Serce Kamienia w Tel’aran’rhiod wyglądało właśnie tak, jak je Egwene zapamiętała ze świata jawy; ogromne kolumny z wypolerowanego czerwonego kamienia, wznoszące się ku odległemu sklepieniu, Callandor wbity w jasne kamienie posadzki pod ogromną, centralną kopułą. Brakowało tylko ludzi. Złote lampy nie paliły się, ale wszystko rozjaśniało światło, mętne i jednocześnie ostre; zdawało się dobiegać ze wszystkich stron naraz albo znikąd. Często tak bywało w Tel’aran’rhiod, kiedy było się w zamkniętym pomieszczeniu.
Nie spodziewała się natomiast, że za połyskującym, kryształowym mieczem zobaczy kobietę, wpatrzoną w blade cienie zalegające wśród kolumn. Przede wszystkim to sposób, w jaki była ubrana, zadziwił Egwene. Bose stopy i szerokie spodnie z brokatowego, żółtego jedwabiu. Powyżej ciemnożółtej szarfy, którą obwiązała się w pasie, była zupełnie naga, wyjąwszy złote łańcuchy na szyi. Lśniące szeregi maleńkich, złotych kółek zdobiły jej uszy; kolejne, najbardziej chyba zdumiewające, przebijało nos; do jednego z kółek w lewym uchu biegł od niego cienki łańcuszek podtrzymujący rząd medalików.
— Elayne? — spytała zdławionym szeptem Egwene, otulając się ściślej szalem, jakby to ona właśnie zdała sobie sprawę, że nie ma na sobie żadnej bluzki. Sama zaś wybrała tym razem przyodziewek Mądrej, na pozór bez żadnego szczególnego powodu.
Dziedziczka Tronu aż podskoczyła, słysząc jej głos, a kiedy podeszła i stanęła twarzą do Egwene, miała na sobie przyzwoitą, jasnozieloną szatę z wysokim, haftowanym kołnierzem i długimi rękawami, których końce luźno spływały na zewnętrzne strony dłoni. Żadnych kolczyków. Żadnego kółka w nosie.
— Tak właśnie kobiety z Ludu Morza odziewają się, kiedy odpłyną dostatecznie daleko od brzegu — wyjaśniła pośpiesznie, wściekle się rumieniąc. — Chciałam sprawdzić, jakie to uczucie, a to miejsce wydawało się do tego celu najbardziej odpowiednie. Na statku przecież tego nie robię.
— I jakie to uczucie? — spytała z ciekawością Egwene.
— Właściwie to jest ci zimno. — Elayne omiotła wzrokiem otaczające je kolumny. — Poza tym masz wrażenie, że ludzie gapią się na ciebie, nawet jak nikogo nie ma w pobliżu.
Roześmiała się nagle.
— Biedny Thom i Juilin. Nie wiedzą na ogół, gdzie podziać wzrok. Połowa załogi to kobiety.
Sama przypatrując się kolumnom, Egwene wzruszyła ramionami z zażenowania. Naprawdę tu rzeczywiście miało się wrażenie, że ktoś bez przerwy podgląda. Bez wątpienia z tej przyczyny, że były jedynymi osobami w Kamieniu. Nikt, kto miał wstęp do Tel’aran’rhiod, nie mógł się spodziewać, że spotka tu jakiegoś obserwatora.
— Thom? Thom Merrilin? I Juilin Sandar? To oni są z wami?
— Och, Egwene, Rand ich przysłał. Rand i Lan. No cóż, tak naprawdę to Thoma przysłała Moiraine, ale pana Sandara przysłał Rand. Żeby nam pomagali. Nynaeve jest mocno tym rozdrażniona, w związku z Lanem, ale oczywiście nie okazuje tego.
Egwene stłumiła nieznaczny uśmiech. Rozdrażniona Nynaeve? Twarz Elayne promieniała, a jej suknia znowu się zmieniła, miała teraz znacznie mocniej wycięty dekolt, z czego najwyraźniej nie zdawała sobie jednak sprawy. Ter’angreal, koślawy, kamienny pierścień, pomógł Dziedziczce Tronu dotrzeć do Świata Snów równie łatwo jak Egwene, jednakże nie przydawał się do niczego, gdy chodziło o zachowanie kontroli nad otoczeniem. Tego trzeba się było nauczyć. Marginalne myśli — na przykład takie, jak mogłaby wyglądać w oczach Randa — w przypadku Elayne wciąż potrafiły dokonywać zaskakujących, nieuświadamianych przez nią zmian.
— Jak on się miewa? — Głos Elayne stanowił dziwaczną kombinację wymuszonej obojętności i niepokoju.
— Dobrze — odparła Egwene. — Tak mi się przynajmniej wydaje.
Zdała jej pełne sprawozdanie. O Kamieniach Portalu i Rhuidean — wszystko to, co usłyszała i co udało jej się wywnioskować z rozmów na temat patrzenia oczyma przodków — o dziwnym stworze ze Sztandaru Smoka, którym Rand miał teraz napiętnowane ręce, o rewelacjach Bair, że stanowi on zgubę Aielów, o wezwaniu wodzów klanu do Alcair Dal. Amys i pozostałe Mądre zapewne robią to właśnie teraz; całą duszą pragnęła, by tak było. Opowiedziała nawet w skrócie dziwną historię prawdziwych rodziców Randa.
