Przy pierwszym rzędzie kolumn Rand nie zawahał się nawet na chwilę, śmiało wkroczył pomiędzy nie. Teraz nie było już odwrotu, czas oglądania się za siebie minął.
„Światłości, co mnie tam czeka? Co, tak naprawdę, dzieje się tutaj?”
Stojące od siebie w odległości trzech kroków lub nieco większej, przezroczyste niczym najlepsze szkło, grube na jakąś stopę, kolumny rozpościerały się lasem oślepiającego światła, wypełnionego kaskadami zmarszczek, lśnień i dziwnych tęczy. Powietrze było tutaj chłodniejsze na tyle, by zaczął żałować, iż nie wziął ze sobą kaftana, ale gładki biały kamień pod jego stopami wciąż chrzęścił tym samym gruboziarnistym pyłem. Najlżejsza bryza nie poruszała skrzepłego powietrza, z jakiegoś jednak powodu wszystkie drobne włoski na jego skórze poruszały się, nawet pod koszulą.
Przed sobą, nieco z prawej strony dostrzegł sylwetkę mężczyzny, odzianego w szarości i brązy Aielów, zesztywniałą i nieruchomą niczym posąg pośród pulsującego światła. To musiał być Muradin, brat Couladina. Zesztywniały i nieruchomy, a więc coś jednak musiało się dziać. Dzięki dziwnej wszechogarniającej jasności Rand mógł wyraźnie widzieć jego twarz. Wytrzeszczone oczy wbite w jeden punkt, rysy twarzy ściągnięte, usta wygięte w grymas nieledwie obnażający zęby. Cokolwiek tamten widział, nie był to widok przyjemny. Muradin przynajmniej dotarł aż tak daleko. Jeżeli potrafił tego dokonać, uda się również Randowi. Tamten znajdował się w najlepszym wypadku sześć, siedem kroków przed nim. Zdążył się jeszcze zdziwić, dlaczego wraz z Matem nie widzieli, jak Muradin wchodził do środka, postąpił kolejny krok naprzód.
Patrzył cudzymi oczyma, czuł, lecz nie potrafił kontrolować ciała. Jego właściciel przykucnął lekko wśród głazów pokrywających nagi stok wzgórza, pod słońcem płonącym na niebie i patrzył w dół na dziwne, na poły ukończone kamienne budowle.
„Nie! Nawet nie na poły ukończone. To jest Rhuidean, ale bez mgły i dopiero co rozpoczęto jego budowę...”
Tamten patrzył w dół z pogardą. Nazywał się Mandein, miał czterdzieści lat — młody jak na wodza klanu. W tym momencie separacja zniknęła, zastąpiła ją pełna akceptacja. Stał się Mandeinem.
— Musisz się zgodzić — powiedziała Sealdre, ale postanowił zignorować jej słowa.
Jenn stworzyli narzędzia, którymi czerpali wodę i zlewali do wielkich kamiennych basenów. Toczył już bitwy o mniejszą ilość wody, niźli zawierał choćby jeden z tych zbiorników, a tutaj ludzie przechodzili obojętnie obok nich, jakby woda nie miała żadnej wartości. Dziwny, szklany las wznosił się pośrodku całej tej krzątaniny, lśniąc w słońcu, a obok niego rosło najwyższe drzewo, jakie kiedykolwiek widział, wysokie najmniej na trzy piędzi. Kamienne budowle wyglądały, jakby po ich ukończeniu w każdej pomieścić się miał cały szczep. Szaleństwo. Tego Rhuidean nie można bronić. Oczywiście, nikt nie miał zamiaru atakować Jenn. Większość unikała Jenn, tak jak oni unikali Przeklętych Zatraconych, którzy wędrowali w poszukiwaniu pieśni, o których twierdzili, że przywrócą na powrót minione dni.
Z Rhuidean wyruszyła w stronę gór procesja, kilkudziesięciu Jenn oraz dwa palankiny, każdy niesiony przez ośmiu ludzi. Na ich zbudowanie zużyto taką ilość drzewa, która wystarczyłaby na kilkanaście lektyk wodzów. Słyszał też plotki, że wśród Jenn wciąż przebywają Aes Sedai.
— Musisz zgodzić się na wszystko, czego zażądają, mój mężu — powtórzyła Sealdre.
Wtedy spojrzał na nią i przez moment poczuł ochotę, by zanurzyć dłonie w jej długie złote włosy, aby na powrót zobaczyć roześmianą dziewczynę, która złożyła u jego stóp swój panieński wianek i poprosiła, by ją poślubił. Ona jednak zachowywała powagę, była napięta i zmartwiona.
— Czy pozostali przyjdą? — zapytał.
— Niektórzy. Większość. We śnie rozmawiałam z moją siostrą, a my zawsze śniłyśmy ten sam sen. Wodzowie, którzy nie przyjdą, oraz ci, którzy się nie zgodzą... Ich szczepy zginą, Mandein. Nie miną trzy pokolenia, a zmienią się w pył, a ich siedziby oraz bydło staną się własnością pozostałych szczepów. Imiona ich zostaną zapomniane.
Nie podobały mu się jej rozmowy z Mądrymi z innych szczepów, nawet w snach. Mądre śniły jednak prawdę. Kiedy twierdziły, że wiedzą, zawsze miały rację.
— Zostań tutaj — nakazał jej. — Gdybym nie wrócił, pomóż naszym synom i córkom utrzymać jedność szczepu.
Musnęła dłonią jego policzek.
— Uczynię tak, cieniu mego życia. Ale pamiętaj. Musisz się zgodzić.
Mandein poszedł, a setka zamaskowanych kształtów ruszyła za nim w dół stoku, przemykając od głazu do głazu, z hakami i włóczniami w gotowości; szarości i brązy stapiały się z nagą ziemią tak, że nawet jego oczy nie potrafiły ich wyśledzić. Sami mężczyźni — wszystkie kobiety klanu, które nosiły włócznie, zostawił wraz z mężczyznami, skupionymi wokół Sealdre. Jeżeli coś pójdzie źle, a ona zdecyduje się na jakieś bezsensowne działania, aby go ratować, mężczyźni przypuszczalnie poprą ją, kobiety natomiast, niezależnie od tego, czego będzie chciała, dopatrzą, aby bezpiecznie wróciła do ich siedziby szczepu, tylko ona bowiem będzie w stanie ochronić zarówno siedzibę, jak i sam szczep. Przynajmniej miał nadzieję, że tak zrobią. Czasami bywały bardziej zapalczywe niźli mężczyźni i znacznie od nich głupsze.
