46 Zasłony

Na ciasnych, krętych ulicach Calpene, w pobliżu Wielkiego Kręgu, stały gęste tłumy. Powodu zbiegowiska można było się łatwo domyślić, widząc wznoszący się ponad wysokie białe mury dym z niezliczonych ognisk, przy których przyrządzano strawę. Kwaśne zapachy dymu, gotowanego jadła oraz zastarzałego potu mieszały się w wilgotnym powietrzu poranka z płaczem dzieci i tym niskim pomrukiem, jaki zawsze towarzyszy potężnym masom ludzkim zgromadzonym na małej przestrzeni, całkowicie tłumiąc ostre krzyki mew szybujących ponad głowami tłuszczy. Sklepy na tym terenie już dawno temu na dobre zamknęły swe podwoje.

Pełna niesmaku Egeanin musiała pieszo torować sobie drogę przez ciżbę. To było straszne — zatrata jakiegokolwiek porządku do tego stopnia, iż uciekinierzy zajęli już galerie i bezkarnie spali między ławkami. W jej mniemaniu równie złe było to, iż ich władcy pozwalali im głodować. Mimo że widok ten powinien cieszyć jej serce — ten pozbawiony ducha motłoch nie będzie w stanie stawić zdecydowanego oporu Corenne, a potem z łatwością da się zaprowadzić właściwy porządek — niemniej jednak nienawidziła go z całej duszy.

Większość z otaczających ją, odzianych w łachmany ludzi robiła wrażenie nazbyt apatycznych, by zastanawiać się, cóż pośród nich robi kobieta w czystej, zadbanej, prostej sukni, choć uszytej z prawdziwego jedwabiu. Tym bardziej iż od czasu do czasu trafiali się w tym tłumie mężczyźni i kobiety w ubraniach ongiś bardzo przyzwoitych, które dzisiaj były pobrudzone i wygniecione, może więc rwie odstawała od reszty na tyle, by stanowić wyraźny kontrast. Tych kilku, którzy zdawali się zastanawiać, czy jej ubiór oznacza również złoto w sakiewce, zniechęcał zapewne sugerujący kompetencję w posługiwaniu się bronią sposób, w jaki dzierżyła swoją mocną pałkę. równie wysoką jak ona sama. Tego dnia musiała pójść w pojedynkę i zrezygnować z towarzystwa Strażników oraz nosicieli lektyki. Floran Gelb z pewnością zorientowałby się, gdyby śledziła go w towarzystwie takiej świty. W ostateczności ta suknia z rozciętymi spódnicami zapewniała jej przynajmniej pewną swobodę ruchów.

Śledzenie małego człowieczka o szczurzej twarzy było nietrudne, nawet w takiej masie ludzi; czasami jedynie znikał jej z oczu, kiedy akurat drogę zagradzał przypadkowy wóz, ciągniony zresztą częściej przez spoconych, obnażonych do pasa ludzi niż przez zwierzęta. Gelb, wraz ze swymi potężnie zbudowanymi siedmioma lub ośmioma kompanami o ponurych twarzach, zwartą grupką przepychał się przez tłum, wywołując idącą za nimi falę przekleństw. Złościli ją ci ludzie. Gelb miał ponownie spróbować uprowadzenia. Od czasu jak wysłała mu złoto, o które prosił, znalazł trzy kobiety, lecz ich podobieństwo do opisów, jakie posiadała, było czysto przypadkowe. Kręcił jednakże nosem nad każdą, którą odrzuciła. Nigdy nie powinna mu płacić za tę pierwszą, którą porwał prosto z ulicy. Chciwość i wspomnienie złota, które już dostał, najwyraźniej zatarły w jego pamięci ostrą reprymendę, która towarzyszyła wręczaniu sakiewki.

Słysząc krzyki za plecami, odwróciła gwałtownie głowę, dłonie mocniej ścisnęły pałkę. Tłum rozstąpił się nieco, otwierając w gęstej ciżbie niewielką przestrzeń, jak zwykle gdy pojawiały się kłopoty. Na ulicy klęczał mężczyzna w pięknym niegdyś, żółtym kaftanie i ściskając wygięte pod nienaturalnym kątem prawe ramię, wydzierał się rozpaczliwie. Pochylona nad nim, otaczająca go opiekuńczo ramionami kobieta, odziana w poszarpaną zieloną suknię, krzyczała coś w ślad za zamaskowanym człowiekiem, który już znikał w tłumie.

— On tylko poprosił o datek! Tylko prosił!

Tłum pochłonął ich na powrót.

Krzywiąc się, Egeanin znów odwrócili głowę. I zamarła, a z jej ust wydobyło się przekleństwo, które ściągnęło na nią kilka zaskoczonych spojrzeń. Gelb i jego kompani zniknęli. Brutalnie odpychając dwie kobiety, które akurat napełniały dzbany, przepchnęła się do małej kamiennej fontanny i ignorując ich oburzone okrzyki, wskoczyła na balustradę. Stąd mogła ogarnąć spojrzeniem całą ciżbę. Zatłoczone ulice biegły we wszystkich kierunkach, wijąc się wśród wzgórz. Niknąc szybko za zakrętami wśród biało tynkowanych budynków, ograniczały jej pole widzenia w najlepszym razie do niecałych stu kroków, ale w ciągu tych kilku chwil Gelb nie mógł odejść dalej.

Nagle dostrzegła go, w odległości trzydziestu kroków przed sobą, jak skryty w głębokich drzwiach, wspinając się na palce, patrzył w głąb ulicy. Pozostałych było już łatwo zlokalizować — wsparci o ściany budynków po obu stronach ulicy, starali się, by ich nie zauważono. Nie tylko oni stali pod ścianami, ale z kłębiącej się ludzkiej masy wyraźnie ich wyróżniały twarze — pokryte bliznami, o połamanych nosach, zastygłe w oczekiwaniu.

A więc to tutaj wykonywali swoją robotę. Z pewnością tu nikt im nie przeszkodzi, nie bardziej niż w przypadku tamtego człowieka ze złamaną ręką. Ale kogo wypatrywali? Jeżeli Gelb znalazł wreszcie którąś z jej listy, powinna odejść stąd i zaczekać, aż przyjdzie sprzedać jej ową kobietę, zaczekać, aby na koniec przekonać się bez najmniejszych wątpliwości, czy a’dam naprawdę potrafi utrzymać jakąś inną sul’dam oprócz Benthamin. Jednakowoż nie miała najmniejszego zamiaru powtórnie stawać przed wyborem, co właściwie ma zrobić: poderżnąć gardło jakiejś nieszczęsnej kobiecie czy też odesłać ją na targ niewolników?

Ulicą, w kierunku Gelda, zdążało co najmniej kilka kobiet, większość miała twarze skryte za przezroczystymi woalami, włosy zaś zaplecione. Nawet nie poświęciła powtórnego spojrzenia dwóm w lektykach, obok których maszerowali ich strażnicy; uliczne rzezimieszki Gelda z pewnością nie zaryzykują konfrontacji z równą im liczebnie grupą uzbrojonych w miecze strażników. Kimkolwiek była ta, na którą się zaczaili, nie powinna mieć więcej niż dwu lub trzech ludzi do ochrony i na dodatek nieuzbrojonych. Ten warunek zdawały się spełniać jednak wszystkie pozostałe kobiety, niezależnie od tego, czy miały na sobie łachmany czy monotonne wiejskie odzienie, czy wreszcie suknie znacznie ściślej przylegające do ciała, preferowane przez tarabońskie kobiety.

Nagle wzrok Egeanin spoczął na dwu pogrążonych w rozmowie kobietach, które właśnie wyłoniły się zza rogu ulicy. Z włosami zaplecionymi w długie warkocze i przezroczystymi woalami zasłaniającymi twarze, na pierwszy rzut oka wyglądały na Tarabonianki, ale zdecydowanie nie pasowały do tego miejsca. Te delikatne, gorsząco udrapowane suknie, zielona i niebieska, bez wątpienia uszyto ż jedwabiu, nie zaś z lnu czy cienkiej wełny. Kobiety ubrane w taki sposób zazwyczaj poruszały się lektykami, a nie spacerowały pieszo, zwłaszcza w takim miejscu. I nie nosiły na ramionach zaimprowizowanych maczug, które przy bliższym wejrzeniu okazywały się klepkami od beczki.

