...? Jak się nazywasz?
Uśmiech tym razem był czuły i zarazem drwiący.
— Tak. Pies powinien znać imię swej pani. Nazywam się Liandrin. Jednakże to imię nie powinno nigdy zagościć na wargach psa. Będę z ciebie wielce niezadowolona, gdyby tak się stało.
Gdy drzwi się zamknęły za nią, zatoczył się w stronę krzesła z wysokim oparciem, intarsjowanym kością słoniową, i zwalił się na nie bezwładnie. Brandy była tam, gdzie ją zostawił; tak go skręcało w żołądku, że pewnie by ją zwymiotował. Z jakiegoż to powodu tak interesowała się Pałacem Panarch? Może i niebezpiecznie o to pytać, ale nawet jeśli oboje służyli temu samemu panu, nie mógł do wiedźmy z Tar Valon czuć nic prócz wstrętu.
Nie wiedziała aż tak dużo, jak sądziła. Z gwarancjami króla w ręku mógł odpędzić Tamrina i armię od swego gardła, strasząc ujawnieniem wszystkiego, podobnie zresztą poradzi sobie z Amatherą. Wciąż jednak mogli prowokować motłoch do zamieszek. Lord Kapitan Komandor zaś mógł się ustosunkować bardziej niż nieprzychylnie względem całej sprawy, mógł nabrać przekonania, że Carridin sięga po władzę dla siebie. Ukrył głowę w ramionach, wyobrażając sobie Pedrona Nialla podpisującego, wyrok śmierci na niego. Aresztują go i powieszą właśni ludzie. Gdyby tak udało się zorganizować zabicie tej wiedźmy... Ale ona obiecała chronić go przed Myrddraalami. Znowu zebrało mu się na płacz. Nawet jej tu nie było, a mimo to wciąż więziła go w pułapce, jeszcze skuteczniej niż przedtem, zacisnąwszy mu na nogach stalowe szczęki, a na szyi pętlę.
Jakieś wyjście istnieć musiało, ale gdziekolwiek szukał, natrafiał tylko na kolejne pułapki.
Liandrin sunęła przez korytarze niczym duch, z łatwością unikając służących i Białych Płaszczy. Gdy wyszła z pałacu małymi tylnymi drzwiami na wąską uliczkę na jego tyłach, wysoki, młody gwardzista popatrzył na nią z ulgą i jednocześnie z niepokojem. Subtelna sztuczka z poddawaniem umysłów sugestii — wystarczyło trzasnąć strumyczkiem Mocy jak z bicza — w przypadku Carridina nie okazała się potrzebna, przydała się natomiast do przekonania tego durnia, że powinien ją wpuścić. Uśmiechnięta, dała mu ręką znak, by pochylił się bliżej. Chuderlawy gamoń wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby spodziewał się pocałunku, w uśmiechu, który wciąż trwał zastygnięty na jego twarzy, gdy cienkie ostrze przebiło mu oko.
Zwinnie odskoczyła, kiedy padał jak bezkostny worek wypełniony ludzkim ciałem. Już nie mógł nikomu o niej opowiedzieć, nawet przypadkiem. Ani jedna plamka krwi nie splamiła jej dłoni. Żałowała, że nie dysponuje taką wprawą w zabijaniu Mocą jak Chesmal, albo przynajmniej którymś z mniej znaczących talentów Rianny. Dziwne to, że umiejętność zabijania Mocą, zatrzymywanie pracy serca albo gotowanie krwi w żyłach, tak blisko się wiązały z uzdrawianiem. Sama nie potrafiła uzdrowić nic groźniejszego prócz zwykłych otarć albo sińców; wcale jej to specjalnie nie interesowało.
Jej lektyka, polakierowana na czerwono i inkrustowana kością słoniową oraz złotem, czekała na końcu uliczki, obok przyboczna straż, kilkunastu rosłych mężczyzn z twarzami wygłodniałych wilków. Wypuszczeni na ulicę z łatwością torowali drogę przez tłumy, okładając włóczniami tych, którzy nie dość szybko ustępowali na bok. Wszyscy, rzecz jasna, byli oddanymi sługami Wielkiego Władcy Ciemności i jeśli nawet nie wiedzieli dokładnie, kim ona jest, to pamiętali o zniknięciu tych, którzy nie potrafili należycie służyć.
