3 Odbicie

Mimo późnej pory tłoczno było w szerokich korytarzach fortecy, pełzł po nich jednostajny strumień mężczyzn i kobiet, ubranych w czerń i złoto służby Kamienia, względnie w liberie któregoś z Wysokich Lordów. Nierzadko można było dostrzec wśród nich Obrońców, z gołymi głowami, nieuzbrojonych, często w rozpiętych kalianach. Służący, którym zdarzyło się znaleźć w pobliżu Perrina i Faile, kłaniali się albo dygali i zaraz biegli dalej, ledwie się zatrzymawszy. Większość żołnierzy natomiast wzdrygała się na ich widok. Niektórzy kłaniali się sztywno, z ręką przyłożoną do serca, wszyscy jednak bez wyjątku przyśpieszali kroku, jakby nagle przypominali sobie, że dokądś się śpieszą.

Na każde trzy lub cztery lampy paliła się tylko jedna. Szara mgiełka cieni kryła zawieszone na ścianach gobeliny i przygodnie rozstawione skrzynie. Tylko wzrok Perrina potrafił przeniknąć tę ciemność. W mętnych czeluściach korytarza jego oczy jarzyły się niczym wypolerowane złoto. Szedł szybko od lampy do lampy, ze spuszczonymi powiekami, dopóki nie znalazł się w pełnym świetle. Tak czy owak większość mieszkańców Kamienia wiedziała o dziwnej barwie jego oczu. Nikt naturalnie o nich nie mówił. Nawet Faile zdawała się uważać, że ta barwa jest wynikiem jego związków z Aes Sedai, a więc czymś, co należało po prostu zaakceptować, nie zaś poddawać dalszym wyjaśnieniom. A jednak za każdym razem ciarki przechodziły mu po plecach, gdy spostrzegał, że ktoś obcy wzdrygał się w ciemnościach na widok jego błyszczących źrenic. Nawet jeśli trzymali języki za zębami, ich milczenie dodatkowo podkreślało jego odmienność.

— Wolałbym, żeby tak na mnie nie patrzyli — mruknął, gdy jakiś szpakowaty Obrońca, dwakroć odeń starszy, mijając go, omal nie zaczął biec. — Zupełnie jakby się mnie bali. Dlaczego ci wszyscy ludzie nie leżą jeszcze w łóżkach?

Jakaś kobieta, ze szczotką i wiadrem, dygnęła i umknęła z pochyloną głową.

Faile, z ręką oplecioną wokół jego ramienia, zerknęła na niego z ukosa.

— Ja bym powiedziała, że to Strażników nie powinno się widzieć w tej części Kamienia, jeśli akurat nie pełnią służby. Najlepsza pora, by pościskać się ze służebną na krześle lorda, a może nawet poudawać, że jest się lordem i lady, bo wszak oni dwoje teraz śpią. Strażnicy pewnie się boją, że mógłbyś na nich donieść. Natomiast służący wykonują większość prac w nocy. Któż by chciał, żeby mu się za dnia plątali pod nogami, zamiatali, odkurzali i polerowali?

Niezdecydowanie pokiwał głową. Przypuszczał, że wiedzę o takich rzeczach wyniosła z domu swego ojca. Zamożny kupiec zatrudniał pewnie służbę oraz strażników do pilnowania wozów. Tym ludziom przynajmniej nie zdarzyło się to, co jemu. W takim przypadku nie tylko nie leżeliby teraz w łóżkach, ale zapewne opuściliby natychmiast Kamień i do tej pory chyba by jeszcze biegli. Tylko dlaczego akurat on stał się niedoszłą ofiarą? Nie dążył do konfrontacji z Kandem, ale ze wszech miar pragnął wiedzieć. Faile musiała mocno wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć.

Mimo całego splendoru, złota, misternych rzeźbień i intarsji, wnętrze Kamienia zostało zaprojektowane dla celów obronnych. Sklepienia nad wszystkimi skrzyżowaniami korytarzy naznaczone były otworami dla skrytobójców. Nigdy nie używane szczeliny łucznicze przecinały ściany izb w miejscach, z których można było ostrzeliwać cały korytarz. Perrin i Faile wspinali się na górę po wąskich, krętych schodach, wbudowanych w mury lub odpowiednio ogrodzonych, skąd przez dodatkowe szczeliny łucznicze dawało się wyjrzeć na biegnący niżej korytarz. Naturalnie żaden z tych elementów konstrukcyjnych nie powstrzymał Aielów, pierwszych wrogów, którym udało się sforsować zewnętrzne mury.

Gdy wbiegli na kolejny odcinek kręconych schodów — Perrin nawet nie zauważył, że biegną, mimo że poruszałby się jeszcze szybciej, gdyby nie Faile, uwieszona u jego ramienia — złowił zapach zastarzałego potu i ledwie wyczuwalny ślad mdląco słodkich perfum, jednak zarejestrował te wonie tylko marginalną częścią swego umysłu. Bez reszty pochłaniało go to, co zamierzał powiedzieć Randowi.

„Dlaczego próbowałeś mnie zabić? Czyżbyś już popadł w obłęd?”

Niełatwo będzie o to pytać, podobnie jak nie będzie prostych odpowiedzi.

Gdy wyszedł na ciemny korytarz, położony już prawie u samego szczytu Kamienia, w polu jego widzenia pojawiły się plecy jakiegoś lorda oraz jego dwóch przybocznych Strażników. Jedynie Obrońcom wolno było nosić w Kamieniu broń, a tych trzech miało przypasane do bioder miecze. Nie to, rzecz jasna, było takie niezwykłe, lecz fakt, że znajdowali się tutaj, na tym piętrze, w tych cieniach, że wpatrywali się z napięciem w plamę jasnego światła na przeciwległym końcu korytarza — to wcale nie było normalne. Światło padało z przedsionka komnat, które dano Randowi. Albo które sam sobie wziął. Czy wreszcie do których upchnęła go Moiraine.

Perrin i Faile nie zadali sobie trudu, by zachować ciszę podczas wspinaczki po schodach, niemniej jednak trzej mężczyźni trwali na swym stanowisku z takim napięciem, że z początku żaden ich nie zauważył. Potem jeden ze Strażników w niebieskim kaftanie odwrócił głowę, jakby nagle coś ukłuło go w kark... i opadła mu szczęka. Mnąc w ustach przekleństwo, zakręcił się błyskawicznie, by stanąć twarzą w twarz z Perrinem, ostrze teraz na poły wyskoczyło z pochwy. Drugi spóźnił się zaledwie o uderzenie serca. Stali teraz napięci, gotowi, lecz ich oczy biegały niespokojnie, umykając przed wzrokiem Perrina. Wydzielali kwaśny odór strachu. Podobnie Wysoki Lord, z tą różnicą, że temu udało się okiełznać do pewnego stopnia swój strach.