— Ale właściwie to nie potrafię nic ostatecznie powiedzieć. On zachowuje się jeszcze bardziej dziwacznie niźli dotąd, a Mat prawie mu w tym dorównuje. Nie chcę przez to powiedzieć, że popadł w obłęd, ale... Tak samo trudno go zrozumieć jak Rhuarka albo Lana, przynajmniej pod niektórymi względami; może nawet jeszcze trudniej. Mam wrażenie, iż on coś planuje, nie życząc sobie, by wiedzieli o tym inni, i śpieszy się, by to zrealizować. To bardzo niewygodne. Czasami wydaje mi się, że on już nie dostrzega ludzi, że widzi w nich tylko pionki na planszy do gry w kamienie.
Elayne nie wyglądała na zmartwioną, w każdym razie nie z tego powodu.
— On jest, kim jest, Egwene. Król albo generał nie zawsze może sobie pozwolić na dostrzeganie ludzi. Kiedy jakiś władca musi uczyni coś, co jest właściwe dla jego narodu, wówczas tak już niekiedy bywa, że komuś dzieje się krzywda podyktowana racją stanu. Rand jest królem, Egwene, nawet jeśli królem bez narodu, chyba że weźmiesz pod uwagę Łzę, i jeśli on nie zrobi nic tylko dlatego, że nie będzie chciał kogoś skrzywdzić, wówczas ostatecznie szkodę poniosą wszyscy.
Egwene pociągnęła nosem. To mogło brzmieć sensownie, ale jej wcale nie musiało się podobać. Ludzie są ludźmi i za takich trzeba ich uważać.
— Jeszcze coś. Niektóre Mądre potrafią przenosić. Nie wiem, ile ich jest, ale podejrzewam, że więcej niż kilka posiada tę umiejętność w rozmaitym zakresie. Wiem od Amys, że Aielowie wyszukują wszystkie takie kobiety, wszystkie co do jednej, które rodzą się z iskrą.
Żadna kobieta Aiel nie umarła dlatego, iż próbowała sama nauczyć się przenosić, nie wiedząc nawet, co usiłuje osiągnąć; nie było wśród nich żadnej „dzikuski”. Mężczyzn zaś, którzy przekonywali się, że potrafią przenosić, spotykał gorszy los; udawali się na północ, do Wielkiego Ugoru, a może nawet dalej, do Przeklętych Ziem i Shayol Ghul. „Idą zabić Czarnego”, tak to nazywali. Żaden nie żył dostatecznie długo, by stawić czoło własnemu szaleństwu.
— Aviendha należy do urodzonych z iskrą, jak się okazuje. Moim zdaniem będzie bardzo silna. Amys też tak uważa.
— Aviendha? — zdziwiła się Elayne. — Ależ oczywiście. Powinnam była wiedzieć. Czułam tę samą więź z Jorin już od pierwszego razu, kiedy ją zobaczyłam. I z tobą także, skoro o tym mowa.
— Jorin?
Elayne skrzywiła się.
— Obiecałam, że dochowam jej tajemnicy, a przy pierwszej okazji wszystko wypaplałam. No cóż, nie sądzę, byś potrafiła wyrządzić krzywdę jej albo jej siostrom. Jorin to Poszukiwaczka Wiatru na „Tańczącym po falach”, Egwene. Ona potrafi przenosić, podobnie pozostałe Poszukiwaczki Wiatru. — Zerknęła na otaczające je kolumny i w tym momencie jej dekolt niespodzianie wrócił na powrót pod samą szyję. Poprawiła czarny, koronkowy szal, którego tam jeszcze przed chwilą nie było, zakrywając włosy i ocieniając twarz. — Egwene, nie wolno ci nikomu tego powtórzyć. Jorin się boi, że Wieża będzie usiłowała je zmusić, by zostały Aes Sedai albo że będzie próbowała podporządkować sobie w jakiś inny sposób. Obiecałam, iż zrobię co w mej mocy, by do tego nie dopuścić.
— Nikomu nie powiem — wolno odparła Egwene.
Mądre i Poszukiwaczki Wiatru. Kobiety zdolne do przenoszenia w gronie jednych i drugich, i żadna nie składała Trzech Przysiąg, związanych mocą Różdżki Przysiąg. Przysięgi miały sprawiać, iż ludzie będą ufali Aes Sedai albo przynajmniej nie będą się bali ich potęgi, a mimo to Aes Sedai musiały przeważnie działać potajemnie. Mądre — oraz Poszukiwaczki Wiatru, gotowa się była założyć — zajmowały zaszczytne miejsca w swych społecznościach, pomimo że nie były związane żadnymi przysięgami, które rzekomo zapewniały bezpieczeństwo pozostałym. Z pewnością było to coś, nad czym należało się zastanowić.
— Nynaeve i ja też nieźle dajemy sobie radę, Egwene. Jorin nauczyła mnie oddziaływania na pogodę... nie uwierzyłabyś, jakie wielkie strumienie Powietrza ona potrafi utkać!... i, między nami mówiąc, zmusiłyśmy „Tańczącego po falach”, by płynął szybciej niż kiedykolwiek, a przecież on i tak pływa wyjątkowo szybko. Zdaniem Coine powinnyśmy dotrzeć do Tanchico za trzy, a może już za dwa dni. Coine jest Mistrzynią Żeglugi, czyli kapitanem. Dzięki temu rejs z Łzy do Tanchico potrwa najprawdopodobniej dziesięć dni. I to z przystankami na rozmowy z każdym statkiem Atha’an Miere, jaki napotkamy po drodze. Egwene, ci z Ludu Morza uważają, że Rand jest ich Coramoorem.
