Powinny już wrócić.
Egwene energicznie zatrzepotała wachlarzem z malowanego jedwabiu, zadowolona, ie noce są przynajmniej odrobinę chłodniejsze niż dni. Tairenianki zawsze miały przy sobie wachlarze — w każdym razie te szlachetnie urodzone i zamożne — jednakże jej zdaniem pożytek miało się z nich jedynie po zachodzie słońca, a i wtedy niewielki. Nawet lampy, ogromne, wykonane ze złoconych, lustrzanych tafli, przytwierdzone do ścian na posrebrzanych klamrach, zdawały się potęgować upał.
— Co też mogło je zatrzymać? — Za godzinę, obiecała Moiraine, po raz pierwszy od wielu dni, po czym wyszła bez wyjaśnienia po pięciu jałowych minutach. — Czy wspomniała, do czego jej potrzebują, Aviendho? Albo kto jej potrzebuje, skoro już o tym mowa?
Usadowiona na skrzyżowanych nogach obok drzwi Panna Włóczni wzruszyła ramionami, w wielkich zielonych oczach, kontrastujących z opaloną twarzą, kryło się zdumienie. W samym kaftanie, spodniach i miękkich butach, z shoufą zapętloną wokół szyi, wyglądała na zupełnie bezbronną.
— Careen przekazała Moiraine Sedai swą wiadomość szeptem. Słuchać nie uchodziło. Przepraszam, Aes Sedai.
Przepełniona poczuciem winy Egwene przejechała palcem po pierścieniu z Wielkim Wężem, na którym złoty wąż pożerał własny ogon. Jako Przyjęta winna go była nosić na serdecznym palcu lewej, a nie prawej, dłoni, jednakże chcąc utrzymać lordów w przekonaniu, że mają w Kamieniu cztery pełne Aes Sedai, postępowały zgodnie z najlepszymi manierami albo według tego, co wśród taireńskiej szlachty uchodziło za maniery. Moiraine nie kłamała, rzecz jasna — wcale nie twierdziła, że one są czymś więcej niż Przyjętymi. Niemniej jednak wcale też nie powiedziała, iż są tylko Przyjętymi, i pozwoliła wszystkim myśleć to, co chcieli myśleć, wierzyć w to, co im się wydawało, że widzą. Moiraine nie mogła kłamać, ale potrafiła sprawić, że prawda pląsała jak w tańcu.
Nie po raz pierwszy od wyjazdu z Wieży Egwene i jej przyjaciółki udawały, że są pełnymi siostrami, mimo to coraz częściej bywało jej nieswojo, że oszukuje Aviendhę. Lubiła tę dziewczynę, uważała, że mogłyby się stać przyjaciółkami, gdyby miały okazję się lepiej poznać, to jednak było prawie niemożliwe dopóty, dopóki Aviendha uważała ją za Aes Sedai. Była tu jedynie z rozkazu Moiraine, wydanego dla jakichś niewiadomych powodów. Egwene podejrzewała, że chodziło o Strażnika dla nich, o Strażnika wywodzącego się z Aielów — jakby jeszcze nie nauczyły się same o siebie dbać. Niemniej jednak, gdyby ona i Aviendha zostały nawet przyjaciółkami, to i tak nie mogłaby powiedzieć jej prawdy. Najlepszy sposób na utrzymanie wszystkiego w tajemnicy to dopilnować, by nie znał jej nikt, kto absolutnie nie musi jej znać. Kolejne zastrzeżenie, poczynione przez Moiraine. Egwene czasami uprzytamniała sobie, że życzy Aes Sedai, by się myliła, srodze myliła, choć raz. W pewien sposób nie oznaczałoby to żadnej katastrofy, rzecz jasna. Na tym polegał cały problem.
— Tanchico — mruknęła Nynaeve.
Ciemny, gruby jak przedramię warkocz zwisał jej do pasa, kiedy wyglądała przez wąskie okno, którego skrzydła rozchylono na oścież w nadziei, że do wnętrza napłynie bodaj odrobina wiatru. Na szerokich wodach płynącej niżej Erinin podskakiwały latarnie tych kilku rybackich łódek, które nie odważyły się zapuścić w dół rzeki, Egwene nie była jednak pewna, czy to, co widzi, to rzeczywiście łódki.