Wysoki Lord Torean, którego ciemną, spiczastą brodę przetykała biel, poruszał się ospale, jakby tańczył na balu. Wyciągnął z rękawa trochę nazbyt słodko pachnącą chusteczkę i przytknął ją do wydatnego nosa. Zresztą ten nos wcale nie wydawał się aż taki duży, kiedy porównało się go z uszami. Uszyty z cienkiego jedwabiu i ozdobiony mankietami z czerwonej satyny kaftan, przesadnie podkreślał pospolite rysy twarzy. Objął spojrzeniem rękawy koszuli Perrina, ponownie wytarł nos i dopiero wtedy nieznacznie skłonił głowę.

— Niechaj cię Światłość oświeci — zagaił uprzejmie. Jego wzrok pochwyciły żółte oczy Perrina, wzdrygnął się, lecz nie zmienił wyrazu twarzy. — Ufam, że dobrze się miewasz?

Coś jakby zanadto uprzejmie.

Perrin nie przejął się specjalnie tonem jego głosu, ale pięści same mu się zacisnęły, kiedy zobaczył, jak Torean od stóp do głów mierzy wzrokiem Faile, udając na dodatek, że jego zainteresowanie jest czysto przypadkowe. Odpowiedział jednak w sposób najzupełniej obojętny.

— Niechaj cię Światłość oświeci, Wysoki Lordzie Torean. Cieszy mnie, że również strzeżesz Lorda Smoka. Człowieka o twojej pozycji wcale nie musiałaby cieszyć jego obecność w Kamieniu.

Wąskie brwi Toreana zadrgały.

— Proroctwo się wypełnia, a Łza zajmuje przeznaczone dla niej miejsce w tym proroctwie. Być może Smok Odrodzony poprowadzi Łzę ku jeszcze wspanialszemu przeznaczeniu. Jakiegoż człowieka mogłoby to nie cieszyć? Ale późno już. Życzę dobrej nocy. — Raz jeszcze zmierzył wzrokiem Faile, wydymając wargi, i krokiem nieco zbyt żwawym ruszył przed siebie, w głąb korytarza, oddalając się od świateł przedsionka. Strażnicy deptali mu po piętach niczym dobrze wyszkolone psy.

— Nie było potrzeby, byś zachowywał się w sposób równie nieokrzesany — zauważyła z przekąsem Faile, kiedy Torean znalazł się poza zasięgiem jej głosu. — Rozmawiałeś z nim takim tonem, jakbyś miał język z zamarzniętego żelaza. Jeśli masz zamiar tu zostać, to lepiej naucz się, jak traktować lordów.

— Patrzył na ciebie w taki sposób, jakby chciał cię posadzić na swoich kolanach. I to wcale nie w ojcowski sposób.

Lekceważąco pociągnęła nosem.

— To nie pierwszy mężczyzna, który tak na mnie spojrzał. Gdyby miał czelność posunąć się dalej, usadziłabym go na miejscu uniesieniem brwi i spojrzeniem. Nie musisz występować w moim imieniu, Perrinie Aybara. — Nadal jednak nie słyszał w jej głosie prawdziwego niezadowolenia.

Drapiąc się po brodzie, obejrzał się ukradkiem za Toreanem i zobaczył, jak lord oraz jego Strażnicy znikają za dalekim zakrętem. Zastanawiał się, jak lordowie Łzy to robią, że nie wypacają z siebie ostatnich kropel wody.

— Zauważyłaś, Faile? Jego psy nie spuściły rąk z rękojeści mieczy, dopóki nie oddalił się od nas na odległość dziesięciu kroków.

Popatrzyła krzywo na niego, potem w głąb korytarza w ślad za oddalającą się trójką i wolno skinęła głową.

— Masz rację. Ale nie rozumiem. Niby nie płaszczą się tak jak przed nim, a jednak wszyscy obchodzą was, ciebie i Mata, równie ostrożnie, jakbyście byli Aes Sedai.

— Może przyjaźń ze Smokiem Odrodzonym nie stanowi już takiej ochrony jak jeszcze niedawno.

Nie przypomniała mu po raz kolejny o wyjeździe, w każdym razie nie powiedziała na głos ani słowa, niemniej jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Łatwiej przychodziło mu jednak ignorować niewypowiedziane sugestie.

Zanim dotarli do końca korytarza, w plamie świateł przedsionka pojawiła się znienacka Berelain, kurczowo przyciskając swą białą szatę do ciała. Gdyby Pierwsza z Mayene jeszcze odrobinę przyspieszyła kroku, wówczas można by sądzić, że ucieka, zdjęta paniką.

Chcąc zademonstrować Faile, że zgodnie z jej życzeniem stać go na uprzejmość, wykonał zamaszysty ukłon, który, gotów był się założyć, nawet Matowi nie wyszedłby lepiej. W przeciwieństwie do niego Faile, zamiast dygnąć, poprzestała na nieznacznym skinieniu głową i lekkim ugięciu kolana. Ledwie to zauważył. Kiedy Berelein minęła ich w pędzie, nawet nie obdarzywszy przelotnym spojrzeniem, nozdrza mu zadrgały, gdy uderzył w nie odór strachu, cuchnącego i cierpkiego, jakby dobywał się z gnijącej rany. W porównaniu z nim strach Toreana w ogóle się nie liczył. To była obłąkańcza panika, trzymana na uwięzi za pomocą przetartego powroza. Wyprostował się powoli, odprowadzając ją wzrokiem.

— Sycisz oczy? — spytała cicho Faile.

Pochłonięty widokiem Berelain, ciekaw, co ją tak rozstroiło, bez zastanowienia odparł:

— Pachniała...

Na końcu korytarza, z bocznego odgałęzienia wyłonił się niespodzianie Torean i schwycił Berelain za ramię. Zaczął gwałtownie coś do niej mówić, ale Perrin nie był w stanie wychwycić więcej niż garść oderwanych słów, coś o przekraczaniu przez nią granic godności, a nadto coś, co brzmiało, jakby proponował jej swoją ochronę. Odpowiedź była krótka, cięta i zupełnie niesłyszalna. Pierwsza z Mayene uniosła dumnie podbródek, wyswobodziła się z uścisku Wysokiego Lorda i oddaliła, nie obejrzawszy ani razu za siebie; najwyraźniej odzyskała już panowanie nad sobą. Torean, który już miał pójść za nią, zauważył, że Perrin ich obserwuje. Przytykając chusteczkę do nosa, zniknął w bocznym korytarzu.

— Nie obchodzi mnie, czy pachniała „Esencją Świtu” — odparła ponurym głosem Faile. — Takiej nie interesuje polowanie na niedźwiedzia, choćby nie wiadomo jak wspaniale wyglądała na ścianie jego rozpostarta skóra. Ona poluje na słońce.

Zmarszczył czoło.

— Słońce? Niedźwiedź? O czym ty mówisz?

— Idź sam. Ja chyba jednak wrócę do łóżka.

— Jeśli tak sobie życzysz — powiedział wolno — ale myślałem, że podobnie jak ja chcesz się dowiedzieć, co się stało.

