Jedynie trzy świece oraz dwie lampy oświetlały wspólną salę gospody „Winna Jagoda”, ponieważ i świec, i oliwy do lamp zaczynało już brakować. Włócznie oraz pozostała broń zniknęły ze ścian; baryłka, w której przechowywano stare miecze, była pusta. Lampy stały na dwóch stołach zestawionych razem przed wysokim kamiennym kominkiem, gdzie Marin al’Vere, Daise Congar oraz pozostałe członkinie Koła Kobiet przeglądały listy skąpych zapasów żywności, jakie zostały jeszcze w Polu Emonda. Perrin starał się nie słyszeć, co mówią.
Przy sąsiednim stole Faile ostrzyła jeden ze swoich noży, osełka cicho, równomiernie poświstywała. Przed nią leżał łuk, a najeżony strzałami kołczan wisiał u pasa. Okazała się zupełnie niezłą łuczniczką, Perrin jednak miał nadzieję, iż nigdy nie odkryje, że dano jej łuk przeznaczony dla chłopców; choć zapewne gorąco protestowałaby, gdyby się o tym dowiedziała, ale nie miała dość siły, by naciągnąć łuk, jakiego w Dwu Rzekach używali mężczyźni.
Poprawił swój topór tak, by nie wbijał mu się w bok, i spróbował się skupić na dyskusji, jaką od dłuższego czasu wiódł już z siedzącymi obok mężczyznami. I tak nie wszyscy kierowali swoją uwagę tam, gdzie powinni.
— One mają lampy — wymamrotał Cenn — a my musimy zadowalać się łojówkami.
Pokrzywiony starzec spojrzał z odrazą na parę świec, osadzonych w brązowych świecznikach.
— Daj spokój, Cenn — powiedział zmęczonym głosem Tam, wyciągając zza pasa fajkę i kapciuch na tytoń. — Choć raz daj spokój.
— Gdybyśmy musieli czytać lub pisać — dodał Abell, tonem głosu znamionującym znacznie większe zniecierpliwienie, niż wynikałoby to z treści jego słów — wówczas my mielibyśmy lampy. — Jego skronie owijał bandaż.
Chcąc przypomnieć strzecharzowi, że to nie on jest burmistrzem, Bran poprawił zwisający na jego szerokiej piersi srebrny medalion, przedstawiający szalki wagi.
— Staraj się myśleć o tym, o czym powinieneś, Cenn. Nic nie przyjdzie nam z tego, że będziesz marnował czas Perrina.
— Myślę po prostu, że powinniśmy mieć lampy — biadolił Cenn. — Perrin powiedziałby mi, gdybym marnował jego czas.
Perrin westchnął; było już późno, powieki zaczynały mu się kleić. Żałował, że nie przyszła kolej na kogoś innego, by reprezentować Radę Wioski, żeby to był Haral Luhhan albo Jon Thane czy Samel Crawe, w ogóle każdy, tylko nie Cenn ze swoimi złośliwościami. A na dodatek pragnął czasami, by któryś z tych mężczyzn spojrzał mu w oczy i powiedział: „To są sprawy dla burmistrza i Rady Wioski, młody człowieku. Ty możesz wracać do kuźni. Powiemy ci, co należy zrobić”. Zamiast tego jednak martwili się, że marnują jego czas, odnosili się do niego z szacunkiem. Czas. Jak wiele napaści zdarzyło się w ciągu tych siedmiu dni, które minęły od pierwszego ataku? Nie potrafił ich już zliczyć.
Bandaż na głowie Abella złościł Perrina. Aes Sedai uzdrawiały ostatnio jedynie najciężej rannych; jeżeli człowiek mógł w miarę normalnie funkcjonować ze swoją kontuzją, odprawiały go z niczym. Ciężko rannych nie było dotąd szczególnie wielu, ale, jak gniewnie oznajmiła Verin, nawet Aes Sedai mają tylko określony zapas sił — najwyraźniej ich sztuczka z katapultowaniem kamieni kosztowała je równie dużo co uzdrawianie. Przynajmniej raz nie trzeba mu było przypominać o granicach możliwości Aes Sedai. Niewielu ciężko rannych. Dotąd.
— Jak jest ze strzałami? — zapytał. To właśnie o tym powinien myśleć.
— Dosyć dobrze — odrzekł Tam, odpalając fajkę od jednej ze świec. — Wciąż udaje nam się odzyskiwać większość z tego, co wystrzelimy, przynajmniej za dnia. W ciągu nocy zabierają swoich poległych jako żywność do kotłów, jak mniemam, i te groty tracimy.
Pozostali mężczyźni również wyciągnęli swe fajki z kapciuchów i kieszeni kaftanów. Cenn mamrotał coś o tym, że zapomniał kapciucha. Gderając, Bran podsunął mu swój; jego łysina lśniła w świetle świec.
Perrin potarł dłonią czoło. O cóż to zamierzał w następnej kolejności zapytać? Pale. Ostatnimi czasy, podczas większości ataków walki toczyły się przy palisadzie, szczególnie w nocy. Ile razy trolloki omal nie wdarły się do środka? Trzy? Cztery?
— Czy każdy ma już włócznię albo coś w rodzaju piki. Czego trzeba, aby zrobić ich więcej?
Zapanowało milczenie, a on opuścił dłoń. Pozostali patrzyli na niego.
— Pytałeś już o to wczoraj — łagodnie powiedział Abell. — A Haral mówił ci, że nie została ani jedna kosa czy widły w wiosce, które jeszcze nie zostały przerobione na broń. Po prawdzie to mamy ich więcej niźli rąk do walki.
— Tak. Oczywiście. Przez chwilę byłem roztargniony.
Jego czułe uszy pochwyciły urywek rozmowy Koła Kobiet.
— ...nie wolno dopuścić, by mężczyźni się dowiedzieli — mówiła cicho Marin, jakby powtarzając przestrogę, o której już wspominała wcześniej.
— Oczywiście, że nie — parsknęła Daise, ale tak samo cicho jak tamta. — Jeżeli ci głupcy dowiedzą się, że kobiety dostają tylko połowę racji, będą nalegali, byśmy jadły tyle samo, a my nie możemy...
Perrin przymknął oczy, starając się nie słuchać. Oczywiście. Mężczyźni walczyli. Mężczyźni musieli zachowywać siły. Proste. Przynajmniej żadna z kobiet nie musiała jeszcze walczyć. Pominąwszy dwie kobiety Aiel, oczywiście, oraz Faile, ale ona była na tyle sprytna, by trzymać się z dala, gdy dochodziło do kłucia włóczniami przy palisadzie ogrodzenia. Dlatego właśnie znalazł dla niej łuk. Miała serce pantery i więcej odwagi niźli dwóch mężczyzn.
— Myślę, że już czas, byś położył się do łóżka, Perrin — zaproponował Bran. — Nie wytrzymasz tak, sypiając po godzinie to tu, to tam.
Drapiąc się żywo po brodzie, Perrin próbował się zachowywać raźniej.
— Wyśpię się później. — Kiedy to się skończy. — Czy wszyscy mężczyźni mają dosyć snu? Widziałem, jak niektórzy siedzą, podczas gdy powinni...
Drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem i z mroku do środka wszedł kościsty Dannil Lewin, z łukiem w dłoni, cały odziany w skórę. Przy biodrze przypasany miał jeden z mieczy, które poprzednio znajdowały się w baryłce; kiedy starczało czasu, Tam dawał lekcje szermierki, czasami zastępował go któryś ze Strażników.
Zanim Dannil zdążył choćby otworzyć usta, Daise warknęła:
— Gdzie ty się wychowałeś, w stodole, Dannilu Lewin?
— Z pewnością mógłbyś traktować moje drzwi odrobinę delikatniej. — Marin obrzuciła znaczącym spojrzeniem najpierw chudego chłopca, a potem Daise, przypominając, że to jednak jest jej dom.