Dom, który zajmowała razem z pozostałymi, dwa rozległe piętra z kamienia otynkowanego na biało, nakryte płaskim dachem, na zboczu u stóp Verany, najbardziej wysuniętego na wschód półwyspu Tanchico, należał do kupca, który również złożył przysięgi Wielkiemu Władcy. Liandrin wolałaby pałac — któregoś dnia zajmie być może Pałac Królewski na Masecie; gdy dorastała, przypatrywała się z zazdrością pałacom lordów, ale dlaczego miałaby teraz zadowolić się takim? — mimo jednak jej preferencji rozsądek nakazywał pozostawanie na razie w ukryciu. Te idiotki z Tar Valon nie miały żadnych podstaw, by podejrzewać, że one są w Tarabon, ale Wieża z pewnością na nie polowała, a pupilki Siuan Sanche mogły węszyć wszędzie.
Brama wychodziła na niewielki dziedziniec, od tej strony jedynie górne piętro budynku było wyposażone w okna. Pozostawiając tam strażników i tragarzy, pośpiesznie weszła do środka, Kupiec dostarczył im kilku służących, jak zapewnił, zaprzysięgłych Wielkiemu Władcy, ale ledwie ich starczało do obsłużenia jedenastu kobiet, które rzadko wychodziły na zewnątrz. Jedna ze służących, zdecydowanie przystojna kobieta z ciemnymi włosami zaplecionymi w warkoczyki, o imieniu Gyldin, zamiatała właśnie czerwono-białe płytki korytarza, gdy Liandrin weszła do budynku.
— Gdzie reszta? — spytała podniesionym głosem.
— W salonie od frontu. — Gyldin wskazała drzwi zwieńczone podwójnym łukiem po prawej stronie, jakby Liandrin mogła nie wiedzieć.
Liandrin zacisnęła usta. Kobieta nie dygnęła, nie użyła żadnego tytułu, by wyrazić szacunek. Prawda, nie wiedziała, kim naprawdę jest Liandrin, ale przecież musiała zdawać sobie sprawę, że należy do jakiejś wyższej sfery, skoro wydaje rozkazy i wymaga posłuszeństwa, skoro posłała tego tłustego kupca razem z jego ukłonami, szuraniem nóg i gromadką rodziny do jakiejś nędznej nory.
— Podobno tutaj sprzątasz, nieprawdaż? A może tylko tak sobie stoisz? No to sprzątaj! Wszędzie pełno kurzu. Jeśli wieczorem znajdę chociaż plamkę kurzu, ty krowo, to każę cię wychłostać!
Zacisnęła zęby. Od tak dawna naśladowała sposób, w jaki wyrażali się arystokraci i bogacze, że czasami zapominała, iż jej ojciec sprzedawał owoce z wózka, wystarczyła jednak chwila gniewu i zaraz wymykał jej się z ust potok gminnej mowy. Za dużo napięcia. Za dużo czekania. Warknęła jeszcze na koniec:
— Pracuj! — po czym wpadła do salonu i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Nie zastała tam wszystkich, co zirytowało ją jeszcze bardziej. Eldrith Jhondar o pucołowatej twarzy siedziała przy inkrustowanym lazurytem stoliku pod gobelinem na białej ścianie, starannie coś wynotowując z podartego manuskryptu, od czasu do czasu roztargnionym ruchem wycierała stalówkę o rękaw sukni z ciemnej wełny. Marrilin Gemalphin siedziała przy jednym z wąskich okien, zapatrzona marzycielskimi, błękitnymi oczyma w maleńką fontannę szemrzącą na dziedzińcu, bezmyślnie drapiąc za uszami chudego, żółtego kota i najwyraźniej nie zważając na sierść, która oblepiała jej suknię z zielonego jedwabiu. Razem z Eldrith należały do Brązowych, gdyby jednak Marrilin kiedykolwiek odkryła, że to przez Eldrith giną bezdomne koty, które przynosiła do pałacu, kłopot byłby gotowy.