Jej wzrok prześlizgnął się jedynie po kobiecie o złotorudych włosach i spoczął na jej towarzyszce, której ciemne warkocze były nadzwyczaj długie, sięgały aż do pasa. Z tej odległości w znacznej mierze przypominała sul’dam o imieniu Surine. A jednak to nie ona. Ta nie sięgałaby Surine nawet do brody.

Mrucząc coś pod nosem, Egeanin zeskoczyła na dół i zaczęła, potrącając ludzi, przepychać się przez tłum w stronę Gelba. Jeżeli będzie miała szczęście, uda jej się go odwołać na czas. Głupiec. Chciwy głupiec o szczurzym mózgu!


— Powinnyśmy wynająć lektyki, Nynaeve — powiedziała ponownie Elayne, setny już raz zastanawiając się, jak tarabońskim kobietom udaje się mówić bez połykania jednocześnie swych woali. Wypluwając go, dodała: — Czuję, że będziemy musiały użyć tych rzeczy.

Człowieczek o wychudzonej twarzy zatrzymał się nagle, a wtedy Nynaeve groźnie pomachała w jego stronę klepką.

— Po to właśnie są. — Pałające spojrzenie stanowiło zapewne dodatkową zachętę, by tamten zajął się swoimi sprawami. Trąciła ciemne warkocze opadające jej na ramiona i burknęła coś z niesmakiem; Elayne nie potrafiła sobie wyobrazić. kiedy wreszcie Nynaeve przywyknie do braku tamtego pojedynczego grubego warkocza, za który szarpała w chwilach zdenerwowania. — A do chodzenia są nogi. Jak byśmy wyglądały albo zadawały pytania, niesione niczym świnie na targ? Czułabym się jak kompletna idiotka w jednej z tych głupich lektyk. W każdym razie wolę raczej zaufać swojemu własnemu rozumowi niż mężczyznom, których nie znam.

Elayne była pewna, że Bayle Domon mógł przydzielić im ludzi godnych zaufania, podobnie zresztą jak Lud Morza; żałowała, że „Tańczący po Falach” już odpłynął, jednak Mistrzyni Żeglugi oraz jej siostra chciały natychmiast zawieźć wieści o Coramoorze do Dantory i Cartorin. Jakichś dwudziestu Strażników najzupełniej by jej wystarczyło.

Wyczuła myślą raczej, niż poczuła naprawdę, jak coś potrąciło sakiewkę przy jej pasku; chwyciła ją jedną dłonią i odwróciła się, wznosząc swoją pałkę. Ciżba płynąca obok niej rozstąpiła się odrobinę, ludzie ledwie spoglądali w jej stronę, rozpychając się łokciami, ale wokół nie było nawet śladu po ewentualnym kieszonkowcu. Przynajmniej wciąż czuła ciężar monet znajdujących się wewnątrz woreczka. Od czasu gdy po raz pierwszy omal nie straciła sakiewki; swój pierścień z Wielkim Wężem oraz poskręcany kamień ter’angreala wzorem Nynaeve nosiła na rzemyku na szyi. Podczas ich pięciodniowego jak dotąd pobytu w Tanchico okradziono ją już trzy razy. Dwudziestu Strażników byłoby akurat. Oraz powóz. Z zasłonami na oknach.

Podejmując wędrówkę w górę ulicy, powiedziała:

— Nie powinnyśmy zakładać tych sukni. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy przemocą wciskałaś mnie w ubiór wiejskiej dziewczyny.

— Stanowią znakomite przebranie — zareplikowała grzecznie Nynaeve. — Nie wyróżniamy się z tłumu.

Elayne parsknęła cicho. Jakby skromniejsze suknie doprawdy nie nadawały się lepiej do tego celu. Nynaeve nigdy nie przyznałaby się, że zaczęło ją bawić noszenie jedwabiu i ładnych sukienek. Elayne zaś zwyczajnie żałowała, że to wszystko zaszło aż tak daleko. Prawda, każdy brał je za Tarabonianki — przynajmniej dopóki nie otwierały ust — ale nawet z ozdobionym koronką karczkiem, sięgającym aż do brody, ten ściśle opinający ciało zielony jedwab rzeczywiście odsłaniał więcej niż cokolwiek, co nosiła w życiu. Z pewnością zaś nie było to coś, co włożyłaby na siebie publicznie. Nynaeve kroczyła jednak po zatłoczonej ulicy, jakby nikt na nie nie patrzył. Cóż, być może tak było — chociaż nie z powodu ich sukien — nie mogła się wszakże pozbyć wrażenia, że jest wręcz przeciwnie.

Ich bluzki przynajmniej powinny być bardziej skromne. Z płonącymi policzkami starała się nie myśleć o tym, jak jedwab opina jej ciało.

„Przestań! Są doskonale przyzwoite! Są!”

— Czy ta Amys nie powiedziała ci o niczym, co mogłoby stanowić dla nas jakąś wskazówkę?

— O wszystkim ci opowiedziałam — westchnęła Elayne. Nynaeve trzymała ją prawie do świtu, wypytując o tę Mądrą Aielów, która zeszłej nocy towarzyszyła Egwene w Tel’aran’rhiod, a później, kiedy już zasiadły do śniadania, znowu powróciła do tej samej kwestii. Egwene — włosy z jakiegoś powodu miała zaplecione w warkocze i coraz to spoglądała ponuro na Mądrą — nie powiedziała jej właściwie nic prócz tego, że Rand ma się dobrze i że Aviendha dba o niego. Ta siwowłosa Amys mówiła przez większość czasu o niebezpieczeństwach czyhających w Świecie Snów, w wyniku tych pouczeń Elayne omal nie poczuła się tak, jakby znowu miała dziesięć lat, a Lini, jej stara piastunka, złapała ją podczas gdy wymykała się z sypialni, by podkraść jakieś słodycze; przemowa pełna była ostrzeżeń dotyczących koncentracji i kontroli, absolutnie koniecznych po ewentualnym wejściu do Tel’aran’rhiod. W jaki niby sposób można kontrolować to, o czym się myśli?

— Naprawdę sądziłam, że Perrin jest razem z Randem i Matem.

To była kolejna wielka niespodzianka, ustępująca jedynie obecności Amys. Egwene najwyraźniej sądziła, że on jest z Nynaeve i z nią.

— Wraz z tą dziewczyną udał się zapewne w jakieś miejsce, gdzie będzie mógł spokojnie być kowalem — wysnuła przypuszczenie Nynaeve, ale Elayne potrząsnęła głową.

— Nie sądzę. — Miała mnóstwo podejrzeń dotyczących Faile, a gdyby te okazały się choć w połowie prawdziwe, dziewczyna nigdy nie zgodzi się zostać żoną zwykłego kowala. Musiała ponownie wypluć woalkę z ust. Idiotyczny sposób ubierania się.

— Cóż, gdziekolwiek jest — powiedziała Nynaeve, znowu niezgrabnie przeczesując swe warkocze — mam nadzieję, że jest bezpieczny i ma się dobrze. W każdym razie tu go nie ma i nie może nam pomóc. Zapytałaś chociaż Amys, czy zna jakiś sposób, by wykorzystać Tel’aran’rhiod do...?

Potężny, łysiejący mężczyzna w znoszonym brunatnym kaftanie przepchnął się przez tłum i znienacka spróbował pochwycić ją potężnymi rękoma. Poderwała z ramienia klepkę i uderzyła go prosto w szeroką twarz. Zachwiał się i cofnął, trzymając za nos, który zapewne właśnie został mu po raz wtóry złamany.

Elayne wciąż starała się nabrać tchu, by wydać okrzyk zaskoczenia, kiedy następny człowiek, równie wielki jak ten pierwszy, z sumiastym wąsem, pojawił się obok niej, zmierzając również ku Nynaeve. W jednej chwili opuścił ją cały strach. Zacisnęła z furią szczęki i gdy tylko dłonie tamtego dotknęły jej przyjaciółki, ze wszystkich sił, na jakie było ją stać, opuściła pałkę prosta na jego głowę. Nagi pod napastnikiem zmiękły, runął na twarz. Przepełniło ją poczucie triumfu.