— Chyba nie. Nie będę udawała, że pragnę zobaczyć... Randa... zwłaszcza że dotąd cały czas tego unikałam. I teraz też nie mam na to szczególnej ochoty. Bez wątpienia wam dwóm będzie się świetnie rozmawiało beze mnie. Przy winie zwłaszcza.

— Mówisz od rzeczy — mruknął, przeczesując dłonią włosy. — Chcesz się położyć, nie ma sprawy, ale wolałbym, żebyś powiedziała coś, co zrozumiem.

Przez długą chwilę badała jego twarz, po czym nagle zagryzła wargę. Miał wrażenie, że powstrzymuje się od śmiechu.

— Och, Perrin, czasami myślę, że najbardziej ze wszystkiego uwielbiam twoją niewinność. — Raczej nie było wątpliwości, odległe dzwoneczki śmiechu srebrzyły jej głos. — Idź do... swego przyjaciela, opowiesz mi o wszystkim rano. Tyle, ile będziesz chciał. — Przyciągnęła jego głowę, by musnąć przelotnie usta, zbyt szybko jak na prawdziwy pocałunek, a potem pobiegła korytarzem.

Kręcąc głową, odprowadzał ją wzrokiem, aż skręciła w stronę schodów, na których nie było już ani śladu po Toreanie. Zdarzało się czasem, że rozmawiała z nim jakby całkiem innym językiem. Ruszył w kierunku świateł.

Przedsionek był owalną komnatą o szerokości jakichś pięćdziesięciu, może więcej, kroków. Z wysokiego sklepienia zwisało na łańcuchach ze sto pozłacanych lamp. Kolumny z wypolerowanego czerwonego kamienia tworzyły wewnętrzny pierścień, posadzka wyglądała jak jeden ogromny blok czarnego marmuru, przetykanego złotymi żyłami. Był to przedsionek komnat królewskich w czasach, kiedy w Łzie panowali królowie, zanim Artur Hawkwing podporządkował wszystkie ziemie, począwszy od Grzbietu Świata, a skończywszy na oceanie Aryth, jednemu królowi. Po rozpadzie imperium Hawkwinga królowie Łzy nie powrócili na swój tron i przez tysiąc lat jedynymi mieszkańcami tych apartamentów były buszujące w kurzu myszy. Żaden Wysoki Lord nie zdobył nigdy dość władzy, by móc rościć sobie do nich prawo.

Na środku izby stał krąg utworzony przez pięćdziesięciu wyprężonych Obrońców, w błyszczących napierśnikach, hennach z wywiniętymi brzegami, z włóczniami ustawionymi pod równym kątem. Tak rozstawieni, by widzieć izbę z wszystkich stron, mieli za zadanie nie dopuszczać do obecnego władcy Kamienia żadnych intruzów. Ich dowódca, kapitan, którego wyróżniały dwa krótkie, białe pióra na hełmie, przybrał zaledwie odrobinę mniej sztywną postawę. Prężył się, z jedną ręką wspartą na rękojeści miecza, drugą na biodrze, przekonany o niezwykłej doniosłości swej misji. Wszyscy pachnieli strachem i niepewnością, podobni ludziom, którzy mieszkają pod zapadącym się klifem, wierząc, że nigdy się nie zawali. A w każdym razie jeszcze nie tej nocy. Przynajmniej nie w ciągu najbliższej godziny.

Perrin minął ich, stukot jego obcasów niósł się echem. Oficer ruszył w jego stronę, zawahał się jednak, gdy tamten nie przystanął, by poddać się kontroli. Wiedział oczywiście, kim jest Perrin, a przynajmniej wiedział tyle samo, co pozostali mieszkańcy Łzy. Towarzysz podróży Aes Sedai, przyjaciółki Lorda Smoka. Człowiek, któremu zwykły oficer Obrońców Kamienia nie miał prawa stanąć na drodze. Rzekomo miał za zadanie strzec odpoczynku Lorda Smoka i mimo że prawdopodobnie nigdy by się nie przyznał do tego nawet przed samym sobą, musiał wiedzieć, że jego rola na tym się kończy, że ogranicza się do dziarskiego paradowania w wypolerowanej zbroi. Prawdziwych strażników Perrin napotkał, gdy przekroczył krąg kolumn i zbliżył się do drzwi wiodących do komnat Randa.

Sześć Panien Włóczni, sześć kobiet z ludu Aielów, które wybrały życie wojowniczek zamiast domowego ogniska, siedziało tak nieruchomo za kolumnami, że zdawały się stapiać z kamieniem, mimo że ich kaftany i spodnie — w różnych odcieniach szarości i brązu, uszyte tak, by maskować ich obecność w Pustkowiu — tutaj zdradzały je przy każdym ruchu. Wysokie jak na kobiety, najwyższa zaledwie o dłoń niższa od niego, opalone, z krótko przystrzyżonymi włosami, żółtymi, rudawymi oraz we wszystkich pośrednich odcieniach. Błyskawicznie stanęły między nim a drzwiami, w wysoko sznurowanych butach z miękkiej skóry poruszały się zupełnie bezgłośnie. Dwie trzymały w rękach zakrzywione łuki z rogu ze strzałami nasadzonymi na cięciwy. Pozostałe miały małe skórzane tarcze, a wszystkie po trzy lub cztery krótkie włócznie — krótkie, a za to wyposażone w groty tak długie, że wbijały się w ciało, zostawiając kilka cali zapasu.

— Nie sądzę, bym mogła cię wpuścić — oświadczyła kobieta o włosach płomienistej barwy, uśmiechając się nieznacznie, by załagodzić ostrość swoich słów. Aielowie nie uśmiechali się tak szeroko jak inni ludzie, zasadniczo też nie zdradzali emocji. — Wydaje mi się, że on nie życzy sobie nikogo widzieć tej nocy.

— Wchodzę, Bain. — Usiłował schwycić ją za ramiona, ignorując ostrze jej włóczni. To znaczy starał się je zignorować, nie sposób wszakże nie zwracać zupełnie uwagi na stal przytkniętą do gardła. Dwa ostrza, jeśli już o to chodzi, z drugiej strony bowiem doskoczyła Chiad, kobieta o nieco jaśniejszych włosach niż Bain, i teraz stał, czując nacisk obu ostrzy na szyi. Pozostałe kobiety tylko ich obserwowały, przekonane, że Bain i Chiad potrafią same dać sobie radę. Perrin stanął jednak na wysokości zadania.

— Nie mam czasu na spory z wami. Zwłaszcza że nie słuchacie ludzi, którzy się z wami spierają. Wchodzę. — Najdelikatniej jak potrafił, podniósł Bain i odsunął ją na bok.

Włócznia Chiad napięła skórę jego szyi, najlżejszy nacisk wystarczyłby, żeby pokazała się krew, lecz Bain nagle opuściła włócznię i uśmiechnęła się szeroko.

— Chciałbyś może poznać zabawę zwaną „Pocałunkiem Panien”, Perrin? Sądzę, że byłbyś niezłym graczem. A w każdym razie czegoś byś się nauczył.

