Na zewnątrz Rand zatrzymał się na wykładanej kamieniami ścieżce między domem z żółtej cegły a tarasowym ogrodem warzywnym i patrzył w dół na wąwóz, nie widząc nic prócz popołudniowych cieni pełznących po dnie kanionu. Gdyby tylko mógł zaufać Moiraine, że nie zaprowadzi go na smyczy do Wieży; nie miał najmniejszych wątpliwości, że zrobiłaby to bez wahania, i to nie używając Mocy, skoro tylko ustąpiłby choć na cal. Ta kobieta zdolna byłaby przeprowadzić byka przez mysią dziurę, a on nawet by się w niczym nie zorientował. Ale potrzebował jej.
„Światłości, jestem równie zły jak ona. Wykorzystać Aielów. Wykorzystać Moiraine. Gdybym tylko mógł jej zaufać”.
Ruszył w stronę wejścia do wąwozu, skręcając po kolei w każdą ścieżkę, która zdawała się wieść w tym kierunku. Wszystkie były wąskie, wyłożone niewielkimi kamieniami, w co bardziej stromych wykuto skalne stopnie. Słabym echem niósł się odgłos młotów w kilku kuźniach. Nie wszystkie budynki stanowiły domy mieszkalne. Przez kilkoro otartych drzwi zobaczył kobiety pracujące przy krosnach, warsztat srebrnika z małymi młoteczkami i dłutami, mężczyznę pracującego przy kole garncarskim, z dłońmi zanurzonymi w glinie. Mężczyźni i chłopcy, z wyjątkiem najmłodszych, wszyscy nosili cadin’sor, kaftany oraz spodnie w kolorach szarości i brązów, ale między rzemieślnikami a wojownikami można było dostrzec subtelne różnice w ubiorze, ci pierwsi mieli mniejsze noże przy pasach albo w ogóle ich nie posiadali, czasami shoufę pozbawioną czarnej zasłony. Mimo to, patrząc na kowala, ważącego w dłoniach włócznię, na którą właśnie nasadził ostrze długości stopy, Rand nie miał najmniejszych wątpliwości, że ów potrafiłby użyć tej broni z równą zręcznością, z jaką ją wykonał.
Ścieżki były raczej puste, wokół jednak mrowiło się mnóstwo ludzi. Dzieci śmiały się, biegały i bawiły, małe dziewczynki równie chętnie dziecinnymi włóczniami jak lalkami. Gai’shain nosili na głowach wysokie gliniane dzbany z wodą albo pielili grządki w ogrodach, często pod kierunkiem dziecka w wieku dziesięciu lub dwunastu lat. Mężczyźni i kobiety śpieszyli się zaabsorbowani jakimiś sprawami, które zapewne nie różniły się zanadto od zajęć, jakim oddawali się mieszkańcy Pola Emonda, czy było to zamiatanie podwórza czy naprawa ściany. Dzieci nie poświęcały mu zbyt wiele uwagi pomimo jego czerwonego kaftana i butów o grubych podeszwach, a gai’shain do tego stopnia starali się usunąć wszystkim z oczu, że trudno było stwierdzić, czy go zauważają czy też nie. Ale rzemieślnicy i wojownicy, mężczyźni i kobiety — dorośli — spoglądali na niego i pogrążali się w zadumie, w której wyczuć można było niepewność własnej przyszłości.
Bardzo młodzi chłopcy biegali boso w szatach przypominających krojem ubiory gai’shain, barwą jednak zbliżonych raczej do szarości i brązów cadin’sor, nie zaś do nieskalanej bieli tamtych. Młode dziewczynki również były boso, w krótkich sukienkach, które czasami odsłaniały ich kolana. Jedna rzecz w nich go zastanowiła — do jakichś dwunastu lat miały włosy zaplecione w dwa warkocze, po jednym za każdym uchem, i związane jaskrawokolorowymi wstążkami. Dokładnie w taki sam sposób, w jaki jeszcze niedawno czesała się Egwene. To musiał być zbieg okoliczności. Zapewne przestała zaplatać warkocze w momencie, w którym jakaś kobieta Aielów poinformowała ją, że w taki właśnie sposób czeszą się najmłodsze dziewczynki. W każdym razie nie warto było zaprzątać sobie głowy takimi głupstwami. W tej chwili musiał poradzić sobie jakoś z inną kobietą. Z Aviendhą.
Na dnie wąwozu handlarze prowadzili ożywiony handel z Aielami, którzy tłoczyli się wokół krytych płótnem wozów. A przynajmniej woźnice handlowali oraz Keille, która na swych grzebieniach z kości słoniowej miała dzisiaj szal z błękitnej koronki i targowała się podniesionym głosem. Kadere siedział na beczce przewróconej do góry dnem, w cieniu swego białego wozu, odziany w kremowy kaftan, ocierając twarz i nie podejmując najmniejszego wysiłku sprzedania czegokolwiek. Zobaczył Randa i zrobił taki ruch, jakby chciał wstać, ale potem wyraźnie zrezygnował z tego zamiaru. Nigdzie dookoła nie można było dostrzec Isendre, natomiast, ku swemu zaskoczeniu, Rand zobaczył w dole Nataela, jego pokryty łatkami płaszcz przyciągnął doń mnóstwo dzieci i kilkoro dorosłych. Najwyraźniej uwaga nowej i większej widowni odciągnęła go od Shaido. Albo, być może, Keille najzwyczajniej nie chciała spuszczać go z oka. Na pozór bez reszty pochłonięta handlem znajdowała jednak od czasu do czasu chwilę, by zmierzyć barda spojrzeniem spod zmarszczonych brwi.
Rand nie zbliżył się do wozów. Zadał Aielom parę pytań i dowiedział się, że Jindo odeszli, każdy do swej własnej społeczności w Zimnych Skałach. Dach Panien leżał w połowie drogi na szczyt oświetlonej wciąż jasno, wschodniej ściany wąwozu — prostokąt szarego kamienia, z ogrodem na dachu, bez wątpienia większy wewnątrz niźli się na pozór zdawał. Tak przypuszczał, chociaż nie zajrzał do środka. Przy wejściu bowiem przykucnęły dwie Panny, z włóczniami i tarczami z bydlęcej skóry, i odmówiły wpuszczenia go, rozbawione i oburzone równocześnie, że jakiś mężczyzna chciał wejść. Jedna z nich zgodziła się wszakże przekazać jego prośbę.
Kilka minut później Panny Jindo i Panny Dziewięciu Dolin, które były w Kamieniu, wyszły na zewnątrz. A także wszystkie pozostałe Panny ze szczepu Dziewięciu Dolin znajdujące się w Zimnych Skałach. Stłoczyły się po obu stronach ścieżki, wspięły na dach pomiędzy grządkami warzyw, by popatrzeć, śmiejąc się, jakby oczekiwały dobrej zabawy. Gai’shain, tak kobiety, jak i mężczyźni, wyszli za nimi, niosąc małe pucharki z zaparzoną na ciemno herbatą; zakazy dotyczące wstępu mężczyzn pod Dach Panien najwyraźniej nie stosowały się do gai’shain.