Tłum wokół nich rozstąpił się, nikt nie miał ochoty uczestniczyć w cudzych kłopotach. Rzecz jasna, nikt również nie zaoferował im pomocy, której doprawdy potrzebowały, co zrozumiała Elayne już w następnym momencie. Mężczyzna, którego uderzyła Nynaeve, wciąż stał na nogach, jego usta wykrzywiał paskudny grymas; zlizując z wargi krew cieknącą mu z nosa, potężnymi dłońmi wykonywał gesty jednoznacznie sugerujące skręcanie karku. Co gorsza, nie był sam. Za jego plecami siedmiu mężczyzn rozpraszało się, by odciąć im każdą możliwą drogę ucieczki, wszyscy prócz jednego dorównywali dwóm pierwszym budową, twarze mieli poznaczone bliznami, dłonie wielkie, jakby przez ostatnich dziesięć lat nie robili nic innego, tylko rozbijali młotami kamienie. Kościsty człowiek o pociągłej twarzy, uśmiechając się niczym nerwowy lis, bezustannie nawoływał:

— Nie pozwólcie jej uciec. Ona jest na wagę złota. Mówię wam. Złota!

Wiedzieli, kim są. To nie była próba skradzenia sakiewki, mieli zamiar pozbyć się Nynaeve i uprowadzić Dziedziczkę Tronu Andoru. Poczuła, jak Nynaeve obejmuje saidara, i również otworzyła się na Prawdziwe Źródło. Jedyna Moc wypełniła ją od stóp do głów słodką powodzią. Po kilka splecionych strumieni Powietrza na każdego z nich powinno wystarczyć, by poradzić sobie z tymi łotrami.

Ale nie przeniosła Mocy, Nynaeve zresztą również nie. Razem mogły z łatwością przetrzepać skórę tym drabom, co powinny zrobić ich matki wiele lat wcześniej. Nie ośmieliły się jednak, przynajmniej do czasu, aż nie będzie innego wyjścia.

Gdyby któraś z Czarnych Ajah znajdowała się wystarczająco blisko, to już zdradziła je sama poświata saidara. Dodatkowo, przeniesienie potrzebnej ilości Mocy do splecenia tych kilku strumieni Powietrza ujawniłoby ich zdolności wobec każdej Czarnej oddalonej od tego miejsca o ponad sto lub więcej kroków, w zależności od siły i wrażliwości tamtej. Takiemu właśnie zajęciu oddawały się przez ostatnich pięć dni — chodziły po mieście, starając się wyczuć fakt przenoszenia Mocy, w nadziei że gdy coś takiego nastąpi, ślad doprowadzi je do Liandrin i jej wspólniczek.

Trzeba było również pamiętać o otaczającym je tłumie. Kilku ludzi wciąż przemykało obok nich, bojaźliwie tuląc się do ścian. Pozostali rozpierzchli się w poszukiwaniu innej drogi. Jedynie garstka spośród nich poświęciła dwóm kobietom w niebezpieczeństwie chwilę uwagi. Ale gdyby dostrzegli, jak coś niewidzialnego unosi w powietrze wielkich mężczyzn...?

Aes Sedai oraz Jedyna Moc nie miały obecnie najlepszych notowań w Tanchico, zresztą nie mogło tak być w momencie, gdy powtarzano wciąż jeszcze stare plotki z Falme, do których doszły nowsze o tym, że Aes Sedai wspierały Przysięgłych Smokowi grasujących na prowincji. Ci ludzie albo rzucą się do ucieczki, gdy tylko zobaczą efekty przenoszenia Mocy, albo zmienią się w rozszalały motłoch. Nawet jeśli jej i Nynaeve uda się uniknąć natychmiastowego rozszarpania na strzępy — czego wcale nie była do końca pewna — to i tak wieści o tym całym wydarzeniu rozniosą się dalej. Zanim zajdzie słońce, Czarne Ajah dowiedzą się, że w Tanchico są Aes Sedai.

Wsparłszy się plecami o plecy Nynaeve, Elayne mocniej ścisnęła swoją broń. Miała ochotę roześmiać się histerycznie. Jeżeli Nynaeve chociaż raz jeszcze wspomni o wyjściu na dwór bez najmniejszej ochrony — o samotnym spacerze! — zobaczymy, jak się jej spodoba kubeł zimnej wody na głowie. Przynajmniej żaden z tych łajdaków najwyraźniej nie miał ochoty iść w ślady pierwszego, który wciąż leżał nieruchomo na kamiennym bruku.

— Naprzód — przynaglał ten o wąskiej twarzy, podkreślając swe słowa odpowiednimi gestami. — Naprzód! To tylko dwie kobiety!

Sam jednak bynajmniej nie spieszył się do ataku.

— Naprzód, powiadam. Potrzebna nam jest tylko ta jedna. Ona jest na wagę złota, mówię wam.

Nagle rozległo się głośne „łup” i jeden z drabów chwiejnie opadł na kolana oszołomiony, chwytając się za pękniętą czaszkę, a ciemnowłosa kobieta o zaciętej twarzy, ubrana w błękitną spódnicę do konnej jazdy, przemknęła obok niego, po czym się odwróciła szybko, by zdzielić kolejnego mężczyznę pięścią prosto w usta. Jednocześnie uderzając go końcem pałki w łydki, wybiła mu grunt spod stóp, kiedy zaś padał, kopnęła w głowę.

To, że ktoś postanowił im pomóc, samo w sobie było już zaskakujące, bardziej nawet niż osoba ich wybawcy, Elayne jednak nie była w najlepszym nastroju, by wybierać lub grymasić. Nynaeve oderwała się od jej pleców i wydała z siebie jakiś nieartykułowany ryk, a potem rzuciła się z okrzykiem:

— Naprzód, Biały Lwie!

Zaczęła młócić łajdaka, który stał najbliżej. Ten, podnosząc ramiona, usiłował się zasłonić przed nawałą ciosów, ale wyglądał, jakby zaskoczony postradał rozum.

— Naprzód, Biały Lwie! — wykrzyknęła raz jeszcze bitewny zew Andoru, a wtedy on odwrócił się plecami i uciekł.

Śmiejąc się wbrew sobie, rozejrzała się, by poszukać kolejnego rozbójnika. Dwóch tylko nie padło jeszcze lub nie zdecydowało się na ucieczkę. Pierwszy, który je zaatakował, odwrócił się, chcąc umknąć, a Nynaeve na pożegnanie obdarzyła go potężnym, z pełnego rozmachu ciosem w grzbiet. Kobieta o srogiej twarzy w jakiś sposób zahaczyła pałką rękę i ramię drugiego, po czym jednym ruchem przyciągnęła go do siebie, zmuszając jednocześnie do wspięcia się na palce. Nawet stojąc na płaskich stopach, napastnik był wyższy od niej o głowę i ważył co najmniej dwukrotnie więcej, ona jednak beznamiętnie, wolną ręką wymierzyła mu w twarz gwałtowne trzy ciosy, raz za razem. Wywrócił oczy, odsłaniając białka, lecz w momencie kiedy osuwał się na ziemię, Elayne dostrzegła, że tamten o pociągłej twarzy podnosi się; z nosa ciekła mu krew, oczy na poły zachodziły mgłą, a mimo to wydobył nóż zza pasa i zamierzył się na plecy ich obrończyni.

Nie zastanawiając się ani chwili, Elayne przeniosła Moc. Pięść Powietrza odrzuciła mężczyznę wraz z jego nożem do tyłu. Kobieta o zawziętej twarzy odwróciła się, on tymczasem już zmykał na czworakach; po kilku krokach wstał jakoś i wtopił się w tłum w głębi ulicy. Tymczasem przechodnie zatrzymywali się i gapili na tę osobliwą walkę, choć żaden nawet palcem nie ruszył, by im pomóc, oprócz tej ciemnowłosej kobiety. Ona zaś niepewnie popatrywała to na Elayne, to na Nynaeve. Elayne zastanawiała się, czy widziała, jak tamtego kościstego człowieczka powalił cios nie zadany najwyraźniej przez nikogo.

— Winna ci jestem moje podziękowania — powiedziała Nynaeve, ciężko dysząc. Podeszła do tamtej i uniosła woal. — Myślę, że powinnyśmy opuścić to miejsce. Wiem, że Straż Obywatelską nieczęsto można spotkać w tych okolicach, ale gdyby tak się stało, nie mam szczególnej ochoty na wyjaśnienia. Nasza gospoda znajduje się niedaleko. Może zechcesz nam towarzyszyć? Filiżanka herbaty to najskromniejszy rewanż, jaki możemy zaproponować komuś, kto naprawdę stanął w naszej obronie w tym przez Światłość zapomnianym mieście. Nazywam się Nynaeve al’Meara, a to jest Elayne Trakand.