— Na to wychodzi, że nie ma innego wyjścia, tylko jechać do Tanchico. — Nynaeve zaczęła bezwiednie miętosić fałdę zielonej sukni z głębokim dekoltem obnażającym ramiona. Zdarzało jej się robić to dość często. Zaprzeczyłaby, że nosi tę suknię dla Lana, Strażnika Moiraine, zaprzeczyłaby, gdyby Egwene odważyła się na taką sugestię, ale wydawało się, że to właśnie zieleń, błękit i biel Lan lubił na kobietach i wszystkie suknie, które nie były zielone, niebieskie albo białe, zniknęły z garderoby Nynaeve. — Nie ma innego wyjścia. — Nie powiedziała tego nazbyt szczęśliwym głosem.
Egwene zorientowała się, że mimo woli podciąga w górę swoją suknię. Dziwnie się nosiło te suknie, które przylegały tylko do ramion. Z drugiej strony jednak nie sądziła, by była w stanie nosić więcej okryć, ponieważ to bladoczerwone płótno z pozoru cienkie, w dotyku było jak wełna. Żałowała, że nie potrafi się zmusić do tych przezroczystych szat, w które ubierała się Berelain. Wprawdzie nie uchodziło się pokazywać w nich publicznie, ale z pewnością wyglądały na przewiewne.
„Przestań się przejmować wygodami — przykazała sobie surowo. — Myśl tylko o bieżących sprawach”.
— Być może — powiedziała głośno. — Sama nie wiem.
Przez środek izby biegł długi, wąski stół, tak wypolerowany, że aż lśnił. Przy końcu, gdzie siedziała Egwene, stało wysokie krzesło, skromnie rzeźbione i miejscami pozłocone, dość proste jak na Łzę, natomiast oparcia kolejnych krzeseł stawały się stopniowo coraz niższe. Te, które ustawiono przy przeciwległym końcu, wyglądały na niewiele lepsze od zwykłych ław. Egwene nie miała pojęcia, do jakich celów Tairenianie przeznaczyli tę izbę. Razem ze swymi towarzyszkami wykorzystywała ją do przesłuchiwania dwóch kobiet wziętych do niewoli po upadku Kamienia.
Nie potrafiła się zmusić do zejścia do lochów, mimo że z rozkazu Randa wszystkie narzędzia, które dekorowały izbę Strażników, zostały przetopione albo spalone. Nynaeve i Elayne również nie miały ochoty tam wracać. Poza tym to jasno oświetlone pomieszczenie, z zamiecioną do czysta posadzką, wyłożoną zielonymi kafelkami oraz panelami na ścianach, na których wyrzeźbiono Trzy Półksiężyce Łzy, mocno kontrastowało z ponurym, szarym kamieniem cel, jednako mrocznych, wilgotnych i brudnych, co musiało w jakiś sposób zmiękczać dwie kobiety ubrane w zgrzebne, więzienne uniformy.
Niemniej jednak tylko ta bura suknia powiedziałaby większości ludzi, że Joyia Byir, która stała za stołem, odwrócona plecami, jest więźniem. Była kiedyś Białą Ajah i nie utraciła nic z chłodnej arogancji Białych, gdy przeniosła swe śluby posłuszeństwa na Czarne Ajah. Całą swoją postawą obwieszczała, że wpatruje się sztywno w odległą ścianę wyłącznie z własnego wyboru. Tylko kobieta, która umiała przenosić, dostrzegłaby strumienie Powietrza grubości kciuka, które przyciskały ramiona Joyi do boków jej ciała i krępowały nogi w kostkach. Utkana z Powietrza klatka zmuszała ją do patrzenia prosto przed siebie. Nawet uszy miała zatkane, dzięki czemu nie mogła słyszeć tego, co mówili inni, dopóki sobie tego nie zażyczyli.
Po raz kolejny Egwene sprawdziła tarczę utkaną z Ducha, która nie pozwalała Joyi dotykać Prawdziwego Źródła. Tarcza spełniała zadanie tak, jak powinna. Osobiście oplotła i związała wszystkie strumienie wokół ciała Joyi, nie mogła się jednak czuć swobodnie w jednej izbie z kobietą Sprzymierzeńcem Ciemności, która potrafiła przenosić Moc, nawet jeśli ta zdolność została zablokowana. Z kimś groźniejszym od zwykłego Sprzymierzeńca Ciemności, z Czarną Ajah. Morderstwo było najlżejszą ze zbrodni popełnionych przez Joyię. Powinna była się ugiąć pod brzemieniem złamanych przez nią przysiąg, zrujnowanych żywotów i skalanych dusz.