Kiedyś należały do Brązowych. Czasem trudno było pamiętać, że już nimi nie są, ani że ona nie jest już Czerwoną. Tyle jeszcze zostało cech wyraźnie określających ich przynależność do dawnych Ajah, nawet teraz, gdy jawnie się przyłączyły do Czarnych. Na przykład dwie byłe Zielone. Miedzianoskóra Jeane Caide, obdarzona łabędzią szyją, nosiła najcieńsze, najbardziej opięte jedwabne suknie, jakie potrafiła zdobyć — tego dnia białą — i śmiała się, że te suknie będą musiały wystarczyć, w Tarabon bowiem nie da się znaleźć niczego takiego, co by przyciągnęło męskie oko. Jeane pochodziła z Arad Doman; tamtejsze kobiety słynęły ze skandalicznych ubiorów. Asne Zeramene, z czarnymi, skośnymi oczyma i wydatnym nosem, wyglądała niemal przesadnie skromnie w jasnoszarej sukni, prosto skrojonej, z wysokim kołnierzem, Liandrin słyszała jednak nieraz, jak żałowała, że zostawiła swych Strażników. A co do Rianny Andomeran... Czarne włosy z jasnosiwym pasmem nad lewym uchem okalały twarz pełną zimnej, aroganckiej pewności, jaką potrafiły się pysznić tylko Białe.
— Zrobione — oznajmiła Liandrin. — Jaichim Carridin przeniesie Białe Płaszcze do Pałacu Panarch i utrzyma go dla nas. Nie wie jeszcze, że będziemy miały gości... to oczywiste.
Na kilku twarzach pojawił się grymas; zmiana Ajah z pewnością nie zmieniła uczuć żadnej wobec mężczyzn, którzy nienawidzili kobiet zdolnych do przenoszenia Mocy.
— Tu pewna ciekawostka. On był przekonamy, że zjawiłam się tam po to, by go zabić. Za to, że jemu nie udało się zabić Randa al’Thora.
— To całkiem bez sensu — orzekła Asne, marszcząc brwi. — Mamy go zniewolić, kontrolować, nie zabić.
Roześmiała się znienacka, miękko i cicho, po czym rozparła się wygodniej w krześle.
— Jeśli jakiś sposób przejęcia nad nim kontroli istnieje, ta z chęcią związałabym go z sobą. To przystojny młody człowiek, sądząc z tego, co widziałam.
Liandrin pociągnęła nosem, nie żywiła żadnego upodobania do mężczyzn.
Rianna z niepokojem pokręciła głową.
— Wszystko ma sens, i to taki, który wróży kłopoty. Nasze rozkazy z Wieży były jasne, a jednak jest równie jasne, że Carridin dostał inne. Mogę jedynie domniemywać niezgody wśród Przeklętych.
— Przeklęci — mruknęła Jeane, ciasno krzyżując ramiona, przez co cienki, biały jedwab opiął ściśle jej piersi. — Ile są warte obietnice, że będziemy władały światem, kiedy Wielki Władca powróci, skoro najpierw rozgniotą nas na proch wojujący z sobą Przeklęci? Któraś sądzi, że potrafiłybyśmy stawić czoło choć jednemu z nich?
— Ogień stosu. — Asne rozejrzała się dookoła, ciemne, skośne oczy rzuciły wyzywające spojrzenie. — Płomień stosu zniszczy nawet Przeklętego. A my posiadamy środki służące do jego wytworzenia.
Był do tego przeznaczony jeden z ter’angreali, które wyniosły z Wieży, czarny, żłobkowany pręt, długi na krok. Żadna nie wiedziała, dlaczego kazano im go zabrać, nawet sama Liandrin. Za wiele miały takich ter’angreali, zabranych, bo im kazano, bez podania powodów, ale niektórych rozkazów trzeba było słuchać. Liandrin bardzo żałowała, że nie potrafiły zabrać bodaj jednego angreala.
Jeane prychnęła pogardliwie.
— O ile któraś z nas potrafi się nim posłużyć. A może już zapomniałyście, iż omal nie zginęłam w wyniku jedynego sprawdzianu, na jaki się poważyłyśmy? Że w obu burtach statku ter’angreal wypalił dziury, zanim zdążyłam go zatrzymać? Wiele by nam dobra nie przysporzył, gdybyśmy potonęły przed dotarciem do Tanchico.