Kobieta najwyraźniej się wahała. Mimo to stwierdziła:

— Ja... nie... będę miała nic przeciwko temu. Tak. Chętnie.

Mówiła niewyraźnie, trudno było ją zrozumieć, ale coś w sposobie wymawiania przez nią wyrazów zdawało się odległe znajome. Była całkiem przystojną kobietą, doprawdy, rozpuszczone czarne włosy, spadające na ramiona podkreślały dodatkowo bardzo jasną karnację skóry. Rysy twarzy odrobinę zbyt twarde, by można określić ją jako skończoną piękność. W niebieskich oczach zastygło nieustępliwe spojrzenie, jakby przyzwyczajona była do wydawania rozkazów. Handlarka, być może, sądząc po sukni.

— Na imię mam Egeanin.

Potem bez śladu wahania ruszyła za nimi w kierunku najbliższego chodnika. Powalonych mężczyzn otaczał już powoli tłum. Elayne miała nadzieję, iż kiedy się obudzą, stwierdzą, że pozbawiono ich wszystkiego, co mogło przedstawiać jakąś wartość, łącznie z odzieżą i butami. Żałowała, iż nie wie, jak ją rozpoznali, ale nie było sposobu, by zabrać ze sobą choć jednego, a potem go wypytać. Nie ulegało zaś już najmniejszej wątpliwości, że od zaraz powinny wynająć jakichś Strażników, niezależnie od tego, co Nynaeve powie na ten temat.

Egeanin pozornie się nie wahała, jednak w głębi duszy była niespokojna. Elayne widziała to w jej oczach, kiedy przepychały się przez tłum.

— Widziałaś, tak? — zapytała. Kobieta zgubiła krok, potwierdzając tym przypuszczenie Elayne, która pośpiesznie dodała: — Nie zrobimy ci krzywdy. Z pewnością nie tak odwdzięczymy się za twoją pomoc.

Znowu musiała wypluć wchodzącą w usta woalkę. Nynaeve raczej nie miała podobnych problemów.

— Nie musisz tak się krzywić, Nynaeve, ona widziała, co zrobiłam.

— Wiem — sucho odpowiedziała Nynaeve. — I była to rzecz, którą zrobić należało. Ale nie znajdujemy się teraz na korytarzach pałacu twojej matki, z dala od podsłuchujących uszu.

Gestem objęła otaczający je tłum. Na widok ich klepek od beczki i pałki Egeanin większość skwapliwie usuwała się z drogi.

— Ogromna część plotek, które mogłaś słyszeć, jest całkiem wyssana z palca — zwróciła się do tamtej. — Niektóre jednak są prawdziwe. Nie masz powodów do obaw, ale musisz zrozumieć, że są sprawy, o których nie wolno nam tutaj wspominać.

— Bać się was? — Egeanin wyglądała na zaskoczoną. — Nie postało mi to nawet w głowie. O nic nie zapytam, dopóki same nie zechcecie porozmawiać.

I słowa dotrzymała; szły odtąd w całkowitym milczeniu, gonił je jedynie pomruk tłumu aż do samego „Dworca Trzech Śliw”. Od tego chodzenia Elayne rozbolały nogi.

Pomimo wczesnej pory we wspólnej sali siedziało już trochę gości, mężczyźni i kobiety zajmowali się swoim ale lub winem. Kobiecie z cymbałami towarzyszył grający na flecie szczupły mężczyzna. Juilin siedział za stołem w pobliżu drzwi, paląc fajkę o krótkim ustniku. Kiedy opuszczały gospodę, nie zdążył jeszcze wrócić ze swego nocnego wypadu. Elayne z zadowoleniem stwierdziła, że choć raz nie zaowocował on nowym siniakiem czy skaleczeniem; to, co tamten nazywał „dnem” Tanchico, było chyba czymś jeszcze straszniejszym niż oblicze, jakie miasto ukazywało światu. Jedynym ustępstwem z jego strony na rzecz panującej mody było nakrycie głowy — zamienił słomkowy kapelusz na jedną z tych stożkowatych, ciemnych czapek, którą nosił zsuniętą na tył głowy.

— Znalazłem je — powiedział, podnosząc się z ławy z czapką w ręku; dopiero po chwili zauważył, że nie są same. Obdarzył Egeanin spojrzeniem spode łba i lekkim ukłonem, odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem głowy i wzrokiem pełnym rezerwy.

— Znalazłeś je? — wykrzyknęła Nynaeve. — Jesteś pewien? Mów, człowieku. Połknąłeś język?

I oto ona, ze wszystkimi swoimi ostrzeżeniami na temat tego, że nie należy być zbyt rozmownym w obecności obcych.

— Powinienem chyba powiedzieć, że znalazłem miejsce, gdzie przebywały. — Nie spojrzał powtórnie na Egeanin, ale już ostrożniej dobierał słowa. — Ślad kobiety z białym pasmem włosów doprowadził mnie do domu, w którym się zatrzymała w towarzystwie pewnych innych kobiet, aczkolwiek te rzadko widywano na zewnątrz. Okoliczni mieszkańcy uważają je za bogate uciekinierki z prowincji. Niewiele teraz zostało już po nich poza resztkami jedzenia w spiżarni, ponoć nawet służba zbiegła, ale z zasłyszanych przypadkowo słów wnioskuję, że opuściły to miejsce wczoraj, późnym wieczorem albo w nocy. Wątpię, by one obawiały się spacerować same nocą po Tanchico.

Nynaeve ściskała końce swoich cieniutkich warkoczyków, aż pobielały jej kłykcie.

— Wszedłeś do środka? — zapytała bezbarwym głosem. Elayne pomyślała, że niewiele dzieli ją od podniesienia klepki, na której teraz się wspierała.

Juilinowi chyba to również przyszło do głowy. Spoglądając na klepkę, powiedział:

— Wiesz bardzo dobrze, że nie będę już ryzykował. Pusty dom wygląda w określony sposób, czuje się brak ludzkiej obecności, niezależnie od tego, jak jest duży. Nie da się ścigać złodziei tak długo, jak ja to czynię, i nie nauczyć się patrzeć ich oczami.

— A jeśli uruchomiłeś pułapkę? — Nynaeve prawie wysyczała te słowa. — Czy twój wielki talent do „wyczuwania” różnych rzeczy obejmuje również pułapki?

Ciemne oblicze Juilina poszarzało odrobinę, oblizał wargi, jakby już chciał się tłumaczyć lub bronić, ale ona weszła mu w słowo.

— Porozmawiamy o tym później, panie Sandar. — Jej wzrok musnął leciutko sylwetkę Egeanin, na koniec przypomniała sobie wreszcie, że słyszą ją również inne uszy. — Powiedz Rendrze, że wypijemy herbatę w Pokoju Opadających Kwiatów.

— Komnacie Opadającego Kwiecia — poprawiła ją cicho Elayne, a Nynaeve rzuciła jej ostre spojrzenie. Wieści, które przyniósł Juilin, wprawiły ją w zły nastrój.

On zaś skłonił się głęboko, czyniąc dworny gest rękoma.

— Jak rozkażesz, pani a’Meara, tak też się i stanie: Z całego serca pragnę ci służyć — powiedział gniewnie, potem na powrót nasunął swą ciemną czapkę na czubek głowy i odszedł; sztywne plecy aż nadto wymownie zdradzały przepełniające go oburzenie. Trudno bez sprzeciwu przyjmować rozkazy od kogoś, z kim kiedyś próbowało się flirtować.

— Głupi mężczyzna! — warknęła Nynaeve. — Powinnyśmy ich obu zostawić w dokach Łzy.

— On jest twoim służącym? — zapytała z namysłem Egeanin.

— Tak — parsknęła Nynaeve, dokładnie w tej samej chwili, gdy Elayne powiedziała: — Nie.

Spojrzały po sobie, Nynaeve zmarszczyła czoło.

— Być może, w pewien sposób jest — westchnęła Elayne, kiedy Nynaeve wymamrotała swoje:

— Przypuszczam, że nie w ścisłym znaczeniu tego słowa.

— Ro... rozumiem — powiedziała Egeanin.

Pojawiła się Rendra, zręcznie lawirując między stołami, woalka maskowała częściowo uśmiech na jej twarzy. Elayne czasami naprawdę chciałaby, żeby tamta aż tak bardzo nie przypominała Liandrin.

— Ach, jak ładnie dziś wyglądacie. Wasze suknie są wspaniałe. Przepiękne.