Jej towarzyszce niewoli, siostrze z Czarnych Ajah, brakowało takiej siły. Amico Nagoyin, która stała przy drugim końcu stołu ze zgarbionymi ramionami i zwieszoną głową, zdawała się zapadać pod ziemię pod wpływem spojrzenia Egwene. Nie było potrzeby otaczać jej tarczą. Amico została ujarzmiona podczas pojmania. Nadal zdolna do wyczuwania Prawdziwego Źródła już nigdy nie miała go dotknąć, nigdy więcej przenosić. Pragnienie przenoszenia pozostanie, równie silne jak potrzeba oddychania, a poczucie straty i braku będzie jej towarzyszyć do końca życia, jak i świadomość, że nigdy nie dotknie saidara. Egwene żałowała, choć niezbyt mocno, że nie znajduje w sobie bodaj strzępka litości.
Amico mruknęła coś, wpatrując się w blat stołu.
— Co? — spytała Nynaeve. — Mów głośniej.
Amico uniosła twarz, prostując pokornie szczupły kark. Wciąż była piękną kobietą, obdarzoną wielkimi, ciemnymi oczyma, ale towarzyszyło jej też coś nowego, coś, czego Egwene jakoś nie potrafiła uchwycić. Nie strach, który kazał pojmanej miętosić szorstką więzienną suknię. Coś innego.
— Powinnyście jechać do Tanchico — powiedziała Amico, przełknąwszy ślinę.
— Mówiłaś to nam już dwadzieścia razy — odparła szorstko Nynaeve. — Pięćdziesiąt razy. Powiedz nam coś nowego. Wymień imiona, których jeszcze nie znamy. Kto jeszcze w Białej Wieży jest Czarną Ajah?
— Nie wiem. Musicie mi uwierzyć. — Słychać było, że Amico jest zmęczona, całkowicie przybita. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy to one były więzione, a ona była ich dozorcą. — Zanim opuściłyśmy Wieżę, znałam jedynie Liandrin, Chesmal i Riannę. Wydaje mi się, że żadna nie znała więcej niż dwie lub trzy inne. Z wyjątkiem Liandrin. Powiedziałam wam wszystko, co wiem.
— A zatem jesteś wybitnie głupia jak na kobietę, która spodziewała się władać częścią świata, gdy Czarny się wyrwie na wolność — drwiąco zauważyła Egwene, dla wzmocnienia efektu z trzaskiem zamykając wachlarz. Nadal ją oszałamiało, że potrafi teraz wypowiedzieć z taką łatwością te słowa. Nadal ściskało ją w żołądku, a lodowate palce pełzły wzdłuż kręgosłupa, ale nie miała ochoty już krzyczeć ani uciekać z płaczem. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
— Podsłuchałam pewnego razu Liandrin, gdy rozmawiała z Temaile — odparła zmęczonym głosem Amico, rozpoczynając opowieść, którą powtarzała im tyle razy. Podczas pierwszych dni niewoli usiłowała ulepszać tę historię, im bardziej jednak ją upiększała, tym bardziej się plątała we własnych kłamstwach. Teraz opowiadała ją w nieomal identyczny sposób jak za pierwszym razem, słowo w słowo. — Gdybyście mogły widzieć twarz Liandrin, kiedy mnie zauważyła... Zamordowałaby mnie na miejscu, gdyby uznała, że coś słyszałam. A Temaile lubi zadawać ból. Uwielbia to. Usłyszałam tylko trochę, zanim mnie zobaczyły. Liandrin powiedziała, że w Tanchico coś jest, jakieś zagrożenie... dla niego. — Miała na myśli Randa. Nie potrafiła wymówić jego imienia, a zwykła wzmianka o Smoku Odrodzonym wystarczała, by doprowadzić ją do łez. — Liandrin powiedziała, że to jest niebezpieczne dla każdego, kto tego użyje. Niemal równie niebezpieczne jak... dla niego. Dlatego właśnie jeszcze się za to nie zabrała. Dodała ponadto, że umiejętność przenoszenia Mocy go nie ochroni. Powiedziała: „Kiedy to znajdziemy, to ta jego parszywa zdolność go unieruchomi, dzięki czemu będzie nasz”. Pot spływał jej po twarzy, dygotała niemal niepohamowanie.