Dannil skłonił głowę, odkaszlnął.
— Przepraszam, pani al’Vere — wyjąkał pośpiesznie. — Przepraszam, Wiedząca. Przepraszam, że tak wpadłem do środka, ale mam wiadomość dla Perrina.
Pośpiesznie ruszył w kierunku stołu, przy którym siedzieli mężczyźni, jakby się obawiał, że kobiety mogą go znowu zatrzymać.
— Białe Płaszcze przyprowadziły tutaj człowieka, który chce z tobą mówić, Perrin. Nie chce rozmawiać z nikim więcej. Zostawili go na skraju wioski. Nie sądzę, aby udało mu się dojść do gospody.
Perrin podniósł się od stołu.
— Idę. — Przynajmniej nie był to kolejny atak. Te nocne bywały najgorsze.
Faile schwyciła swój łuk i przyłączyła się do niego, zanim zdążył dotrzeć do drzwi. A z półmroku z wahaniem wyłonił się Aram. Czasami Perrin zapominał o jego istnieniu, tak cicho się zachowywał. Wyglądał dziwnie, z mieczem przypasanym na grzbiecie, odziany w lepiący się od brudu, żółty kaftan Druciarza; jego oczy lśniły gorączką, wydawał się w ogóle nie mrugać, a twarz pozbawiona była wyrazu. Ani Raen, ani Ila nie odezwali się słowem do swego wnuka, od czasu jak wziął do ręki miecz. Do Perrina zresztą również nie.
— Jeżeli chcesz iść, to chodź — powiedział burkliwie, a Aram zaraz stanął za nim. Ten chłopak chodził za nim jak pies, kiedy tylko nie zadręczał Tama, lhvona lub Tomasa, aby uczyli go posługiwać się mieczem. Było to tak, jakby w Perrinie widział cały swój lud i rodzinę. Perrin, gdyby mógł, postarałby mu się ich zastąpić, ale spoczywała na nim odpowiedzialność za los wszystkich.
Księżycowa poświata spływała na kryte strzechą dachy. W kilku jedynie domach światło paliło się w więcej niż jednym oknie. Cisza otulała całą wioskę. Jakichś trzydziestu Towarzyszy stało na straży wokół gospody ze swymi łukami, miecze nosili tylko ci, którym udało się je zdobyć; wszyscy zaakceptowali to miano, a Perrin ku własnemu niesmakowi przyłapywał się na tym, że również go używa. Przyczyna, dla której strzegli gospody lub każdego innego miejsca, w którym przebywał Perrin, znajdowała się na Łące, gdzie nikt już nie wypasał ani owiec, ani krów — obozowe ogniska skupione nad brzegiem Winnej Jagody obok miejsca, w którym ten głupi sztandar z łbem wilka zwisał teraz bezwładnie z masztu, kałuże jasności w mroku, otoczone płaszczami, blado połyskującymi w świetle księżyca. Nikt nie chciał Białych Płaszczy w swoim domu, większość siedzib i tak już była przeludniona, zresztą Bornhald w żadnym razie nie miał ochoty, aby jego żołnierze się rozdzielali. Zdawał się oczekiwać, iż w każdej chwili cała wioska może się zwrócić przeciwko niemu i jego ludziom — jeśli stali po stronie Perrina, musieli być Sprzymierzeńcami Ciemności. Nawet wzrok Perrina nie potrafił wyłowić z mroku twarzy skupionych przy ogniskach, miał jednak wrażenie, że czuje na sobie spojrzenie Bornhalda, cierpliwe, przepełnione nienawiścią.
Dannil przydzielił Perrinowi dziesięciu Towarzyszy jako eskortę, samych młodych ludzi, którzy kiedyś śmiali się i psocili wraz z nim; teraz z łukami w pogotowiu zdecydowani byli zadbać o jego bezpieczeństwo. Aram nie przyłączył się do nich, kiedy mały oddział pod komendą Dannila ruszył mroczną, błotnistą uliczką — on był tutaj dla Perrina i dla nikogo więcej. Faile również nie odstępowała jego boku, jej ciemne oczy lśniły w świetle księżyca, wpatrując się uważnie w otoczenie, jakby to stanowiło jego jedyną ochronę.
W miejscu, gdzie Stara Droga wchodziła do Pola Emonda, barykadujące przejście wozy odsunięto na bok, aby przepuścić patrol Białych Płaszczy, dwudziestu żołnierzy odzianych w śnieżnobiałe płaszcze z lancami w dłoniach, w błyszczących zbrojach, na koniach przebierających niecierpliwie nogami. W nocy łatwo rzucali się w oczy, a większość trolloków wzrok miała nie gorszy niż Perrin, lecz Białe Płaszcze upierały się przy wysyłaniu patroli. Czasami ich zwiadowcy przynosili wartościowe ostrzeżenia, a nadto nękali wroga, co zapewne wytrącało nieco trolloki z równowagi. Nie byłoby w tym nic złego, on jednak zastanawiał się, cóż takiego właściwie robili wcześniej?
Grupka mieszkańców wioski i okolicznych rolników, odzianych w większości we fragmenty starych zbroi i pordzewiałe hełmy, stała skupiona wokół mężczyzny leżącego na drodze. Mężczyzna ubrany był w prosty wiejski ubiór. Rozstąpili się, by przepuścić Faile i jego. Podszedł bliżej i ukląkł na ziemi obok leżącego.
Poczuł silną woń krwi, na twarzy tamtego w księżycowej poświacie lśnił pot. Z klatki piersiowej sterczała gruba na kciuk strzała trolloka niczym nieduża włócznia.
— Perrin... Złotooki — wychrypiał ranny, z trudem łapiąc oddech. — Muszę... dostać się... do Perrina... Złotookiego.
— Czy ktoś już posłał po Aes Sedai? — chciał wiedzieć Perrin, jednocześnie uniósł głowę tamtego tak delikatnie, jak tylko potrafił. Nie wsłuchał się nawet w odpowiedź na swoje pytanie, nie sądził, aby ten człowiek miał żyć wystarczająco długo, by doczekać pomocy. — Ja jestem Perrin.
— Złotooki? Nie... widzę... zbyt dobrze. — Spojrzenie zdziczałych, szeroko rozwartych oczu spoczywało dokładnie na twarzy Perrina; gdyby w ogóle coś widział, musiałby dostrzec jego oczy lśniące złotem w mroku.
— Ja jestem Perrin Złotooki — przyznał niechętnie.
Tamten schwycił kurczowo jego kołnierz i z zaskakującą siłą przyciągnął twarz bliżej swojej.
— Przy... bywamy. Wysłano mnie... żebym... powiedział. Przy...
Głowa opadła mu do tyłu, oczy wypełniła pustka.
— Niech Światłość będzie z jego duszą — wymruczała Faile, przewieszając łuk przez plecy.
Dopiero po chwili Perrin uwolnił zaciśnięte palce tamtego.
— Czy ktoś go zna? — Ludzie z Dwu Rzek wymienili między sobą spojrzenia i pokręcili głowami. Perrin spojrzał do góry na konnych. — Czy powiedział coś jeszcze, kiedy wieźliście go tutaj? Gdzie go znaleźliście?
Jaret Byar spojrzał na niego z góry, wycieńczona twarz, puste oczy — uosobienie śmierci. Pozostałe Białe Płaszcze zazwyczaj uciekały spojrzeniami przed wzrokiem Perrina, ale Byar zawsze patrzył prosto w jego żółte oczy, zwłaszcza w nocy, gdy się iskrzyły. Teraz mruknął tylko coś pod nosem, Perrin dosłyszał słowa: „Pomiot Cienia!” i zaraz potem pognał konia naprzód. Patrol pogalopował do wioski, z równą niecierpliwością pragnąc się znaleźć jak najdalej zarówno od Perrina, jak i od trolloków. Aram patrzył za nimi, twarz miał zupełnie pustą, jednak palce prawej dłoni szukały ponad ramieniem rękojeści miecza.