Po tym, jak obejrzał już kilka przedmiotów, Adelin, słomianowłosa kobieta Jindo z cienką blizną na policzku, pokazała mu wreszcie szeroką bransoletę z kości słoniowej z wyraźnie wyrzeźbionymi splecionymi różami. Pomyślał, że powinna pasować do Aviendhy, ktokolwiek ją wykonał, nie zapomniał o umieszczeniu cierni wśród kwiecia.
Adelin była wysoka, nawet jak na kobietę Aiel, jedynie o dłoń niższa od niego. Kiedy dowiedziała się, po co jest mu potrzebna owa bransoleta — przynajmniej nie zdradził się do końca, po prostu powiedział, że jest to próba rewanżu za lekcje, jakich udziela mu Aviendha, a nie prezent mający powściągnąć jej gniew, by mógł w miarę spokojnie przebywać w jej towarzystwie — Adelin rozejrzała się po pozostałych Pannach. Wszystkie pochyliły się, szczerząc zęby, z ich twarzy jednak nie można było niczego odczytać.
— Nie wezmę od ciebie zapłaty za to, Randzie al’Thor — oznajmiła, wkładając bransoletę w jego dłonie.
— Czy coś źle zrobiłem? — zapytał. Jak Aielowie osądzą to, co miał zamiar zrobić? — Nie chcę w żaden sposób obrazić Aviendhy.
— To jej nie obrazi.
Przywołała kobietę gai’shain niosącą gliniane kubki i dzbanek na srebrnej tacy. Nalała do dwóch kubków i podała mu jeden.
— Honor za honor — powiedziała, upijając łyk ze swego kubka.
Aviendha nigdy nie wspominała mu o czymś takim. Niepewny, co zrobić, pociągnął łyk gorzkiej herbaty i powtórzył za nią:
— Honor za honor.
To wydało mu się najbezpieczniejszą rzeczą, jaką można było powiedzieć. Ku jego zdumieniu, pocałowała go lekko w oba policzki.
Starsza Panna, siwowłosa, lecz o oczach wciąż płonących nieustępliwym blaskiem, nagle pojawiła się przed nim.
— Honor za honor — powiedziała i upiła łyk.
Musiał powtórzyć całą ceremonię ze wszystkimi Pannami, pod koniec ledwie dotykając ustami brzegu kubka. Rytuały Aielów mogły być krótkie i treściwe, kiedy jednak trzeba powtórzyć któryś z około siedemdziesięcioma kobietami, nawet drobne łyczki sumują się w ogromną ilość płynu. Cienie wspinały się już na wschodnią ścianę wąwozu, kiedy udało mu się wreszcie odejść.
Aviendhę znalazł w pobliżu domu Lian, energicznie trzepała pasiasty błękitny dywan zawieszony na lince, kolejne piętrzyły się tuż za nią. Odsunąwszy zlepione potem pasma włosów z czoła, spojrzała nań bez wyrazu, kiedy podał jej bransoletę i poinformował, że to prezent za nauki, jakich mu udzielała.
— Dawałam bransolety i naszyjniki przyjaciołom, którzy nie nosili włóczni, Randzie al’Thor, ale sama nigdy żadnych ozdób nie nosiłam. — Jej głos był zupełnie bezbarwny. — Takie rzeczy grzechoczą i mogą wydać dźwięk dokładnie w chwili, gdy powinno się być cicho. Zaczepiają się o przeszkody, kiedy trzeba poruszać się szybko.
— Ale teraz możesz już ją nosić, skoro masz zostać Mądrą.
— Tak. — Obróciła krąg z kości słoniowej w dłoniach, jakby niepewna, co z nim zrobić, potem gwałtownym ruchem wsunęła bransoletę na nadgarstek i uniosła rękę, by się jej przyjrzeć. Równie dobrze mogłaby patrzeć na skuwające ją kajdany.
— Jeżeli ci się nie podoba... Aviendho, Adelin powiedziała, że to nie splami twego honoru. Zdawała się nawet aprobować mój pomysł. — Wspomniał o ceremonii wspólnego popijania herbaty, a ona przymknęła oczy i zadrżała. — Coś nie tak?
— Im się wydaje, że próbujesz zdobyć sobie moją przychylność. — Nie potrafił uwierzyć, że jej głos może być aż tak wyprany z emocji. W jej oczach również była zupełna pustka. — Zaakceptowały cię, jakbym wciąż nosiła włócznię.
— Światłości! Przecież było to na tyle jasne, że sam mogłem się zorientować. Ja nie... — Przerwał, gdy jej oczy nagle rozbłysły.
— Nie! Pozwoliłeś, by cię zaakceptowały, a teraz chcesz to zniweczyć? Wówczas dopiero mnie obrazisz! Czy sądzisz, że jesteś pierwszym mężczyzną, który stara się, bym zwróciła na niego uwagę? One nie potrafią myśleć inaczej. To nic nie znaczy. — Krzywiąc się, obiema rękami ujęła plecioną trzepaczkę. — Odejdź.
Rzuciła okiem na bransoletę i dodała:
— Ty rzeczywiście niczego nie rozumiesz, nieprawdaż? Niczego nie wiesz. To nie twoja wina. — Zdawała się powtarzać coś, co jej powiedziano, albo przekonywać samą siebie do czegoś. — Przykro mi, że zepsułam ci posiłek, Randzie al’Thor. Proszę, idź już. Amys powiedziała, że muszę wyczyścić wszystkie te dywany i dywaniki, niezależnie od tego, jak dużo mi to zajmie czasu. A zajmie całą noc, jeżeli będziesz tu stał i rozpraszał mnie rozmową.
Odwróciła się do niego plecami, uderzyła mocno w pasiasty dywan, bransoleta z kości słoniowej zatańczyła na jej nadgarstku.
Nie wiedział, czy poskutkował jego prezent czy też rozkaz Amys — podejrzewał, że raczej to drugie — jednak w jej głosie nie usłyszał żadnego fałszu. Z pewnością nie była zadowolona, ale przynajmniej po raz pierwszy nie wyglądała, jakby go nienawidziła. Zdenerwowanie, strach, może nawet wściekłość, ale nie było nienawiści. To lepsze niż nic. Ostatecznie być może uda im się jakoś pogodzić.
Kiedy wszedł do wykładanego brązowymi płytkami pomieszczenia domu Lian, Mądre rozmawiały ze sobą, wszystkie cztery miały szale udrapowane luźno na głowach. Na jego widok umilkły.
— Pokażę ci twoją sypialnię — zaproponowała Amys. — Pozostali już wiedzą, gdzie będą spać.
— Dziękuję. — Spojrzał na drzwi i lekko zmarszczył czoło. — Amys, czy kazałaś Aviendzie przeprosić mnie za zachowanie przy posiłku?