Ani słowo nie uległo zmianie.
Egwene otworzyła już usta, ale Nynaeve odezwała się pierwsza.
— Dość się tego nasłuchałam. Sprawdźmy, czy druga ma coś nowego do powiedzenia.
Egwene spiorunowała ją wzrokiem, a Nynaeve odwzajemniła się równie groźnym spojrzeniem, żadna przy tym nawet nie mrugnęła.
„Jej się czasami wydaje, że wciąż jeszcze jest Wiedzącą — pomyślała ponuro Egwene — a ja młodą wieśniaczką, którą trzeba uczyć stosowania ziół. Lepiej dla niej, jak zrozumie, że wszystko się teraz zmieniło”.
Nynaeve była silna, potrafiła przenieść więcej Mocy niż Egwene, ale tylko wówczas, gdy udawało jej się nawiązać kontakt z Jedynym Źródłem; natomiast jeśli się nie rozzłościła, zupełnie jej to nie wychodziło.
Elayne zazwyczaj łagodziła ich sprzeczki, do których w rzeczy samej dochodziło znacznie częściej, niż powinno. Zanim Egwene zdążyła zrozumieć, że nie powinna się dać wciągnąć w kolejną kłótnię, na ogół zawsze już właściwy moment na wycofanie się mijał, zapierała się więc i odpowiadała atakiem na atak, przez co późniejsze, ewentualne próby załagodzania konfliktu wyglądałyby na spuszczenie z tonu. Tak by to odebrała Nynaeve, Egwene była tego pewna. Nie pamiętała, by Nynaeve kiedykolwiek wykonała jakiś ruch, żeby się wycofać, więc z jakiej racji ona miała tak postępować? Tym razem Elayne nie było, Moiraine zabrała ze sobą Dziedziczkę Tronu, kiedy poszła z Panną, która po nią przybyła. Bez niej napięcie rosło, obie Przyjęte czekały, która mrugnie pierwsza. Aviendha ledwie oddychała, zawsze się trzymała z dala od wszelkich konfrontacji. Bez wątpienia uważała, że stanie na uboczu to najprostsza mądrość życiowa.
O dziwo, tym razem impas przełamała Amico, choć najprawdopodobniej miała wyłącznie zamiar zademonstrować swą gotowość współpracy. Odwróciła twarz w stronę przeciwległej ściany, czekając cierpliwie, aż zostanie związana.
Egwene znienacka zrozumiała, jakie to wszystko głupie. Była w tej izbie jedyną kobietą, która potrafiła przenosić — dopóki Nynaeve się nie rozzłości albo tarcza Joyi nie przestanie działać — a ona się tu wikła w walkę na spojrzenia, podczas gdy Amico czeka na swoje pęta. Przy innej okazji śmiałaby się z siebie w głos. Zamiast tego otworzyła się na saidara, to nigdy nie widziane, zawsze odczuwane, rozjarzone ciepło, które zdawało się czekać zawsze tuż przy granicy pola widzenia. Wypełniła ją Jedyna Moc, niczym zdwojone życie w radości, i wtedy oplotła swe strumienie wokół Amico.
Nynaeve tylko chrząknęła cicho; wątpliwe, by była tak szalona, by wyczuć, co robi Egwene — nie mogła, skoro nie wyprowadzono jej z równowagi — zauważyła jednak, że Amico sztywnieje, w momencie gdy dotknęły ją strumienie Powietrza, a potem wiotczeje, częściowo podtrzymywana przez strumienie, jakby chciała pokazać, jak niewielki stawia opór.
Aviendha wzdrygnęła się, jak zwykle, gdy wiedziała, że gdzieś blisko niej przenoszona jest Moc.
Egwene utkała blokady przeznaczone dla uszu Amico — przesłuchiwanie jednej po drugiej na nic się nie zdawało, gdy mogły słyszeć nawzajem swoje historie — i odwróciła się w stronę Joyi. Przełożyła wachlarz z ręki do ręki, by móc obie wytrzeć o suknię, i znieruchomiała z grymasem niesmaku. Spocone dłonie nie miały nic wspólnego z temperaturą.