— Powiedzieli, że znaleźli go jakieś trzy, cztery mile na południe stąd. — Dannil zawahał się, a potem dodał: — Mówili też, że trolloki rozproszyły się w małych grupkach, Perrin. Być może postanowiły wreszcie zrezygnować.
Perrin pozwolił, by ciało obcego spoczęło na ziemi.
„Przybywamy”.
— Obserwuj wszystko uważnie. Być może jakaś rodzina, która próbowała do końca trwać na swej farmie, wreszcie postanowiła przybyć do Pola Emonda. — Sam nie wierzył, by ktoś potrafił tak długo przetrwać w okolicy, ale ostatecznie i tak mogło się zdarzyć. — Nie postrzelcie kogoś przez pomyłkę.
Chwiejnie podniósł się, a Faile podtrzymała go ramieniem.
— Czas już, żebyś położył się do łóżka, Perrin. Musisz się trochę przespać.
Tylko spojrzał na nią. Powinien był ją zmusić do pozostania w Łzie. W jakiś sposób powinien był ją do tego skłonić. Gdyby tylko dobrze się nad tym zastanowił, na pewno by się mu udało.
Jeden z posłańców, chłopiec z lokami na głowie, sięgający mu jedynie do piersi, prześlizgnął się przez zgromadzonych ludzi z Dwu Rzek i pociągnął Perrina za rękaw. Perrin nie znał go, w wiosce przebywało obecnie wiele rodzin z okolicy.
— Coś się dzieje w Zachodnim Lesie, lordzie Perrinie. Wysłali mnie, abym cię o tym zawiadomił.
— Nie tytułuj mnie w ten sposób — odrzekł ostro Perrin. Jeżeli nie powstrzyma dzieci, Towarzysze zapewne również zaczną się tak do niego zwracać. — Idź i powiedz im, że zaraz tam będę.
Chłopiec pobiegł.
— Powinieneś już być w łóżku — twardo upierała się Faile. — Tomas da sobie radę z każdym atakiem.
— To nie jest atak, w przeciwnym razie chłopiec by o tym powiedział, a ktoś zadąłby w róg Cenna.
Uwiesiła się na jego ramieniu, próbując zaciągnąć go w stronę gospody, a tymczasem to on wlókł ją za sobą, idąc w przeciwną stronę. Po kilku minutach próżnych wysiłków poddała się; udawała teraz, że zwyczajnie trzyma go za ramię. Wciąż jednak mruczała do siebie pod nosem. Cały czas wydawało jej się, że jeśli będzie mówić dostatecznie cicho, to on niczego nie usłyszy. Zaczęła od: „głupca”, „wełnianogłowego” i „mięśni zamiast mózgu”, aby potem przejść do coraz mocniejszych określeń. To było zupełnie niezłe przedstawienie, ona mamrocząca coś do niego, Aram depczący mu po piętach i Dannil z dziesiątką Towarzyszy niczym gwardia honorowa. Gdyby nie był tak zmęczony, z pewnością czułby się jak skończony głupiec.
Warty stały rozstawione w małych grupkach wzdłuż ostrokołu, aby obserwować noc, każdej z nich towarzyszył chłopiec w roli łącznika. Na zachodnim krańcu wioski wszyscy wartownicy zgromadzili się przy wewnętrznej stronie szerokiej barykady, ściskając w dłoniach włócznie i łuki, spoglądali w stronę Zachodniego Lasu. Nawet w świetle księżyca drzewa musiały stanowić dla ich oczu jedno wielkie skupisko czerni.
Płaszcz Tomasa sprawiał takie wrażenie, jakby Strażnik częściowo roztapiał się w nocy. Były z nim Bain i Chiad; z jakiegoś powodu, odkąd Loial i Gaul odeszli, Panny spędzały niemalże każdą noc w tym krańcu Pola Emonda.
— Nie chciałem cię niepokoić — zwrócił się Strażnik do Perrina — ale zdaje się, że tam jest ktoś, myślałem więc, że może będziesz w stanie...
Perrin kiwnął głową. Wszyscy wiedzieli już o jego ostrym wzroku, dobrze zwłaszcza sprawdzającym się w ciemnościach. Mieszkańcy Dwu Rzek zdawali się traktować to jako coś szczególnego, coś, co naznaczało go niczym jakiegoś idiotycznego bohatera. Co myśleli Strażnicy albo Aes Sedai, nie miał pojęcia. Dzisiejszej nocy był nazbyt zmęczony, by o to dbać. Siedem dni, a ile ataków?
Skraj Zachodniego Lasu znajdował się w odległości pięciuset kroków. Nawet dla jego oczu drzewa zlewały się w plątaninę cieni. Coś się poruszyło. Coś dostatecznie dużego, by mógł to być trollok. Wielka postać niosąca... tobołek chyba. Tobołek podniósł rękę. Człowiek. Wielki cień niosący człowieka.
— Nie strzelać! -krzyknął. Miał ochotę się zaśmiać w głos, w rzeczy samej po chwili zrozumiał, że się śmieje. — Chodźcie! Chodź, Loial!
Ciemny kształt parł naprzód szybciej, niż potrafiłby biec człowiek, po chwili zmienił się w wyraźniejszą już znacznie sylwetkę ogira. Loial pędził w kierunku wioski, niosąc na plecach Gaula.
Ludzie z Dwu Rzek wydawali dopingujące okrzyki, jakby kibicowali wyścigom.
— Biegnij, ogirze! Biegnij! Biegnij!
Być może był to właśnie wyścig — w tej samej chwili bowiem z lasu wypadło kilku napastników.
W pobliżu ostrokołu Loial zwolnił i pochylił się; między palami a barykadą ledwie starczało miejsca dla jego potężnego tułowia. Kiedy już znalazł się wewnątrz, opuścił Aiela i sam bezwładnie osunął się na ziemię, opierając o żywopłot i ciężko dysząc. Zakończone pędzelkami uszy opadły z wyczerpania. Gaul kulał na jedną nogę, ale on również był w stanie siedzieć, Bain i Chiad zatroszczyły się zaraz o jego lewe udo, gdzie spodnie były rozdarte i sczerniałe od zaschniętej krwi. Zostały mu tylko dwie włócznie, a kołczan świecił pustką. Topór Loiala również zniknął:
— Ty głupi ogirze. — Perrin śmiał się czule. — Żeby tak odejść. Powinienem pozwolić Daise Congar wysmagać cię leszczynową witką. Ale przecież żyjesz. Przecież wróciłeś.
Głos mu się załamał. Żywy. I z powrotem w Polu Emonda.
— Udało nam się, Perrin — wydyszał Loial. — Cztery dni temu. Zamknęliśmy Bramę. Potrzeba by co najmniej Starszych albo Aes Sedai, aby otworzyć ją ponownie.
— Niósł mnie całą niemal drogę od gór — oznajmił Gaul. — Przez pierwsze trzy dni ścigał nas Jeździec Nocy z jakimiś pięćdziesięcioma trollokami, ale Loial potrafił im uciec.
Starał się odsunąć Panny, ale bez większych sukcesów.
— Leż spokojnie, Shaarad — warknęła Chiad — albo powiem, że dotknęłam cię, mimo iż byłeś uzbrojony i wówczas dopiero pozwolę sprostać wymaganiom honoru.
Faile roześmiała się z zadowoleniem. Perrin niczego nie zrozumiał, ale ta uwaga spowodowała, że niewzruszony Aiel zamilkł. I spokojnie pozwolił Pannom zająć się swoją nogą.
— Z tobą wszystko w porządku, Loial? — zapytał Perrin. — Nie jesteś ranny?
Ogir podniósł się z widocznym wysiłkiem, zachwiał na chwilę jak drzewo, które zaraz ma paść. Jego uszy wciąż przylegały płasko do czaszki.