— Na co nam ogień stosu? — zapytała Liandrin. — Gdyby udało nam się przejąć kontrolę nad Smokiem Odrodzonym, to niech wtedy Przeklęci się zastanawiają, jak sobie z nami poradzić.
Zauważyła nagle, że w izbie jest obecna jeszcze jedna osoba, Gyldin, która w kącie wycierała rzeźbione krzesło z niskim oparciem.
— Co tu robisz, kobieto?
— Sprzątam. — Kobieta z ciemnymi warkoczykami wyprostowała się niczym nie zakłopotana. — Kazałaś mi posprzątać.
Liandrin omal nie zaatakowała jej Jedyną Mocą. Omal. Ale Gyldin z pewnością nie rozumiała, że one są Aes Sedai. Cóż mogła usłyszeć? Nic ważnego.
— Pójdziesz do kucharza — powiedziała z chłodną furią — i powiesz mu, że ma cię wychłostać. Bardzo mocno! I nie wolno ci nic jeść, dopóki nie zniknie stąd wszelki kurz.
Znowu to samo. Przez tę kobietę wyrażała się jak prostaczka.
Marrilin wstała, pocierając nos żółtego kota swoim nosem, potem wręczyła zwierzę Gyldin.
— Dopilnuj, by dostał śmietanki, kiedy kucharz już się z tobą rozprawi. I trochę świeżej jagnięciny. Drobno ją dla niego posiekaj; nie zostało mu za wiele zębów, biedactwu.
Gdy zaś Gyldin popatrzyła na nią, nawet nie mrugając, dodała:
— Czy jest coś, czego nie rozumiesz?
— Wszystko rozumiem. — Gyldin zacisnęła usta. Być może wreszcie zrozumiała; była służącą, a nie im równą.
Liandrin odczekała chwilę po tym, jak tamta wyszła z kotem w ramionach, po czym gwałtownie otworzyła drzwi. W korytarzu było pusto. Gyldin nie podsłuchiwała. Nie ufała tej kobiecie. Ale z kolei nie sądziła, iż może w ogóle komuś ufać.
— Powinnyśmy się troszczyć tylko o to, co dotyczy nas — wycedziła, zamykając drzwi. — Eldrith, czy na tych stronach znalazłaś jakieś nowe wskazówki? Eldrith?
Pulchna kobieta wzdrygnęła się, po czym popatrzyła dookoła po ich twarzach, mrugając. Był to pierwszy raz, kiedy podniosła głowę znad postrzępionego, pożółkłego manuskryptu; widokiem Liandrin wyraźnie się zdziwiła.
— Co? Wskazówki? Ach, tak. Nie. Dość trudno się dostać do Biblioteki Królewskiej; gdybym wydarła bodaj stronę, bibliotekarze natychmiast by o tym wiedzieli. Gdybym zaś się ich pozbyła, to nigdy bym niczego nie znalazła. To miejsce to istny labirynt. Nie, znalazłam go u księgarza nieopodal pałacu Króla. To interesujący traktat o...
Objąwszy saidara, Liandrin rozsypała kartki po podłodze.
— Niech się spalą, jeśli to nie traktat o kontroli nad Randem al’Thorem! Czego się dowiedziałaś na temat tego, czego szukamy?
Eldrith zamrugała nad rozsypanymi kartkami.
— Cóż, ta rzecz znajduje się w Pałacu Panarch.
— O tym wiedziałaś już dwa dni temu.
— I to musi być jakiś ter’angreal. Do przejęcia kontroli nad kimś, kto potrafi przenosić Moc, potrzeba Mocy, a ponieważ to przypadek szczególny, potrzebny jest ter’angreal. Znajdziemy go w komnacie wystawowej, być może wśród zbiorów Panarch.
— Coś nowego, Eldrith. — Liandrin zmusiła się, by jej głos brzmiał mniej piskliwie. — Czy dowiedziałaś się czegoś nowego? Czegokolwiek?
Obdarzona pucołowatą twarzą kobieta zamrugała niepewnie.
— Właściwie... Nie.