Któraś wybuchnęła śmiechem. Ostrze Chiad odsunęło się od jego szyi.

Wciągnął oddech, mając nadzieję, iż nie zauważą, że zrobił to po raz pierwszy, od chwili, gdy z bliska zobaczył śmiertelne ostrza. Nie osłoniły twarzy — shoufy, podobne do ciemnych szali, miały zawiązane na szyjach — nie wiedział jednak, czy Aielowie obowiązani są osłaniać twarze, zanim zabiją, czy raczej jest to tylko zwyczajowy znak ostrzegawczy.

— Może innym razem — odparł uprzejmie. Wszystkie uśmiechały się szeroko, jakby Bain powiedziała coś zabawnego, a to, że on nic nie zrozumiał, stanowiło część żartu. Thom miał rację. Jego zdaniem, mężczyzna prędzej oszaleje, zanim zrozumie kobietę, nieważne z jakiego pochodzi kraju albo czym się w życiu zajmuje.

Gdy dotykał już gałki w drzwiach, w kształcie wierzgającego, złotego lwa, Bain dodała:

— Dobrze się nad tym zastanów. Dzisiejszej nocy wypędził już od siebie takich, których trudno nie uznać za lepsze towarzystwo niż ty.

„Prawda — pomyślał, otwierając drzwi. — Berelain. Ona stąd wyszła. Tej nocy wszystko się odmienia...”

Myśl o Pierwszej z Mayene rozwiała się bez śladu, kiedy tylko ogarnął wzrokiem komnatę. Na ścianach wisiały porozbijane lustra, posadzkę zaścielały odłamki szkła, okruchy porcelany i kłęby pierza z pociętych materaców. Między poprzewracanymi krzesłami i ławami walały się otwarte księgi. Rand natomiast siedział u stóp łoża, wsparty o jeden z filarów, z zamkniętymi oczyma i dłońmi na Callandorze, spoczywającym na kolanach. Wyglądał, jakby przed chwilą zanurzył się w wannie pełnej krwi.

— Sprowadźcie Moiraine! — rozkazał Perrin Pannom Włóczni. Czy on jeszcze żyje? Jeśli tak, to Aes Sedai powinna go uzdrowić. — Powiedzcie jej, że ma się pospieszyć! — Usłyszał za sobą zduszony okrzyk, a potem stłumiony tupot miękkich butów.

Rand podniósł głowę. Smugi szkarłatu rozmazane na twarzy tworzyły rodzaj maski.

— Zamknij drzwi.

— Zaraz tu będzie Moiraine, Rand. Odpoczywaj. Ona...

— Zamknij drzwi, Perrin.

Wojowniczki skrzywiły się, mrucząc coś do siebie półgłosem, ale w końcu wyszły. Perrin zatrzasnął drzwi, tłumiąc pytający okrzyk, który wyrwał się oficerowi Obrońców.

Gdy szedł przez dywan w kierunku Randa, pod butami chrupało mu szkło. Oddarł pas z porżniętego lnianego prześcieradła i przytknął go do rany w boku Randa. Ucisk sprawił, że dłonie rannego zacisnęły się kurczowo na przezroczystym mieczu, po chwili osłabły. Krew niemal natychmiast przeciekła przez bandaż. Nacięcia i rany pokrywały jego skórę od podbicia stóp aż po czubek głowy, w wielu iskrzyły się odłamki szkła. Perrin bezradnie wzruszył ramionami. Nie wiedział, co mógłby zrobić więcej prócz czekania na Moiraine.

— Cóżeś ty, na Światłość, chciał zrobić, Rand? Wyglądasz, jakbyś próbował sam się obedrzeć ze skóry. Poza tym omal mnie nie zabiłeś.

— To nie ja — odparł w końcu Rand, niemal szeptem. — Jeden z Przeklętych.

Perrin usiłował rozluźnić napięte mięśnie, miał wrażenie, że za chwilę zaczną łapać go kurcze. W rozmowie z Faile wspomniał Przeklętych, nie całkiem przypadkowo, ale ogólnie rzecz biorąc, starał się nie myśleć o tym, co mogliby zrobić, gdyby odkryli, gdzie jest Rand. Gdyby któremuś lub którejś z nich udało się pokonać Smoka Odrodzonego, wówczas przejąłby władzę nad pozostałymi, stając się namiestnikiem Czarnego na ziemi. Później Czarny wydostałby się z więzienia, wygrywając Ostatnią. Bitwę jeszcze przed jej rozpoczęciem.

— Jesteś pewien? — zapytał równie cichym głosem.

— Tak musiało być, Perrin. Na pewno.

— Skoro jeden z nich zaatakował nie tylko ciebie, ale również mnie...? Gdzie teraz jest Mat, Rand? Jeżeli żyje i przeszedł to samo co ja, to pewnie tak samo jak ja rozumuje. Że to byłeś ty. Powinien już tu być, żeby cię przekląć.

— Albo dosiadł konia i jest już w połowie drogi do bram miasta. — Rand wytężył siły, starał się usiąść prosto. Zasychające smugi krwi popękały i znów po piersi i ramionach spłynęły strumyczki świeżej czerwieni. — Jeżeli on zginął, Perrin, musisz uciekać ode mnie, najdalej jak się da. Uważam, że w tej sprawie obaj z Loialem macie rację. — Umilkł, przyglądając się badawczo Perrinowi. — Ty i Mat wolelibyście pewnie, żebym się nigdy nie urodził. Albo przynajmniej żebyście mnie nigdy nie poznali.

Nie miało sensu iść i sprawdzać — jeśli Matowi coś się stało, to teraz już i tak było za późno. Poza tym odnosił wrażenie, że prowizoryczny opatrunek, który przyciskał do boku Randa, może podtrzymać go przy życiu do czasu przybycia Moiraine.

— Wyraźnie cię nie obchodzi, czy on wyjechał. Niech skonam, Mat też jest ważny. Co zrobisz, jeśli wyjechał? Albo zginął, Światłości, spraw, żeby tak się nie stało.

— To, czego spodziewasz się najmniej. — Oczy Randa przypominały poranną mgłę przesłaniającą brzask, przez błękitnawą szarość przebijała łuna gorączki. Brzmienie głosu wskazywało, że jest zupełnie rozstrojony. — W każdym razie to, co muszę zrobić. To, czego nikt się nie spodziewa.

Perrin powoli wciągnął oddech. Rand ma prawo, by mieć stargane nerwy. To nie objawy rodzącego się obłędu. Trzeba przestać doszukiwać się ich wszędzie. I tak niebawem wystąpią, czy chcą tego czy nie; tymczasem bezustanne podejrzenia powodowały tylko niepotrzebne zdenerwowanie. Nie ma sensu przejmować się tym, co się stać musi.

— Co to takiego? — spytał cicho.

Rand zamknął oczy.

— Wiem tylko, że muszę ich wziąć z zaskoczenia. Wziąć wszystkich z zaskoczenia — mamrotał gorączkowo.