Kiedy dotarł do podnóża zbocza, idąca z Rhuidean procesja zatrzymała się na płaskiej powierzchni spękanej gliny. Gestem nakazał swoim ludziom, by padli na ziemię, i dalej poszedł sam, opuściwszy zasłonę. Świadom był obecności pozostałych, którzy schodzili z gór po obu jego stronach, a przeszli spieczoną słońcem ziemię, nadchodząc ze wszystkich stron świata. Jak wielu? Pięćdziesięciu? Może stu? Nie mógł dojrzeć niektórych twarzy, które spodziewał się zobaczyć. Sealdre jak zawsze miała rację — niektórzy nie dali posłuchu snom Mądrych. Wśród zebranych były także twarze, których nigdy przedtem nie widział, oraz twarze ludzi, których usiłował zabić, a którzy również nastawali na jego życie. Przynajmniej nikt nie zasłonił oblicza. Zabijanie w obecności Jenn stanowiło niemalże równie wielkie zło jak zabijanie samych Jenn. Miał nadzieję, że pozostali będą o tym pamiętać. Jedna zdrada i natychmiast zasłony zostaną naciągnięte na twarze; wojownicy, których każdy wódz zabrał ze sobą, spłyną w dół zboczy, a ta wyschnięta glina zamieni się w bagno krwi. Spodziewał się, że w każdej chwili może poczuć na żebrach ostrze włóczni.
Nawet obserwując czujnie stu potencjalnych zabójców, trudno było nie patrzeć na Aes Sedai, kiedy tragarze postawili ich zdobnie rzeźbione lektyki na ziemi. Kobiety o włosach tak białych, że nieomal wydawały się przezroczyste. Twarze pozbawione śladów wieku, o skórze, która wyglądała tak, jakby mógł poszarpać ją ostrzejszy podmuch wiatru. Słyszał już wcześniej, że upływ lat nie zostawia śladów na twarzach Aes Sedai. Jak stare muszą być te dwie? Co widziały przez te wszystkie lata? Czy pamiętają, jak jego pradziadek Comran po raz pierwszy odkrył stedding ogarów w Murze Smoka i zaczął handel z nimi? Lub, być może, czasy, gdy pradziad Comrana, Rhoderic, wiódł Aielów, niosąc śmierć ludziom w stalowych kaftanach, którzy przekroczyli Mur Smoka? Aes Sedai zwróciły nań swoje oczy — przenikliwie niebieskie oraz ciemne, ciemnobrązowe, pierwsze ciemne oczy, jakie widział w życiu — patrząc wnikliwie w głąb jego mózgu, w głąb jego myśli. Z wysiłkiem oderwał wzrok od tych dwu bliźniaczych spojrzeń, które znały go lepiej, niż on znał samego siebie.
Wychudzony mężczyzna o siwych włosach, wysoki, mimo że się garbił, wyszedł naprzód z grupy Jenn w towarzystwie dwu kobiet o włosach również przyprószonych siwizną, tak podobnych do siebie, iż zapewne były siostrami — patrzyły identycznymi parami głęboko osadzonych, zielonych oczu, w ten sam sposób przekrzywiały głowy, gdy chciały na coś spojrzeć dokładniej. Pozostali Jenn woleli wbijać spojrzenia niespokojnych oczu w ziemię raczej niźli w otaczających Aielów, ale nie ta trójka.
— Jestem Dermon — zaczął mężczyzna, mocnym, niskim głosem, badawcze spojrzenie jego niebieskich oczu było równie twarde jak wzrok Aielów. — To są Mordaine i Narisse. — Gestem wskazał kolejno stojące obok kobiety. — Mówimy w imieniu Rhuidean i Jenn Aiel.
Przez grupę mężczyzn skupionych wokół Mandeina przeszło poruszenie. Większości z nich roszczenie Jenn do bycia Aielami nie podobało się.
— Dlaczego nas tutaj wezwaliście? — zapytał, choć przyznanie się do tego, że został wezwany, przyszło mu z niemałym trudem.
Zamiast odpowiedzieć bezpośrednio, Dermon zmienił temat:
— Dlaczego nie nosisz miecza?
To wywołało szereg gniewnych pomruków.
— Jest zakazane — warknął Mandein. — Nawet Jenn powinni o tym wiedzieć.
Uniósł swą włócznię, musnął rękojeść noża przy pasie, potem drzewce łuku przewieszonego przez plecy.
— Oto broń wystarczająca dla wojownika.
W pomrukach słychać było teraz aprobatę, nawet kilku mężczyzn, którzy wcześniej poprzysięgli mu śmierć, najwyraźniej zgadzało się z nim w całej rozciągłości. W niczym nie zmieniało to oczywiście ich zamiarów, gdyby trafiła się szansa, na pewno skorzystaliby z niej, potrafili jednak zdobyć się na uznanie dla tego, co powiedział. Ponadto wydawali się zadowoleni, że to właśnie on będzie przemawiał w obliczu Aes Sedai.
— Nie wiesz dlaczego — powiedziała Mordaine, a Narisse dodała: — Jest wiele rzeczy, o których nie macie pojęcia. A jednak musicie się dowiedzieć.
— Czego chcecie? — domagał się odpowiedzi Mandein.
— Was. — Dermon przebiegł wzrokiem po zgromadzonych Aielach, aby nie było wątpliwości, że słowo to odnosi się do wszystkich. — Wszyscy z was, którzy przewodzą między Aielami, muszą przybyć do Rhuidean, aby dowiedzieć się, skąd pochodzimy i dlaczego wy nie nosicie mieczy. Kto nie będzie w stanie posiąść tej wiedzy, zostawi tu swe życie.
— Wasze Mądre rozmawiały z wami — powiedziała Mordaine — w przeciwnym razie nie byłoby was tutaj. Znacie cenę, jaką zapłacą ci, którzy odmówili.
Na czoło zgromadzonych przepchnął się Charenin, na przemian mierząc wzrokiem Jenn i Mandeina. Długa, poszarpana blizna biegnąca w dół jego twarzy była dziełem Mandeina; obaj trzykrotnie już o mało nie pozabijali się wzajemnie.
— Wystarczy po prostu przyjść do was? — zapytał Charendin. — A kto do was przyjdzie będzie przewodził Aielom?
— Nie.
Słowo zostało wypowiedziane tonem cichym jak szept, ale głosem mocnym na tyle, by posłyszały go wszystkie uszy. To po raz pierwszy odezwała się ciemnooka Aes Sedai, siedząca w rzeźbionej lektyce z kocem nasuniętym na kolana, jakby mimo lejącego się z nieba żaru ona jedynie odczuwała chłód.
— Ten pojawi się później — mówiła dalej. — Jego przyjście zapowie upadek kamienia, który nigdy nie upada. Będzie pochodził z krwi, ale nie wychowa go krew, wyjdzie z Rhuidean o świcie i zwiąże was więzami, których nie będziecie w stanie rozerwać. On zabierze was z powrotem i on was zniszczy.