Jakby ta kobieta o miodowych włosach sama właściwie nie dobrała im materiałów, nie mówiąc już o kroju. Czerwieni jej własnej sukni nie powstydziłby się nawet Druciarz, zdecydowanie nie nadawała się do noszenia w publicznym miejscu.

— Ale znowu byłyście głupiutkie, tak? To dlatego śliczny Juilin ma taką kwaśną minę. Nie powinnyście tak go martwić. — Iskierka w jej wielkich, piwnych oczach mówiła, że Juilin znalazł już kogoś, z kim sobie mógł swobodnie poflirtować. — Chodźcie. Napijecie się herbaty w chłodzie i spokoju, a jeżeli będziecie musiały znowu wyjść, zawiadomicie mnie, to załatwię wam nosicieli i Strażników, tak? Śliczna Elayne nie straciłaby tylu sakiewek, gdybyście były odpowiednio strzeżone. Ale teraz nie będziemy rozmawiać o takich rzeczach. Wasza herbata jest już prawie gotowa. Chodźcie.

To musiała być wyuczona umiejętność, tak to widziała Elayne. Można nauczyć się, jak mówić, by woalka nie wchodziła bez przerwy do ust.

Komnata Opadającego Kwiecia znajdowała się w głębi krótkiego korytarza wychodzącego ze wspólnej sali. W rzeczy samej była niewielkim pomieszczeniem pozbawionym okien, z niskim stolikiem i rzeźbionymi fotelami, wyściełanymi na czerwono. Nynaeve i Elayne jadały w niej swoje posiłki — razem z Thomem i Juilinem lub oboma naraz, kiedy Nynaeve się nie złościła na nich. Otynkowane ściany z cegły z namalowanymi drzewami śliw, spływających istną powodzią kwiecia, były na tyle grube, by całkowicie uniemożliwić podsłuchiwanie. Elayne zdarła woalkę z twarzy i zanim usiadła, cisnęła kłębek przejrzystej materii na stół; nawet tarabońskie kobiety nie jadły i nie piły, mając to na sobie. Nynaeve natomiast swoją odpięła tylko z jednej strony.

Usługując im, Rendra ani na chwilę nie przestawała paplać, mówiła o nowej szwaczce, która może uszyć im sukienki podług najnowszej mody z najcieńszego z możliwych do wyobrażenia jedwabiu — zaproponowała Egeanin, by skorzystała z jej usług, odpowiedzią jednak było tylko zdziwione, chłodne spojrzenie, które nawet na moment nie zbiło jej z tropu — następnie wspomniała, dlaczego powinny słuchać Juilina — ponieważ nawet za dnia miasto jest zbyt niebezpieczne dla kobiety poruszającej się samotnie, by wreszcie dojść do wonnego mydła, które doda niezwykłego połysku jej włosom. Elayne zastanawiała się czasami, w jaki sposób tej kobiecie udaje się prowadzić wziętą gospodę, skoro przez cały czas jej myśli zdawały się krążyć jedynie wokół własnych włosów i ubioru. To, że jej się udawało, nie budziło wątpliwości, intrygowało ją natomiast, jak ona to robi. Oczywiście nosiła piękne suknie, nie zaś tylko stosowne. Służący, który na tacy przyniósł herbatę, błękitne filiżanki i niewielkie ciasteczka, okazał się tym samym, który nieprzerwanie napełniał puchar Elayne podczas tamtej żenującej nocy. Potem nieraz próbował robić to ponownie, ale ona poprzysięgła sobie nigdy nie pić więcej niż jeden kielich. Przystojny mężczyzna, obdarzyła go jednak najchłodniejszym ze swoich spojrzeń, tak że błyskawicznie opuścił pomieszczenie.

Egeanin siedziała w całkowitym milczeniu, dopóki Rendra również nie wyszła.

— Nie jesteście takie, jak myślałam — powiedziała wreszcie, dziwacznie balansując swoim pucharkiem na opuszkach palców. — Karczmarka plotła banały, jakbyście były jej siostrami, albo przynajmniej równie głupie jak ona, a wy na to pozwalałyście. Ten ciemny mężczyzna... myślę, że jednak jest rodzajem służącego... zwodzi was. Służebny chłopak patrzy na ciebie z wyraźną ochotą w oczach, a ty na to pozwalasz. Jesteście... Aes Sedai, nieprawdaż?

Nie czekając na odpowiedź, ponownie wbiła ostre spojrzenie błękitnych oczu w Elayne.

— A ty jesteś... Jesteś szlachetnie urodzona. Nynaeve wspomniała o pałacu twojej matki.

— Takie rzeczy nie znaczą wiele w Białej Wieży — zapewniła ją ponuro Elayne, pośpiesznie ścierając z warg okruchy ciasta o silnie korzennym smaku; było niemalże ostre. — Nawet królowa, która uda się tam na naukę, będzie, jak każda nowicjuszka, szorować podłogi i skakać, kiedy jej rozkażą.

Egeanin powoli pokiwała głową.

— A więc w taki sposób rządzicie. Władając władcami. Czy... wiele... królowych decyduje się na taką naukę?

— Żadna z tych, o których wiem. — Elayne zaśmiała się. — To tradycja Andoru nakazuje Dziedziczce Tronu udawać się do Białej Wieży. Podobnie czyni spora liczba szlachetnie urodzonych i posyła tam swoje córki, chociaż zazwyczaj nie życzą sobie, by o tym wiedziano, ale większości nie udaje się nawet dotknąć Prawdziwego Źródła. To był jedynie przykład.

— Ty również jesteś... szlachcianką? — zapytała Egeanian, a Nynaeve parsknęła.

— Moja matka była żoną farmera, a mój ojciec pasał owce i uprawiał tytoń. Tam, skąd pochodzę, niewielu żyje z czegoś innego prócz sprzedaży wełny i tytoniu. A kim są twoi rodzice, Egeanin?

— Mój ojciec był żołnierzem, matka... oficerem na statku.

Przez chwilę w milczeniu piła nie osłodzoną herbatę, wpatrując się w nie z uwagą.

— Szukacie kogoś — powiedziała na koniec. — Tych kobiet, o których mówił ten ciemny mężczyzna. Oprócz innych rzeczy zajmuję się poniekąd również handlem informacjami. Posiadam agentów, którzy donoszą mi o pewnych sprawach. Może będę mogła wam pomóc. Nie zażądam od was zapłaty, ponad trochę opowieści o Aes Sedai.

— Pomogłaś nam już wystarczająco — pospiesznie powiedziała Elayne, przypominając sobie, jak Nynaeve od razu niemalże wszystko zdradziła Bayle’owi Domonowi. — Jestem bardzo wdzięczna, ale nie możemy zgodzić się na więcej.

Pozwolić, by ta kobieta dowiedziała się o Czarnych Ajah albo żeby została wciągnięta w całą sprawę — to nie wchodziło w grę.

— Naprawdę nie możemy.

Rozdziawiwszy na poły usta, Nynaeve wbiła w nią rozjarzony wzrok.

— Miałam właśnie to samo powiedzieć — zaczęła głosem pozbawionym wyrazu, potem jednak szybko odzyskała rezon. — Nasza wdzięczność każe nam, rzecz jasna, odpowiedzieć ci na wszystkie pytania, Egeanin. Przynajmniej na tyle, na ile będziemy potrafiły.

Bez wątpienia miała na myśli to, że istnieje wiele pytań, na które nie znają odpowiedzi, ale Egeanin zrozumiała wszystko inaczej.

— Oczywiście. Nie będę zagłębiać się w sekretne sprawy waszej Białej Wieży.

— Wygląda na to, iż bardzo interesujesz się Aes Sedai — powiedziała Elayne. — Nie potrafię wyczuć w tobie zdolności, ale prawdopodobnie możesz nauczyć się przenosić.

Egeanin omal nie upuściła swej porcelanowej filiżanki.

— Tego... można się nauczyć? Nie wiedziałam... Nie. Nie chcę... się tego uczyć.

Jej niepokój przepełnił Elayne smutkiem. Nawet wśród ludzi, którzy się nie obawiali Aes Sedai, wciąż zbyt wielu śmiertelnie bało się wszystkiego, co ma związek z Jedyną Mocą.

— Co więc chcesz wiedzieć, Egeanin?