Otworzyły się drzwi i do środka wszedł wysoki Aiel, o ciemnorudych włosach poprzetykanych pasmami siwizny. Za jego plecami podskakiwał pióropusz oficera, kłócącego się z Pannami. Oficer nie przestał wymyślać nawet wtedy, gdy Bain zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Rhuarc zlustrował wnętrze spojrzeniem przenikliwych, błękitnych oczu, jakby podejrzewał, że za draperiami albo którymś z przewróconych krzeseł kryje się wróg. Prócz noża z ciężkim ostrzem u pasa na pozór nie miał przy sobie żadnej broni, jednakże jego autorytet i odwaga same w sobie zdawały się częścią jego uzbrojenia, niemalże mógłby je nosić w pochwie przy pasie, obok noża. Shoufę miał przewieszoną przez ramię — gdy jakiś Aiel nosił przy sobie coś, czym mógł osłonić twarz, każdy, kto znał choć trochę obyczaje groźnych wojowników, powinien wiedzieć, co to oznacza.

— Tamten głupiec za drzwiami posłał wiadomość do swego dowódcy, że coś się tu stało — oznajmił Rhuarc — więc plotki kiełkują już niczym trupi mech w głębokiej jaskini. Według jednej z nich cała Biała Wieża usiłowała cię zabić podczas Ostatniej Bitwy stoczonej w tej izbie.

Perrin otworzył usta, jednak Rhuarc powstrzymał go, podnosząc rękę.

— Przypadkiem spotkałem Berelain, która wyglądała tak, jakby przed chwilą poznała datę własnej śmierci. To ona mi powiedziała, co tu naprawdę zaszło.

— Posłałem po Moiraine — oświadczył Perrin.

Rhuarc skinął głową. Oczywiście Panny opowiedzą mu o wszystkim, czego się dowiedziały.

Rand rozkaszlał się zbolałym śmiechem.

— Kazałem jej milczeć. Można by pomyśleć, że Lord Smok wcale nie jest władcą Mayene. — Najwyraźniej dopisywał mu kwaśny humor.

— Mam córki starsze od tej kobiety — oświadczył Rhuarc. — Nie wierzę, by komuś jeszcze o wszystkim opowiedziała. Myślę, że z chęcią zapomni jak najszybciej o wydarzeniach tej nocy.

— Natomiast ja chętnie bym się dowiedziała, co się tej nocy zdarzyło — oznajmiła Moiraine, wślizgując się do komnaty.

Mimo że tak drobna i szczupła — Rhuarc znacznie był od niej wyższy, podobnie jak Lan, jej Strażnik, który za nią wszedł do pomieszczenia — Aes Sedai natychmiast całkowicie zdominowała wszystkich obecnych. Musiała biec, skoro zjawiła się tak prędko, jednak jej twarz spokojna była niczym skute lodem jezioro. Zburzenie spokoju Moiraine wymagało nie lada zachodu. Miała na sobie szatę z błękitnego jedwabiu, z wysokim koronkowym kołnierzem i rozcięciami na rękawach, wypełnionymi ciemniejszym aksamitem, a mimo to upał i wilgoć zdawały się nie dokuczać jej w najmniejszym stopniu. Mały, błękitny kamyk, zawieszony na cienkim, złotym łańcuszku, zdobiącym jej czoło, błyszczał w świetle, podkreślając gładkość i świeżość cery.

Jak zwykle podczas wzajemnych spotkań spojrzenia lodowato niebieskich oczu Lana i Rhuarca niemal tryskały iskrami. Ciemne włosy Strażnika, przetykane na skroniach siwymi pasmami, podtrzymywała opaska ze splecionego rzemienia. Twarz, złożona z samych płaszczyzn i kątów, sprawiała wrażenie wykutej z kamienia, a zawieszony u pasa miecz prezentował się jak część ciała. Perrin nie umiał osądzić, który z nich dwóch jest bardziej niebezpieczny, czuł jednak, że na tej różnicy mysz by się nie pożywiła.

Strażnik spojrzał na Randa.

— Myślałem, że jesteś dostatecznie dorosły, by golić się bez pomocy obcej ręki.

Rhuarc uśmiechnął się nieznacznie. Perrin po raz pierwszy zauważył, by w obecności Lana zdobył się na taki gest.

— Jest jeszcze młody. Nauczy się.

Lan zerknął na Aiela i równie powściągliwie odwzajemnił uśmiech.

Moiraine obdarzyła obydwu mężczyzn przelotnym, miażdżącym spojrzeniem. Na pozór szła na skos przez dywan, zupełnie nie patrząc pod nogi, ale stąpała tak lekko, unosząc spódnice, że ani jeden odłamek szkła nie zgrzytnął pod jej stopami. Omiotła wzrokiem całe wnętrze, Perrin pewien był, że nie przeoczyła najdrobniejszego szczegółu. Przyglądała mu się przez chwilę — nie spojrzał jej w oczy, za dużo o nim wiedziała, by mógł to zrobić z czystym sumieniem — ale cały czas sunęła w stronę Randa niczym milcząca lawina.

Perrin opuścił rękę, ustępując jej miejsca. Zwinięta tkanina przykleiła się do boku Randa, przytrzymywała ją teraz krzepnąca krew. Krew, którą był umazany od stóp do głów, zaczynała już zasychać, tworząc czarne smugi i plamy. W świetle lamp połyskiwały odpryski szkła, które utkwiły w skórze. Moiraine dotknęła zakrwawionej materii opuszkami palców, po czym odjęła dłoń, jakby postanowiła jednak nie sprawdzać, co jest pod spodem. Perrin dziwił się, jak Aes Sedai może patrzeć na Randa i nie krzywić się, jej gładka twarz ani na moment nie zmieniła wyrazu. Dobiegał od niej ulotny zapach różanego mydła.

— Przynajmniej żyjesz. — Jej głos brzmiał jak melodia, w tej chwili jednak chłodna i gniewna. — To, co się stało, może poczekać. Spróbuj dotknąć Prawdziwego Źródła.

— Po co? — spytał czujnym tonem Rand. — Nie mogę sam siebie uzdrowić, nawet gdybym wiedział, jak to się robi. Nikt nie może. Tyle wiem.

Przez moment wydawało się, że Moiraine zadziwi ich wybuchem gniewu, lecz już z następnym oddechem na powrót okryła się spokojem, tak głębokim, że z pewnością nic nie mogło go zburzyć.

— Tylko część siły niezbędnej do uzdrowienia pochodzi od Uzdrawiającego. Moc może zastąpić to, co pochodzi od Uzdrawianego. Bez tego spędzisz cały jutrzejszy dzień, leżąc płasko na plecach, a być może również i dzień następny. Sięgnij po Moc, jeśli możesz, ale nic z nią nie rób. Po prostu ją obejmij. Użyj, jeśli będziesz zmuszony. — Nie musiała się mocno pochylać, by dotknąć Callandora.

Rand usunął miecz spod jej dłoni.

— Trzymać po prostu, powiadasz. — Mówił takim tonem, jakby zbierało mu się na śmiech. — Ależ proszę bardzo.