— Nieważne — wtrąciła Marrilin. — Za kilka dni, kiedy się już odbędzie inwestytura ich bezcennej Panarch, będziemy mogły zacząć poszukiwania i znajdziemy to, nawet gdyby trzeba było zbadać każdy świecznik. Stoimy na granicy, Liandrin. Weźmiemy Randa al’Thora na smycz i wytresujemy go, żeby siadał i tarzał się na rozkaz.
— O tak — powiedziała Eldrith, uśmiechając się błogo. — Na smycz.
Liandrin doprawdy miała nadzieję, że wreszcie tak się stanie. Była zmęczona czekaniem, zmęczona ukrywaniem się. Niech wreszcie świat ją pozna. Niech ludzie ugną kolana, tak jak jej to obiecano, gdy wyparła się starych przysiąg, by złożyć nowe.
Egeanin wiedziała, że nie jest sama, już w chwili, gdy kuchennymi drzwiami weszła do swego małego domku, beztrosko rzuciła jednak maskę i jutowy worek na stół, po czym podeszła do wiadra z wodą, stojącego obok murowanego kominka. Pochyliła się, by wziąć do ręki miedziany czerpak i w tym samym momencie jej prawa dłoń powędrowała do otworu powstałego po dwóch usuniętych cegłach, ukrytego za wiadrem; odwróciła się już wyprostowana z niewielką kuszą w ręku. Długości zaledwie stopy, miała niewielką siłę i zasięg, ale Egeanin trzymała ją zawsze naciągniętą, ciemna plama zaś na ostrym stalowym grocie zabijała w jedno uderzenie serca.
Jeśli mężczyzna, oparty niedbale o kąt izby, zauważył kuszę, to niczym nie dał po sobie tego poznać. Jasnowłosy i niebieskooki, w średnim wieku, przystojny, aczkolwiek zbyt szczupły jak na jej gust. Wyraźnie obserwował ją z okna zabezpieczonego żelazną kratą, jak szła przez wąskie podwórze.
— Sądzisz, że ci zagrażam? — spytał po chwili.
Rozpoznała znajomy akcent z rodzinnych stron, ale nie opuściła kuszy.
— Kim jesteś?
Zamiast odpowiedzi ostrożnie zagłębił dwa palce w sakwie przy pasie — najwyraźniej jednak zauważył — i wyciągnął jakiś mały; płaski przedmiot. Gestem ręki kazała mu go położyć na stole i znowu się cofnąć.
Dopiero gdy z powrotem stanął w kącie, podeszła bliżej na taką odległość, by móc wziąć do ręki to, co położył na blacie. Ani na moment nie spuszczając zeń wzroku i nie przestając mierzyć doń z kuszy, podniosła przedmiot, by mu się dobrze przyjrzeć. Mała płytka z kości słoniowej, obrzeżona złotem, z wygrawerowanym krukiem i wieżą. Oczy kruka były z czarnych szafirów. Kruk, symbol rodziny cesarskiej; Wieża Kruków, symbol Cesarskiej Sprawiedliwości.
— Normalnie to by wystarczyło — powiedziała mu — ale jesteśmy daleko od Seanchan, w kraju, gdzie dziwne rzeczy zdarzają się niemalże na porządku dziennym. Jaki inny dowód możesz okazać?
Uśmiechając się w milczącym rozbawieniu, zdjął kaftan, rozwiązał tasiemki przy koszuli i ściągnął ją. Na obu ramionach widniały tatuaże przedstawiające kruka i wieżę.
Większość Słuchaczy Prawdy miała takie tatuaże, ale nawet ktoś, kto ośmieliłby się ukraść płytkę, nie dałby się nimi napiętnować. Kruki na ramionach oznaczały, że jest się własnością rodziny cesarskiej. Była taka opowieść, sprzed około trzystu lat, o. pewnym głupim młodym lordzie i jego lady, którzy po pijanemu dali się tak wytatuować. Gdy dowiedziała się o tym Cesarzowa, zażądała, by ich sprowadzono na Dwór Dziewięciu Księżyców, po czym rozkazała im szorować podłogi. Ten jegomość mógł być jednym z ich potomków. Piętno kruka otrzymywało się na zawsze.
— Przyjmij przeprosiny, Słuchaczu — powiedziała, odstawiając kuszę. — Jaki jest powód twej wizyty?
Nie spytała o imię; każde, jakie by podał, mogło, ale nie musiało być prawdziwe.