Niektórzy z wodzów poruszyli się, jakby chcieli opuścić to miejsce, ale żaden nie przeszedł więcej niż kilka kroków. Każdy z nich pamiętał, co powiedziała Mądra jego szczepu: „Zgódźcie się albo zostaniemy zniszczeni, jakbyśmy nigdy nie istnieli. Zgódźcie się albo zniszczycie samych siebie”.
— To jest jakiś podstęp — krzyknął Charendin. Czując na sobie spojrzenie Aes Sedai, zniżył głos, ale wciąż wrzał w nim gniew. — Macie zamiar zdobyć kontrolę nad szczepami. Aielowie nie ugną kolan przed żadnym mężczyzną ani przed żadną kobietą.
Poderwał głowę do góry, unikając wzroku Aes Sedai.
— Przed nikim — wymamrotał.
— Nie dążymy do zdobycia nad wami kontroli — oznajmiła im Narisse.
— Nasze dni dobiegają końca — powiedziała Mordaine. — Nadejdzie dzień, kiedy już nie będzie Jenn i zostaniecie tylko wy, aby podtrzymać pamięć o Aielach. Musicie więc pamiętać albo wszystko będzie na nic, wszystko zostanie stracone.
Stanowczość w jej głosie i niewzruszona pewność zamknęły usta Charendinowi, ale Mandein miał jeszcze jedno pytanie.
— Dlaczego? Jeżeli znacie swoje przeznaczenie, po co to wszystko? — Gestem objął budowle wznoszące się w oddali.
— To jest nasz cel — odrzekł spokojnie Dermon. – Przez długie lata szukaliśmy tego miejsca, a teraz przygotowujemy je, niezależnie od intencji, jakie onegdaj mieliśmy. Robimy, co do nas należy, i trwamy w wierze.
Mandein badawczo wpatrzył się w twarz tamtego. Nie było w niej śladu strachu.
— Jesteście Aielami — powiedział, a kiedy usłyszał ciche parsknięcia ze strony kilku wodzów, podniósł głos: — Pójdę do Jenn Aiel.
— Nie możesz wejść do Rhuidean uzbrojony — poinformował go Dermon.
Mandein zaśmiał się w głos z zuchwałości tamtego. Żądać od Aiela, żeby zostawił swoją broń. Pozbył się jednak włóczni, łuku oraz noża i ruszył naprzód.
— Zabierz mnie do Rhuidean, Aielu. Sprawdzę twoją odwagę.
Rand zamrugał, kiedy migotliwe światła uraziły jego oczy. Naprawdę był Mandeinem, wciąż czuł pogardę dla Jenn, która ustępowała miejsca podziwowi. Czy Jenn byli Aielami czy nie? Wyglądali tak samo, wysocy, z jasnymi oczyma w spalonych słońcem twarzach, ubrani w podobne rzeczy, wyjąwszy brak zasłon. Nie nosili jednak żadnej broni prócz prostych noży przy pasie, stosownych raczej do pracy niźli walki. A coś takiego jak Aiel bez broni, nie istniało.
Znajdował się znacznie głębiej pośród kolumn, niżby to można wytłumaczyć tym jednym krokiem, który zrobił świadomie i dużo bliżej Muradina niż poprzednio. Nieruchome spojrzenie tamtego zmieniło się w przeraźliwy grymas.
Gruboziarnisty pył zachrzęścił pod podeszwami jego butów, kiedy dał drugi krok.
Nazywał się Rhoderic, miał wkrótce skończyć dwadzieścia lat. Słońce lało z nieba złoty żar, ale zasłonę miał zaciągniętą na twarz, a jego oczy rozglądały się wokół czujnie. Włócznie trzymał gotowe do walki — jedną w prawej dłoni, pozostałe trzy w drugiej razem z małą tarczą z byczej skóry — i sam również był gotów. Jeordam znajdował się w dole na zbrązowiałej płaskiej łące, na południe od wzgórz, gdzie większość krzaków była karłowata i uschnięta. Włosy starego mężczyzny były całkiem białe, niczym ta rzecz nazywana śniegiem, o której opowiadali starsi, ale oczy bystre, toteż obserwacja, jak kopacze studni wyciągają worki wypełnione wodą, nie pochłaniała całej jego uwagi.
Na północy i wschodzie wznosiły się góry, północne pasmo było wysokie, jego granie o szczytach pokrytych bielą ostro wcinały się w niebo, ale wydawały się skarlałe w porównaniu ze wschodnimi gigantami. Tamte nasuwały nieodparte wrażenie, że oto ziemia postanowiła dotknąć niebios i być może właśnie jej się udało. Może ta biel to był właśnie śnieg? Nigdy się nie dowie. Wobec takiej przeszkody Jenn musieli zdecydować się na podróż w kierunku wschodnim. Od wielu już miesięcy podążali na północ, wzdłuż tego górskiego muru, boleśnie ciągnąc za sobą swe wozy, wciąż wypierając się Aielów, którzy szli za nimi. Przynajmniej gdy przekraczali rzekę, natrafili na wodę, choć nie było jej dużo. Minęły już lata, od kiedy Rhoderic widział rzekę, której nie potrafiłby przejść w bród; teraz napotykali tylko suche koryta spękanej gliny, zniesionej z gór. Miał nadzieję, że deszcze ponownie zaczną padać i ziemia na powrót się zazieleni. Pamiętał czasy, kiedy świat był zielony.
Usłyszał konie, zanim jeszcze ich zobaczył, trzech mężczyzn jechało pośród brunatnych wzgórz, odziani w długie skórzane kaftany, naszywane metalowymi krążkami, dwóch miało lance. Znał tego, który prowadził grupę — Garam, niewiele od niego starszy syn władcy miasta majaczącego za ich plecami. Ślepi byli mieszkańcy tego miasta. Nie widzieli Aielów, którzy poruszali się, kiedy tamci ich mijali, wtopionych w tą niegościnną ziemię, prawie niewidzialnych. Rhoderic opuścił zasłonę; nie będzie zabijania, chyba że jeźdźcy sami zaczną. Nie ubolewał nad tym, ale nie potrafił zaufać ludziom, którzy mieszkali w domach i w miastach. Zbyt wiele stoczył z nimi bitew. Opowieści podawały, że działo się tak od zawsze.
Garam ściągnął wodze, uniósł prawą dłoń w pozdrowieniu. Był szczupłym, ciemnookim mężczyzną, podobnie jak jego dwaj towarzysze, ale cała trójka wyglądała na twardych i znających się na rzeczy.
— Hej, Rhoderic. Czy wasi ludzi już skończyli napełniać worki?
— Widzę cię, Garam — odrzekł głosem bezbarwnym, wypranym z emocji. Na widok ludzi dosiadających koni czuł niepokój, większy nawet niż na widok ich mieczy. Aielowie używali zwierząt jucznych i pociągowych, ale w siedzeniu na grzbiecie zwierzęcia było coś nienaturalnego. Każdemu powinny wystarczyć własne nogi. — Już wkrótce. Czy twój ojciec wycofał nam swoje pozwolenie na czerpanie wody na tych ziemiach?