— Ta dziewczyna miała przykazane jedynie trzepać dywany tak długo, aż wypoci z siebie swoje humory — odrzekła Bair. — Cała reszta to jej własny wymysł.
— I nie miało to nic wspólnego z próbą wymigania się od pracy — dodała Seana. — Ona musi się nauczyć kontrolować swój gniew. Mądra musi panować nad swymi emocjami, nie zaś pozwalać, by one nią władały.
Z lekkim uśmiechem spojrzała w kierunku Melaine. Kobieta o słomianych włosach zacisnęła usta i parsknęła cicho.
Starały się go przekonać, że odtąd Aviendha będzie wspaniałą towarzyszką. Czy naprawdę myślały, że jest zupełnie ślepy?
— Chyba zdajecie sobie sprawę, że ja wiem. O niej. Że nasłałyście ją, by mnie szpiegowała.
— Wiesz dużo mniej, niż ci się wydaje — powiedziała Amys w sposób, który właściwie w najmniejszym stopniu nie różnił się od tego, jak splatały słowa Aes Sedai, ukrywając w nich dodatkowe znaczenia, których nie miały zamiaru wyjaśniać.
Melaine poprawiła szal i z namysłem, od stóp do głów, zmierzyła go wzrokiem. Wiedział trochę o Aes Sedai; gdyby ona była jedną z nich, wziąłby ją za Zieloną Ajah.
— Przyznaję — powiedziała — że pierwotnie myślałyśmy, iż nie zobaczysz w niej niczego poza piękną młodą kobietą, a nadto sądziłyśmy, iż jesteś na tyle przystojny, że dla niej twoje towarzystwo będzie znacznie przyjemniejsze od naszego. Nie wzięłyśmy pod uwagę jej języka. Oraz innych rzeczy.
— A więc dlaczego tak bardzo chcecie, żeby została przy mnie? — Jego głos zdradzał znacznie więcej emocji, niż by sobie tego życzył. — Przecież teraz nie możecie już liczyć na to, że zdradzę jej cokolwiek z tego, czego nie chcę wam ujawnić.
— Dlaczego więc pozwalasz jej zostać? — zapytała spokojnie Amys. — Jeżeli nie zgodzisz się na jej towarzystwo, w jaki sposób mogłybyśmy ci je narzucić?
— W ten sposób wiem przynajmniej, kto jest waszym szpiegiem.
Mieć Aviendhę na oku wydawało się znacznie prostszym rozwiązaniem niźli próżne domysły, któryż to z Aielów go obserwuje. Gdyby nie jej obecność, przypuszczalnie podejrzewałby, że każda przypadkowa uwaga ze strony Rhuarca jest próbą wścibiania nosa w nie swoje sprawy. Rzecz jasna, nie było sposobu, by definitywnie się przekonać, iż jest inaczej. Rhuarc był mężem jednej z tych kobiet. Nagle poczuł przypływ zadowolenia, że nie wyznał niczego więcej wodzowi klanu. I smutek, że w ogóle w ten sposób pomyślał. Na jakiej podstawie mógł kiedyś sądzić, że Aielowie są bardziej szczerzy od taireńskich Wysokich Lordów?
— Zadowolony jestem z jej obecności przy mnie.
— A więc wszyscy jesteśmy zadowoleni — podsumowała Bair.
Spojrzał chytrze na pomarszczoną kobietę. W jej głosie zabrzmiała jakaś nutka, która wskazywała, że tamta wie więcej, niźli zdradza.
— Ona nie pozna tego, co pragniecie wiedzieć.
— A co pragniemy wiedzieć? — warknęła Melaine, a kiedy potrząsnęła głową, jej długie włosy na chwilę spłynęły na twarz. — Proroctwo powiada, że „tylko nieliczni z nielicznych ocaleją”. Tym, czego chcemy, Randzie al’Thor, Car’a’carnie, jest uratowanie tylu ludzi, ilu się tylko da. Niezależnie od twej krwi, twojej twarzy, nie rozumiesz nas. Zmuszę cię, byś poznał naszą krew poprzez swoją, choćbyś miał paść...
— Sądzę — przerwała jej łagodnie Amys — że on wolałby teraz zobaczyć swoją sypialnię. Wygląda na zmęczonego.
Klasnęła ostro w dłonie i pojawiła się szczupła kobieta gai’shain.
— Zaprowadź tego człowieka do pomieszczenia, które dlań przygotowano. Zatroszcz się, by otrzymał wszystko, czego mu potrzeba.
I zostawiwszy go tak stojącego pośrodku pokoju, Mądre skierowały się ku drzwiom, oczy Bair i Seany wbite w Melaine przypominały cztery sztylety, podobnie patrzyły członkinie Koła Kobiet, kiedy zamierzały kogoś ostro skarcić. Melaine jednak nie zwracała na nie uwagi; kiedy drzwi zamknęły się za tamtymi, wymruczała coś, co brzmiało jak: „nauczyć rozumu tę głupią dziewczynę”.
Jaką dziewczynę? Aviendhę? Ona przecież już robiła wszystko, co chciały. Może Egwene? Wiedział, że uczy się czegoś pod kierunkiem Mądrych. Cóż takiego Melaine miała na myśli, mówiąc, że powinien „paść”, ażeby „poznać ich krew poprzez jego”? W jaki sposób „pasienie czegoś” mogło sprawić, by stał się Aielem?
„Może wpaść w pułapkę? Głupiec! Nie powiedziałaby przecież prosto z mostu, że chce, bym wpadł w pułapkę. Co można paść? Pasie się owce” — pomyślał i zaśmiał się cicho.
Był zmęczony. Zbyt zmęczony, by teraz zadawać pytania, po dwunastu przeszło dniach spędzonych w siodle, na kompletnie spalonej żarem i suchej ziemi; nie chciało mu się nawet myśleć o tym, jakby się czuł, gdyby pokonał tę odległość, idąc pieszo. Aviendha musiała mieć nogi ze stali. Pragnął tylko położyć się do łóżka.
Gai’shain była śliczna, wyjąwszy cieniutką bliznę nad jednym z błękitnych oczu, sięgającą dalej, aż za linię włosów, tak jasną, że wydawała się niczym srebrna nitka inkrustowana w skórce. Kolejna Panna, tylko że nie w tej chwili.
— Zechcesz pójść za mną? — zapytała cicho, spuszczając wzrok.
Sypialnia nie przypominała, rzecz jasna, wielkiej komnaty, jaką zajmował w Łzie. Nie zaskoczyło go, że „łóżko” stanowił gruby siennik rozłożony na szczycie stosu jaskrawo ubarwionych dywaników. Gai’shain — miała na imię Chion — wyglądała na zaskoczoną, kiedy poprosił ją o wodę do mycia, ale zmęczyły go już potne kąpiele. Mógł się założyć, że Moiraine i Egwene nie musiały siedzieć w pełnym pary namiocie, aby się oczyścić. Chion przyniosła gorącą wodę w wielkim brązowym dzbanie, używanym do podlewania ogrodu, oraz wielką białą miskę — rodzaj umywalki. Odprawił ją, kiedy zaproponowała mu, że go umyje. Przedziwni byli ci wszyscy ludzie!