— Nie, nie jestem ranny, Perrin. Tylko zmęczony. Nie przejmuj się mną. Długi czas spędziłem poza stedding. Okresowe wizyty to za mało. — Potrząsnął głową, jakby nagle tracąc wątek. Wielka dłoń objęła ramię Perrina. — Poczuję się lepiej, kiedy się trochę prześpię.
Zniżył głos, który teraz przypominał brzęczenie ogromnego trzmiela.
— Jest chyba bardzo źle, Perrin. Przez większą część czasu schodziliśmy z gór w ślad za ostatnimi bandami. Zamknęliśmy Bramę, ale sądzę, że w Dwu Rzekach musi wciąż znajdować się kilka tysięcy trolloków oraz co najmniej pięćdziesięciu Myrddraali.
— Nie aż tylu — głośno oznajmił Luc. Przygalopował na skraj wioski od strony Północnej Drogi. Osadził ostro swego karego ogiera, aż kopyta zazgrzytały na kamieniach. — Jesteś bez wątpienia znakomitym śpiewakiem drzew, ogirze, ale walka z trollokami to coś zupełnie innego. Ja szacuję, że nie zostało ich już więcej jak tysiąc. Na pewno to znaczna siła, ale nie na tyle, by nie zatrzymały jej te silne umocnienia oraz odwaga tych dzielnych ludzi. Kolejne trofeum dla ciebie, Perrinie Złotooki.
Śmiejąc się, rzucił Perrinowi wypchaną płócienną torbę. Jej dno lśniło ciemną wilgocią w promieniach księżyca.
Perrin pochwycił ją w locie i pomimo ciężaru odrzucił daleko za ostrokół. Cztery, pięć łbów trolloków, bez wątpienia, oraz może jeszcze głowa Myrddraala. Ten człowiek każdej nocy przynosił swoje trofea i wciąż zdawał się oczekiwać, że zostaną wystawione na widok publiczny, by wszyscy je podziwiali. Gromadka Coplinów i Congarów wyprawiła przyjęcie na jego cześć, kiedy pewnej nocy wrócił z parą głów Pomorów.
— Czy ja również niczego nie wiem na temat walki? — Koniecznie chciał wiedzieć Gaul, chwiejnie podnosząc się na nogi. — To ja powiedziałem, że jest ich kilka tysięcy.
Luc wyszczerzył białe zęby w uśmiechu.
— Ile dni spędziłeś na Ugorze, Aielu? Ja naprawdę dużo. — Być może było to bardziej warknięcie niźli uśmiech. — Dużo. Nie wierz, jeśli nie chcesz, Złotooki. Nie kończące się dni przyniosą to, co przyniosą, tak się zawsze dzieje.
Osadził swego ogiera na zadnich nogach, zawrócił go i pogalopował pomiędzy domami i drzewami, które niegdyś stanowiły kraniec Zachodniego Lasu. Mieszkańcy Dwu Rzek poruszyli się niespokojnie, patrząc w ślad za nim lub spoglądając w noc.
— On się myli — powiedział Loial. — Gaul i ja widzieliśmy je na własne oczy.
Twarz aż mu się kurczyła ze zmęczenia, kąciki szerokich ust wygięły się w dół, a długie brwi opadły na policzki. Nic dziwnego, jeśli przez trzy czy cztery dni niósł Gaula na plecach.
— Zrobiłeś wystarczająco wiele, Loial — powiedział Perrin — zrobiliście, razem z Gaulem. Wielka rzecz. Obawiam się jednak, że w twojej sypialni mieszka teraz jakieś pół tuzina Druciarzy, ale pani al’Vere przygotuje ci siennik. Czas, byś zażył odrobiny snu, którego tak potrzebujesz.
— Na ciebie również nadszedł ten czas, Perrinie Aybara. — Mknące po niebie chmury rzucały tańczące cienie wokół wydatnego nosa Faile i jej wystających kości policzkowych. Była taka piękna. Głos za to miała twardy jak stal. — Jeżeli natychmiast nie pójdziesz do łóżka, każę Loialowi cię tam zanieść. Ledwie stoisz na nogach.
Gaul miał kłopoty z poruszaniem się na zranionej nodze. Bain podtrzymywała go z jednej strony. Próbował powstrzymać Chiad przed wsparciem go z drugiej, ale ona wymamrotała groźnie coś, co brzmiało jak: „gai’shain”, a Bain zaśmiała się w tym momencie, i wówczas Aiel pozwolił im zrobić, co chciały, gniewnie coś do siebie burcząc. O cokolwiek chodziło Pannom, bez wątpienia skutecznie działało na Gaula.
Tomas klepnął Perrina w ramię.
— Idź, człowieku. Każdy potrzebuje snu.
On sam przez dobre trzy dni obchodził się bez niego.
Perrin kiwnął głową.
Pozwolił Faile zaprowadzić się do gospody „Winna Jagoda”, Loial i Aiel szli za nim, a Aram, Dannil oraz dziesięciu Towarzyszy otaczało ich kręgiem. Nie do końca pamiętał, jak to się stało, że nagle wszyscy gdzieś zniknęli, on zaś znalazł się sam z Faile w swoim pokoju na drugim piętrze gospody.
— Całe rodziny muszą mieszkać na powierzchni mniejszej od tej — wymruczał. Na kamiennym gzymsie niewielkiego kominka paliła się świeca. Pozostali musieli się obchodzić bez światła, ale Marin zapaliła mu świecę, kiedy tylko zapadł zmrok, by sam nie musiał się tym trudzić. — Mogę spać na zewnątrz z Dannilem, Bain i pozostałymi.
— Nie bądź idiotą — powiedziała Faile, sprawiając, iż zabrzmiało to jak najczulsze wyznanie. — Jeżeli i Alanna, i Verin mają własne izby, to fobie również się należy.
Zdał sobie sprawę, że właśnie zdjęła mu kaftan, a teraz rozwiązuje tasiemki koszuli.
— Nie jestem aż tak zmęczony, by nie móc się rozebrać. — Delikatnie ją odsunął.
— Zdejmuj wszystko — rozkazała. — Wszystko, słyszysz? W pełni ubrany nie wyśpisz się należycie, wbrew temu, co sobie najwyraźniej myślisz.
— Rozbiorę się — obiecał. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, ściągnął tylko buty, zdmuchnął świecę i legł na łóżku. Marin nie podobałoby się, gdyby w brudnych butach położył się na jej pościeli.
Tysiące, powiedzieli Gaul i Loial. Ile ich mogli we dwójkę zobaczyć, skoro przez cały czas po drodze w góry ukrywali się, a z powrotem uciekali w te pędy? W najgorszym razie tysiąc, twierdził Luc, ale Perrin nie potrafił zaufać temu człowiekowi, mimo wszystkich trofeów, jakie tamten przynosił. Rozproszyli się, wedle Białych Płaszczy. Jak blisko mogli je podejść, skoro ich zbroje i płaszcze lśniły w ciemnościach niczym lampy?
Istniał, być może, sposób, aby się przekonać na własne oczy. Od czasu swej ostatniej przygody unikał wilczych snów; lecz pragnienie, by dopaść Oprawcę, rosło w nim za każdym razem, kiedy myślał o powrocie do nich, a z drugiej strony, odpowiedzialny był wszak przecież za ludzi z Pola Emonda. Jednak teraz; może... Sen zmorzył go, gdy wciąż jeszcze się zastanawiał.
Stał na Łące skąpanej w promieniach popołudniowego słońca nisko już wiszącego na niebie, po którym dryfowały nieliczne obłoki. Wokół wysokiego słupa, na którym wiatr wydymał czerwony sztandar z łbem wilka, nie było widać żadnych krów ani owiec, choć w pewnej chwili niebieska mucha z bzykiem przeleciała obok jego twarzy. Nie było też ludzi pośród krytych strzechą domów. Małe stosy suchego drewna znaczyły miejsca, gdzie znajdowały się ogniska Białych Płaszczy; w wilczym śnie rzadko widywał ogień, jedynie to, co przygotowano do spalenia, albo zwęglone resztki. Żadnych kruków w górze.