— Naprawdę?
— Coine nie do końca rozumie to, co się zdarzyło w Łzie, a nadto jest teraz przekonana, że Aes Sedai służą obecnie Randowi. Razem z Nynaeve uznałyśmy, że lepiej nie wyprowadzać jej z błędu; w każdym razie wystarczy, że tylko powie o nim innej Mistrzyni Żeglugi, a zaraz są gotowi szerzyć nowinę i służyć Randowi. Uważam, że Atha’an Miere zrobią wszystko, o co ich poprosi.
— Szkoda, że Aielowie nie akceptują go, tak jak oni — westchnęła Egwene. — Zdaniem Rhuarka to całkiem możliwe, że niektórzy nie zechcą go w ogóle uznać, nawet z tymi rhuideańskimi Smokami. Pewien człowiek, mężczyzna o imieniu Couladin, gdyby mu dać choć cień szansy, zabiłby go natychmiast, jestem tego pewna.
Elayne zrobiła krok do przodu.
— Dopilnujesz, żeby do tego nie doszło! — Nie było to ani pytanie, ani prośba. W niebieskich oczach płonęło ostre światło, w ręku lśnił obnażony sztylet.
— Zrobię, co w mojej mocy. Poza tym Rhuarc otoczył go strażnikami.
Elayne wzdrygnęła się, jakby dopiero teraz zobaczyła sztylet. Ostrze zniknęło.
— Musisz nauczyć mnie wszystkiego, czego uczy cię Amys, Egwene. Pojawianie się i znikanie różnych rzeczy strasznie wytrąca mnie z równowagi, podobnie jak nagła zmiana ubrań. To się dzieje samo, bez mojej woli.
— Zrobię to. Jak będę miała czas. — Już za długo przebywała w Tel’aran’rhiod. — Elayne, nie zmartw się, jeśli nie stawię się na nasze następne spotkanie. Spróbuję, ale być może nie będę mogła przyjść. Przekaż to koniecznie Nynaeve. Jeśli nie zjawię się, sprawdzaj potem każdej następnej nocy. Jestem pewna, że nie spóźnię się więcej jak o dzień lub dwa.
— Skoro tak mówisz — odparła Elayne głosem przepełnionym wątpliwościami. — Szukanie Liandrin i pozostałych w Tanchico albo gdzieś indziej, potrwa jak nic kilka tygodni. Thom jest przekonany, że w mieście będzie panowało spore zamieszanie.
Jej wzrok powędrował do Callandora, wbitego do połowy ostrza w posadzkę.
— Dlaczego on to zrobił, jak myślisz?
— Twierdził, że w ten sposób przykuje do siebie Tairenian. Dopóki wiedzą, że ten miecz tu jest, będą pamiętali, iż Rand kiedyś powróci. Może on jednak wie, co mówi. Mam taką nadzieję.
— Och. A ja myślałam... że może on... był na coś... zły.
Egwene spojrzała na nią z ukosa. Ta niespodziana płochliwość zupełnie nie pasowała do Elayne.
— Zły na co?
— Och, na nic. Tak sobie tylko pomyślałam, Egwene, dałam mu dwa listy przed wyjazdem z Łzy. Czy wiesz może, jak on je odebrał?
— Nie, nie wiem. Twierdzisz, że coś mogło go rozgniewać?
— Oczywiście, że nie. — Elayne roześmiała się wesoło, z wyraźnym jednak przymusem. Jej suknia przemieniła się nagle w ciemną wełnę, grubą jak na ciężką zimę. — Musiałabym być idiotką, żeby wypisywać rzeczy, które go rozzłoszczą. — Jej włosy zaczęły nagle sterczeć we wszystkie strony, tworząc coś na kształt zwariowanej korony. Nie wiedziała o tym. — Ja go przecież próbuję skłonić, żeby mnie pokochał. Żeby tylko mnie pokochał. Och, czemu mężczyźni nie są bardziej prości? Dlaczego muszą wszystko tak komplikować? Przynajmniej jest teraz daleko od Berelain.
Wełna na powrót stała się jedwabiem, wyciętym jeszcze głębiej niż przedtem; włosy opadające na ramiona rzucały błyski, przyćmiewające połysk sukni. Zawahała się, zagryzając dolną wargę.
— Egwene? Czy zechcesz mu powiedzieć, jeśli znajdziesz okazję, że naprawdę myślę to, co powiedziałam... Egwene? Egwene!
Coś porwało Egwene. Serce Kamienia skurczyło się w czerń, jakby została wywleczona zeń za kark.
Łapiąc urywany oddech, zaczęła się budzić z łomoczącym sercem, zapatrzona w niskie sklepienie wypełnionego nocnym mrokiem namiotu. Mimo odchylonych skrzydeł do wnętrza wpełzało niewiele księżycowego światła. Leżała pod kocami — nocny chłód na Pustkowiu dorównywał kąśliwością upałowi, który doskwierał za dnia; kosz, w którym płonął suszony nawóz, wydzielając słodkawy zapach, dawał mało ciepła — pod kocami, tymi samymi, pod którymi ułożyła się do snu. Tylko co ją przyciągnęło z powrotem?