Żadne inne miasto nie wydało im dotąd takiego pozwolenia. O wodę trzeba było walczyć, jeśli w jej pobliżu żyli jacyś ludzie, a ludzie żyli zawsze tam, gdzie była woda. Samemu trudno byłoby mu pokonać tych trzech. Przestąpił z nogi na nogę, gotując się do tańca, a przypuszczalnie również i na śmierć.
— Nie uczynił tak — odpowiedział Garam. Nie zauważył nawet poruszenia Rhoderica. — Mamy w mieście obfite źródła, a ojciec mówi, że kiedy odjedziecie, będziemy mieli nowe studnie, które wykopaliście i które wystarczą nam do czasu, zanim sami nie odejdziemy. Ale twój dziadek chciał wiedzieć, kiedy tamci ruszą, a właśnie tak się stało.
Wsparł łokieć na łęku siodła.
— Powiedz mi, Rhoderic, czy oni naprawdę są takimi samymi ludźmi jak wy?
— Oni są Jenn Aiel, my jesteśmy Aielami. Jesteśmy tym samym, a jednak nie. Nie potrafię tego lepiej wthamaczyć, Garam. — Tak naprawdę to sam tego nie rozumiał.
— Dokąd idą? — zapytał Jeordam.
Rhoderic spokojnie skłonił się swemu dziadkowi, usłyszał odgłos kroków, cichy dźwięk, jaki wydawały miękkie buty, i rozpoznał po nim Aiela. Ludzie z miasta nie spostrzegli zbliżania się Jeordama i zaskoczeni szarpnęli wodze swych koni. Tylko uniesiona dłoń Garama powstrzymała ich przed opuszczeniem ostrzy lanc. Rhoderic i jego dziadek czekali.
— Na wschód — powiedział Garam, kiedy już zdołał opanować swego konia. — Przez Grzbiet Świata. — Wskazał gestem górskie szczyty, wcinające się w niebo.
Rhoderic zamrugał, ale Jeordam tylko zapytał chłodnym tonem:
— Co znajduje się po ich drugiej stronie?
— Koniec świata, z tego, co wiem — odpowiedział Garam. — Nie jestem nawet pewien, czy przez góry da się w ogóle przejść. — Zawahał się. — Jenn mają ze sobą Aes Sedai. Kilkadziesiąt, z tego, co słyszałem. Czy podróżowanie tak blisko Aes Sedai nie napawa was niepokojem? Słyszałem, że kiedyś świat był inny, ale one go zniszczyły.
Wzmianka o Aes Sedai sprawiła, że Rhoderic naprawdę się zdenerwował, ale jego twarz pozostała niewzruszona. Były ich tylko cztery, nie zaś kilkadziesiąt, ale wystarczająco dużo, by przypomnieć sobie wszystkie opowieści o tym, jak Aielowie zawiedli Aes Sedai, w sposób, którego nikt nie znał. Same Aes Sedai na pewno wiedziały. W ciągu roku, jaki minął od ich przybycia, rzadko opuszczały wozy Jenn, ale kiedy do tego dochodziło, patrzyły na Aielów oczyma przepełnionymi smutkiem. Rhoderic nie był jedynym, który starał się ich unikać.
— Strzeżemy Jenn — oznajmił Jeordam. — A to oni podróżują w towarzystwie Aes Sedai.
Garam pokiwał głową, jakby to rzeczywiście czyniło dlań jakąś różnicę, potem ponownie pochylił się w siodle i przemówił, zniżając głos.
— Mój ojciec ma doradczynię Aes Sedai, choć stara się nie afiszować z nią w mieście. Ona właśnie powiada, że musimy opuścić te wzgórza i ruszać na wschód. Twierdzi, że wyschłe rzeki znów wypełnią się wodą, a my na brzegu jednej z nich wybudujemy wielkie miasto. Wiele rzeczy można się od niej dowiedzieć. Słyszałem także, że Aes Sedai planują budowę miasta... znalazły nawet ogirów, aby je dla nich wybudowali. Ogirów! — Potrząsnął głową, jakby przywoływał się ze świata legend do rzeczywistości. — Czy sądzisz, że ponownie zamierzają rządzić światem? Aes Sedai? Uważam, że powinniśmy je pozabijać, zanim znowu nas zniszczą.
— Postępuj wedle tego, co uznasz za najlepsze. — Głos Jeordama nie zdradzał w najmniejszej mierze jego własnych poglądów. — Ja muszę przygotować moich ludzi do przeprawy przez te góry.
Ciemnowłosy mężczyzna wyprostował się w siodle, najwyraźniej rozczarowany. Rhoderic podejrzewał, że spodziewał się uzyskać pomoc Aielów przy zabijaniu Aes Sedai.
— Grzbiet Świata — powiedział Garam szorstko. — Kiedyś nosił inne miano. Nazywano go Murem Smoka.
— Nazwa jak najbardziej stosowna — zareplikował Jeordam.
Rhoderic spojrzał na szczyty górujące w oddali. Nazwa stosowna dla Aielów. Tajna nazwa ich własnego ludu, o której nikomu nie mówiono, brzmiała: Lud Smoka. Nie wiedział, dlaczego trzymano ją w sekrecie, nigdy nie wypowiadając głośno, wyjąwszy tę jedną chwilę, gdy otrzymywało się włócznię. Cóż może znajdować się poza tym Murem Smoka? Z pewnością będą tam ludzie, z którymi trzeba będzie walczyć. Zawsze tak było. Cały świat zamieszkiwali jedynie Aielowie, Jenn oraz ich wrogowie. Nikt więcej. Aielowie, Jenn i wrogowie.
Rand wciągnął głęboki oddech tak łapczywie, jakby nie oddychał od wielu godzin. Przyprawiające o ból oczu kręgi światła pełzły po otaczających go kolumnach. Słowa wciąż tłukły się echem po głowie. Aielowie, Jenn i ich wrogowie — oto, z czego składa się świat. Z pewnością wówczas jeszcze nie doszli do Pustkowia. Widział — przeżywał — czas, zanim Aielowie osiedli w swojej Ziemi Trzech Sfer.
Z każdą chwilą znajdował się bliżej Muradina. Oczy Aiela biegały niespokojnie, zdawał się wzdragać przed wykonaniem następnego kroku.
Rand ruszył naprzód.