Pozbawione okien pomieszczenie oświetlały srebrne lampy, zwisające z uchwytów w ścianach, ale kiedy skończył się myć, wiedział, iż na zewnątrz nie zapadły jeszcze ciemności. Nie dbał o to jednak. Na sienniku leżały jedynie dwa koce, żaden z nich nie był szczególnie gruby. Bez wątpienia kolejna oznaka hartu Aielów. Wspominając chłodne noce w namiocie, ubrał się na powrót, rezygnując jedynie z czerwonego kaftana oraz butów, potem zdmuchnął płomienie lamp i w gęstej ciemności wślizgnął pod koce.
Mimo iż był zmęczony, nieustannie przewracał się na posłaniu; nie potrafił przestać myśleć. W co Melaine chciała, żeby wpadł? Dlaczego Mądre nie dbały o to, iż wiedział, że Aviendha jest ich szpiegiem? Aviendha. Piękna kobieta, nawet jeśli bardziej uparta niż kozioł, któremu wszystkie cztery kopyta pokaleczyły kamienie. Oddech powoli mu się uspokajał, myśli stawały się coraz bardziej mgliste. Miesiąc. Zbyt długo. Nie ma wyboru. Honor. Śmiech Isendre. Obserwujący go Kadere. Pułapka. Wpaść w pułapkę. Czyją pułapkę? Którą pułapkę? Pułapki. Gdyby tylko mógł zaufać Moiraine. Perrin. Dom. Perrin prawdopodobnie pływa w...
Z zamkniętymi oczyma Rand rozbijał ramionami wodę. Wspaniale chłodna. I taka mokra. Miał wrażenie, że nigdy dotąd nie rozumiał, jak dobrze jest czuć wilgoć. Uniósł głowę i rozejrzał się wokół, spoglądając na linię wierzb rosnących nad jednym z brzegów stawu oraz wielki dąb na drugim, rozpościerający grube gałęzie ponad wodą. Wodny Las. Dobrze jest być w domu. Miał uczucie, że gdzieś wyjeżdżał; gdzie, nie było do końca jasne, ale nie miało to również szczególnego znaczenia. Do Wzgórza Czat. Tak. Nigdy przecież nie podróżował dalej. Chłód i wilgoć. I samotność.
Nagle dwa ciała przecięły powietrze i z podkurczonymi kolanami wylądowały w wodzie z wielkim pluskiem. Otrząsając wodę z oczu, zobaczył, jak z obu stron śmieją się do niego Elayne i Min, tylko ich głowy wystawały spod bladozielonej powierzchni stawu. Wystarczyłyby dwa ruchy rąk, by znaleźć się przy jednej z nich. I porzucić drugą. Nie mógł kochać ich obu. Miłość? Dlaczego w ogóle przyszło mu to do głowy?
— Sam nie wiesz, kogo kochasz.
Odwrócił się wśród plusku wody. Aviendha stała na brzegu, odziana nie w spódnicę i bluzkę, lecz w cadin’sor. Jej oczy nie rzucały jednak groźnych błysków, tylko patrzyła spokojnie.
— Chodź do wody — powiedział. — Nauczę cię pływać.
Melodyjny śmiech sprawił, że spojrzał na przeciwległy brzeg. Stała na nim kobieta, jej skóra lśniła blaskiem mlecznej nagości, najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział. Spojrzenie jej ciemnych oczy spowodowało, że zakręciło mu się w głowie. Musiał ją już kiedyś gdzieś spotkać.
— Czy powinnam pozwolić ci na niewierność, choćby działo się to tylko we śnie? — zapytała.
Instynktownie uświadomił sobie, że Elayne, Min i Aviendha zniknęły. Zaczął powoli odczuwać dziwaczność całej sytuacji.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego uważnie, zupełnie na pozór nieświadoma własnej nagości. Powoli wspięła się na palce, wyrzuciła ręce w górę i miękko wskoczyła do stawu. Kiedy wypłynęła na powierzchnię, na jej lśniących, czarnych włosach nie było ani kropli wody. Dziwiło go to, przez moment. Potem nagle pojawiła się obok niego, oplatając go ramionami i nogami. Woda była chłodna, jej skóra gorąca.
— Nie uda ci się uciec przede mną — wymruczała. Ciemne oczy zdawały się głębsze niż woda w stawie. — Sprawię, że będzie ci że mną tak dobrze, iż nigdy tego nie zapomnisz, czy we śnie, czy na jawie.
We śnie czy...? Wszystko drgnęło nagle i zlało się na chwilę. Przylgnęła swoim ciałem ściślej do niego, i migotanie otoczenia ustało. Wszystko było tak jak przedtem. Na jednym brzegu stawu rosło sitowie; skórzany liść oraz sosna porastały drugi, niemalże równo z linią wody.
— Znam cię — powiedział powoli. Osądził, że musi ją znać, w przeciwnym razie dlaczego pozwalałby jej na takie rzeczy? — Ale nie... To nie jest w porządku.
Starał się wyślizgnąć z jej objęć, ale kiedy tylko udawało mu się wyzwolić choćby ramię, już przyciągała je do siebie na powrót.
— Powinnam cię naznaczyć. — W jej głosie zabrzmiała ostra nuta. — Najpierw ta Ilyena o mlecznym sercu, a teraz... Ile kobiet zajmuje twe myśli?
Nagle jej drobne białe zęby wpiły się w jego szyję.
Krzyknął i odepchnął ją, przyciskając rękę do karku. Ugryzła go do krwi, na dłoni widać było czerwone plamy.
— To w taki właśnie sposób się zabawiasz, kiedy ja się zastanawiam, dokąd odeszłaś? — usłyszała pogardliwy męski głos. — Dlaczego to ja mam się do czegokolwiek dostosowywać, gdy ty tymczasem wystawiasz nasze plany na ryzyko?
Nagle kobieta stała z powrotem na brzegu, odziana w biel, wąską kibić spinał szeroki pas upleciony ze srebrnych nici, srebrne gwiazdy i półksiężyce lśniły w jej włosach, ciemnych niczym najgłębsza noc. Za nią grunt wznosił się lekko, aż do sterty popiołów na szczycie wzgórza. Nie pamiętał, by wcześniej widział tam popioły. Stała twarzą w twarz z... szarą, niewyraźną plamą o rozmiarach człowieka. To wszystko było... w jakiś sposób złe.
— Ryzyko — parsknęła. — Obawiasz się ryzyka w takim samym stopniu jak Moghedien, nieprawdaż? Będziesz się skradał i czatował niczym sama Pajęczyca. Gdybym nie wyciągnęła cię z twej nory, wciąż byś się ukrywał i czekał, aż uda ci się porwać jakieś ochłapy.