Zanim kobieta zdążyła się odezwać, rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili do środka wszedł Thom w obszernym brązowym płaszczu, który zakładał, gdy wychodził na dwór. Bez wątpienia przyciągał znacznie mniej uwagi niż naszywany kolorowymi łatkami ubiór barda. W rzeczy samej, zdawał się w nim pełen godności, z tą grzywą siwych włosów, które jednakowoż mógłby trochę częściej czesać. Usiłując sobie wyobrazić, jak wyglądał, gdy był młodszy, Elayne doszła do wniosku, że rozumie, co tak mogło w nim pociągać jej matkę. To oczywiście nie rozgrzeszało go, że ją opuścił. Przybrała pogodny wyraz twarzy, zanim mógł zauważyć marsa goszczącego na czole.

— Powiedziano mi; że nie jesteście same — zaczął Thom, rzucając Egeanin ostrożne spojrzenie, niemal identyczne jak wcześniej Juilin; mężczyźni byli zawsze podejrzliwi wobec kogoś, kogo wcześniej nie znali. — Ale pomyślałem sobie, że zechcecie usłyszeć, iż Synowie Światłości otoczyli dzisiejszego ranka Pałac Panarcha. W związku z tym ulica już zaczyna się burzyć. Wygląda na to,, że lady Amathera jutro obejmie urząd.

— Thom — odrzekła znużonym głosem Nynaeve — dopóki Amathera nie okaże się zamaskowaną Liandrin, nie dbam o to, czy będzie Panarch, Królem i Wiedzącą całych Dwu Rzek w jednej osobie.

— Ciekawe w tym jest — kontynuował Thom, kuśtykając do stołu — iż plotka powiada, że Zgromadzenie nie zgodziło się na wybór Amathery. Nie zgodziło się. Dlaczego więc ma objąć urząd? Tak dziwne rzeczy warte są uwagi, Nynaeve.

Kiedy usiadł powoli na krześle, powiedziała cicho:

— To jest prywatna rozmowa, Thom. Pewna jestem, że we wspólnej sali będzie ci znacznie wygodniej.

Upiła łyk herbaty, patrząc na niego znad brzegu filiżanki, w jej oczach zamarło oczekiwanie; najwyraźniej przekonana była, że rychło odejdzie.

Thom zaczerwienił się, ale mimo to nie od razu wyszedł z pomieszczenia.

— Niezależnie od tego, czy Zgromadzenie zmieni swoją decyzję czy nie, z pewnością wybuchną zamieszki. Ulica wciąż wierzy, że kandydatura Amathery została odrzucona. Jeżeli już musicie wychodzić na zewnątrz, nie wolno wam chodzić samotnie. — Patrzył na Nynaeve, ale Elayne miała wrażenie, że właśnie położył dłoń na jej ramieniu. — Bayle Domon ugrzązł w tym maleńkim pokoiku obok doków i próbuje załatwić wszystkie swoje sprawy, na wypadek gdyby musiał wkrótce uciekać, zgodził się jednak dostarczyć pięćdziesięciu wybranych ludzi, twardych, zaznajomionych z walką na noże i miecze.

Nynaeve otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Elayne weszła jej w słowo:

— Wdzięczne jesteśmy, Thom, i tobie, i panu Domonowi. Proszę, powiedz mu, że przyjmujemy jego łaskawą i wspaniałomyślną propozycję. — Dostrzegłszy zdumione spojrzenie Nynaeve, dodała znacząco: — Nie chcę być uprowadzona z ulicy w biały dzień.

— Nie — przytaknął Thom. — Tego byśmy nie chcieli.

Elayne wydawało się, że na końcu jego wypowiedzi usłyszała ledwo słyszalne „dziecko”, i tym razem naprawdę dotknął jej ramienia; leciutkie muśnięcie palców.

— W rzeczy samej — ciągnął dalej — ci ludzie czekają już na ulicy pod gospodą. Postaram się znaleźć powóz. Te lektyki są potwornie niewygodne.

Prawdopodobnie doskonale rozumiał, iż posunął się za daleko, przyprowadzając ludzi Domona, zanim one wyraziły zgodę, nie wspominając już o powozie, który po prostu postanowił wynająć na własną rękę, niemniej stał przed nimi niczym osaczony wilk ze ściągniętymi brwiami.

— Odpowiem... głową, jeśli wam coś się stanie. Powóz będzie tutaj, gdy tylko znajdę zaprzęg. Jeżeli w ogóle uda się jakiś znaleźć.

Nynaeve, z rozszerzonymi oczyma, najwyraźniej zastanawiała się, czy nadszedł już czas, by dać mu nauczkę, której nigdy nie zapomni, a Elayne również nie omieszkałaby wówczas dodać od siebie łagodniejszej nagany. Troszkę tylko łagodniejszej; „dziecko”, doprawdy!

Wykorzystał moment jej wahania, by złożyć ukłon, który zaszczyciłby każdy pałac, i odszedł, nim zdążyła cokolwiek przedsięwziąć.

Egeanin postawiła na stole swoją filiżankę i teraz patrzyła na nie całkowicie skonsternowana. Elayne przypuszczała, że niezbyt dobrze wypadły w roli Aes Sedai, pozwalając Thomowi tak się onieśmielić.

— Muszę już iść — powiedziała na koniec i wstała, ujmując pałkę opartą o ścianę.

— Ale nie zadałaś jeszcze swoich pytań — zaprotestowała Elayne. — Jesteśmy ci winne przynajmniej kilka odpowiedzi.

— Innym razem — odrzekła po chwili Egeanin. — Jeżeli będzie mi wolno, przyjdę innym razem. Muszę się więcej o was dowiedzieć. Nie jesteście takie, jak oczekiwałam.

Zapewniały, że może przyjść, kiedy tylko zechce, starając się jednocześnie przekonać ją, by skończyła chociaż herbatę i ciastka, ale pozostała niewzruszona. Musiała zaraz iść.

Nynaeve odprowadziła ją do drzwi, potem odwróciła się i wzięła pod boki.

— Uprowadzić ciebie? Jeżeli już zapomniałaś, Elayne, to raczej właśnie mnie próbował ten człowiek pochwycić!

— Aby usunąć cię z drogi. Wówczas mogliby spokojnie mnie złapać — odparowała Elayne. — Jeżeli już zapomniałaś, to ja jestem Dziedziczką Tronu Andoru. Za odzyskanie mnie matka zapłaciłaby majątek.

— Być może — wymruczała Nynaeve z powątpiewaniem. — Cóż, przynajmniej nie mieli nic wspólnego z Liandrin. Ta paskuda nie wysłałaby stada durniów, aby połapali nas w worki. Dlaczego mężczyźni robią zawsze wszystko bez pytania? Czy te włosy, które rosną na ich piersiach, wysysają im mózgi?

Nagła zmiana tematu nie zbiła Elayne z tropu.

— Przynajmniej nie musimy już zawracać sobie głowy szukaniem Strażników. Zgodzisz się przecież, że są nam niezbędni, nawet jeśli Thom posunął się za daleko, nie prosząc nas o zgodę?

— Załóżmy, że tak. — Nynaeve dysponowała nadzwyczajną umiejętnością nieprzyznawania się do własnych pomyłek. Tak było z pomysłem, że tym ludziom chodziło o nią. — Elayne, czy rozumiesz, że wciąż niczym nie dysponujemy? Tylko ten opuszczony dom. Jeżeli Juilin... lub Thom... wślizgnęliby się do środka i zostali odkryci... Musimy znaleźć Czarne siostry w taki sposób, by niczego nie podejrzewały, w innym przypadku bowiem nigdy nie będziemy miały szansy wyśledzić miejsca, gdzie znajduje się ta rzecz, która ma być niebezpieczna dla Randa.

— Wiem — potwierdziła cierpliwie Elayne. — Omawiałyśmy już tę kwestię.

Starsza kobieta wpatrzyła się w przestrzeń, marszcząc brwi.

— Wciąż nie mamy najmniejszej wskazówki, co to jest ani gdzie się znajduje.

— Wiem.

— Nawet gdybyśmy w tej chwili mogły złapać Liandrin i resztę jej wspólniczek, nie możemy pozwolić, by ta rzecz swobodnie sobie gdzieś leżała, czekając, by znalazł ją ktoś inny.

— Wiem o tym, Nynaeve. — Upominając samą siebie, by nie stracić cierpliwości, Elayne złagodziła ton głosu. — Znajdziemy je. Prędzej czy później popełnią jakiś błąd, a dysponując plotkami Thoma, złodziejskimi informacjami Juilina oraz żeglarzami Domona, na pewno się o tym dowiemy.