Pochylony lekko na okrytym białym płaszczem zboczu wzgórza, Jeordam nie zwracał uwagi na zimno i obserwował piątkę ludzi prących w jego stronę. Trzech mężczyzn w płaszczach i dwie kobiety w workowatych sukniach z trudem przedzierali się przez śnieg. Zima powinna już dawno się skończyć, wedle przepowiedni starców, ale ich słowom towarzyszyły zazwyczaj utyskiwania, że pory roku odmieniły się względem tego, co było dawniej. Utrzymywali także, że jeszcze niedawno ziemia trzęsła się, a góry wznosiły lub zapadały niczym powierzchnia wody na stawie pośrodku lata, gdy rzucić weń kamień. Jeordam nie wierzył ich opowieściom. Miał osiemnaście lat, urodził się w namiocie i to było całe życie, jakie znał. Śnieg, namioty i obowiązek ochrony.
Opuścił zasłonę i wspierając się na swej długiej włóczni, powstał powoli, aby nie przerazić ludzi z wozów, ale oni i tak zatrzymali się nagle, z wzrokiem wbitym w jego broń — we włócznię, łuk zwisający na plecach i kołczan przy pasie. Na pozór żaden nie wydawał się starszy od niego.
— Potrzebujecie nas, Jenn? — zawołał.
— Nazywasz nas w ten sposób, by z nas szydzić — odkrzyknął wysoki mężczyzna o ostrym nosie. — Ale to prawda. My jesteśmy jedynymi prawdziwymi Aielami. Wy zdradziliście Drogę.
— To kłamstwo! — warknął Jeordam. — Nigdy nie wziąłem do ręki miecza.
Wciągnął głęboki, powolny oddech, aby się uspokoić. Nie wysłano go tutaj po to, by złościł się na Jenn.
— Jeżeli się zgubiliście, to wasze wozy są tam. — Wskazał na południe ostrzem swej włóczni.
Jedna z kobiet położyła dłoń na ramieniu ostronosego i przemówiła doń cicho. Pozostali pokiwali głowami i na koniec ostronosy również przytaknął, choć niechętnie. Kobieta była piękna, pasma jasnych włosów wymykały się spod szala udrapowanego na głowie. Stanęła przed Jeordamem i powiedziała:
— Nie zgubiliśmy się.
Spojrzała na niego niespodziewanie, jakby widziała go pierwszy raz, potem ściślej owinęła się szalem.
Przytaknął, nie spodziewał się innej odpowiedzi. Jenn starali się konsekwentnie unikać mieszkańców namiotów, nawet wówczas, gdy potrzebna im była pomoc. Ci, którzy postępowali inaczej, zazwyczaj znajdowali się w sytuacji tak rozpaczliwej, że od nikogo innego nie mogli już oczekiwać pomocy.
— Chodźcie za mną.
Od namiotów jego ojca, tylko na poły pokrytych niedawno spadłym śniegiem, dzieliła ich mila drogi przez wzgórza. Jego ludzie uważnie obserwowali obcych, nie odrywając się jednocześnie od swoich zajęć, czy było to gotowanie czy czyszczenie broni, czy choćby zabawa z dziećmi w śnieżki. Dumny był ze swego szczepu, liczącego blisko dwieście członków, ich obóz stanowił największy z dziesięciu, które od północy otaczały karawanę wozów. Na Jenn jednak nie wywarł on szczególnego wrażenia. Denerwowało go, że Jenn są o tylekroć liczniejsi od Aielów.
Lewin wyszedł ze swego namiotu, wysoki, siwiejący mężczyzna o twardych rysach twarzy; powiadano, że Lewin nigdy się nie rozpromienia, a Jeordam z pewnością nigdy nie widział uśmiechu na jego twarzy. Być może, zanim jego matka zmarła na gorączkę, wszystko było inaczej, ale Jeordam tak naprawdę nie wierzył w to.
Jasnowłosa kobieta — na imię miała Morin — opowiedziała historię, którą Jeordam właściwie spodziewał się usłyszeć. Jenn handlowali z jakąś wioską, otoczoną murem z bali, a następnej nocy ludzie z wioski przyszli odebrać to, co wcześniej sprzedali, a nawet więcej. Jenn zawsze sądzili, że mogą wierzyć ludziom, którzy mieszkają w domach, zawsze uważali, iż Droga ich ochroni. Wymieniła poległych — ojcowie, matka, pierwsi bracia. Uprowadzonych w niewolę — pierwsza siostra, siostra-matka, córka. To ostatnie zaskoczyło Jeordama; Morin mówiła z goryczą o swej pięcioletniej córce, którą porwano, by wychowała ją inna kobieta. Wpatrując się w nią uważnie, dodał jej w myślach kilka lat.
— Przyprowadzimy ich z powrotem — obiecał Lewin. Wziął pęk włóczni, który mu podano, i wbił ich ostrza w ziemię. — Możecie zostać z nami, jeśli chcecie, ale wówczas musicie bronić siebie i innych. Jeżeli zostaniecie, nigdy nie będzie wam wolno wrócić do wozów.
Ostronosy, słysząc te słowa, odwrócił się i pośpieszył tą samą drogą, którą przyszli; rzadko zdarzało się, że w tym momencie odchodził tylko jeden.
— Ci, którzy zechcą iść z nami do wioski, dostaną włócznię. Ale pamiętajcie, jeżeli weźmiecie włócznie do ręki, by użyć ich przeciwko ludziom, będziecie musieli zostać z nami. — Jego głos i spojrzenie oczu były twarde niczym kamień. — Dla Jenn staniecie się wówczas niczym martwi.
Jeden z mężczyzn zawahał się, ale po chwili podobnie jak pozostali wyciągnął włócznię z ziemi. Morin postąpiła tak samo. Jeordam zapatrzył się na nią ze zdziwieniem, a Lewin aż zamrugał.
— Ty nie musisz brać włóczni, by zostać — poinformował ją Lewin — albo by domagać się od nas, byśmy odprowadzili twoich ludzi. Ujęcie włóczni oznacza gotowość do walki, a nie tylko do samoobrony. Możesz ją odłożyć, nie będzie w tym wstydu.
— Oni zabrali moją córkę — powiedziała Morin.
Ku niepomiernemu zaskoczeniu Jeordama, Lewin tylko chwilę się zawahał, nim na koniec kiwnął głową.
— To pierwszy raz dla wszystkich rzeczy. Dla wszystkich rzeczy. A więc niech tak będzie.
Ruszył przez obóz i poklepując ludzi po ramionach, wzywał ich do złożenia wizyty w otoczonej drewnianym murem wiosce. Jeordam był pierwszym wezwanym, jego ojciec zawsze wybierał go jako pierwszego, od dnia, kiedy był już na tyle dorosły, by nosić włócznię. Nie mógł postępować inaczej.
Morin miała problemy z włócznią, drzewce zaplątało się w jej długie suknie.
— Nie musisz iść — powiedział Jeordam. — Nigdy żadna kobieta tego nie robiła. Przyprowadzimy ci twoją córkę.
— Sama zamierzam przyprowadzić Kirin — powiedziała zapalczywie. — Nie powstrzymasz mnie.
Uparta kobieta.