Nagle zdała sobie sprawę z obecności Amys, która siedziała obok niej na skrzyżowanych nogach, skryta w cieniu. Otulona w mruk twarz Mądrej była ciemna jak noc i podobnie jak noc wydawała się rodzić złe przeczucia.
— Czy ty to zrobiłaś, Amys? — spytała gniewnie. — Nie miałaś prawa tak mnie wywlekać. Jestem Aes Sedai z Zielonych Ajah... — To kłamstwo z łatwością już przechodziło jej przez usta — ... nie miałaś prawa...
Amys przerwała jej ze złością.
— Aes Sedai jesteś za Murem Smoka, w Białej Wieży. Tutaj jesteś głupią uczennicą, głupim dzieckiem, które raczkuje po jaskini pełnej jadowitych węży.
— Wiem, obiecałam, że nie wejdę do Tel’aran’rhiod bez ciebie — powiedziała Egwene, starając się, by brzmiało to racjonalnie — ale...
Coś ją schwyciło za kostki i poderwało nogi do góry, koce zsunęły się, koszula nocna skręciła przy samych pachach. Wisiała do góry nogami, twarz mając na jednym poziomie z oczyma Amys. Rozwścieczona otworzyła się na saidara, przekonała się jednak, że otacza ją blokada.
— Zachciało ci się iść samej — cicho syknęła Amys. — Zostałaś ostrzeżona, ale uparłaś się, że mimo to pójdziesz.
Oczy Mądrej zdawały się coraz mocniej jarzyć w ciemnościach.
— W ogóle się nie przejmując tym, co może cię tam czekać. We snach zdarzają się rzeczy, które mogą strzaskać najmężniejsze serce.
Jej twarz topniała, rozciągała się wokół oczu płonących jak niebieskie węgle. W skórze zakiełkowały łuski; szczęki, wypełnione rzędami ostrych zębów, wysunęły się do przodu.
— Rzeczy, które mogą pożreć najmężniejsze serce — warknęła.
Krzycząc przeraźliwie, Egwene tłukła się na próżno o tarczę odgradzającą ją od Prawdziwego Źródła. Usiłowała zdzielić pięścią tę potworną twarz, to monstrum, które nie mogło być Amys, coś jednak trzymało ją za nadgarstki, rozciągnęło tak mocno, że naprężona wisiała w powietrzu, podrygując. Mogła tylko zapiszczeć, kiedy te szczęki zamknęły się na jej głowie.
Krzycząc przeraźliwie, Egwene usiadła, kurczowo wczepiając dłonie w koce. Z wielkim wysiłkiem udało jej się zamknąć usta, nie mogła jednak nic zrobić z targającymi ją dreszczami. Znajdowała się w namiocie — czy na pewno? Była tam Amys, siedziała ze skrzyżowanymi nogami w cieniu, otoczona łuną saidara — czy to na pewno ona? Desperacko otworzyła się na Źródło i omal nie zawyła, kiedy ponownie odkryła barierę. Odrzuciwszy koce na bok, popełzła na czworakach przez warstwy dywanów, zaczęła rozrzucać swe porządnie ułożone ubranie. Przy pasie miała nóż. Gdzie on jest? Gdzie? Tutaj!
— Siadaj — rozkazała cierpkim tonem Amys — bo zaraz coś ci zadam na tę histerię i te fochy.
Egwene obróciła się na klęczkach, trzymała krótki nóż obiema dłońmi — drżałyby niepohamowanie, gdyby nie zacisnęła ich na rękojeści.
— Czy teraz to naprawdę ty?
— Ja we własnej osobie, zarówno teraz, jak i wtedy. Srogie lekcje to najlepsze lekcje. Masz zamiar dźgnąć mnie tym nożem?
Egwene, ociągając się, schowała nóż do pochwy.
— Nie masz prawa...
— Mam wszelkie prawo! Dałaś mi słowo. Nie wiedziałam, że Aes Sedai są zdolne do kłamstwa. Jeśli mam cię uczyć, to muszę mieć pewność, że zrobisz to, co ci każę. Nie będę patrzyła, jak moja uczennica podrzyna sobie gardło! — Amys westchnęła; otaczająca ją łuna zniknęła, a wraz z nią bariera dzieląca Egwene od saidara. — Nie mogę cię już dłużej blokować. Jesteś znacznie silniejsza ode mnie. We władaniu Jedyną Mocą. Omal nie roztrzaskałaś tarczy. Ale skoro nie potrafisz dotrzymać danego słowa, nie jestem już pewna, czy naprawdę chcę cię uczyć.
— Dotrzymam słowa, Amys. Obiecuję. Muszę jednak spotkać się z moimi przyjaciółkami w Tel’aran’rhiod. Im też obiecałam. Amys, one mogą potrzebować mojej pomocy, rady. — Wprawdzie niełatwo było w tym mroku dostrzec twarz Amys, mimo to Egwene nie zauważyła, by jej rysy zmiękły choć odrobinę. — Amys, błagam. Tyle mnie już nauczyłaś. Myślę, że umiałabym je znaleźć, gdziekolwiek są. Błagam, nie przerywaj teraz, kiedy muszę się jeszcze tyle dowiedzieć. Zrobię, co tylko zechcesz.