— Jej twarz — powiedziała nagle Aviendha. Co było zastanawiające, nigdy się nie odzywała pierwsza, czekała, aż Moiraine albo któraś z pozostałych kobiet z Białej Wieży się do niej zwróci. — Twarz Amico. Nie wygląda tak jak zawsze, to znaczy jakby nie imał się jej czas. Inaczej niż dotychczas. Czy to dlatego, że... została ujarzmiona? — wyrzuciła z siebie bez tchu. Od częstego przebywania w ich towarzystwie nabrała kilku nawyków. Żadna z kobiet Wieży nie umiała mówić o ujarzmianiu bez dreszczu.
Egwene ruszyła wzdłuż stołu, do miejsca, z którego mogła widzieć twarz Amico z boku i jednocześnie nie wchodzić w pole widzenia Joyi. Spojrzenie Joyi za każdym razem zmieniało jej żołądek w bryłę lodu.
Aviendha miała rację — to była ta różnica, którą sama spostrzegła i której nie potrafiła zrozumieć. Amico wyglądała młodo, może nawet młodziej niż na swoje lata, ale nie był to ten brak możliwości określenia wieku, charakterystyczny dla Aes Sedai, które całymi latami parały się Jedyną Mocą.
— Masz bystry wzrok, Aviendha, ale ja nie wiem, czy to ma coś wspólnego z ujarzmianiem. Sądzę jednak, że tak. Nie wiem, jak to inaczej wyjaśnić.
Uświadomiła sobie, że nie wyraża się, jak przystało na Aes Sedai, które na ogół przemawiały tak, jakby wiedziały wszystko. Gdy jakaś Aes Sedai mówiła, że czegoś nie wie, to zazwyczaj potrafiła dać do zrozumienia, iż jej odmowa kryje całe tomy wiedzy. Zaczęła łamać sobie głowę w poszukiwaniu czegoś odpowiednio złowieszczego, ale z pomocą przyszła jej Nynaeve.
— Stosunkowo niewiele Aes Sedai uległo wypaleniu, Aviendha, a jeszcze mniej ujarzmieniu.
„Wypaloną” nazywano taką, która przypadkiem straciła zdolność przenoszenia, ujarzmianie natomiast, w powszechnym mniemaniu, stanowiło rezultat procesu i wyroku. Egwene nie widziała w tym żadnego sensu; było to tak, jakby się używało dwóch określeń na upadek ze schodów, w zależności od tego, czy się potknęło, czy zostało popchniętym. Zresztą większość Aes Sedai zdawała się patrzeć na to w ten sam sposób, chyba że nauczały o tym nowicjuszki albo Przyjęte. Właściwie chodziło o trzy słowa. Mężczyzn „poskramiano” zanim popadną w obłęd. Teraz jednak był Rand i Wieża nie odważyła się go poskromić.
Nynaeve wyłożyła to pouczającym tonem, bez wątpienia starając się udawać Aes Sedai. Naśladowała Sheriam stojącą przed klasą, pojęła Egwene, z rękoma wspartymi na biodrach, uśmiechając się nieznacznie, jakby to wszystko było takie proste, gdy się to stosuje samemu.
— Ujarzmianie nie jest rzeczą, którą chciałoby się badać, rozumiesz — kontynuowała Nynaeve. — Ogólnie przyjmuje się, że jest nieodwracalne. Nie da się zaszczepić na nowo tego, co czyni kobietę zdolną do przenoszenia, kiedy już się raz to usunie, podobnie jak uzdrawianie nie może przywrócić odciętej ręki. — W każdym razie jeszcze nikomu nie udało się uzdrowić ujarzmionej kobiety, mimo że podejmowano takie próby. To, co powiedziała Nynaeve, zasadniczo stanowiło prawdę, aczkolwiek niektóre siostry z Brązowych Ajah badałyby wszystko, gdyby dać im szansę, a niektóre Żółte siostry, najlepsze Uzdrowicielki, próbowały się uczyć uzdrawiania wszystkiego, co się da. Jednak żadna nie odniosła nawet cienia sukcesu przy uzdrawianiu kobiety, która została ujarzmiona. — Prócz tego jedynego, namacalnego faktu niewiele poza tym jest wiadome. Kobiety, które zostały ujarzmione, rzadko żyją dłużej niż kilka lat. Wydaje się, że tracą ochotę do życia, poddają się. Jak już wspomniałam, nie jest to przyjemny temat.