Kiedy przyglądał się niebu, poszukując ptaków, jego część pociemniała i zamieniła się w okno pokazujące inne miejsce. Egwene stała wśród tłumu kobiet, w jej oczach błyszczał strach. Powoli kobiety zaczęły klękać wokół niej. Nynaeve była wśród nich, miał wrażenie, że dostrzegł także rudozłote włosy Elayne. Okno zamknęło się i zastąpiło je kolejne. Mat stał nagi i związany, szczerzył zęby w grymasie; z tyłu, w zagięciu łokci wepchniętą miał jakąś dziwną włócznię z czarnym drzewcem, na piersi wisiał srebrny medalion, wyobrażający głowę lisa. Mat rozpłynął się i pojawił się Rand. W każdym razie Perrinowi wydawało się, że to Rand. Miał na sobie łachmany i kiepski płaszcz, a bandaż zakrywał jego oczy. Trzecie okno zniknęło, niebo stało się na powrót jedynie niebem, pustym, wyjąwszy chmury.
Perrin zadrżał. Te wizje z wilczych snów zdawały się nie mieć żadnego związku z tym, o czym wiedział. Być może tutaj, gdzie rzeczy mogły się tak łatwo zmieniać, noska o losy przyjaciół przybierała kształt wizji. Nieważne jednak, czym były te obrazy, marnował tylko czas, zastanawiając się nad ich znaczeniem.
Nie był w najmniejszym stopniu zaskoczony, gdy przekonał się, iż ma na sobie długą skórzaną kamizelę kowala, ale kiedy sięgnął dłonią do pasa, palce trafiły na młot, nie zaś na topór, który nosił ostatnio bez przerwy na jawie. Zmarszczył czoło i wyobraził sobie długie ostrze w kształcie półksiężyca, z grubym kolcem. Tego właśnie teraz potrzebował. Młot zmieniał się powoli, jakby niechętnie, ale kiedy topór zawisł wreszcie w grubej pętli przy pasie, lśnił groźbą. Dlaczego tak mu się opierał? Wiedział przecież, czego chce. Pełny kołczan pojawił się przy drugim biodrze, w dłoniach zamigotał długi łuk, lewe przedramię oplótł ochraniacz.
Trzy kroki, podczas których krajobraz wokół zamazywał się, zawiodły go do najbliższego obozowiska trolloków, leżącego, jak przypuszczano, trzy mile od wioski. Ostatni krok postawił między tuzinem wysokich stosów drewna, spoczywających na popiele dawno wygasłych ognisk, pośrodku zdeptanego pola jęczmienia; bale drzewa przemieszane były z połamanymi krzesłami i nogami stołów, a nawet porąbanymi drzwiami. Wielkie kotły z czarnego żelaza stały gotowe do zawieszenia nad ogniem. Puste kotły, oczywiście, choć wiedział aż za dobrze, co do nich trafi, co zostanie nadziane na grube żelazne rożny zawieszone nad paroma ogniskami. Ile trolloków pożywi się przy tych ogniskach? Nie było żadnych namiotów, a rozrzucone dookoła koce, brudne i śmierdzące jeszcze kwaśnym potem stworów, nie dawały żadnego pojęcia; wiele trolloków sypiało niczym zwierzęta, bez przykrycia, wprost na gołej ziemi, czasami nawet wygrzebywały sobie jamy.
Krótszymi krokami, którymi przemierzał dużo mniejszą odległość niż poprzednio — a widok dookoła zachodził wówczas jedynie nieznaczną mgiełką — okrążył Pole Emonda, idąc od farmy do farmy, od pastwiska do pola jęczmienia czy rzędów tytoni, wśród z rzadka rozsianych kęp drzew, wzdłuż dróg wozów i ścieżek, i w miarę jak spiralnie oddalał się od wsi, znajdował coraz to więcej gromad zaczajonych trolloków. Zbyt wiele. Setki ognisk. To oznaczało kilka tysięcy trolloków. Pięć tysięcy albo dziesięć, albo nawet i dwa razy tyle... To już nie czyniło żadnej różnicy, gdy postanowią wszystkie razem zaatakować Pole Emonda.
Dalej na południe ślady trolloków zanikały. Przynajmniej ślady ich niedawnej bytności. Znalazł jedynie kilka stodół i farm, które pozostały nie zniszczone. Rozsiane pola wypalonych ściernisk oznaczały miejsca, gdzie kiedyś rósł jęczmień lub tytoń; na pozostałych zdeptano znaczną część, leżącą teraz pokotem. Nie było po temu żadnego powodu, wyjąwszy radość z niszczenia — ludzie dawno już stąd odeszli, kiedy to wszystko zrobiono. Przyjrzał się uważniej szerszej połaci popiołów i dostrzegł wśród nich zwęglone koła wozów oraz, tu i tam, jaskrawe plamy. Miejsce, w którym zniszczono karawanę Tuatha’nów, przepełniło go większym nawet bólem niźli spalone farmy. Droga Liścia powinna mieć choćby cień szansy. Gdzieś. Nie tutaj. Nie pozwalając sobie dłużej patrzeć, skoczył na południe, od razu pokonując milę lub nawet więcej.
Na koniec dotarł do Deven Ride; rzędy krytych strzechą domów otaczały łąkę pośrodku wioski i staw zasilany wodą ze źródła obudowanego kamieniami; woda tryskała ze szczelin mocno pogłębionych przez erozję. Stojąca na krańcu łąki gospoda „Gęś i Piszczałka” miała dach również kryty strzechą, choć była nieco większa od „Winnej Jagody”, mimo iż do Deven Ride z pewnością przybywało mniej gości niż do Pola Emonda. A już na pewno sama wioska nie była większa. Przy każdym domu stały wozy i fury przyprowadzone tu przez ludzi, którzy uciekli ze swymi rodzinami z okolicznych farm. Kolejne wozy zastawiały ulice oraz wypełniały każdą wolną przestrzeń pomiędzy domami do samego skraju wioski. Podjęte środki ostrożności nie wystarczyłyby do odparcia nawet jednej napaści podobnej do tych, z jakimi w Polu Emonda zmagano się od tygodnia.
Trzykrotnie okrążywszy wioskę, Perrin odkrył jedynie jakieś pół tuzina obozowisk trolloków. Wystarczająco dużo, by zatrzymać ludzi w środku. Zamknąć, dopóki nie zostanie załatwiona sprawa z Polem Emonda. Potem trolloki runą na Deven Ride, a Pomory będą mogły odpocząć. Być może znajdzie jakiś sposób, by przekazać wiadomość tym ludziom. Jeżeli uciekną na południe, to może uda im się znaleźć jakieś przejście przez Białą Rzekę. Nawet próba pokonania nieprzebytego Lasu Cieni poniżej rzeki zapewne była lepsza niż czekanie na pewną śmierć.
Złote słońce nie poruszyło się nawet na cal. Tutaj czas płynął inaczej.
Pobiegł na północ najszybciej, jak potrafił. Wzgórze Czat, usytuowane na okrągłym wzniesieniu, było zabarykadowane w taki sam sposób jak Deven Ride — wozami i furami, stojącymi między domami. Osadzony na wysokim słupie sztandar powiewał leniwie na wietrze przed frontem „Białego Niedźwiedzia”, na samym grzbiecie wzgórza. Czerwony orzeł na błękitnym polu. Czerwony Orzeł był godłem Manetheren. Przypuszczalnie Alanna lub Verin opowiadały starożytne historie, kiedy bawiły we Wzgórzu Czat.
Tutaj również znalazł jedynie kilka obozowisk trolloków, wystarczająco jednak dużo, by zastraszyć mieszkańców wioski. Stąd również nie było łatwiejszej drogi ucieczki niż przez Białą Rzekę i jej nie kończące się katarakty.