— Zapleć włosy — zażądała obojętnym głosem Amys.
— Moje włosy? — spytała zaskoczona Egwene. Z pewnością nie byłaby to żadna niedogodność, tylko po co? Nosiła je teraz rozpuszczone, opadały jej na ramiona, ale jeszcze wcale nie tak dawno nie posiadała się z dumy w dniu, kiedy członkinie Koła Kobiet w Polu’ Emonda orzekły, że jest już dostatecznie dorosła, by splatać włosy w warkocz, taki sam, jaki nadal nosiła Nynaeve. W Dwu Rzekach warkocz oznaczał, że dziewczyna jest już dostatecznie dorosła, by ją uważano za kobietę.
— Po jednym warkoczu za uszami. — Głos Amys był dalej zupełnie bezbarwny, niby rzeczny kamień. — Jeśli nie masz wstążek do ich związania, to dam ci jakieś. Tak u nas cieszą się małe dziewczynki. Za małe, by im wierzyć na słowo. Kiedy mi udowodnisz, że potrafisz dotrzymać swojego, będziesz mogła się przestać tak czesać. Jeśli jednak znowu mnie okłamiesz, zmuszę cię, byś skróciła spódnice na wzór sukni małych dziewczynek, znajdę też lalkę, którą będziesz stale przy sobie nosiła. Będziesz traktowana jak kobieta, kiedy zdecydujesz, że chcesz się zachowywać jak kobieta. Zgódź się na to, bo inaczej przestanę cię uczyć.
— Zgodzę się, jeśli dotrzymasz mi towarzystwa, gdy będę musiała się spotkać...
— Zgódź się, Aes Sedai! Nie targuję się ani z dziećmi, ani z takimi, które nie potrafią dotrzymać danego słowa. Zrobisz, jak każę, przyjmiesz to, co zechcę ci dać i nic więcej. Albo idź sobie i daj się zabić na własną rękę. Ja-w-tym-nie-będę-brała udziału!
Egwene była zadowolona, że w namiocie panuje mrok; ukrył jej naburmuszoną minę. Dała słowo, ale to wszystko było tak niesprawiedliwe. Nikt nie próbował osaczyć głupimi zasadami Randa. Cóż, on być może był inny. Nie miała w każdym razie pewności, czy naprawdę chciałaby zamienić nakazy Amys na chęć Couladina przeszycia ją włócznią. Mat bez wątpienia nigdy by nie uznał zasad narzucanych mu przez innych. A jednak, ta’veren czy nie, Mat nie musiał niczego się uczyć; wystarczyło, że istniał, i na tym koniec, nic więcej robić już nie musiał. Wielce prawdopodobne, że odmówi nauczenia się czegokolwiek, nawet jeśli dać mu taką szansę, chyba że miałoby to coś wspólnego z hazardem albo okpieniem kogoś. Ona natomiast chciała się uczyć. Czasami ten głód wiedzy zdawał się nienasycony; nie potrafiła go zaspokoić, ile by nie wchłonęła. Przez to jednak wcale nie czuła się lepiej.
„Tak już po prostu jest” — pomyślała ponuro.
— Zgadzam się — odparła. — Będę postępowała tak, jak każesz, przyjmę to, co zechcesz mi dać i nic więcej.
— Dobrze.
Po dłuższym milczeniu, czekając jakby, czy Egwene chce coś jeszcze powiedzieć — ta zaś roztropnie trzymała język za zębami — Amys dodała:
— Mam zamiar być dla ciebie surowa, Egwene, ale nie bez powodu. Fakt, że tobie się wydaje, iż wiele się już nauczyłaś, dowodzi, jak niewiele wiedziałaś z początku. Jesteś obdarzona silnym talentem śnienia; całkiem prawdopodobne, że któregoś dnia nas prześcigniesz. Jeśli jednak się nie nauczysz tego, czego ja mogę cię nauczyć... tego, czego nauczyć cię możemy wszystkie cztery... nigdy w pełni nie rozwiniesz swego talentu. Najprawdopodobniej nie będziesz dostatecznie długo żyła.
— Postaram się, Amys.
Osądziła, że zachowała się wystarczająco pokornie. Tylko dlaczego ta kobieta nie powiedziała tego, co tak bardzo chciała usłyszeć? Skoro Egwene nie wolno samej wchodzić do Tel’aran’rhiod, to w takim razie Amys będzie musiała też tam wejść, kiedy nadejdzie pora jej następnego spotkania z Elayne. Może zresztą następnym razem będzie to z Nynaeve.
— Dobrze. Masz coś jeszcze do powiedzenia?
— Nie, Amys.
Tym razem milczenie trwało jeszcze dłużej; Egwene czekała najcierpliwiej, jak potrafiła, z dłońmi splecionymi na kolanach.
— Możesz zatem zatrzymać swoje żądania dla siebie, jeśli chcesz — powiedziała w końcu Amys — nawet jeśli od nich cała podrygujesz niczym koza chora na świerzb. Czyżbym mylnie oceniła przyczynę? Mogę ci dać jakąś maść. Nie? Bardzo dobrze. Dotrzymam ci towarzystwa, gdy będziesz musiała się spotkać z przyjaciółkami.