Aviendha poruszyła się niespokojnie.
— Ja tylko pomyślałam, że to pewnie z tego powodu — odparła głuchym głosem.
Egwene też tak pomyślała. Postanowiła, że spyta Moiraine. O ile uda jej się spotkać ją bez towarzystwa Aviendhy. Oszustwo najwyraźniej na równi stawało na przeszkodzie, co pomagało.
— Sprawdźmy, czy Joyia też opowie tę samą historię. — Tylko najpierw musiała się wziąć w garść, zanim rozsupła strumienie Powietrza, oplecione wokół tej kobiety.
Joyia musiała zesztywnieć od tak długiego stania nieruchomo, ale odwróciła się z wdziękiem w ich stronę. Paciorki potu na czole nie potrafiły umniejszyć jej godności i czujności, podobnie jak bura, szorstka suknia nie osłabiała otaczającej jej atmosfery, oznajmiającej wszem i wobec, że znalazła się tutaj z własnego wyboru. Była przystojną kobietą, o twarzy, która mimo pozbawionej śladu upływających lat gładkości miała w sobie coś macierzyńskiego, kojącego. I tylko oczy osadzone w tej twarzy nadawały jej jastrzębi wygląd. Uśmiechnęła się do nich uśmiechem, który ani razu nie objął tych oczu.
— Niechaj was Światłość oświeci. Oby chroniła was ręka Stwórcy.
— Nie będę tego słuchała z twoich ust. — Nynaeve mówiła cichym i spokojnym głosem, gwałtownie jednak przerzuciła warkocz przez ramię i szarpnęła jego koniec, tak jak zwykle, gdy była zła albo zdenerwowana. Tymczasem Egwene sądziła, że w przeciwieństwie do niej, Joyia raczej nie wywołuje dreszczy u Nynaeve.
— Wyraziłam żal za moje grzechy — odparła Joyia bez zająknienia. — Smok się Odrodził i dzierży Callandora. Spełniły się Proroctwa. Czarny musi przegrać. Widzę to teraz. Moja skrucha jest prawdziwa. Nikt nie może tak długo żyć w Cieniu, by nie móc powrócić do Światłości.
Przy tym słowie twarz Nynaeve pociemniała. Egwene była pewna, że już dostatecznie się zezłościła, by móc przenosić, gdyby jednak to zrobiła, to prawdopodobnie po to, by udusić Joyię. Egwene naturalnie nie wierzyła w skruchę Joyi, nie bardziej niż Nynaeve, jednakże informacje udzielone przez tę kobietę mogły być prawdziwe. Joyia była jak najbardziej zdolna podjąć na zimno decyzję, dzięki której, we własnym przekonaniu, stanęłaby po zwycięskiej stronie. Albo mogła tylko kupować czas, kłamiąc w nadziei na jakiś ratunek.
Aes Sedai nie powinna być zdolna do kłamstwa, jawnego kłamstwa, nawet taka Aes Sedai, która utraciła wszelkie prawa do tego miana. Sprawiała to pierwsza z Trzech Przysiąg, które się składało z Różdżką Przysiąg w dłoni. Niemniej jednak wszelkie przysięgi składane Czarnemu, podczas przystępowania do Czarnych Ajah, zdawały się znosić Trzy Przysięgi.
No cóż. Amyrlin zleciła im polowanie na Czarne Ajah, na Liandrin i pozostałą dwunastkę, które dopuściły się mordu, po czym uciekły z Wieży. A teraz wszystko, czym dysponowały, chcąc kontynuować zadanie, zależało od tego, co te dwie mogą lub zechcą im powiedzieć.
— Powtórz nam raz jeszcze swą bajkę — rozkazała Egwene. — Tym razem użyj innych słów. Męczy mnie wysłuchiwanie opowieści snutych z pamięci. — Jeśli kłamała, to istniała szansa, że potknie się przy opowiadaniu tego w odmienny sposób. — Wysłuchamy cię. — To było na użytek Nynaeve, która głośno pociągnęła nosem, a potem nieznacznie skinęła głową.