Potem pobiegł dalej na północ, do Taren Ferry, położonej na brzegu Tarendrelle, którą w dzieciństwie przyzwyczaił się nazywać Rzeką Taren. Wysokie, wąskie domy zbudowano na solidnych kamiennych fundamentach dla zabezpieczenia przed corocznymi wylewami Taren podczas topnienia śniegów w Górach Mgły. Na połowie niemalże tych fundamentów piętrzyły się teraz jedynie stosy popiołu i zwęglone belki, oświetlone niezmiennym światłem popołudniowego słońca. Tutaj nie było żadnych wozów, żadnego śladu podejmowania działań obronnych. I żadnych obozowisk trolloków, w każdym razie nie znalazł ani jednego. Być może ludzie już tutaj w ogóle nie mieszkali.
Na skraju wody stał mocny drewniany pomost, ciężka lina zwisała nad bystrym nurtem rzeki. Lina ta przeciągnięta była przez żelazne pierścienie płaskodennej barki, przycumowanej do pomostu. Prom wciąż był, dalej nadawał się do użytku.
Jednym skokiem pokonał rzekę, znalazł się na drugim brzegu, w miejscu, gdzie głębokie koleiny kół rozcinały ziemię i wokół leżały porozrzucane sprzęty domowe. Krzesła i stojące lustra, kufry, nawet kilka stołów oraz szafa z polerowanego drzewa, z drzwiami rzeźbionymi w sylwetki ptaków. Wszystkie te rzeczy ogarnięci paniką ludzie starali się uratować, a potem porzucili, by móc uciekać jeszcze szybciej. Poniosą jednak dalej wieści o tym, co się dzieje w Dwu Rzekach. Niektórzy zapewne dotarli już do Baerlon, znajdującego się sto mil, a może nawet dalej, na północ, z pewnością wiedzą już o wszystkim na każdej farmie oraz w wioskach położonych między Baerlon a rzeką. Wieści będą się rozchodzić. Za miesiąc może dotrą do Caemlyn oraz do uszu królowej Morgase, dysponującej swą Gwardią i władzą, dzięki której mogła ogłosić pobór do armii. Miesiąc, jeżeli wszystko dobrze pójdzie. Drugie tyle, zanim zjawią się tu jacyś żołnierze, oczywiście, jeśli Morgase da posłuch plotkom. Zbyt późno dla Pola Emonda. Być może zbyt późno dla całych Dwu Rzek.
Jednakowoż to trochę nie miało sensu, że trolloki pozwoliły komukolwiek uciec. Czy też Myrddraale; trolloki nie bardzo potrafiły wybiegać myślami poza chwilę bieżącą. Gdyby był Pomorem, najpierw pomyślałby o zniszczeniu promu. Skąd mogą mieć pewność, że w Baerlon nie ma wystarczająco dużo żołnierzy, by przyjść z pomocą mieszkańcom Dwu Rzek?
Gdy schylił się, by podnieść drewnianą lalkę z twarzą pomalowaną farbką, w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego pierś, powietrze przecięła strzała.
Z przysiadu skoczył natychmiast w górę urwistego brzegu, skok przeniósł go na odległość stu kroków do wnętrza lasu, gdzie przykucnął pod gałęziami wysokiego skórzanego liścia. Otaczał go gąszcz krzewów i pnączy.
Oprawca. Perrin nałożył strzałę na cięciwę, zastanawiając się jednocześnie, czy wyciągnął ją z kołczana, czy tylko o tym pomyślał. Oprawca.
Już miał skoczyć ponownie, ale zawahał się. Oprawca będzie wiedział mniej więcej, gdzie on się znajduje. Perrin ścigał przecież równie łatwo jego rozmywającą się sylwetkę; ten wydłużony krok nie na wiele się przydawał, jeśli się nie pozostawało nieruchomym. Dwukrotnie dotąd brał udział w grze tamtego i omal nie przegrał. Niech teraz Oprawca wykona pierwszy ruch. Czekał.
Kruki krążyły nad wierzchołkami drzew, nawołując się i szukając. Żadnego ruchu, który mógłby go zdradzić, nawet drgnienia. Tylko jego oczy się poruszały, przepatrując otaczający las. Przypadkowy powiew wiatru napełnił chłodną wonią jego nozdrza, zapachem ludzkim. a jednocześnie zupełnie obcym, wtedy się uśmiechnął. Nie usłyszał jednak żadnego odgłosu poza dźwiękami wydawanymi przez krążące nad głową kruki, ten Oprawca potrafił się skradać. O czym jeszcze zapomniał prócz zapachu? Z pewnością nie spodziewał się, że Perrin zostanie tam, gdzie wylądował. Zwierzęta przecież uciekały przed myśliwym; nawet wilki.
Drobniutkie poruszenie, i na moment ponad zwalonym pniem sosny w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków mignęła twarz. Skośne promienie słońca oświetliły ją aż nazbyt dobrze. Ciemne włosy i niebieskie oczy, twarz o twardych płaszczyznach i kątach, tak podobna do twarzy Lana. Wyjąwszy to, że w tej krótkiej chwili, gdy był widoczny, dwukrotnie oblizał wargi; jego czoło przecinały głębokie zmarszczki, rozbiegane oczy lustrowały gęstwinę. Lan nie pozwoliłby sobie na tak jawną manifestację swego niepokoju, nawet gdyby miał przeciwko sobie tysiąc trolloków. Jedna chwila i twarz znowu zniknęła. Kruki krążyły i nurkowały w górze, jakby wyczuwały trwogę Oprawcy, jego strach przed tym, co kryje się pod gałęziami drzew.
Perrin czekał i obserwował, nawet nie drgnąwszy. Cisza. Tylko chłodny zapach, który mówił mu, że oprócz niego i krążących nad drzewami kruków w lesie jest ktoś jeszcze.
Twarz Oprawcy pojawiła się ponownie, wyglądając zza grubego pnia dębu po lewej stronie. Trzydzieści kroków. Dęby zakwaszają glebę, a więc pod nimi niewiele rzeczy mogło rosnąć; jedynie kilka pieczarek oraz jakieś zielsko kiełkujące z liściastej ściółki. Powoli mężczyzna wyszedł na otwartą przestrzeń, jego buty nie wydawały najlżejszych odgłosów.
Jednym ruchem Perrin naciągnął i puścił cięciwę. Kruki wrzasnęły ostrzegawczo, a Oprawca odwrócił się, przyjmując szeroki grot strzały w samą pierś, tuż przy sercu. Zawył, obiema rękoma schwycił drzewce, na ziemię spłynęły czarne lotki, to kruki w szale trzepotały skrzydłami. A Oprawca znikał powoli, rozwiewając się w powietrzu, jak jego krzyk, stawał się coraz bardziej mglisty, przezroczysty, nierealny. Wrzaski kruków ścichły jak ucięte nożem, strzała, która przeszyła tamtego, spadła na ziemię. Po chwili kruki również zniknęły.
Z drugą strzałą nasadzoną na w połowie naciągniętą cięciwę Perrin powoli wciągnął oddech, wreszcie zwolnił napięty łuk. Czy właśnie w taki sposób się tutaj umiera? Po prostu znikając, odchodząc na zawsze?
— Przynajmniej skończyłem z nim — wymruczał. I pozwolił, by cała ta sprawa oderwała go od pilniejszych zajęć. Przecież nie dla Oprawcy pojawił się w wilczym śnie. Choć teraz przynajmniej wilki będą już bezpieczne. Wilki i może również kilka innych stworzeń.
Wyszedł ze snu...
...i obudził się z oczyma wbitymi w sufit, przepocona koszula przylgnęła do jego ciała. Poświata księżyca wlewająca się przez okno dawała niewiele światła. Gdzieś w wiosce ktoś grał na skrzypcach skoczną melodię Druciarzy. Nie walczyli, ale znaleźli sposób na to, by się przydać — dodawali ducha obrońcom.