— Dziękuję ci — odparła nieco urażonym tonem Egwene. Chora na świerzb koza, też coś!
— Jeżeli nie będziesz słuchała, gdy powiem ci o czymś po raz pierwszy, nauka nie będzie ani łatwa ani szybka. Wydaje ci się, że pracowałaś przez te ostatnie dni. Bądź gotowa teraz na rzeczywisty wysiłek.
— Amys, będę się uczyła wszystkiego, czego możesz mnie nauczyć, ale między Randem i Sprzymierzeńcami Ciemności... Może się okazać, że czas na naukę to luksus, a i moja sakiewka jest pusta.
— Wiem — odparła zmęczonym głosem Amys. — On już teraz przysparza nam kłopotów. Chodź. Dość już czasu zmarnowałaś tą swoją dziecinadą. Trzeba omówić kobiece sprawy. Mądre czekają.
Egwene dopiero teraz zauważyła, że pod kocami Moiraine jest pusto. Sięgnęła po suknię, jednak Amys powiedziała:
— Nie będzie potrzebna. Przejdziemy się tylko kawałek. Zarzuć sobie koc na ramiona i chodź. Wykonałam już mnóstwo pracy dla Randa al’Thora, a potem, kiedy skończymy, czeka mnie jeszcze więcej.
Egwene, dręczona wątpliwościami narzuciła na siebie koce i śladem starszej kobiety wkroczyła w mroki nocy. Było bardzo zimno. Czując, że dostaje gęsiej skórki, przeskakiwała z jednej bosej nogi na drugą, wędrując po lodowatym, kamienistym podłożu. Po upalnym dniu noc sprawiała wrażenie równie mroźnej jak samo serce zimy w Dwu Rzekach. Oddech zamieniał się w rzadką mgłę, błyskawicznie wchłanianą przez powietrze, które nadal było całkowicie suche pomimo chłodu.
Na tyłach obozowiska Mądrych stał niewielki namiot, którego przedtem nie zauważyła, niski jak pozostałe, za to ciasno otoczony palikami. Ku jej zdziwieniu Amys zaczęła zdejmować z siebie ubranie i gestem dłoni dała jej znak, by postąpiła tak samo. Zacisnąwszy zęby, żeby nie szczękały, powoli poszła za przykładem tamtej. Kobieta Aiel, obnażona już do gołej skóry, postała przez chwilę bez ruchu, jakby noc wcale nie była mroźna, robiąc głębokie wdechy i okładając się pięściami, zanim pochylona weszła wreszcie do środka. Egwene ochoczo wbiegła tuż za nią.
Niczym cios zadany kijem między oczy uderzyło ją wilgotne ciepło. Z wszystkich porów skóry trysnął pot. Moiraine była już na miejscu w towarzystwie pozostałych Mądrych oraz Aviendhy, wszystkie nagie i spocone siedziały wokół dużego żelaznego kotła, po brzegi wypełnionego okopconymi kamieniami. Zarówno kocioł jak i kamienie promieniowały ciepłem. Wygląd Aes Sedai świadczył, że zasadniczo ozdrowiała już po swej eskapadzie, aczkolwiek wokół oczu pojawiły się nowe, napięte zmarszczki, których tam wcześniej nie było.
Egwene zaczęła właśnie starannie szukać miejsca, na którym mogłaby usiąść — nie było tam stert dywanów, jedynie kamieniste podłoże — a w tym samym momencie Aviendha nabrała garść wody z mniejszego kociołka, który stał u jej boku i cisnęła ją do tego większego. Woda zasyczała, zamieniając się w parę, po której na kamieniach nie została nawet wilgotna plama. Aviendha miała kwaśną minę. Egwene wiedziała, jak tamta się czuje. Nowicjuszkom w Wieży także wyznaczano codzienne obowiązki; nie wiedziała, czy nienawidzi bardziej szorowania podłóg od garnków, czy też na odwrót. To zadanie nie wyglądało na zbyt uciążliwe.
— Musimy porozmawiać o tym, co zrobić z Randem al’Thorem — powiedziała Bair, gdy Amys zajęła już miejsce.
— Zrobić? — spytała Egwene zaalarmowana. — On jest napiętnowany. Jest tym, którego szukałyście.
— Tak, to on — odparła ponurym głosem Melaine, odgarniając długie pasma rudawozłotych włosów z wilgotnej twarzy. — Musimy dołożyć wszelkich starań, by jak najwięcej naszych ludzi przeżyło jego przyjście.
— Równie ważne — powiedziała Seana — to dopilnować, by on przeżył do czasu, kiedy proroctwo całkowicie się dopełni.
Gdy Melaine zgromiła ją wzrokiem, Seana dodała:
— Bo inaczej nikt z nas nie przeżyje.
— Rhuarc obiecał, że wyznaczy kilku Jindo na strażników — powiedziała wolno Egwene. — Czyżby zmienił zdanie?
Amys potrząsnęła głową.
— Nie zmienił. Rand al’Thor sypia w namiotach Jindo, setka mężczyzn zaś czuwa, aby się przebudził. Niemniej jednak mężczyźni często widzą sprawy inaczej niż my. Rhuarc będzie za nim chodził, być może sprzeciwiał się decyzjom, jego zdaniem błędnym, ale nie będzie próbował udzielać mu wskazówek.