— W takim razie musisz się ubrać w strój podobny do tego. Gestem wskazał swój szarobrązowy kaftan i spodnie. — Nie możesz wędrować nocą po tej ziemi w sukni.
Zanim zdążyła zareagować, wyjął włócznię z jej rąk.
— Niełatwo wyuczyć się włóczni.
Dwaj mężczyźni, którzy z nią przyszli, byli najlepszym tego dowodem — nie rozumieli poleceń, omal nie potykali się o własne nogi. Znalazł więc topór i za jego pomocą odrąbał część drzewca długości mniej więcej jednego kroku. Zostały jakieś cztery stopy, w tym niemalże jedną stanowiło stalowe ostrze.
— Będziecie tym zadawać ciosy, kłuć. Tylko tyle. Drzewca używa się również do parowania ciosów, ale zamiast tego znajdę wam coś do drugiej dłoni, co będzie mogło służyć za tarczę.
Popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem.
— Ile masz lat? — zapytała, w jej głosie brzmiało bezbrzeżne zdumienie.
Kiedy jej powiedział, zadumana pokiwała tylko głową. Po chwili on z kolei zapytał:
— Czy jeden z tych mężczyzn jest twoim mężem? — — Wciąż potykali się niezręcznie o włócznie.
— Mój mąż zdążył już opłakać Kirin. Bardziej troszczy się o drzewa niż o swoją własną córkę.
— Drzewa?
— Drzewa Życia. — Kiedy wciąż patrzył na nią kompletnie nie rozumiejącym wzrokiem, potrząsnęła głową. — Trzy małe drzewka zasadzone w baryłkach. Troszczą się o nie w takim samym stopniu jak o siebie samych. Kiedy znajdą bezpieczne miejsce, zamierzają je zasadzić; powiadają, że wówczas powrócą dawne dni. Oni. Powiedziałam, oni. Bardzo dobrze. Już nie jestem Jenn. — Ujęła drzewce skróconej włóczni. — To jest teraz mój mąż.
Przyjrzała mu się uważnie i zapytała:
— Gdyby ktoś uprowadził twoje dziecko, czy mówiłbyś o Drodze Liścia i cierpieniu, które zesłano, aby cię doświadczyć? — Potrząsnął głową, a wtedy dodała: — Tak też myślałam. Będziesz znakomitym ojcem. Naucz mnie posługiwać się włócznią.
Dziwna kobieta, ale piękna. Wziął z jej rąk włócznię i rozpoczął naukę, wyjaśniając na głos kolejne ruchy. Krótkim drzewcem można było się posługiwać szybko i zręcznie.
Morin obserwowała go, nie przestając się dziwnie uśmiechać, ale włócznia pochłaniała go całkowicie.
— Widziałam twoją twarz we śnie — powiedziała cicho, ale on puścił jej słowa mimo uszu. Mając taką włócznię, potrafiłby operować nią szybciej niż człowiek uzbrojony w miecz. Oczyma duszy widział już, jak Aielowie pokonują wszystkich szermierzy. Nikt nie zdoła im się przeciwstawić. Nikt.
Światła rozbłyskiwały w kolumnach szkła, Rand był już na poły ślepy. Muradin znajdował się już tylko o krok lub dwa przed nim, patrzył wprost na niego, obnażając zęby, warczał cicho. Kolumny przenosiły ich wstecz, w zagubioną w otchłani dziejów historię Aielów. Stopy Randa poruszyły się jakby same z siebie. Naprzód. Cofając się w czasie.
Lewin poprawił chroniącą przed pyłem zasłonę twarzy i spojrzał w dół na mały obóz, gdzie węgle dogasającego ogniska wciąż jarzyły się pod żelaznym kociołkiem. Wiatr przyniósł woń na poły spalonego gulaszu. Leżące wokół ognia, owinięte w koce ciała oblewała księżycowa poświata. W zasięgu wzroku nie było żadnych koni. Żałował, że nie może się napić, ale tylko dzieciom dawano wodę między posiłkami. Niejasno przypominał sobie czasy, kiedy wody było znacznie więcej, kiedy dni nie były tak upalne i pyliste, a wiatr czasami ustawał. Noc przynosiła nieznaczną jedynie ulgę, zastępując posępne, palące słońce dokuczliwym chłodem. Owinął się ściślej w pelerynę ze skór dzikiego kozła, która służyła mu również za koc.
Jego towarzysze podeszli bliżej, okutani jak on, potykając się o skały i mamrocząc, aż pewien był, że powinni obudzić wszystkich śpiących w dole. On sam nie narzekał, przywykł do tego w znacznie większym stopniu niż oni. Zasłony przeciwko pyłowi zakrywały ich twarze, ale bez trudu wiedział, kto jest kim. Luca, o ramionach półtora raza szerszych niż pozostali, lubił robić kawały. Gearan, chudy jak bocian, najlepszy biegacz ze wszystkich wozów. Charlin i Alijha, którzy stanowili swoje zwierciadlane niemalże odbicia, wyjąwszy zwyczaj Charlina, by przekrzywiać głowę, kiedy się czymś trapił, tak jak to właśnie miało miejsce; ich siostra, Colline, znajdowała się na dole, w tym obozie. Podobnie jak Maigran, siostra Lewina.
Kiedy podręczne torby dziewcząt zostały znalezione na ziemi zdeptanej podczas walki, wszyscy byli gotowi opłakać zmarłych i ruszać dalej, jak czynili to już tak wiele razy wcześniej. Nawet pradziadek Lewina. Gdyby Adan wiedział, co zaplanowała sobie ich piątka, powstrzymałby ich z pewnością. Adan jednak potrafił tylko mamrotać o dochowaniu wierności Aes Sedai, których Lewin nigdy w życiu nie widział, oraz o staraniu się, by Aielowie pozostali przy życiu. Aielowie jako lud, ale nie poszczególne jednostki. Nawet nie Maigran.
— Jest ich czworo — wyszeptał Lewin. — Dziewczęta są po tej stronie ognia. Obudzę je... cicho... i wyślizgniemy się, póki mężczyźni będą spali.
Jego przyjaciele popatrzyli po sobie, pokiwali głowami. Sądził, że powinni byli wcześniej ułożyć sobie jakiś plan, zamiast myśleć tylko o tym, że należy ruszyć za dziewczętami oraz jak niepostrzeżenie opuścić wozy. Nie był nawet pewien, że ruszą za tymi mężczyznami albo że znajdą ich, zanim ci zdążą wrócić do wioski, z której pochodzili — zbiorowiska nieporządnych szałasów, od którego przegnano Aielów kijami i kamieniami. Gdyby napastnicy dotarli tak daleko, nic już nie można by zrobić.
— A co jeśli się obudzą? — zapytał Gearan.
— Nie zostawię Colline — warknął Charlin, niemalże wchodząc w słowo swojemu bratu, i dodał ciszej: — Odbierzemy je, Gearan.