Perrin nie zauważył, by coś się stało, w każdym razie nie nastąpiło nic, czego mógłby oczekiwać. Rand siedział na swym miejscu, niczym niedobitek po przegranej bitwie, patrząc na Moiraine, która ledwie mrugnęła powieką. Dwa razy, jakby bezwiednie, przejechała czubkami palców po wnętrzu dłoni.

Po jakimś czasie Rand westchnął.

— Nawet nie potrafię przywołać Pustki. Chyba nie jestem w stanie się skupić. — Przelotny uśmiech sprawił, że popękała skorupa zaschniętej krwi na jego twarzy. — Nie rozumiem dlaczego. — Spod lewego oka pociekła kropelka zgęstniałej czerwieni.

— A zatem zrobię to w taki sposób jak zwykle — oznajmiła Moiraine i ujęła dłoń Randa w swoje dłonie, nie zważając na krew, która plamiła jej palce.

Rand poderwał się na równe nogi, dusząc przeraźliwy krzyk, jakby mu wyciśnięto całe powietrze z płuc, tak mocno odginając głowę w tył, że omal się nie wyrwał z uścisku Moiraine. Jedno ramię wykonało szeroki zamach, palce rozczapierzyły się i zgięły tak mocno, jakby miały zaraz popękać, druga dłoń schwytała rękojeść Callandora, mięśnie przedramienia wyraźnie napięły się pod skórą. Dygotał niczym kawałek tkaniny łopoczący na wietrze. Posypały się ciemne płatki zaschłej krwi, okruchy szkła dźwięcząc spadały na pierś i posadzkę, wybrzuszone brzegi ran zaklęsały się i zrastały ze sobą.

Perrin drżał, jakby ta wichura szalała wokół niego. Widział już kiedyś, i to nie raz, uzdrawianie, dotyczące znacznie poważniejszych obrażeń, nie potrafił jednak znosić łatwo widoku używania względem kogoś Mocy, nawet jeżeli było to dla jego dobra. Opowieści o Aes Sedai, przywożone przez strażników kupieckich karawan oraz woźniców, zakorzeniły się głęboko w jego umyśle na wiele lat wcześniej, zanim poznał Moiraine. Rhuarc wydzielał woń niepokoju. Jedynie Lan przyjmował to jako coś oczywistego. Lan i Moiraine.

Skończyło się niemal tak szybko, jak się zaczęło. Moiraine odsunęła dłonie, a Rand osunął się bezwładnie, opierając o kolumnę łoża, by nie upaść. Trudno było orzec, czy mocniej ściska ją czy raczej Callandora. Kiedy Moiraine usiłowała wziąć miecz, by umieścić go na ozdobnym postumencie pod ścianą, wyrwał go jej stanowczo, niemal brutalnie.

Zacisnęła usta, poprzestała jednak na oderwaniu zwiniętej tkaniny od jego boku, by zetrzeć niektóre pozostałe plamy. Stara rana na powrót zmieniła się we wrażliwą bliznę. Inne obrażenia zwyczajnie zniknęły. Większość zaschłej krwi, która wciąż pokrywała ciało, równie dobrze mogła pochodzić od kogoś innego.

Moiraine zmarszczyła czoło.

— Nadal nie reaguje — mruknęła, częściowo do siebie. — Nie uzdrowi się całkowicie.

— To ona właśnie mnie zabije, prawda? — spytał ją cicho, potem zacytował: — „Jego krew na skalnych zboczach Shayol Ghul, która zmywa Cień, poświęcenie dla zbawienia człowieka”.

— Za dużo czytasz — upomniała go — a za mało rozumiesz.

— A ty rozumiesz więcej? Jeśli tak, to mi wyjaśnij.

— On tylko usiłuje odnaleźć własną drogę. — Niespodziewanie wtrącił się Lan. — Żaden człowiek nie lubi biec na oślep, gdy wie, że gdzieś z przodu znajduje się urwiste zbocze.

Perrin drgnął zaskoczony. Lan zasadniczo nigdy nie sprzeciwiał się Moiraine, a przynajmniej nie w obliczu innych ludzi. Ostatnio jednak spędzał sporo czasu z Randem, ucząc go posługiwania się mieczem.

W ciemnych oczach Moiraine zamigotał błysk.

— On musi się położyć do łóżka — powiedziała. — Zechcesz poprosić o przygotowanie wody do mycia i dodatkową sypialnię? Ta wymaga starannego sprzątania i nowego materaca.

Lan przytaknął i na moment wysunął głowę do przedsionka, by z kimś porozmawiać cichym głosem.

— Będę spał tutaj, Moiraine. — Ran wyprostował się i wbijając czubek Callandora w zaśmiecony dywan, wsparł się oburącz na rękojeści. Nawet jeśli używał miecza jako podpórki, to specjalnie nie rzucało się to w oczy. — Nikt już nie będzie na mnie polował. Zwłaszcza we własnym łóżku.

Tai’shar Manetheren — mruknął Lan.

Tym razem nawet Rhuarc wyglądał na zaskoczonego, natomiast Moiraine, jeśli nawet usłyszała, jak Strażnik chwali Randa, to niczego nie pokazała po sobie. Wpatrywała się w Randa, z twarzą gładką wprawdzie, za to jej oczy miotały błyskawice. Rand uśmiechnął się, nieznacznie, tajemniczo, jakby się zastanawiał, co ona teraz zrobi.

Perrin cofnął się ukradkiem w stronę drzwi. Jeśli Rand i Aes Sedai mieli zamiar stoczyć pojedynek woli, to on równie dobrze mógł znaleźć się gdzie indziej. Lana wyraźnie to nie interesowało, trudno było określić, jakie jest jego stanowisko, bo stał, jednocześnie jakby zgarbiony i wyprostowany. Mógł się nudzić do tego stopnia, że był gotów zasnąć tam, gdzie stoi, albo mógł natychmiast dobyć miecza: jego postawa sugerowała, że jest zdolny do obu tych czynności równocześnie. Rhuarc zachowywał się mniej więcej tak samo, tyle że dodatkowo obserwował drzwi.

— Zostań tam, gdzie jesteś! — Wprawdzie Moiraine nie oderwała wzroku od Randa, a jej palec wskazywał miejsce znajdujące się gdzieś pomiędzy Perrinem i Rhuarkiem, mimo to stopy Perrina znieruchomiały. Rhuarc wzruszył ramionami i zaplótł ręce na piersiach.

— Co za upór — mruknęła Moiraine. Tym razem słowa były przeznaczone dla Randa. — Proszę bardzo. Jeśli masz zamiar stać tu tak długo, aż nie upadniesz na twarz, to wykorzystaj czas przed upadkiem, by mi wyjaśnić, co się stało. Nie mogę cię uczyć, ale jeśli powiesz, to być może określę, co złego zrobiłeś. Złego. Niewielka szansa, ale może się powiedzie. — Jej głos nabrał ostrzejszych tonów. — Musisz się nauczyć, jak to kontrolować, i nie chodzi tylko o takie zdarzenia jak to dzisiejsze. Jeśli się nie nauczysz kontrolować Mocy, ona cię zabije. Wiesz o tym. Powtarzałam ci to dostatecznie często. Musisz sam się nauczyć. Musisz to w sobie odnaleźć.