Mars na czole Nynaeve znamionował teraz zamyślenie.

— Czy zauważyłaś oczy Egeanin, kiedy Thom wspomniał o Domonie?

— Nie. Myślisz, że ona go zna? Dlaczego nam o tym nie powiedziała?

— Nie mam pojęcia — zirytowała się Nynaeve. — Wyraz jej twarzy się nie zmienił, ale oczy... Była zaskoczona. Musi go znać. Zastanawiam się, co...

Ktoś cicho zapukał do drzwi.

— Czy każdy człowiek w Tanchico ma zamiar nas dzisiaj odwiedzić? — warknęła, szarpnięciem otwierając drzwi.

Na widok twarzy Nynaeve Rendra aż się wzdrygnęła, ale niemal natychmiast na jej oblicze wrócił wszechobecny uśmiech.

— Wybaczcie mi, że wam przeszkadzam, ale na dole jest kobieta, która o was pyta. Nie zna waszych imion, dysponuje jedynie dokładnym opisem. Powiada, że prawdopodobnie was zna. Ona jest... — Usta w kształcie pączka róży skrzywiły się leciutko. — Zapomniałam zapytać o jej imię. Dzisiejszego ranka tępa jestem jak bezmózgi kozioł. To jest dobrze ubrana kobieta, zbliżająca się do wieku średniego. Nie z Tarabon.

Zadrżała lekko.

— Wygląda na srogą osobę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, spojrzała na mnie, jak to czyniła moja starsza siostra, kiedy obie byłyśmy dziećmi, a ona obmyślała plan przywiązania moich warkoczyków do krzaka.

— A więc być może one znalazły nas szybciej? — cicho zapytała Nynaeve.

Zanim zdążyła pomyśleć, Elayne już objęła Prawdziwe Źródło i poczuła ulgę, że nadal potrafi tego dokonać, że niespodziewanie nie została odcięta. Jeżeli ta kobieta na dole jest Czarną Ajah... Ale gdyby nią była, czemu miałaby się zapowiadać? Jednak nawet w takiej sytuacji żałowała, iż Nynaeve również nie otacza poświata saidara. Gdybyż ta kobieta potrafiła przenosić nie tylko w gniewie.

— Wpuść ją — powiedziała Nynaeve, a Egwene zrozumiała, że tamta zdaje sobie sprawę z własnego braku i boi się. Gdy Rendra się odwróciła, by odejść, Elayne zaczęła splatać strumienie Powietrza — grube jak liny i gotowe do związania — oraz strumienie Ducha, mogące odciąć drugą kobietę od Źródła. Jeżeli wygląd tamtej choć w minimalnym stopniu będzie przypominać opis którejś kobiety z ich listy i jeśli spróbuje przenieść choć iskierkę Mocy...

Kobieta, która weszła do Komnaty Opadającego Kwiecia, ubrana w lśniącą jedwabną suknię niezwykłego kroju, nie przypominała nikogo, kogo Elayne dotąd w życiu spotkała, i bez wątpienia nie było jej na liście kobiet, jakie odeszły z Liandrin. Ciemne włosy spływały swobodnie na jej ramiona, otaczając przystojną twarz o zdecydowanych, ostrych rysach, w której lśniły wielkie, ciemne oczy. Jej policzki były gładkie, ale nie miały tego, tak charakterystycznego dla Aes Sedai, braku śladów upływu czasu. Uśmiechając się, zamknęła za sobą drzwi.

— Wybaczcie mi, ale sądziłam, że jesteście...

Otoczyła ją poświata saidara i wtedy...

Elayne uwolniła Prawdziwe Źródło. W tych ciemnych oczach, w aurze, która otaczała tę kobietę, w bladej poświacie Jedynej Mocy było coś nie dopuszczającego sprzeciwu. Nieznajoma miała w sobie tyle królewskiej dostojności, ile Elayne u nikogo jeszcze dotąd nie widziała. Nagle przyłapała się, że wykonuje dworny ukłon, rumieniąc się na myśl, że mogła choć przez chwilę podejrzewać... Co takiego podejrzewała? Tak trudno myśleć.

Kobieta wpatrywała się w nie przez chwilę, potem z zadowoleniem pokiwała głową i posuwiście podeszła do stołu, zajmując krzesło u jego szczytu.

— Podejdźcie bliżej, tak żebym was lepiej widziała — oznajmiła głosem nie znoszącym sprzeciwu. — Chodźcie. O tak. O to chodziło.

Elayne uświadomiła sobie, że stoi przy stole i patrzy w dół, w ciemne, płonące oczy tej kobiety. Przepełniało ją pragnienie, by jej nie zawieść. Po drugiej stronie stołu stała Nynaeve, ściskając w garści pęk swych długich, cienkich warkoczyków, ale patrzyła na ich gościa z wyrazem idiotycznego urzeczenia na twarzy. Na ten widok Elayne zachciało się śmiać.

— I na cóż tutaj natrafiłyśmy? Czy ktoś mógł się tego spodziewać? — powiedziała nieznajoma. — Niewiele starsze niż dziewczynki i najwyraźniej nawet na poły nie wyćwiczone. Silne, prawda; na tyle silne, by kiedyś sprawić kłopot. Szczególnie ty.

Zmierzyła wzrokiem Nynaeve.

— Pewnego dnia, być może, naprawdę staniesz się .kimś. Ale teraz jesteś zablokowana, nieprawdaż? Będziemy musiały usunąć te przeszkody, nawet choćbyś miała wyć przy tym z bólu.

Nynaeve wciąż kurczowo ściskała warkocze, ale wyraz jej twarzy zmienił się; zadowolony, dziewczęcy uśmiech wywołany pochwałą, zastąpiło zawstydzone drżenie warg.

— Przykro mi, że zablokowałam samą siebie — niemalże wyjęczała. — Boję się... całej tej mocy... Jedynej Mocy... w jaki sposób mogłabym...?

— Bądź cicho, dopóki nie zadam ci pytania — twardo ucięła kobieta. — I nie zacznij płakać. Jesteś uradowana moim widokiem, uszczęśliwiona. Wszystko, czego chcesz, to zadowolić mnie i odpowiedzieć zgodnie z prawdą na każde pytanie, jakie zadam.

Nynaeve żywo pokiwała głową, uśmiechając się jeszcze bardziej entuzjastycznie niż dotąd. Elayne przyłapała się na tym, że postępuje identycznie. Była pewna, że to ona będzie mogła pierwsza udzielić odpowiedzi. Wszystko, byle tylko zadowolić tę kobietę.

— Dobrze. Jesteście same? Czy są z wami jakieś inne Aes Sedai?

— Nie — pośpiesznie odpowiedziała Elayne na pierwsze pytanie i zaraz potem równie szybko na drugie. — Nie ma z nami żadnych Aes Sedai.

Być może powinna powiedzieć jej, że one same również nie są prawdziwymi Aes Sedai. Ale nie zapytano jej o to. Nynaeve patrzyła na nią z wściekłością, kłykcie zaciśniętej na warkoczach pięści pobielały, wściekła była pewnie, że Elayne wyprzedziła ją z odpowiedzią.

— Dlaczego przyjechałyście do tego miasta? — kontynuowała kobieta.

— Ścigamy Czarne siostry — wybuchnęła Nynaeve, obrzucając Elayne triumfującym spojrzeniem.

Na przystojnej twarzy kobiety rozkwitł szeroki uśmiech.

— A więc to dlatego nie wyczułam wcześniej, że przenosicie. To mądrze z waszej strony, iż zachowywałyście ostrożność w sytuacji, kiedy jest jedenaście na dwie. Sama zawsze trzymałam się zasad tej polityki. Niech pozostali głupcy nurzają się w świetle aren. Zniszczy ich pajęczyca skryta w szczelinie, pajęczyca, której nie zobaczą, dopóki nie będzie za późno. Powiedzcie mi, czego dowiedziałyście się o tych Czarnych Ajah.

Na wyścigi z Nynaeve, Elayne wyrzuciła z siebie wszystko, co wiedziała. Nie było tego wiele. Ich rysopisy, ter’angreale, które skradły, zabójstwa w Wieży i strach, że kolejne Czarne siostry wciąż się w niej ukrywają, a na dodatek Przeklęty w Łzie przed jej zdobyciem, ich podróż do Tanchico w poszukiwaniu tej rzeczy niebezpiecznej dla Randa.