Pozostawił ją tak z płytką w ręku, a sam ubrał się nieśpiesznie. Subtelne upomnienie. Ona była kapitanem, a on stanowił czyjąś własność, ale był również Słuchaczem i prawo upoważniało go do przesłuchania jej. Zgodnie z nim mógł ją posłać, by kupiła sznur, którym ją zwiąże na czas przesłuchania, i spodziewałby się, że ona wróci z tym sznurem. Ucieczka przed Słuchaczem stanowiła przestępstwo. Odmowa współpracy z nim również stanowiła przestępstwo. Nigdy w życiu nie zastanawiała się nad popełnieniem aktu przestępstwa, podobnie jak nie przyszła jej do głowy zdrada Kryształowego Tronu. Ale gdyby zadawał niewłaściwe pytania, żądając niewłaściwych odpowiedzi... Kusza wciąż znajdowała się w zasięgu ręki, a Cantorin było daleko. Szalone myśli. Niebezpieczne myśli.
— Służę Czcigodnej Suroth i Corenne, w imieniu Cesarzowej — odparł. — Sprawdzam postępy, jakie poczynili agenci, których Czcigodna ulokowała na tych ziemiach.
Sprawdzam? Co takiego domaga się sprawdzenia, i to przez Słuchacza?
— Nie otrzymałam takich informacji z łodzi kurierskich. Uśmiechnął się szerzej, sprawiając, że się zaczerwieniła. To oczywiste, że załogi łodzi nie będą nic mówić o Słuchaczu. Odpowiedział jednak, nie przestając sznurować koszuli.
— Nie mogę narażać łodzi kurierskich na ryzyko swymi podróżami. Przypłynąłem na jednym ze statków należących do miejscowego przemytnika, człowieka nazwiskiem Bayle Domon. Jego flota zatrzymuje się we wszystkich portach Tarabonu, Arad Doman oraz tych, które są położone między nimi.
— Słyszałam o nim — odparła spokojnie. — Wszystko idzie jak trzeba?
— Na razie tak. Cieszę się, że chociaż ty jedna pojęłaś właściwie swoje instrukcje. Z pozostałych zrozumieli je wyłącznie Słuchacze. To pożałowania godne, że jest tak niewielu Słuchaczy z Hailene. — Narzuciwszy kaftan na ramiona, zabrał płytkę z jej rąk. — Powrotowi zbiegłych sul’dam towarzyszyła niejakie zażenowanie. Takie dezercje nie mogą stać się powszechnie znane. Będzie znacznie lepiej, jeśli one zwyczajnie znikną.
Tylko dzięki temu, że na myślenie miała niewiele czasu, jakoś udało jej się zachować kamienną twarz. Mówiono jej, że sul’dam zostały porzucone na pastwę losu podczas pogromu w Falme. Być może niektóre istotnie zdezerterowały. Jej instrukcje, których źródłem była osobiście Czcigodna Suroth, nakazywały odsyłanie z powrotem wszystkich sul’dam, jakie udało się odnaleźć, czy chciały, czy nie chciały wracać, a w razie, gdy to okaże się niemożliwe, likwidować. Wydawało się wówczas, że to ostatnie rozwiązanie należy stosować jedynie w ostateczności. Do teraz.
— Żałuję, że na tych ziemiach nie znają kaf — powiedział, siadając przy stole. — Nawet w Cantorin jedynie Krew ma jeszcze zapasy kaf. Tak przynajmniej było przed moim wyjazdem stamtąd. Może do tego czasu dotarły tam już statki dostawcze z Seanchan. Zrób mi herbaty.
Omal nie zrzuciła go z krzesła. Ten człowiek był własnością. I Słuchaczem. Zaparzyła herbatę. I podała mu ją, stając jednocześnie obok jego krzesła z imbrykiem w dłoniach, by w każdej chwili napełnić filiżankę. Dziwiła się, że nie kazał jej włożyć welonu i zatańczyć na stole.
Na koniec, gdy przyniosła pióro, atrament i papier, wolno jej było wreszcie usiąść, ale tylko dlatego, by mogła naszkicować mapy Tanchico i jego fortyfikacji oraz wszystkich miast i miasteczek, o których wiedziała cokolwiek. Sporządziła listę najrozmaitszych, aktywnych obecnie ugrupowań, według tego, co wiedziała o ich sile i sojuszach.