— Myślicie, że on potrzebuje czyichś rad? — Brwi Moiraine wygięły się w łuk, ale Egwene to zignorowała. — Jak dotąd robił to, co musiał i nikt nim nie kierował.
— Rand al’Thor nie zna naszych obyczajów — odparła Amys. — Może popełnić setki błędów, zwracając przeciwko sobie jakiegoś wodza albo cały klan, sprawiając, że zobaczą w nim zwykłego mieszkańca mokradeł, nie zaś Tego Który Przychodzi Ze Świtem. Mój mąż to dobry człowiek i znakomity wódz klanu, ale nie jest rozjemcą, który opanował umiejętność nakłaniania rozgniewanych ludzi, by wbijali włócznie w ziemię. Musimy umieścić kogoś blisko Randa al’Thora, kogoś, kto mu szepnie coś do ucha, gdy będzie chciał popełnić fałszywy krok.
Ruchem ręki wskazała, by Aviendha ponownie polała wodą rozgrzane kamienie; młodsza kobieta usłuchała rozkazu z ponurą gracją.
— Ponadto musimy go obserwować — wtrąciła ostro Melaine. — Musimy mieć jakieś pojęcie, co zamierza uczynić, zanim to się stanie. Proroctwo Rhuidean zaczęło się wypełniać i proces ten jest nieodwracalny, niezależnie od sposobów, do jakich byśmy się nie uciekły, ja jednak mam zamiar dopilnować, by przeżyło tylu naszych ludzi, ile to możliwe. Od intencji Randa al’Thora zależy, jak tego dokonać.
Bair pochyliła się w stronę Egwene. Jej ciało robiło wrażenie, jakby składało się z samych kości i ścięgien.
— Ty go znasz od dzieciństwa. Czy on ci zaufa?
— Wątpię — odparła Egwene. — Nie ufa mi już tak jak dawniej .
Unikała patrzenia na Moiraine.
— Czy powiedziałaby nam o tym, gdyby nawet jej ufał? — spytała napastliwym tonem Melaine. — Nie chcę tu wzbudzać niczyjego gniewu, ale Egwene i Moiraine to Aes Sedai. To, do czego one dążą, wcale nie musi być zgodne z naszymi celami.
— Służyłyśmy kiedyś Aes Sedai — odparła z prostotą Bair. — Wówczas je zawiodłyśmy. Być może naszym przeznaczeniem jest służyć im znowu.
Melaine zaczerwieniła się zażenowana.
Moiraine nie dała po sobie poznać, że to zauważyła albo że w ogóle usłyszała wcześniejsze słowa kobiety. Gdyby nie napięcie wokół oczu, wyglądałaby na lodowato spokojną.
— Pomogę, ile w mojej mocy — powiedziała chłodno — ale mam niewielki wpływ na Randa. Na razie on tka Wzór wedle własnego desenia.
— A zatem musimy go bacznie obserwować i mieć nadzieję. — Bair westchnęła. — Aviendha, będziesz się spotykała z Randem al’Thorem każdego dnia po przebudzeniu i nie opuszczała go na krok, dopóki nocą nie wejdzie pod koce. Będziesz trzymała się go tak blisko jak włosy głowy. Twoje szkolenie, obawiam się, będzie ograniczone przez to dodatkowe obciążenie, ale nie da się tego uniknąć. Jeśli będziesz z nim rozmawiała, a przede wszystkim go słuchała, nie powinnaś mieć trudności z trzymaniem się blisko niego. Mało który mężczyzna odeśle piękną kobietę, która go pilnie słucha. Być może coś mu się niechcący wymknie.
Przy tym słowie Aviendha zesztywniała. Kiedy Bair skończyła mówić, wypluła:
— Nie zrobię tego!
Zapadła martwa cisza, a wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej stronę, ona mimo to nie spuściła wzroku.
— Nie zrobisz? — spytała cicho Bair. — Nie zrobisz.
Powtórzyła, cedząc słowa przez zęby.
— Aviendha — powiedziała łagodnie Egwene — nikt cię nie prosi, byś zdradziła Elayne; masz tylko z nim rozmawiać.
Była Panna Włóczni wyglądała tak, jakby desperacko zastanawiała się, gdzie może znaleźć jakąkolwiek broń.
— Czy to jest ta dyscyplina, której obecnymi czasy uczą się Panny? — spytała ostro Amys. — Jeśli tak jest, to przekonasz się, że nasze wymagania są znacznie bardziej surowe. Jeśli istnieje jakiś powód, dla którego nie możesz się trzymać blisko Randa al’Thora, to zechciej nam go zdradzić, bardzo proszę.
Bunt Aviendhy odrobinę osłabł, zaczęła coś niesłyszalnie mruczeć. Głos Amys ciął niczym ostrze noża.
— Masz powiedzieć, cóż to takiego, rzekłam!
— Nie lubię go! — wybuchnęła Aviendha. — Nienawidzę go! Nienawidzę.
Gdyby Egwene nie wiedziała, jak jest naprawdę, pomyślałaby, że przyjaciółce zbiera się na płacz. Te słowa zaszokowały ją jednak; Aviendha z pewnością nie mogła żywić takich uczuć wobec Randa.