— Wszystkie razem mieszkały w pewnym domu — skończyła, gdy zabrakło jej tchu — ale opuściły go zeszłej nocy.

— Wygląda na to, że dotarłyście bardzo blisko — powiedziała powoli kobieta. — Bardzo blisko. Ter’angreale. Wyjmijcie zawartość waszych sakiewek i sakw na stół.

Postąpiły, jak im kazała. Szybko przerzuciła palcami maleńkie stosiki monet, zestawów do szycia, chusteczek i temu podobnych.

— Czy w waszych pokojach macie gdzieś schowane jakieś ter’angreale? Angreale lub sa’angreale?

Elayne czuła na skórze poskręcany kamienny pierścień, zwisający z rzemyka na szyi, ale nie o to chodziło w pytaniu.

— Nie — odpowiedziała. W pokoju nie miały schowanych żadnych takich rzeczy.

Odsunąwszy wszystko od siebie, kobieta odchyliła się na oparcie krzesła i przemówiła na poły do siebie:

— Rand al’Thor. A więc tak się teraz nazywa. — Jej twarz skurczyła się w przelotnym grymasie. — Arogancki mężczyzna, który śmierdzi litością i dobrocią. Czy wciąż jest taki sam? Nie, nie kłopoczcie się odpowiedzią. Głupie pytanie. A więc Be’lal nie żyje. Ten drugi wygląda mi na Ishamaela. Cała jego duma z powodu tego, że został jedynie po części schwytany, niezależnie od ceny... kiedy zobaczyłam go ponownie, zostało w nim jeszcze mniej z człowieka niż w którymkolwiek z nas; przypuszczam, iż na poły uwierzył, że sam we własnej osobie jest Wielkim Władcą Ciemności... trzy tysiące lat machinacji i skończyło się na tym, że niedouczony chłopiec go dopadł. Mój sposób jest lepszy. Delikatnie, delikatnie, trzymać się w cieniu. Coś, dzięki czemu można by kontrolować mężczyznę, który potrafi przenosić.

W jej oczach zapaliły się ostre błyski, ponownie zaczęła przypatrywać się im badawczo.

— Dobrze. A więc co mam teraz z wami zrobić?

Elayne czekała cierpliwie. Na twarzy Nynaeve wciąż gościł niemądry uśmiech, lekko rozwarła usta w oczekiwaniu; szczególnie głupio wyglądało to w zestawieniu ze sposobem, w jaki ściskała swe warkocze.

— Jesteście zbyt silne, by pozwolić wam się zmarnować, pewnego dnia możecie okazać się użyteczne. Rozkoszą będzie zobaczyć wyraz oczu Rahvina, w dniu, kiedy stanie twarzą w twarz z tobą po tym, jak cię odblokujemy — zwróciła się do Nynaeve. — Gdybym mogła, nakazałabym wam zrezygnować z tego pościgu. Szkoda, że przymus mentalny ma tak wiele ograniczeń. Choć właściwie; potrafiąc tak niewiele, już nie jesteście w stanie ich dogonić. Przypuszczam, że będę musiała zabrać was w późniejszym terminie, aby dopatrzyć waszej... reedukacji.

Wstała. Elayne miała wrażenie, że świerzbi ją całe ciało. Mózg zdawał się rozpadać na drobne kawałki; świat skurczył się do głosu tej kobiety, który przenikliwie dźwięczał w jej uszach, jakby dobiegając z wielkiej odległości.

— Zbierzecie swoje rzeczy ze stołu, a kiedy już umieścicie je tam, skąd wyjęłyście, zapomnicie o wszystkim, co się przed chwilą zdarzyło, wyjąwszy to, że sądziłam, iż jesteście moimi przyjaciółkami, które poznałam na wsi. Omyliłam się, a więc poczęstowałyście mnie filiżanką herbaty, po czym odeszłam.

Elayne zamrugała, zastanawiając się, dlaczego przytracza swoją sakiewkę do paska. Spojrzała na Nynaeve, tamta, marszcząc brwi, wpatrywała się w swe dłonie, również poprawiające sakwę.

— Miła kobieta — powiedziała Elayne i potarła dłonią czoło. Zapewne zbliżał się ból głowy. — Czy powiedziała, jak ma na imię? Nie przypominam sobie.

— Miła? — Nynaeve uniosła dłoń i ostro szarpnęła warkocze; patrzyła na nie, jakby żyły własnym życiem. — Nie... nie sądzę.

— O czym to rozmawiałyśmy, kiedy weszła do środka? — Egeanin właśnie sobie poszła. Co to było?

— Pamiętam, co miałam zamiar powiedzieć. — Głos Nynaeve stwardniał. — Musimy znaleźć Czarne siostry, tak by niczego nie podejrzewały, albo nie będziemy miały najmniejszej szansy, by trafić za nimi do tej rzeczy, która jest niebezpieczna dla Randa.

— Wiem — cierpliwie powiedziała Elayne. Czy mówiła to wcześniej? Oczywiście, że nie. — Już to omawiałyśmy.


Przy sklepionej łukiem bramie, która wychodziła na wąską ulicę z małego podwórza gospody, Egeanin zatrzymała się, wpatrując przez chwilę w mężczyzn o twardych rysach twarzy, bosych — niektórzy byli nawet nadzy do pasa — którzy włóczyli się bez celu wśród innych nierobów na chodniku. Wyglądali, jakby naprawdę wiedzieli, do czego służą zakrzywione miecze o drewnianych rękojeściach, które wisiały przy ich pasach lub sterczały zza szarf owiniętych wokół bioder, jednak żadna z twarzy nie wydała jej się znajoma. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy którykolwiek z nich znajdował się na statku Bayle’a Domona, kiedy zdobyła go i zawiodła do Falme. Jeżeli tak jednak było, należało mieć nadzieję, że żaden nie skojarzy kobiety w spódnicy do konnej jazdy z odzianą w pełną zbroję wojowniczką, która zdobyła ich łódź.

Nagle zdała sobie sprawę, że ma wilgotne dłonie. Aes Sedai. Kobiety, które potrafiły władać Mocą, choć nie były przecież, jak nakazywała czysta przyzwoitość, wzięte na smycz. Siedziała z nimi przy jednym stole. Rozmawiała z nimi. Radykalnie różniły się od wszystkiego, czego oczekiwała; nie potrafiła się pozbyć tej myśli. Mogły przenosić, z tego też powodu były niebezpieczne dla prawdziwego porządku społecznego, i z tego względu należało wziąć je na smycz... ale jednak... Były zupełnie inne, niż nauczono ją wcześniej. Tego się można nauczyć! Nauczyć! Dopóki będzie unikać Bayle’a Domom... on z pewnością ją rozpozna... zawsze będzie mogła do nich wrócić. Trzeba więcej się dowiedzieć. Musiała zrozumieć więcej niż kiedykolwiek dotąd w życiu.

Żałując, że nie włożyła płaszcza z kapturem, mocniej zacisnęła dłoń na swej pałce i ruszyła w głąb ulicy, torując sobie drogę przez tłum. Żaden z żeglarzy nie spojrzał na nią powtórnie; obserwowała ich dokładnie, by mieć pewność.

Nie dostrzegła jednak mężczyzny o jasnych włosach, w brudnej tanchicańskiej odzieży, który siedział oparty o front otynkowanego na biało składu win po przeciwnej stronie ulicy. Jego oczy, rozjarzone błękitem ponad poszarpanym woalem, oraz gruby wąs, trzymający się pod nosem dzięki zastosowaniu kleju, odprowadziły ją wzdłuż ulicy, by powrócić ponownie do obserwacji „Dworca Trzech Śliw”. Potem wstał i przekroczył ulicę, zupełnie nie zwracając uwagi na gniewne okrzyki, jakimi obdarzali go potrąceni przechodnie. Egeanin niemalże go dostrzegła, gdy zapomniał się na tyle, by złamać tamtemu człowiekowi ramię. Jeden z Krwi, jakby takie rzeczy cokolwiek w ogóle znaczyły na tej ziemi, zredukowany do statusu żebraka i na tyle pozbawiony honoru, by nie otworzyć sobie żył. Doprawdy niesmaczne. Być może uda mu się więcej dowiedzieć na temat tego, czego ona szukała w gospodzie, kiedy udowodni im, że posiada więcej pieniędzy, niż sugerował jego przyodziewek.

Загрузка...