— Ja po prostu przeżyłem, nie zrobiłem nic więcej — odparł oschle. — Myślisz, że mógłbym przenosić i o tym nie wiedzieć? Nie robiłem tego przez sen. To się zdarzyło, gdy byłem przytomny. — Zachwiał się i wsparł na mieczu.

— Nawet ty nie mógłbyś niczego przenieść oprócz uśpionego Ducha — powiedziała chłodnym tonem Moiraine — a to wcale się nie odbyło przy udziale Ducha. Chciałabym się dowiedzieć, co tak naprawdę tu zaszło.

Kiedy Rand opowiadał swoją historię, Perrin czuł, jak jeżą mu się włosy na głowie. Sprawa z toporem wyglądała paskudnie, lecz topór jest przynajmniej czymś materialnym, realnym. Ale żeby twoje własne odbicia wyskakiwały na ciebie z lustra... Mimo woli przestąpił z nogi na nogę, starając się nie stąpnąć na odłamki szkła.

Po rozpoczęciu opowieści Rand obejrzał się ukradkiem w stronę skrzyni, jakby nie chciał, by Moiraine widziała, co robi. Po chwili okruchy posrebrzanego szkła zaszeleściły i zsunęły się na dywan, zmiecione jakby niewidzialną miotłą. Rand zamienił spojrzenia z Moiraine, usiadł powoli i kontynuował dzieło. Perrin nie bardzo wiedział; które z nich oczyściło wieko skrzyni. W jego opowieści nie było słowa na temat Berelain.

— To musiał być któryś z Przeklętych — zakończył wreszcie Rand. — Może Sammael. Mówiłaś, że on jest w Illian. Chyba że któryś z nich jest w Łzie. Czy Sammael mógł dotrzeć z Illian do Kamienia?

— Nie mógłby, nawet gdyby miał Callandora — odparła Moiraine. — Sammael to tylko człowiek, nie Czarny.

Tylko człowiek? Nie najlepszy to opis, pomyślał Perrin. Mężczyzna, który potrafi przenosić i jakoś nie popadł w obłęd, w każdym razie jeszcze nie, a przynajmniej nikomu nie było o tym wiadomo. Człowiek być może dorównujący siłą Randowi, z tą różnicą, że Rand próbował się jeszcze uczyć, Sammael natomiast poznał już wszystkie sztuczki, które potęgowały możliwości jego talentu. Człowiek, który spędził trzy tysiące lat w pułapce więzienia Czarnego, człowiek, który z własnej woli przeszedł na stronę Cienia. Nie. Stwierdzenie „tylko człowiek” w najmniejszej mierze nie opisywało Sammaela ani żadnego z Przeklętych, niezależnie od płci.

— A zatem jedno z nich jest tutaj. W mieście. — Rand wsparł głowę na przegubach dłoni, ale natychmiast wyprostował się gwałtownie, patrząc posępnie po zgromadzonych. — Już więcej nie będą na mnie polować. Teraz to ja będę psem gończym. Znajdę go albo ją, i...

— To nie był żaden z Przeklętych — wtrąciła Moiraine. — To było zbyt proste. I zarazem zbyt skomplikowane.

Rand mówił opanowanym głosem.

— Tylko bez zagadek, Moiraine. Jeśli nie Przeklęci, to kto? Albo co?

Aes Sedai, której twarz w oczach Perrina do złudzenia przypominała kowadło, zawahała się jednak, jakby analizując swe emocje. Nie można było stwierdzić, czy nie zna odpowiedzi, czy raczej zastanawia się, ile prawdy ujawnić.

— Gdy słabną pieczęcie zabezpieczające więzienie Czarnego — powiedziała po krótkiej chwili — to nie do uniknięcia jest, że jakiś... miazmat... się wymknie, nawet jeśli on dalej będzie uwięziony. Niczym te bańki powietrza, które wznoszą się od gnijących odpadów na dnie stawu. I te bańki będą dryfowały po powierzchni Wzoru, aż w końcu dotrą do jakiegoś wątku i wybuchną.

— Światłości! — Wyrwało się Perrinowi, zanim potrafił się powstrzymać. Moiraine zwróciła ku niemu spojrzenie. — Chcesz powiedzieć, że to, co się przytrafiło Randowi, zacznie się przytrafiać wszystkim?

— Nie każdemu. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Sądzę, że na początku pojawi się tylko kilka baniek, prześlizgujących się przez szczeliny, do których Czarny ma dostęp. A później... kto wie? I myślę, że ta’veren, tak jak oplatają wątki Wzoru wokół siebie, będą być może przyciągali te bańki silniej niż inni. — Oczy Aes Sedai zdradzały, że ona wie, iż Rand nie jest jedynym, który przeżył koszmar na jawie. Przelotny uśmiech, który pojawił się i zniknął, ledwie Perrin zdążył go zauważyć, mówił, że ma prawo milczeć, jeśli chce to zachować w tajemnicy przed innymi. Ona jednak o wszystkim wiedziała. — Ale przez najbliższe miesiące... lata, o ile dopisze nam szczęście, byśmy dożyli... obawiam się, że całkiem sporo ludzi zobaczy rzeczy, od których osiwieją. Jeżeli, oczywiście, uda im się je przeżyć.

— Mat — powiedział Rand. — Wiesz może, czy on...? Czy on?

— Dowiem się dostatecznie szybko — odparła spokojnie Moiraine. — Co się stało, już się nie odstanie, ale możemy mieć nadzieję.

Niezależnie jednak od tonu swej wypowiedzi wyraźnie pachniała niepokojem. Wtedy odezwał się Rhuarc.

— Nic mu nie jest. A raczej nic nie było, kiedy spotkałem go, idąc tutaj.

— Dokąd szedł? — spytała rozdrażnionym głosem Moiraine.

— Najwyraźniej kierował się do izb mieszkalnych służby — odpowiedział Aiel. Wiedział, że Rand, Mat i Perrin są ta’veren, o ile nie czymś więcej, a znał Mata dostatecznie dobrze, by dodać: — Nie do stajni, Aes Sedai. W przeciwną stronę, ku rzece. A w dokach Kamienia nie ma żadnych łodzi. — Nie zająknął się przy takich terminach jak „łodzie” oraz „doki”, w przeciwieństwie do większości Aielów, dla których owe rzeczy istniały jedynie w opowieściach.

Przytaknęła, jakby nie spodziewała się niczego innego. Perrin potrząsnął głową. Moiraine do tego stopnia przywykła ukrywać swe myśli, że najwyraźniej przeszło jej to w nałóg.