— Dlaczego w ogóle miałbym zawierać z tobą przymierze — powiedziała plama męskim głosem — skoro ty nie potrafisz kontrolować swoich... apetytów? Jeśli już muszę ryzykować, to pragnę większej nagrody niż możliwość pociągania kukiełki za sznurki.
— Co masz na myśli? — zapytała groźnie.
Rozmyta plama zadrżała, Rand wyczuł, że zdradza tym wahanie, niepewność i obawę, by nie powiedzieć za dużo. I nagle zniknęła. Kobieta spojrzała na niego, wciąż zanurzonego po szyję w stawie, zacisnęła usta z irytacją i również zniknęła.
Obudził się i leżał nieruchomo, wpatrując szeroko rozwartymi oczami w całkowitą ciemność. Sen. Zwykły sen czy coś więcej? Wysunął dłoń spod koca i dotknął szyi, poczuł pod palcami ślady zębów i kropelki zakrzepłej krwi. Niezależnie od rodzaju snu, ona była w nim. Lanfear. Nie wyśnił jej. Ani tego mężczyzny. Chłodny uśmiech wypełzł mu na twarz.
„Wszędzie dookoła pułapki. Pułapki czyhające na nieostrożny krok. Teraz będę więc musiał bardziej uważać, gdzie stawiam stopy”.
Tak wiele pułapek. Zastawiali je chyba wszyscy.
Śmiejąc się cicho, odwrócił się na drugi bok, by ułożyć się do snu... i zamarł, wstrzymując oddech. W pokoju był ktoś jeszcze. „Lanfear”.
Błyskawicznie sięgnął do Prawdziwego Źródła. Przez chwilę bał się, że sam strach nie pozwoli mu pochwycić saidina. Potem zatonął w chłodnym spokoju Pustki, wypełnionej szalejącą rzeką Mocy. Poderwał się na nogi, smagnął Ogniem. Lampy rozbłysły płomieniem.
Przy drzwiach siedziała Aviendha ze skrzyżowanymi nogami, z rozdziawionymi ustami i szeroko rozwartymi oczyma spoglądała to na lampy, to na siebie w poszukiwaniu niewidzialnych więzów, które spowijały ją bez reszty. Nawet głową nie mogła poruszyć, spodziewał się bowiem, że napastnik będzie stał, więc uplótł przędzę Mocy za wysoko. Natychmiast zwolnił strumienie Powietrza.
Gramoliła się na nogi, w pośpiechu omal nie gubiąc szala.
— Nie... nie sądzę, bym kiedykolwiek się przyzwyczaiła... — wykonała gest w stronę lamp — ...że może to robić mężczyzna.
— Widziałaś już wcześniej, jak władałem Mocą. — Po powierzchni otulającej go Pustki przemknęły delikatne zmarszczki gniewu. Po ciemku wślizgiwać się do jego pokoju. Przerazić go niemal na śmierć. Miała szczęście, że przez przypadek nie wyrządził jej żadnej krzywdy. — Lepiej, jak się zaczniesz do tego przyzwyczajać. Jestem Ten Który Przychodzi Ze Świtem, czy chcesz tego czy nie.
— Nie o to chodzi...
— Po co tu przyszłaś? — dopytywał się chłodno.
— Mądre obserwują cię na zmianę. Mają zamiar wciąż śledzić twoje...
Umilkła, twarz jej poczerwieniała.
— Co? — Tylko patrzyła na niego, czerwieniąc się jeszcze bardziej. — Aviendha, moje co...?
Wędrujące po snach. Dlaczego nigdy dotąd nie przyszło mu to do głowy?
— Moje sny? — zapytał ochryple. — Od jak dawna już szpiegują moją duszę?
Z ciężkim westchnieniem wypuściła długo wstrzymywany oddech.
— Nie wolno mi powiedzieć. Jeżeli Bair się dowie... Od Seany usłyszałam, że dzisiejszej nocy to zbyt niebezpieczne. Nie rozumiałam, o co jej chodzi; nie potrafię dostać się do wnętrza snu bez pomocy którejś z nich. Wszystko, czego się dowiedziałam, to tyle, że dzisiejszej nocy jest to niebezpieczne. Dlatego wzięłam na siebie wartę przy tych drzwiach. Wszystkie bardzo się martwiły.
— Wciąż nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
— Nie wiem, po co tu przyszłam — wymamrotała. — Gdybyś potrzebował obrony... — Spojrzała na krótki nóż przy pasie, musnęła rękojeść. Bransoleta z kości słoniowej wydawała się ją drażnić. — Z nożem tak małym nie mogłabym cię zbyt dobrze bronić, lecz Bair powiedziała, że jeśli ponownie wezmę w ręce włócznię w sytuacji, gdy nikt mnie bezpośrednio nie zaatakuje, zrobi z mojej skóry worek na wodę. Sama nie wiem, dlaczego w ogóle powinnam rezygnować ze snu, by cię chronić. Przez ciebie musiałam trzepać dywany, skończyłam dopiero przed godziną. Przy świetle księżyca!
— Nie takie było pytanie. Od jak dawna...? — Urwał nagle. Poczuł niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Jakieś zło. Mogło być to dziełem wyobraźni, wspomnieniem snu. Może.
Aviendha popatrzyła zaskoczona na płomienny miecz, który nagle pojawił się w jego dłoni, lekko zakrzywione ostrze znaczyła sylwetka czapli. Lanfear oskarżała go, że wzywa jedynie dziesiątej części swoich zdolności, ale i tę dziesiątą część udało mu się osiągnąć drogą prób i błędów, toteż do końca nie wiedział, na co było go stać. Ale znał miecz.
— Stań za mną.
Kątem oka zobaczył, jak wyciąga zza pasa nóż, ale już wybiegał z pokoju, nogi w samych skarpetach bezszelestnie przemykały po wyłożonej dywanami podłodze. Dziwne, powietrze nie było dużo chłodniejsze niż w chwili, gdy kładł się spać. Być może te kamienne ściany trzymały ciepło dnia, im dalej bowiem szedł, tym było zimniej.
Nawet gai’shain rozłożyli już swe sienniki. Korytarze i pomieszczenia były ciche, opustoszałe, w większości oświetlone mętnym światłem tych lamp, które zawsze zostawiano zapalone na noc. Poczucie zagrożenia było wciąż odległe i niejasne, ale nie znikało. Zło.
Zatrzymał się nagle w szerokim przejściu wiodącym do wykładanej płytkami frontowej komnaty. Srebrne lampy, umieszczone po jednej w każdym kącie pomieszczenia, sączyły blade światło. Pośrodku podłogi stał wysoki mężczyzna, pochylony nad kobietą, którą obejmował otulonymi czarnym płaszczem ramionami. Ona odrzuciła głowę do tyłu, biały kaptur opadł na kark, podczas gdy on wpił się w jej gardło. Oczy Chion były na poły przymknięte, na jej twarzy zastygł uśmiech ekstazy. Błysk zażenowania przemknął po powierzchni Pustki. W tym momencie mężczyzna uniósł głowę.