Kiedy skończyła, wepchnął to wszystko do kieszeni, kazał wysłać zawartość jutowego worka następną łodzią kurierską i wyszedł, z pełnym rozbawienia uśmiechem oznajmiając, że być może za kilka tygodni sprawdzi, jakie poczyniła postępy.
Po jego wyjściu jeszcze długo tam siedziała. Wszystkie naszkicowane przez nią mapy, wszystkie sporządzone przez nią listy powielały materiały, które dawno temu posłała za pośrednictwem łodzi kurierskich. Zmuszanie jej do robienia tego ponownie na jego oczach mogło stanowić karę za to, że zmusiła go do pokazania tatuaży. Straż Skazańców pyszniła się swymi krukami; Słuchacze Prawdy rzadko. Mogło o to chodzić. Na szczęście nie zszedł przed jej przyjściem do piwnicy. A może zszedł? Czekał na nią po to tylko, żeby porozmawiać?
Mocny, żelazny zamek na drzwiach wiodących do korytarza za kuchnią wisiał pozornie nietknięty, ale mówiono, że Słuchacze potrafią otwierać zamki bez pomocy kluczy. Wyjęła klucz z mieszka przy pasie, otworzyła zamek i wąskimi schodkami zeszła na dół.
Piwnicę z klepiskiem zamiast posadzki oświetlała samotna lampa postawiona na półce. Tylko cztery ceglane ściany, oczyszczone z wszystkiego, co mogłoby pomóc w ucieczce. W powietrzu unosił się słaby zapach cebrzyka na nieczystości. Naprzeciwko lampy, na kilku szorstkich, wełnianych kocach, siedziała kobieta odziana w brudną suknię, przygnębiona i apatyczna. Na odgłos kroków Egeanin podniosła głowę, ciemne oczy przepełniały strach i nieme błaganie. Pierwsza sul’dam, którą Egeanin znalazła. Pierwsza i jedyna. Po znalezieniu Bethamin, Egeanin przestała szukać. Bethamin przebywała od tego czasu w tej piwnicy, a tymczasem łodzie kurierskie przypływały i odpływały.
— Czy ktoś tu był? — spytała Egeanin.
— Nie. Słyszałam kroki na górze, ale... Nie. — Bethamin wyciągnęła ręce. — Błagam, Egeanin. To wszystko to jakaś pomyłka. Znasz mnie od dziesięciu lat. Zdejmij to ze mnie.
Jej szyję otaczała srebrna obręcz, przymocowana grubą srebrną smyczą do bransolety z tego samego metalu, zawieszonej na kołku kilka stóp nad jej głową. Obręcz została jej założona niemalże przypadkiem, żeby ją zwyczajnie unieruchomić na kilka chwil. Po tym, gdy próbowała się wyrwać na wolność, ogłuszając Egeanin.
— Zdejmę, jak mi to przyniesiesz — odparła gniewnie Egeanin. Była zła na wiele rzeczy, nie na Bethamin. — Przynieś mi tu tę a’dam, to ci ją zdejmę.
Bethamin zadrżała, opuściła ręce.
— To pomyłka — wyszeptała. — Straszliwa pomyłka.
Nie wykonała jednak żadnego ruchu w stronę bransolety. Efekt jej pierwszej próby ucieczki był taki, że wiła się na posadzce targana nudnościami, podczas gdy Egeanin patrzyła na wszystko oszołomiona:
Sul’dam za pomocą a’dam kontrolowały damane, kobiety, które potrafiły przenosić. Tak więc to damane przenosiły, nie sul’dam. I działanie a’dam sprawdzało się wyłącznie w przypadku kobiet, które potrafiły przenosić Moc. A’dam nie miała kontroli nad innymi kobietami ani nad mężczyznami — młodych mężczyzn, obdarzonych taką umiejętnością, uśmiercano oczywiście natychmiast. Kobieta, która posiadała taką zdolność i której założono obręcz, nie mogła ujść więcej niż kilka kroków bez bransolety na przegubie sul’dam.