Perrin usiadł powoli, wzuł buty w ledwie rozświetlonym srebrzystym światłem mroku. W jaki sposób ma zrobić to, co musi? To będzie trudne. Będzie musiał być przebiegły. Problem jednak polegał na tym, iż wątpił, by choć raz w życiu udało mu się być przebiegłym. Wstał i kilkakrotnie przestąpił z nogi na nogę, aby stopy dobrze wbiły się w buty.
Nagłe krzyki na zewnątrz oraz tupot końskich kopyt sprawiły, że podbiegł do najbliższego okna i podniósł okiennicę. Poniżej stłoczyli się Towarzysze.
— Co się tam dzieje?
Trzydzieści twarzy uniosło się do góry, a Ban al’Seen krzyknął:
— To był lord Luc, lordzie Perrinie. Omal nie stratował Wila i Tella. Nie sądzę, by ich w ogóle dostrzegł. Właściwie leżał w siodle, jakby był ranny. Dobywał z konia wszystkie siły, lordzie Perrinie.
Perrin szarpnął swoją brodę. Luc z pewnością nie został wcześniej ranny. Luc... i Oprawca? To było niemożliwe. Ciemnowłosy Oprawca wyglądał jak brat lub kuzyn Lana, jeśli zaś Luc ze swymi złotorudymi włosami podobny był do kogokolwiek, to chyba najbardziej do Randa. Dwaj ludzie nie mogą się od siebie bardziej różnić. A jednak... Ten chłodny zapach. Nie pachnieli tak samo, lecz obaj wydzielali chłodną, prawie nieludzką woń. Jego uszy pochwyciły odgłosy wozów odsuwanych przy Starej Drodze, okrzyki nawołujące do pośpiechu. Nawet jeśli Ban i Towarzysze ruszą natychmiast w pościg, to już go teraz nie złapią. Odgłos kopyt galopującego ze wszystkich sił konia oddalał się na południe.
— Ban — zawołał — jeżeli Luc pokaże się znowu, należy go wziąć pod straż i doprowadzić tutaj.
Przerwał na chwilę i opuszczając okiennicę, dodał:
— I nie nazywaj mnie tak!
Luc i Oprawca; Oprawca i Luc. W jaki sposób mogli być tą samą osobą? To naprawdę było niemożliwe. Jednakowoż, mniej niż dwa lata temu, sam bynajmniej nie wierzył ani w trolloki, ani w Pomory. Zacznie się martwić tym problemem, kiedy tamten ponownie wpadnie w jego ręce. Teraz należało pomyśleć o Wzgórzu Czat i Deven Ride oraz... Niektórych może da się ocalić. Nie wszyscy w Dwu Rzekach będą musieli zginąć.
Po drodze do wspólnej sali zatrzymał się na szczycie schodów. Aram stanął na najniższym stopniu i obserwował go, gotów pójść za nim wszędzie. Gaul leżał wyciągnięty na sienniku w pobliżu kominka, jego lewe udo pokrywała gruba warstwa bandaża, najwyraźniej spał. Faile oraz dwie Panny siedziały ze skrzyżowanymi nogami na podłodze blisko niego, cicho rozmawiając. W odległej części pomieszczenia rozłożono znacznie większy siennik, ale Loial siedział jeszcze na ławie, z wyciągniętymi nogami, by zmieścić je pod stołem, i zgięty niemalże w pół, pisał coś szaleńczo w mdłym świetle świecy. Bez wątpienia zapisywał wszystko, co wydarzyło się podczas ich wędrówki w celu zamknięcia Bramy. I jeśli w ogóle znało się choć trochę Loiala, można było być pewnym, że całą zasługę przypisze Gaulowi, niezależnie do tego, czy tamten na to zasługiwał czy nie. Loial zdawał się uważać, że to, co zrobił, wcale nie jest brawurowym czynem, wartym zanotowania. Poza nimi we wspólnej sali gospody nie było nikogo. Wciąż słyszał, jak ktoś gra na skrzypcach. Pomyślał, że tym razem rozpoznaje melodię. Nie była to już piosenka Druciarzy. Moja miłość to dzika róża.
Faile spojrzała na schodzącego po schodach Perrina i z wdziękiem podniosła się z miejsca, by wyjść mu na spotkanie. Aram natomiast z powrotem usiadł, kiedy stwierdził, że Perrin nie idzie w kierunku drzwi.
— Twoja koszula jest mokra — stwierdziła oskarżycielskim tonem Faile. — Spałeś w niej, nieprawdaż? I twoje buty, powinnam się tego spodziewać. Nie minęła godzina, odkąd cię zostawiłam. Wracaj natychmiast do siebie, zanim spadniesz ze schodów.
— Czy widziałaś, jak Luc wyjeżdżał? — zapytał.
Jej usta zacisnęły się, ale czasami ignorowanie jej grymasów okazywało się najlepszym sposobem postępowania. Zbyt często udawało jej się zwyciężać w ich kłótniach.
— Przed kilkoma minutami przebiegł tędy i wypadł kuchennym wejściem — powiedziała na koniec. Tak brzmiały słowa, natomiast ton jednoznacznie stwierdzał, że jeszcze z nim nie skończyła.
— Czy wyglądał na... rannego?
— Tak — odrzekła powoli. — Zataczał się i przyciskał coś do piersi pod kaftanem. Być może był to opatrunek. Pani Congar jest w kuchni, ale z tego, co słyszałam, omal jej nie stratował. Skąd wiedziałeś?
— Śniłem o tym.
W jej oczach z nakrapianymi tęczówkami pojawiły się niebezpieczne błyski. Ale przecież nie może oczekiwać od niego, że wszystko od razu wyjaśni. Wiedziała o wilczych snach, lecz chyba nie spodziewała się, że będzie paplał o nich w sytuacji, gdy Bain i Chiad słyszały każde słowo, nie wspominając już o Gaulu czy Loialu? Cóż, być może Loiala można było wyłączyć, wydawał się tak pochłonięty swoimi notatkami, że zapewne nie zauważyłby, gdyby do wspólnej sali wpędzono stado owiec.
— Gaul?
— Pani Congar dała mu coś na sen oraz maść na ranę. Kiedy rankiem obudzą się Aes Sedai, jedna z nich będzie mogła go uzdrowić, jeżeli uznają, że jego rana jest wystarczająco poważna.
— Chodź i usiądź tu, Faile. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. — Podejrzliwie zmierzyła go wzrokiem. Kiedy już siedzieli, pochylił się w poprzek blatu stołu, starając nadać swemu głosowi poważne, lecz nie natarczywe brzmienie. — Chcę, żebyś zawiozła wiadomość do Caemlyn, ode mnie. Po drodze możesz zahaczyć o Wzgórze Czat i poinformować ich, jak stoją sprawy. W rzeczy samej, najlepiej byłoby, gdyby się przeprawili przez Taren, dopóki wszystko się nie skończy.
Brzmiało to jak luźny pomysł, sformułowany pod wpływem chwili.
— Chcę, żebyś poprosiła królową Morgase, aby przysłała nam tutaj część swej Gwardii. Wiem, że obarczam cię niebezpiecznym zadaniem, ale Bain i Chiad mogą cię ochraniać aż do Taren Ferry, a prom wciąż jeszcze pływa po rzece.
Chiad wstała i patrzyła na niego z niepokojem. Skąd ten niepokój?
— Nie będziesz musiała go zostawić — poinformowała ją Faile. Po chwili kobieta Aiel pokiwała głową i zajęła swoje miejsce przy Gaulu. Chiad i Gaul? Przecież byli wrogami krwi. Dzisiejszej nocy nic nie miało sensu.