— Tak się stanie — zgodził się Lewin. Luca szturchnął Gearana pod żebra, a Gearan pokiwał głową.
Zejście na dół w ciemnościach okazało się niełatwym zadaniem. Wyschnięte na chrust gałązki chrzęściły pod stopami, kamienie i odłamki skał maleńkimi lawinami pędziły przed nimi po stoku. Im bardziej Lewin starał się poruszać cicho, tym więcej zdawał się robić hałasu. Luca wpadł na kolczasty krzew, który zatrzeszczał głośno, ale ostatecznie udało mu się wydostać, teraz ciężko dyszał. Charlin poślizgnął się i zjechał pół drogi po stoku, mimo to w dole nikt się nie poruszył.
W niewielkiej odległości od obozu Lewin przystanął, wymienił pełne niepokoju spojrzenia z przyjaciółmi, potem na palcach wszedł między śpiące postacie. Własny oddech brzmiał w jego uszach niczym grzmot, podobnie jak przeraźliwe chrapanie dobiegające od jednej z czterech wielkich, nakrytych kocami postaci. Zamarł w chwili, gdy donośne chrapanie urwało się, a jeden ze śpiących poruszył. Przybrał wygodniejszą pozycję, chrapanie rozległo się na powrót, a Lewin wypuścił długo wstrzymywany oddech.
Ostrożnie przykucnął przy jednym z dwu mniejszych stosików skór i odsunął ostrożnie szorstki wełniany koc, aż sztywny z brudu. Maigran patrzyła na niego, twarz jej była cała w sińcach i skaleczeniach, podarta suknia zmieniła się w coś niewiele lepszego niż łachman. Przyłożył dłoń do jej ust, aby powstrzymać krzyk, ale ona patrzyła tylko niewidzącym wzrokiem, nawet nie mrugnęła.
— Zamierzam zarżnąć cię jak świnię, chłopcze.
Jeden z większych pagórków rozprostował się, mężczyzna o postrzępionej brodzie, ubrany w brudne łachmany wstał, długi nóż w jego dłoni połyskiwał blado w świetle księżyca. Zaczął kopać swych towarzyszy, wydobywając z nich chrząknięcia i pojękiwania.
— Jak zwykłego świniaka. Będziesz kwiczał, chłopcze, czy po prostu uciekniesz?
— Ucieknę — powiedział Lewin, ale jego siostra wciąż patrzyła niewidzącymi oczyma. Oszalałym gestem zaczął szarpać ją za ramiona, starając się popchnąć w kierunku, gdzie czekali na nich pozostali. — Uciekaj!
Niezręcznie wygramoliła się spod kocy, zesztywniała, niemalże leciała mu przez ręce. Colline obudziła się — mógł słyszeć jej pojękiwania — ale wydawało się, że chce tylko ściślej otulić się kocami, ukryć w nich. Maigran stała nieruchomo, patrzyła w pustkę, nic nie widząc.
— Wychodzi na to, że nawet tyle ci się nie uda. — Z grymasem na twarzy wielki mężczyzna szedł, omijając ognisko, nóż trzymał opuszczoną ręką. Pozostali siadali na swych posłaniach, śmiali się w głos, przypatrując zabawie.
Lewin nie wiedział, co robić. Nie może zostawić swojej siostry. Wszystko, co mógł zrobić, to umrzeć. Być może w ten sposób da Maigran szansę ucieczki.
— Uciekaj, Maigran! Błagam, uciekaj! — Nie poruszyła się. Zdawała się nawet nie słyszeć jego słów. Co oni jej zrobili?
Brodacz podszedł bliżej, niespiesznie, chichotał, rozkoszując się sytuacją.
— Nieeeeeeeeeeeeeee! — Z ciemności nocy wybiegł Charlin, otoczył ramionami mężczyznę z nożem, powalił go na ziemię. Pozostali zerwali się na nogi. Jeden z nich, z ogoloną głową, która połyskiwała w świetle ogniska, wyciągnął miecz i zamierzył się na Charlina.
Lewin nie potrafił sobie później przypomnieć, jak to się wszystko stało. Jakimś sposobem nagle miał w ręku ciężki kociołek. Trzymając go za żelazny uchwyt, uderzył w łysą głowę, rozległo się głośne chrupnięcie. Mężczyzna runął na ziemię, jakby nagle jego kości zmieniły się w wodę. Wytrącony z równowagi Lewin chwiejnie przestępował z nogi na nogę, starając się nie wpaść w ogień, wreszcie padł obok żaru, wypuszczając z dłoni kociołek. Ciemny mężczyzna, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, wyciągnął swój miecz, gotów do cięcia. Lewin gramolił się niezgrabnie, leżąc na grzbiecie jak pająk, z oczyma utkwionymi w ostrym szpicu miecza, dłonie szaleńczo szukały czegoś, czym mógłby się osłonić, jakiegoś kija, czegokolwiek. Jego ręka natrafiła na okrągły kij. Ścisnął go, pchnął nim szczerzącego zęby w uśmiechu mężczyznę. Ciemne oczy tamtego rozszerzyły się, miecz wypadł mu z dłoni, krew rzuciła się ustami. To nie był kij, lecz włócznia.
Drzewce wypadło mu z ręki, puścił je, jakby parzyło, w chwili gdy zdał sobie sprawę, co trzyma. Za późno. Odczołgał się, by uniknąć padającego ciała tamtego, spojrzał nań, zadrżał. Martwy człowiek. Człowiek, którego zabił. Wiatr zdał się nagle bardzo zimny.
Po jakimś czasie zaczął się zastanawiać, dlaczego żaden z pozostałych nie zabił go. Był zaskoczony, gdy zobaczył resztę swoich przyjaciół skupionych wokół ogniska. Gearan, Luca i Alijha siedzieli, dysząc ciężko i spoglądając rozszerzonymi oczyma sponad swych zasłon. Spod kocy, którymi przykryta była Colline, wciąż dobiegało ciche, spazmatyczne łkanie, a Maigran dalej stała, patrząc nieruchomo w jeden punkt. Charlin zamarł na kolanach, obejmując się ramionami. A czterej mężczyźni, mieszkańcy tamtej wioski... Lewin przenosił spojrzenie z jednej nieruchomej, zakrwawionej postaci na drugą.
— My... ich pozabijaliśmy. — Głos Luki drżał. — My... Niech Światłość zlituje się nad nami.
Lewin podpełzł do Charlina i delikatnie dotknął jego ramienia.
— Jesteś ranny?
Charlin przewrócił się. Czerwona wilgoć spływała po jego dłoniach, ściskających rękojeść sztyletu wbitego w brzuch.
— To boli, Lewin — wyszeptał. Przeszył go spazm i światło uszło z jego oczu.
— Co mamy teraz zrobić? — zapytał Gearan. — Charlin nie żyje, a my... Światłości, co myśmy zrobili? Co powinniśmy zrobić?