Nagle otworzyły się drzwi i do środka wsunęły się Bain oraz Chiad, nie miały przy sobie włóczni. Bain niosła dużą, białą misę oraz pękaty dzban, z którego unosiła się para. Chiad trzymała pod pachą złożone ręczniki.

— Po co to przyniosłyście? — spytała Moiraine.

Chiad wzruszyła ramionami.

— Nie chciała tu wchodzić.

Rand parsknął śmiechem.

— Nawet służące wiedzą, że powinny się trzymać z daleka ode mnie. Postawcie to gdzieś.

— Twój czas się kończy, Rand — oznajmiła Moiraine. — Mieszkańcy Łzy w pewien sposób przyzwyczaili się do ciebie, a nikt nie boi się tego, co mu znajome w takim samym stopniu jak tego, co obce. Ile upłynie tygodni, albo i dni, zanim ktoś spróbuje wbić ci strzałę w plecy lub zatruć twój posiłek? Ile upłynie czasu, nim jeden z Przeklętych zaatakuje albo jakaś inna bańka przemknie się po Wzorze?

— Nie próbuj mnie dręczyć, Moiraine. — Ubrudzony krwią, obnażony do pasa, żeby usiedzieć prosto, musiał naprawdę mocno wspierać się na Callandorze, a jednak udało mu się wygłosić te słowa w taki sposób, że zabrzmiały jak rozkaz. — Dla ciebie też nie będę biegał.

— Zdecyduj się jak najszybciej — odparła. — I tym razem poinformuj mnie, co masz zamiar zrobić. Nie wesprę cię swoją wiedzą, jeśli nie zechcesz przyjąć mej pomocy.

— Twojej pomocy? — spytał znużonym głosem. — Przyjmę twoją pomoc. Ale to ja będę decydował, nie ty. — Spojrzał na Perrina, jakby próbował przekazać mu coś bez słów, nie przeznaczone dla innych uszu. Perrin nie miał pojęcia, co to takiego. Po chwili westchnął, głowę skłonił lekko na piersi. — Chcę spać. Odejdźcie wszyscy. Proszę. Jutro pogadamy. — Jego oczy pomknęły znowu w stronę Perrina podkreślając, że te słowa są przeznaczone dla niego.

Moiraine przeszła przez izbę w stronę Bain i Chiad, obie kobiety nachyliły ku niej głowy, by nikt więcej nie słyszał, o czym mówią. Perrin słyszał jedynie szmer i zastanawiał się, czy Aes Sedai używa Mocy, aby udaremnić mu podsłuchiwanie. Wiedziała, jak czuły ma zmysł słuchu. Przekonał się, że tak jest, kiedy Bain coś szepnęła w odpowiedzi, a on nadal niczego nie rozumiał. Jednak Aes Sedai nie zrobiła nic z jego zmysłem węchu. Słuchając jej, kobiety popatrywały na Randa i pachniały czujnością. Nie bały się, lecz patrzyły na Randa, jakby ten był jakimś ogromnym zwierzęciem, które może się stać niebezpieczne, gdy zrobi się niewłaściwy krok.

Aes Sedai zwróciła się znowu do Randa.

— Porozmawiamy jutro. Nie możesz tu siedzieć jak przepiórka, która czeka, aż spadnie na nią sieć myśliwego.

Ruszyła w stronę drzwi, nim Rand zdążył odpowiedzieć. Lan spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby chciał coś dodać, ale wyszedł za nią bez słowa.

— Rand? — powiedział Perrin.

— Zrobimy, co musimy zrobić. — Rand nie podniósł głowy znad przezroczystej rękojeści ściskanej w dłoniach. — Wszyscy zrobimy to, co musimy. — Pachniał strachem.

Perrin skinął głową i wyszedł z izby za Rhuarkiem. Nigdzie nie było ani śladu Moiraine ani Lana. Taireński oficer wpatrywał się w drzwi, stojąc w odległości dziesięciu kroków i próbując stworzyć wrażenie, że nie ma nic wspólnego z czterema obserwującymi go Pannami Włóczni. Perrin zorientował się, że pozostałe dwie jeszcze zostały w komnacie. Usłyszał dobiegające stamtąd głosy.

— Odejdźcie — mówił zmęczony Rand. — Postawcie to gdzieś po prostu i odejdźcie.

— Jeśli dasz radę wstać — pogodnie odparła Chiad — — to odejdziemy. Tylko wstań.

Rozległ się plusk wody wlewanej do miski.

— Już nam zdarzało się opiekować rannymi — uspokajała go Bain. — A poza tym myłam moich braci, kiedy byli mali.

Rhuarc zatrzasnął za sobą drzwi, zagłuszając rozmowę.

— Traktujecie go inaczej niż Tairenianie — cicho zauważył Perrin. — Bez tego płaszczenia się. Zdaje mi się, że ani razu nie słyszałem, by ktoś z was nazwał go Lordem Smokiem.

— Smok Odrodzony to proroctwo wilgotnych ziem — odparł Rhuarc. — My nazywamy go: Ten Który Przychodzi Ze Świtem.

— Myślałem, że to jest to samo. Bo w przeciwnym razie po co przybylibyście do Kamienia? Niech sczeznę, Rhuarc, wy, Aielowie, jesteście Ludem Smoka, tak mówią Proroctwa. Przyznajecie się do tego, nawet jeśli nie rozgłaszacie wszem i wobec.

Rhuarc zignorował tę ostatnią uwagę.

— W waszych Proroctwach Smoka upadek Kamienia i przejęcie Callandora oznaczają, że Odrodził się Smok. Nasze proroctwo powiada jedynie, że Kamień musi paść, zanim Ten Który Przychodzi Ze Świtem pojawi się, by zabrać nas z powrotem do miejsca, które niegdyś należało do nas. To może być jeden i ten sam człowiek, wątpię jednak, czy nawet Mądre potrafią to stwierdzić z całą pewnością. Jeśli Rand jest nim właśnie, to są jeszcze rzeczy, których musi dokonać, by to udowodnić.

— Co? — spytał Perrin.

— Jeśli jest, to będzie wiedział i zrobi je. Jeśli nie, to nasze poszukiwania będą trwały nadal.

Jakiś trudny do odczytania ton w głosie Aiela zazgrzytał Perrinowi w uszach.

— A jeśli on nie jest tym, którego poszukujecie? To co wtedy, Rhuarc?

— Śpij dobrze i bezpiecznie, Perrin. — Miękkie buty Rhuarca nie wydawały żadnego dźwięku na czarnym marmurze.

Taireński oficer wciąż odprowadzał wzrokiem Panny, wydzielając woń strachu, bezskutecznie usiłując zamaskować gniew i nienawiść malującą się na jego twarzy. Jeśli Aielowie stwierdzą, że Rand to nie Ten Który Przychodzi ze Świtem... Perrin przypatrzył się twarzy oficera, pomyślał o nieobecnych Pannach, o Kamieniu, w którym nie będzie Aielów, i zadrżał. Musi dopilnować, by Faile naprawdę wyjechała. To było najważniejsze. Musiała wyjechać, i to bez niego.

Загрузка...