Czarne oczy, zbyt wielkie w bladej, wychudzonej twarzy o wystających policzkach, zmierzyły Randa; wydatne, czerwone usta rozchyliły się w parodii uśmiechu, odsłaniając ostre zęby. Chion osunęła się na podłogę, a płaszcz tamtego rozwinął się w szerokie, nietoperze skrzydła. Draghkar przeszedł ponad nią, białe dłonie wyciągnęły się w kierunku Randa; długie, szczupłe palce wieńczyły ostre pazury. Jednak to nie szczęki i pazury stanowiły główną broń potwora. To pocałunek Draghkara zabijał, gorzej nawet niż zabijał.
Zawodząca, hipnotyczna pieśń przylgnęła lepko do powierzchni Pustki. Ciemne, skórzaste skrzydła poruszyły się, by otulić go, kiedy zaczął podchodzić bliżej. Na moment w jego wielkich, ciemnych oczach pojawiło się przerażenie, gdy wykuty z Mocy miecz rozłupał mu czaszkę aż po grzbiet nosa.
Stalowa klinga z pewnością ugrzęzłaby w kościach czaszki, lecz ogniste ostrze wyszło łatwo, kiedy stwór padał. Przez chwilę, z głębi, z samego serca Pustki, Rand przyglądał się badawczo martwej istocie. Ta pieśń. Gdyby jego emocji nie osłaniała próżnia, wywołująca w nim beznamiętność i rezerwę, ta pieśń pochwyciłaby jego umysł. Draghkar z pewnością sądził, że tak się właśnie stało, kiedy dostrzegł, jak chętnie człowiek ruszył w jego stronę.
Aviendha przebiegła obok niego, przyklękła na jedno kolano przy Chion i przyłożyła dłoń do szyi gai’shain.
— Nie żyje — oznajmiła, zamykając jej oczy. — Może to dla niej lepiej. Draghkar pożera duszę, zanim pochłonie ciało. Draghkar! Tutaj!
Spojrzała na niego, wznosząc oczy ku górze.
— Trolloki w Stanicy Imre, a teraz Draghkar. Sprowadziłeś złe czasy na Ziemię Trzech...
Z krzykiem padła na ciało Chion, kiedy zobaczyła, jak opuszcza miecz.
Kula czystego ognia wystrzeliła z jego ostrza i trafiła w pierś kolejnego Draghkara, którego postać właśnie przesłoniła wejście. Pomiot Cienia stanął w płomieniach, wrzeszcząc, zawrócił i chwiejnie pomknął po ścieżce, a łopoczące skrzydła iskrzyły ogniem.
— Obudź wszystkich — spokojnie nakazał Rand. Czy Chion walczyła? Do jakiego stopnia udało jej się zachować swój honor? Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Draghkary umierały łatwiej niż Myrddraale, ale na swój sposób były bardziej niebezpieczne. — Jeżeli wiesz, jak zadzwonić na alarm, zrób to.
— Gong przy drzwiach...
— Ja to zrobię. Obudź ich. Gdzieś mogą być następne.
Kiwając głową, pomknęła z powrotem drogą, którą przyszli, krzycząc:
— W górę włócznie! Budzić się i w górę włócznie!
Rand ostrożnie wyszedł na zewnątrz, z mieczem w pogotowiu, Moc wypełniała go, przeszywając dreszczem. Zatruwała. Miał ochotę śmiać się, miał ochotę zwymiotować. Noc była mroźna, ale prawie nie czuł chłodu.
Płonący Draghkar leżał rozciągnięty w ogrodzie, roztaczając woń spalonego mięsa, tańczące po nim płomienie zlewały swe światło z księżycową poświatą. Trochę dalej na ścieżce spoczywała Seana, długie siwe włosy rozrzucone były wokół głowy niczym aureola; szeroko rozwarte, nieruchome oczy patrzyły w niebo. Jej nóż leżał obok, ale przeciwko Draghkarowi nie miała żadnych szans.
W momencie, w którym Rand schwycił obity skórą, drewniany młotek, wiszący obok kwadratowego gongu z brązu, u wejścia do wąwozu rozpętało się piekło, ludzkie krzyki i wycia trolloków, szczęk stali, wrzaski. Mocno uderzył w dzwon, rozległo się donośne bicie, zwielokrotnione przez echo odbite od ścian wąwozu; nieomal w tej samej chwili odezwał się kolejny dzwon, potem następne, a dziesiątki ust wydały okrzyk:
— W górę włócznie!
Przerażone wrzaski rozległy się wokół wozów handlarzy stojących w dole. W ciemnościach nocy rozbłysły prostokąty oświetlonych okien, w dwu pudłach wozów otworzyły się drzwi, świecące bielą w poświacie księżyca. Ktoś krzyczał coś gniewnie w dole — kobieta, ale nie potrafiłby powiedzieć która.
Ponad nim trzepotały skrzydła. Szczerząc zęby, Rand uniósł ognisty miecz, Jedyna Moc płonęła w nim, a płomienie syczały na ostrzu. Nurkujący Draghkar eksplodował deszczem rozpalonych szczątków i spadł w ciemność wąwozu.
— Tutaj! — zawołał Rhuarc.
Oczy wadia klanu lśniły twardo ponad czarną zasłoną; w pełni ubrany trzymał w dłoniach włócznie i tarczę. Mat stał za nim, bez kaftana i nakrycia głowy, z koszulą na poły wepchnięta w spodnie, mrugał niepewnie, ściskając obiema rękami włócznię o czarnym drzewcu.
Rand przyjął shoufę z rąk Rhuarca, po namyśle jednak rzucił ją na ziemię. Na tle tarczy księżyca przemknęła sylwetka z nietoperzymi skrzydłami, potem zanurkowała i zniknęła w ciemnościach.
— To mnie ścigają. Pozwólcie im zobaczyć moją twarz. — Moc pulsowała w nim, miecz w dłoni ponownie rozbłysnął płomieniem, aż w końcu przypominał miniaturowe słońce oświetlające jego postać. — Nie znajdą mnie, jeśli nie będą wiedziały, gdzie jestem.
Śmiejąc się, podczas gdy nikt inny nie dostrzegł nic śmiesznego w tym żarcie, pobiegł w dół, kierując się odgłosami bitwy.
Mat wydobył ostrze swej włóczni z piersi trolloka o pysku dzika, wzrokiem przeszukiwał słabo rozświetlone blaskiem księżyca ciemności w pobliżu wejścia do wąwozu, starając się wypatrzyć kolejnego.
„Żebyś skonał, Rand!”
Żadna z sylwetek, których ruch dostrzegł, nie była na tyle duża, by mogła należeć do trolloka.
„Zawsze wciąga mnie w te przeklęte rzeczy!”