— Do Caemlyn droga jest daleka — ciągnęła dalej Faile cichym głosem. Jej oczy wpatrywały się w niego intensywnie, ale twarz równie dobrze mogła być wyrzeźbiona z drewna. — Zajmie całe tygodnie, dodatkowo czas na dotarcie przed oblicze Morgase i przekonanie jej, a następnie kolejne tygodnie na powrót z Gwardią Królowej.
— Przez ten czas zdołamy się z łatwością utrzymać — powiedział jej.
„Niech sczeznę, jeśli nie potrafię kłamać równie gładko jak Mat!”
— Luc miał rację. Wokół wioski nie może być więcej niż tysiąc trolloków.
„Sen?”
Pokiwała głową. Przynajmniej choć raz zrozumiała.
— Możemy się tutaj bronić bardzo długo, ale tymczasem oni będą niszczyć plony i robić Jedna światłość wie, co jeszcze. Potrzebujemy Gwardii Królowej, aby pozbyć się ich ostatecznie. Jesteś osobą, której wybór nasuwa się logicznie. Wiesz jak rozmawiać z królową, sama będąc kuzynką królowej, i w ogóle. Faile, wiem, że to, o co cię proszę, jest niebezpieczne... — Na pewno nie w takim stopniu, jak pozostanie na miejscu. — ...Ale kiedy już dostaniesz się do promu, dalej powinnaś dać sobie radę.
Nie słyszał, że zbliża się Loial, do chwili, gdy ogir położył swą księgę z notatkami przed Faile.
— Nic nie poradzę na to, że wszystko słyszałem, Faile. Jeżeli jedziesz do Caemlyn, mogłabyś to ze sobą zabrać i schować w bezpiecznym miejscu, zanim ja się po nią nie zjawię? — Ściskając tom niemal z czułością, dodał: — W Caemlyn drukują bardzo dobre książki. Przepraszam, że przeszkodziłem, Perrin.
Ale spojrzenie jego oczu, wielkich niczym spodki, spoczywało na niej, nie na nim.
— Imię Faile pasuje do ciebie. Powinnaś latać swobodna jak sokół. — Klepnął Perrina w ramię, a potem wymruczał głębokim basem: — Powinna latać swobodnie...
I odszedł do swego siennika, gdzie legł twarzą do ściany.
— Jest bardzo zmęczony — powiedział Perrin, starając się, by zabrzmiało to jak zwykła uwaga. Głupi ogir może wszystko zniszczyć! — Jeżeli wyruszysz jeszcze w nocy, dotrzesz do Wzgórza Czat o brzasku. Po wyjeździe z wioski skręcisz na wschód, tam jest mniej trolloków. To dla mnie bardzo ważne... to znaczy dla całego Pola Emonda. Czy zrobisz to, o co cię proszę?
Patrzyła na niego w całkowitym milczeniu tak długo, że zaczął zastanawiać się, czy w ogóle ma zamiar odpowiedzieć. Jej oczy zdawały się lśnić. Potem wstała, podeszła do niego i siadła mu na kolanach, szarpiąc za brodę.
— Potrzebuje przystrzyżenia. Podoba mi się, ale nie chcę przecież, żeby sięgała ci do pasa.
Zagapił się na nią z otwartymi ustami. Podczas ich rozmów często potrafiła zmieniać temat, zazwyczaj wówczas, gdy brakowało jej argumentów.
— Faile, proszę. Potrzebuję cię, byś zawiozła tę wiadomość do Caemlyn.
Jej dłoń zacisnęła się na kosmkach jego brody, a głowę przekrzywiła, jakby sama ze sobą kłóciła się w myślach.
— Pojadę — oznajmiła na koniec — ale chcę czegoś za to. Zawsze zmuszasz mnie do robienia trudnych rzeczy. W Saldaei nie mogłabym być tą, która poprosi. Moją ceną jest... Ślub. Chcę wyjść za ciebie — skończyła pośpiesznie.
— A ja za ciebie. — Uśmiechnął się. — Dzisiejszego wieczora możemy złożyć przysięgi zaręczynowe przed Kołem Kobiet, ale obawiam się, że na ślub będziemy musieli czekać rok. Kiedy wrócisz z Caemlyn...
Omal nie wyrwała pasma włosów z jego brody.
— Dzisiejszej nocy będziesz już moim mężem — powiedziała zapalczywym, niskim głosem — albo nie jadę, dopóki to nie nastąpi!
— Gdyby był jakiś sposób, zrobiłbym to — zaprotestował. — Jednakże Daise Congar skręciłaby mi kark, gdybym odważył się występować przeciwko obyczajom. Na miłość Światłości, Faile, po prostu zawieź wiadomość, a ożenię się z tobą pierwszego dnia, gdy to tylko będzie możliwe.
Zrobi tak. Pewnie. Jeśli ten dzień w ogóle nadejdzie.
Nagle dziwnie umilkła, wbiła wzrok w jego brodę, zaczęła ją gładzić, starając się nie patrzeć mu w oczy.
— Ja... zdarzyło mi się wspomnieć... ot, tak przelotnie... Napomknęłam tylko pani al’Vere o tym, jak podróżowaliśmy razem... sama nie wiem, jak do tego doszło... a ona powiedziała... i pani Congar zgodziła się z nią... nie, żebym wszystkim o tym opowiadała!... powiedziała, że może... na pewno... możemy być uważani za narzeczonych zgodnie z waszymi zwyczajami, a ten rok jest tylko po to, by się upewnić, czy rzeczywiście będzie nam dobrze razem... a nam jest przecież, każdy to może potwierdzić... a teraz zachowuję się jak jakaś pannica Domani albo jedna z tych taireńskich dziewek... jeżeli kiedykolwiek choć pomyślisz o Berelain... och, Światłości, co ja mówię, a ty nawet nie...
Przerwał jej, całując ją tak mocno, jak tylko potrafił.
— Czy wyjdziesz za mnie? — zapytał bez tchu, kiedy już skończył. — Dzisiaj w nocy?
Z tym pocałunkiem wyszło mu lepiej nawet niż sądził, musiał bowiem powtarzać potem swoją prośbę sześciokrotnie, ona zaś tylko chichotała, ukrywając twarz na jego szyi i domagając się, by powiedział to jeszcze raz, zanim udała na koniec, że wreszcie rozumie.
W ten sposób, w niecałe pół godziny później, klęczał już naprzeciwko niej we wspólnej sali gospody, przed Daise Congar, Marin al’Vere, Alsbet Luhhan, Neysą Ayellin i pozostałymi członkiniami Koła Kobiet. Loiala wybrano, by wraz z Aramem był jego świadkiem, a Bain i Chiad stanęły obok Faile. Nie było kwiatów, które mogliby sobie wpleść we włosy, ale Bain, wedle wskazówek Marin, oplotła długą czerwoną ślubną wstążkę wokół jego szyi, a Loial wplótł drugą identyczną w ciemne włosy Faile, jego grube palce okazały się zaskakująco zwinne i delikatne. Ręce Perrina drżały, gdy ujmował jej dłonie.
— Ja, Perrin Aybara, przysięgam ci mą miłość, Faile Bashere, aż po grób.
„Aż po grób i potem również”.
— Wszystko, co posiadam, ofiarowuję tobie.
„Konia, topór, łuk. Młot. Niewiele, jak na ślubny dar”.
— Będę strzegł cię i troszczył się o ciebie, wspomagał i otaczał opieką, chronił i osłaniał, przez wszystkie dni mego życia.
„Nie mogę cię strzec, jedyny sposób, w jaki mogę cię ochronić, to odesłać cię jak najdalej stąd”.
— Jestem twój, zawsze i na wieki.
Zanim skończył, ręce trzęsły się mu wyraźnie.
Faile poruszyła dłońmi, by ująć jego ręce.
— Ja, Zarine Bashere...
To go zaskoczyło, nienawidziła tego imienia.
— ...przysięgam ci mą miłość, Perrinie Aybara...
Jej ręce nawet nie zadrżały.