— Nie pytamy, czy go kochasz, ani czy zabierzesz go do swego łóżka — wycedziła drwiąco Seana. — My ci każemy słuchać tego mężczyzny, a ty okażesz nam posłuszeństwo.
— Dziecinada — parsknęła Amys. — Jakiż to rodzaj młodych kobiet rodzi dziś świat? Czy wy nigdy nie doroślejecie?
Bair i Melaine zareagowały jeszcze ostrzej; starsza zagroziła, że przymocuje Aviendhę do grzbietu konia Randa w miejsce siodła — mówiła to takim tonem, jakby rzeczywiście miała zamiar to zrobić — Melaine zaś zaproponowała, by Aviendha zamiast spać, spędzała noce na wykopywaniu i zasypywaniu dziur, co jej pomoże oczyścić myśli. Egwene pojęła, że te pogróżki nie miały do niczego zmusić; te kobiety spodziewały się posłuszeństwa z jej strony i zamierzały je wymóc. Wszelka bezużyteczna praca, na jaką zasłuży sobie Aviendha, będzie stanowiła karę za upór. Upór ten wydawał się słabnąć pod wpływem czterech par wwiercających się w nią oczu Mądrych — klęcząc, przybrała jeszcze bardziej defensywną postawę — — ale obstawała przy swoim.
Egwene pochyliła się, by położyć dłoń na ramieniu Aviendhy.
— Powiedziałaś mi, że jesteśmy prawie siostrami i moim zdaniem tak jest. Czy zrobisz to dla mnie? Traktuj to tak, jakbyś opiekowała się nim dla Elayne. Wiem, że ją też lubisz. Możesz mu powiedzieć, że ona naprawdę myślała to, co przekazała mu w listach. Ucieszy się, słysząc to.
Przez twarz Aviendhy przebiegł spazm.
— Zrobię to — odparła, wiotczejąc. — Będę go pilnowała dla Elayne. Dla Elayne.
Amys otrząsnęła się.
— Głupota. Będziesz go obserwowała, bo my ci tak każemy, dziewczyno. Jeśli sądzisz, że masz jakiś inny powód, to przekonasz się, że się boleśnie mylisz. Więcej wody! Para rzednie!
Aviendha cisnęła jeszcze jedną garść wody na kamienie takim ruchem, jakby rzucała włócznią. Egwene ucieszyła się, widząc, że odzyskuje ducha, postanowiła jednak, że ją ostrzeże, kiedy będą same. Było bowiem kilka takich kobiet — te cztery Mądre na przykład albo Siuan Sanche — wobec których zdrowy rozsądek nakazywał nie zdradzać stanu własnego ducha. Można było pokrzykiwać na Koło Kobiet przez cały dzień, a i tak ostatecznie spełniało się ich żądania, żałując na dodatek, że nie trzymało się ust na kłódkę.
— Teraz, kiedy to już ustalone — powiedziała Bair — rozkoszujmy się parą w milczeniu, póki możemy. Niektórym z nas pozostało jeszcze wiele do zrobienia podczas tej i kilku następnych nocy, skoro mamy zorganizować zgromadzenie w Alcair Dal dla Randa al’Thora.
— Mężczyźni zawsze wynajdują sposoby, by dać kobietom zajęcie — powiedziała Amys. — Dlaczego Rand al’Thor miałby się od nich różnić?
W namiocie zapadła cisza, zakłócana jedynie sykiem pary, który rozlegał się za każdym razem, gdy Aviendha polewała wodą rozgrzane kamienie. Mądre siedziały z rękoma ułożonymi na kolanach i oddychały głęboko. Wilgotne ciepło, lepki, oczyszczający pot na skórze miały nawet całkiem przyjemne, wręcz relaksujące działanie. Egwene przyszło do głowy, że warto stracić odrobinę snu z tego powodu.
Moiraine natomiast wcale nie wyglądała na zrelaksowaną. Wpatrywała się w parujący kocioł takim wzrokiem, jakby w istocie patrzyła na coś innego, na coś, co znajdowało się gdzieś bardzo daleko.
— Tak źle było? — spytała Egwene szeptem, by nie zakłócić spokoju Mądrych. — Pytam o Rhuidean.
Aviendha szybko podniosła głowę, ale nic nie powiedziała. — Wspomnienia blakną — odparła Moiraine równie cicho. Nie odrywała wzroku od swej odległej wizji, a jej głos był tak chłodny, że zdawał się niemalże wypierać ciepło z powietrza. — Większość już przestała istnieć. Niektóre znałam wcześniej. Inne... Koło obraca się tak, jak chce, a my jesteśmy tylko wątkiem we Wzorze. Poświęciłam życie na odszukanie Smoka Odrodzonego, na odszukanie Randa i przygotowanie go do Ostatniej Bitwy. Dopilnuję, by to się dokonało, niezależnie od kosztów. Nic i nikt nie liczy się bardziej.
Dygocząc mimo potu, Egwene zamknęła oczy. Aes Sedai nie życzyła sobie, by ją pocieszano. Była grudą lodu, nie kobietą. Egwene usadowiła się wygodniej, starając się odzyskać wrażenie tamtego błogostanu. Podejrzewała, że w najbliższej przyszłości niewiele ją czeka takich doświadczeń i niełatwo je będzie osiągnąć.