Z miejsca, gdzie leżeli ranni, dochodziły ciche jęki. Niewyraźna postać, którą zapewne musiała być Moiraine, klęczała przy powalonym Aielu. Te kule ognia, którymi ciskała dookoła, doprawdy robiły wrażenie, równie wielkie jak miecz Randa, wyrzucający płomienie. Wciąż lśnił, otaczając go kręgiem światła.
„Powinienem zostać w środku zagrzebany pod kocami, oto, co należało zrobić. Jest cholernie zimno, a przecież nie mam nic wspólnego z tym wszystkim!”
Zaczęli się pojawiać kolejni Aielowie, odziane w suknie kobiety przyszły z pomocą rannym. Niektóre niosły włócznie; w normalnych potyczkach nie używały broni, kiedy jednak bój przenosił się do wnętrza siedziby, nie mogły przecież stać z założonymi rękoma i patrzeć.
Obok niego zatrzymała się jakaś Panna, zdjęła zasłonę. W plątaninie cieni księżycowego światła nie potrafił rozróżnić rysów jej twarzy.
— Dobrze tańczysz włócznie, graczu. Dziwne dni nastały, skoro trolloki odważają się przyjść do Zimnych Skał. — Spojrzała na niewyraźną postać, o której sądził, że to Moiraine. — Gdyby nie Aes Sedai, mogłyby się nawet wedrzeć do środka.
— Nie było ich zbyt wiele — powiedział bez namysłu. — Miały tylko odciągnąć uwagę.
„Aby Draghkary miały wolną rękę i mogły swobodnie dopaść Randa?”
— Myślę, że masz rację — odrzekła powoli. — Czy jesteś wodzem mieszkańców mokradeł?
Żałował, że w porę nie ugryzł się w język.
— Czytałem kiedyś książkę na ten temat — wymamrotał, odwracając się.
„Przeklęte fragmenty przeklętej pamięci innych ludzi”.
Być może po tym wszystkim handlarze zdecydują się wyjechać.
Kiedy jednak zatrzymał się przy wozach, ani Kadere, ani Keille nigdzie nie było widać. Woźnice skupili się razem, pośpiesznie krzątając wokół dzbanów czegoś, co pachniało jak dobra brandy, którą sprzedawali, mamrocząc i gestykulując, jakby trolloki naprawdę doszły do nich choćby na odległość, z której mogliby wyczuć ich zapach. Isendre stała na szczycie schodów wiodących do wozu Kadere i marszcząc czoło, wpatrywała się w przestrzeń. Nawet z nastroszonymi brwiami jej twarz, na poły zakryta przejrzystą szarfą, była piękna. Cieszył się, że przynajmniej wspomnienia kobiet są jego własne.
— Z trollokami koniec — poinformował ją, wspierając się na drzewcu włóczni, tak aby nie mogła go nie dostrzec.
„Nie ma sensu ryzykować rozłupania czaszki, żeby potem nic z tego nie mieć”.
Nie potrzebował też się wysilać, by jego głos przepełniało zmęczenie.
— Ciężki bój, ale jesteś już bezpieczna.
Spojrzała z góry na niego, jej twarz pozbawiona była wyrazu, a oczy lśniły w księżycowym świetle niczym ciemne, wypolerowane kamienie. Bez słowa odwróciła się i weszła do środka, zatrzaskując drzwi za sobą. Mocno.
Mat wydał z siebie długie, pełne niesmaku westchnienie i oddalił się od wozów. Czegóż należy dokonać, aby wywrzeć wrażenie na kobiecie? W tej chwili pragnął już tylko znaleźć się we własnym łóżku. Z powrotem pod kocami i niech Rand sam się zajmuje trollokami oraz przeklętymi Draghkarami. Ten człowiek chyba to lubi. Przynajmniej tak sugerował ten jego śmiech.
Rand zaś szedł teraz pod górę, zboczem wąwozu, poświata miecza niczym lampa rozświetlała ciemności wokół niego. Pojawiła się Aviendha, biegła mu na spotkanie, z uniesionymi powyżej kolan spódnicami, potem nagle się zatrzymała. Pozwoliła sukniom opaść, wygładziła je i ruszyła przy boku Randa, owijając szal wokół głowy. On zdawał się jej nie dostrzegać, a ona miała twarz martwą jak kamień. Zasługiwali na siebie wzajemnie.
— Rand. — Cień szybko przemykający przez noc odezwał się głosem Moiraine, nieomal równie melodyjnym jak Keille, ale dźwięczący chłodniejszą muzyką. Rand odwrócił się, a ona zwolniła, zanim mógł ją wyraźnie dostrzec, i weszła w krąg światła z iście królewskim majestatem.
— Sprawy przybierają coraz bardziej niebezpieczny obrót, Rand. Atak na Stanicę Imre mógł być skierowany przeciw Aielom... mało to prawdopodobne, ale nie można takiej możliwości wykluczać... natomiast dzisiaj Draghkary zdecydowanie szukały ciebie.
— Wiem.
Tylko tyle. Równie spokojnie jak ona i być może jeszcze chłodniej.
Usta Moiraine zacisnęły się, a dłonie wciąż ściskały fałdy sukni; nie była szczególnie zadowolona z takiej odpowiedzi.
— Proroctwa stają się najbardziej niebezpieczne, kiedy usiłujesz wprowadzić je w czyn. Nie nauczyłeś się tego jeszcze w Łzie? Wzór oplata się wokół ciebie, ale kiedy spróbujesz splatać go na własną rękę, możesz go nie utrzymać. Schwyć Wzór zbyt mocno, a stworzysz napięcie, które spowoduje, że wybuchnie na wszystkie strony. Któż wie, jak wiele czasu upłynie, zanim wszystko znowu się skupi wokół ciebie, i co się stanie, nim to wreszcie nastąpi?
— To jest równie jasne jak twe pozostałe tłumaczenia — sucho odparł Rand. — Czego ty chcesz, Moiraine? Jest późno, a ja jestem zmęczony.
— Chcę, żebyś mi zaufał. Sądzisz, że wiesz już wszystko, czego można się dowiedzieć? Minął dopiero ponad rok, od kiedy opuściłeś swoją wioskę.
— Nie. Jeszcze nie dowiedziałem się wszystkiego. — Teraz w jego głosie brzmiało rozbawienie; czasami Mat nie był już taki pewien, że Rand jest równie zdrowy na umyśle, na jakiego wyglądał. — Chcesz, żebym ci zaufał, Moiraine? W porządku. Twoje Trzy Przysięgi nie pozwolą ci skłamać. Odpowiedz szczerze, że cokolwiek ci powiem, nie spróbujesz mnie powstrzymać ani przeszkodzić mi w żaden sposób. Powiedz, że nie będziesz usiłowała użyć mnie do realizacji celów Wieży. Powiedz to prosto i wyraźnie, tak abym wiedział, że to prawda.
— Nie zrobię niczego, by powstrzymać cię przed wypełnieniem twego przeznaczenia. Poświęciłam temu całe swe życie. Ale nie przyrzeknę, że będę spokojnie patrzeć, jak podkładasz swoją głowę pod spadający głaz.