Egeanin poczuła, że jest bardzo zmęczona, kiedy szła na górę po schodach i zamykała drzwi na klucz. Sama miała ochotę na herbatę, ale ta odrobina, której nie dopił Słuchacz, wystygła już, a jej nie chciało się parzyć świeżej. Usiadła zamiast tego i wyjęła a’dam z jutowego worka. Dla niej to było jedynie misternie połączone srebro; nie mogła go użyć i nie mogło jej wyrządzić krzywdy, chyba żeby ktoś ją tym uderzył.
Sama myśl o połączeniu się z a’dam, przy jednoczesnym zanegowaniu jej zdolności do przejęcia nad nią kontroli, wystarczyła, by Egeanin poczuła dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Kobiety, które potrafiły przenosić, były niebezpiecznymi zwierzętami, a nie ludźmi. To one spowodowały, że Świat Pękł. Należy je kontrolować, bo inaczej zmieniłyby każdego w swoją własność. Tego ją właśnie uczono, tego uczono w Seanchan od tysiąca lat. Dziwne, że tutaj coś takiego raczej się nie wydarzyło. Nie. To niebezpieczny, głupi tok rozumowania.
Schowawszy a’dam do worka, posprzątała po herbacie, by uspokoić myśli. Żywiła zamiłowanie do porządku i przywrócenie go w kuchni sprawiło jej drobną satysfakcję. Zanim do niej dotarło, c~ robi, zabrała się za parzenie herbaty dla siebie. Nie miała ochoty myśleć o Bethamin i to też było niebezpiecznie głupie. Siadając znowu przy stole, rozmieszała miód w filiżance z herbatą, najczarniejszą, jaką udało jej się sporządzić. Wystarczy, choć to nie kaf.
Mimo zaprzeczeń, mimo zaklinania Bethamin potrafiła przenosić. A inne sul’dam? Czy właśnie dlatego Czcigodna Saroth rozkazała uśmiercić te, które pozostawiono w Falme? Nie do pomyślenia. Niemożliwe. Drogą corocznych sprawdzianów, przeprowadzanych na terenie całego Seanchan, wykrywano każdą dziewczynkę, która posiadała iskrę zdolności do przenoszenia: wymazywano je potem wszystkie ze spisów obywateli, z zapisków rodzinnych i zabierano, by uczynić z nich damane w obręczach. Te same próby wykrywały dziewczynki, które mogły się nauczyć noszenia bransolety sul’dam. Żadna kobieta nie potrafiła uciec przed corocznym badaniem, dopóki nie była dostatecznie dorosła, by samo wyszło na jaw, że potrafi przenosić. Jakim cudem choćby tylko jedna dziewczynka mogła być uznana za sul’dam, skoro była damane? A jednak Bethamin tkwiła w tej piwnicy unieruchomiona przez a’dam niczym na kotwicy.
Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości. Wynikające z tego wszystkiego wnioski były potencjalnie śmiertelnie groźne. To dotyczyło Krwi i Słuchaczy. Może nawet Kryształowego Tronu. Czyżby Czcigodna Suroth ośmieliła się ukryć przed Cesarzową taką wiedzę? Zwykły kapitan statku mógł umrzeć w przeraźliwym krzyku za niestosowny grymas w takim towarzystwie albo stać się własnością za sprawą czyjegoś kaprysu. Musiała dowiedzieć się czegoś więcej, jeśli miała nadzieję uniknąć Śmierci Dziesięciu Tysięcy Lat. Przede wszystkim to oznaczało wyrzucanie jeszcze większych pieniędzy na Gelba i innych obrotnych próżniaków jego pokroju, szukanie następnych sul’dam i sprawdzanie, czy a’dam je unieruchomi. A potem... Potem pożegluje pośród nieoznaczonych raf bez pilota na dziobie.
Musnęła dłonią kuszę, która wciąż leżała tam, gdzie ją zostawiła, z nasadzonym śmiercionośnym bełtem, i zrozumiała, że jeszcze jedno jest pewne. Nie pozwoli, by Słuchacze ją zabili. I to tylko po to, by dopomóc Czcigodnej Suroth w dochowaniu tajemnicy. Być może w ogóle bez powodu. Ta myśl tak blisko ocierała się o zdradę, że aż wywoływała ciarki, ale nie dawała się przegnać.