— Zabierzemy dziewczęta z powrotem do wozów. — Lewin nie potrafił oderwać oczu od szklistego spojrzenia Charlina. — To zrobimy.
Zebrali wszystkie przedmioty, które mogły się do czegoś przydać, głównie kociołek i noże. Trudno było o rzeczy wykonane z metalu.
— Nie powinniśmy czynić sobie wyrzutów — oznajmił szorstko Alijha. — Z pewnością wcześniej ukradli je komuś innemu.
Jednak kiedy Alijha zaczął podnosić jeden z mieczy, Lewin powstrzymał go.
— Nie, Alijha. To jest broń stworzona do zabijania ludzi. Nie ma żadnego innego zastosowania. — Alijha nie powiedział nic, tylko potoczył oczami po czterech ciałach zabitych, spojrzał na włócznie, które Luca owijał kocami, by stworzyć nosze dla zwłok Charlina. Lewin ze wszystkich sił starał się nie patrzeć na ciała tamtych z wioski. — Dzięki włóczni można polować na zwierzynę, Alijha. Miecz się do tego nie nadaje. Jest zakazany przez Drogę.
Alijha wciąż nie odzywał się ani słowem, ale Lewinowi wydawało się, że warknął cicho za zasłoną. Kiedy jednak wreszcie ruszyli w noc, miecz pozostał obok gasnących węgli i ciał martwych mężczyzn.
To była długa droga przez ciemności, na dodatek marsz utrudniały im zaimprowizowane nosze, na których nieśli Charlina, wiatr zrywał się czasami, podnosząc z ziemi chmury pyłu. Maigran chwiejnie szła obok nich, wpatrzona martwym wzrokiem w przestrzeń przed sobą; nie zdawała sobie sprawy, kim jest ani gdzie się znajduje. Colline, na poły struchlała, obawiała się najwidoczniej również własnego brata, podskakiwała za najlżejszym dotknięciem. Nie tak sobie Lewin wyobrażał ich powrót. W jego marzeniach dziewczęta śmiały się, szczęśliwe, że wracają do swych ruchomych domów, wszyscy się śmiali. Nie nieśli ciała Charlina. Nie ścigały ich wspomnienia tego, co właśnie zrobili.
Przed nimi zamajaczyły światła ognisk, na których gotowano strawę, potem zobaczyli wozy; uprzęże były już przygotowane, by rano wprząc w nie zwierzęta i natychmiast ruszać. Po zmroku nikt nie opuszczał wnętrza wozu, dlatego Lewina zaskoczył widok cieni trzech postaci, spieszących ku nim w ciemnościach. Wśród mroku odznaczały się białe jak mleko włosy Adana. Pozostałą dwójkę stanowili: Nerrine, matka Colline, oraz Saralin, matka jego i Maigran. Lewim pełen złych przeczuć, opuścił zasłonę.
Kobiety podbiegły do swych córek, obsypały je pieszczotami i uspokajającymi słowami. Colline utonęła w objęciach matki, wydając z siebie ciche westchnienie świadczące, że ją poznała; Maigran ledwie zauważyła Saralin, która wybuchnęła płaczem na widok skaleczeń na twarzy córki.
Adan spojrzał krzywo na młodzieńców, zmarszczki nieustannie rozcinające troską jego twarz pogłębiły się.
— Na Światłość, cóż się stało? Kiedy odkryliśmy, że wy zniknęliście również... — Aż podskoczył, kiedy zobaczył nosze, na których nieśli Charlina. — Co się stało? — zapytał ponownie, jakby lękając się odpowiedzi.
Lewin powoli otwierał usta, ale Maigran przemówiła pierwsza.
— Oni ich pozabijali. — Patrzyła na coś w oddali, jej głos był równie naiwny jak głos dziecka. — Źli ludzie skrzywdzili nas. Oni... Potem przyszedł Lewin i pozabijał ich.
— Nie powinnaś mówić takich rzeczy — powiedziała uspakajająco Saralin. — Ty... — Przerwała i spojrzała głęboko w oczy córki, potem odwróciła się i przeniosła niepewny wzrok na Lewina. — Czy to...? Czy to prawda?
— Musieliśmy — powiedział Alijha zbolałym głosem. — Próbowali nas zabić. Zabili Charlina.
Adan aż cofnął się na dźwięk tych słów.
— Wy... zabijaliście? Zabijaliście ludzi? A co z Przymierzem? Nikomu nie wyrządzamy krzywdy. Nikomu! Nie istnieje powód wystarczająco dobry, aby usprawiedliwiał zabijanie drugiej ludzkiej istoty. Nie ma takiego!
— Oni porwali Maigran, pradziadku — powiedział Lewin. — Porwali Maigran i Colline i zrobili im krzywdę. Oni...
— Nie ma takiego powodu! — ryknął Adan, cały drżąc z gniewu. — Musimy akceptować to, co przynosi los. Nasze cierpienia zesłane są na nas, abyśmy zaświadczyli o naszej wierności. Akceptujemy je i znosimy! Nie mordujemy! Nie zboczyliście z Drogi, wy ją porzuciliście. Nie jesteście już dłużej Da’shain. Jesteście zdeprawowani, ale nie pozwolę wam deprawować reszty Aielów. Opuśćcie nas, obcy. Mordercy! W wozach Aielów nie ma dla was miejsca.
Odwrócił się do nich plecami i odszedł, jakby naprawdę już dla niego nie istnieli. Saralin i Nerrina ruszyły za nim, prowadząc dziewczęta.
— Matko? — powiedział cicho Lewin i aż się cofnął, kiedy spojrzała na niego zimnym wzrokiem. — Matko, proszę...
— Kim jesteś, ty, który się tak do mnie zwracasz? Zakryj swoją twarz przede mną, obcy. Miałam syna, miałam kiedyś syna o twarzy takiej jak twoja. Jest mi przykro, że podobne oblicze ma również morderca.
I poprowadziła Maigran za pozostałymi.
— Wciąż jestem Aielem — wykrzyknął Lewin, ale tamci nie obejrzeli się więcej. Uświadomił sobie, że słyszy płacz Luki. Wiatr wzmógł się, podrywał w górę chmury pyłu; zasłonił twarz. — Jestem Aielem!
Dziko pulsujące światła wwiercały się w oczy Randa. Ból straty Lewina wciąż przepełniał jego duszę, a jego myśli cwałowały wściekle. Lewin nie nosił broni. Nie wiedział, jak jej używać. Zabijanie przerażało go. To nie miało sensu.
Teraz znajdował się niemalże w jednej linii z Muradinem, ale tamten nie był nawet świadom jego obecności. Grymas na twarzy, usta rozwarte do krzyku, na czole perlił się pot. Drżał, jakby usiłował biec i nie mógł.
Stopy Randa poniosły go naprzód i wstecz.