— To mi nie wystarcza, Moiraine. To za mało. Ale gdybym nawet potrafił tobie zaufać, i tak nie wyznałbym ci wszystkiego tutaj. Noc ma uszy. — W ciemnościach ludzie śpieszyli w różne strony, nikt jednak nie znajdował się na tyle blisko, by coś usłyszeć. — Nawet sny mają uszy.
Aviendha gwałtownym ruchem naciągnęła szal na czoło, by ukryć twarz; najwyraźniej nawet Aielowie potrafili odczuwać chłód.
Rhuarc wszedł w krąg światła, czarna zasłona zwisała swobodnie.
— Atak trolloków stanowił jedynie dywersję, która miała odciągnąć naszą uwagę od Draghkarów, Rand. Za mało ich było, by można wyciągnąć jakikolwiek inny wniosek. Draghkary przyleciały tu po ciebie, jak mniemam. Ten Który Zabija Liść nie chce, byś dłużej żył.
— Niebezpieczeństwo się potęguje — skomentowała cicho Moiraine.
Wódz klanu obrzucił ją spojrzeniem, a potem ciągnął dalej:
— Moiraine Sedai ma rację. Ponieważ Draghkary zawiodły, obawiam się, że możemy teraz oczekiwać ataku Bezdusznych, tych, których wy nazywacie Szarymi Ludźmi. Wolę, żeby wokół ciebie przez cały czas czuwały włócznie. Z jakiegoś powodu Panny zgłosiły się do tego zadania.
Chłód rzeczywiście dawał się we znaki Aviendzie. Przygarbiła ramiona, a dłonie wsunęła, najgłębiej jak się dało, w zgięcia łokci.
— Jeżeli tego chcą — powiedział Rand.
Jego głos zdradzał lekki niepokój, skrywany głęboko pod chłodnym opanowaniem. Mat nie winił go za to, on sam nigdy nie pozwoliłby sobie wpaść w ręce Panien, nawet za wszystek jedwab płynący na statkach Ludu Morza.
— Będą cię strzegły lepiej niż ktokolwiek inny — odrzekł Rhuarc — jeżeli same poprosiły o przydzielenie tego zadania. Nie mam zamiaru jednak polegać tylko na nich. Wszyscy będą cię pilnowali. Przypuszczam, że następnym razem będą to Bezduszni, ale to nie oznacza, że tak się właśnie stanie. Na przykład dziesięć tysięcy trolloków zamiast setki.
— A co z Shaido? — Mat aż zazgrzytał zębami, kiedy wszyscy nagle spojrzeli w jego stronę. Być może nie zdawali sobie nawet sprawy z jego obecności. A jednak równie dobrze on mógł zadać to pytanie. — Wiem, że nie przepadacie za nimi, ale skoro sądzicie, że istnieje możliwość ataku znaczniejszych sił, to czy nie lepiej byłoby ich wpuścić do środka, niźli trzymać na zewnątrz?
Rhuarc chrząknął, co w jego przypadku równało się przekleństwu normalnego człowieka.
— Nie wpuszczę około tysiąca Shaido do Zimnych Skał, nawet gdyby nadchodził sam Niszczyciel Traw. W każdym razie to i tak już niemożliwe. Couladin i Shaido zwinęli dzisiejszej nocy namioty. Dobrze się stało, że odeszli. Wysłałem łączników, by się upewnili, że opuszczą ziemię Taarad, nie zabierając ze sobą kilku kóz czy owiec.
Miecz w dłoni Randa zniknął i nagła ciemność opadła ich niczym ślepota. Mat zacisnął powieki, by wzrok łatwiej przystosował się do mroku, ale kiedy otworzył je ponownie, blask księżyca wciąż nie dawał dostatecznej ilości światła.
— Więc w którą stronę poszli? — zapytał Rand.
— Na północ — odrzekł Rhuarc. — Bez wątpienia Couladin zamierza spotkać się z Sevanną, na drodze do Alcair Dal, aby nastawić ją przeciwko tobie. Może mu się powieść. Jedyna pobudka, dla której złożyła swój ślubny wianek u stóp Suladrica, nie zaś u jego, było to, że chciała poślubić wodza klanu. Ale mówiłem ci, że z jej strony należy oczekiwać kłopotów. Sevanna znajduje przyjemność w stwarzaniu kłopotów. Nie powinno jednak mieć to znaczenia. Jeżeli Shaido nie pójdą za tobą, to niewielka strata.
— Zamierzam wyruszyć do Alcair Dal — twardo oznajmił Rand. — Natychmiast. Przeproszę każdego wodza, który poczuje się obrażony z powodu własnego spóźnienia, ale nie pozwolę, by Couladin wyprzedzał mnie bardziej, niż to konieczne. On nie poprzestanie na zwróceniu Sawanny przeciwko mnie, Rhuarc. Nie mogę sobie pozwolić, by dać mu na to cały miesiąc.
Po chwili Rhuarc powiedział:
— Być może masz rację. Przynosisz zmiany, Randzie al’Thor. O wschodzie słońca wybiorę dziesięciu z Czerwonych Tarcz, a Panny dostarczą swoją eskortę:
— Mam zamiar ruszyć wraz z pierwszym brzaskiem, Rhuarc, biorąc ze sobą wszystkich, którzy potrafią dźwignąć włócznię lub napiąć łuk.
— Obyczaj...
— Nie istnieją obyczaje dotyczące mnie, Rhuarc. — Głos Randa był tak twardy, że można było nim kruszyć skały, i tak zimny, że nawet wino pokryłoby skorupą lodu. — Będę musiał stworzyć nowe.
Zaśmiał się dziko. Aviendha wyglądała na wstrząśniętą i nawet Rhuarc zamrugał oczyma, wydając się zbity z tropu. Jedynie Moiraine na pozór nie zdradzała żadnych uczuć, tylko mierzyła Randa rym swoim badawczym spojrzeniem.
— Lepiej byłoby, gdyby ktoś powiadomił handlarzy — kontynuował Rand. — Zapewne nie będą chcieli stracić święta, ale jeżeli się nie powstrzyma tych ludzi, rano będą tak pijani, że nie dadzą rady utrzymać wodzy w dłoniach. Co z tobą, Mat? Jedziesz ze mną?
Z pewnością nie miał zamiaru pozwolić, by handlarze odjechali daleko i przepadła szansa na wydostanie się z Pustkowia.
— Och, zawsze pojadę z tobą, Rand.
Najgorsze było to, że wypowiadając te słowa, czuł, iż mówi prawdę.
„Przeklęty ta’veren ciągnie mnie za sobą! — W jaki sposób Perrinowi udało się uciec? — Światłości, tak żałuję, że nie jestem teraz razem z nim”.
— Sądzę, że tak będzie.
Zarzucił włócznię na ramię i poszedł w górę po zboczu wąwozu. Wciąż zostało jeszcze trochę czasu, by się przespać. Za plecami słyszał chichotanie Randa.