Joyia wzruszyła ramionami.
— Jak chcecie. Niech pomyślę. Inne słowa. Fałszywy Smok. Mazrim Taim, pojmany w Saldaei, potrafi przenosić Moc z niewiarygodną siłą. Być może z taką samą jak Rand al’Thor lub prawie taką, o ile należy wierzyć doniesieniom. Zanim zostanie sprowadzony do Tar Valon i poskromiony, Liandrin ma zamiar go uwolnić. Zostanie ogłoszony Smokiem Odrodzonym, dane mu będzie imię Rand al’Thor i zostanie popchnięty ku destrukcji na skalę, jakiej świat nie widział od Wojny Stu Lat.
— To niemożliwe — wtrąciła Nynaeve. — Wzór nie zaakceptuje fałszywego Smoka, nie teraz, gdy Rand się już proklamował.
Egwene westchnęła. Już przez to przechodziły, a jednak Nynaeve zawsze wdawała się w spór przy tym punkcie. Nie była pewna, czy ona naprawdę wierzy, że Rand to Smok Odrodzony, niezależnie od tego, co mówiła, niezależnie od Proroctw, Callandora i upadku Kamienia. Nynaeve była na tyle starsza od niego, by się nim opiekować, kiedy był mały, podobnie jak opiekowała się Egwene. Pochodził z Pola Emonda, a Nynaeve nadal uważała, że jej pierwszym obowiązkiem jest ochrona ludzi z Pola Emonda.
— Czy to właśnie powiedziała ci Moiraine? — spytała Joyia z nutą pogardy. — Moiraine spędziła niewiele czasu w Wieży, odkąd została wyniesiona, i niewiele więcej w towarzystwie swych sióstr przebywających poza Wieżą. Przypuszczam, że wie, na czym polega codzienne życie na wsi, może nawet zna się trochę na polityce narodów, ale nie może twierdzić, że rozumie to, czego nauczyć się można jedynie drogą badań i dyskusji z tymi, które znają się na tych sprawach. Ale może mieć rację. Równie dobrze Mazrim Taim mógł stwierdzić, że nie może się proklamować. Jeśli jednak zrobią to za niego inni, to czy coś się w znaczący sposób zmieni?
Egwene bardzo pragnęła powrotu Moiraine. Ta kobieta nie mówiłaby z takim przekonaniem, gdyby tu była Moiraine. Joyia doskonale wiedziała, że ona i Nynaeve są tylko Przyjętymi. To zmieniało całą sytuację.
— Mów dalej — przykazała Egwene, niemal równie surowo jak Nynaeve. — I pamiętaj, innymi słowami.
— Oczywiście — odparła Joyia, jakby reagowała na łaskawe zaproszenie, ale jej oczy zalśniły niczym okruchy czarnego szkła. — Widzicie oczywisty rezultat. Rand al’Thor będzie obwiniony o kradzież imienia... Randa al’Thora. Nawet dowód, że nie jest tym samym człowiekiem, da się obalić. Ostatecznie kto potrafi orzec, do jakich sztuczek może się uciec Smok Odrodzony? Na przykład może przebywać w dwóch miejscach równocześnie. Nawet tacy, którzy się zawsze opowiadali po stronie fałszywego Smoka, zawahają się w obliczu masowej rzezi i jeszcze gorszych widoków, które rozścielą się u jego stóp. Ci, których mord nie odstręcza, będą szukali takiego Randa al’Thora, którego krew zdaje się upajać. Narody się zjednoczą tak jak podczas Wojny z Aielami... — Obdarzyła Aviendhę przepraszającym uśmiechem, bezsensownym w porównaniu z bezlitosnym wzrokiem. — ...tyle że bez wątpienia znacznie szybciej. Nawet Smok Odrodzony nie da rady się im przeciwstawić, nie na długo. Zostanie pokonany, jeszcze zanim rozpocznie się Ostatnia Bitwa, przez tych samych, których miał ratować. Czarny wyrwie się na wolność, nadejdzie dzień Tarmon Gai’don, Cień zakryje ziemię i przekształci Wzór na zawsze. Taki jest plan Liandrin. — Jej głos nie zdradzał ani śladu satysfakcji, jednak śmiertelnego przerażenia też w nim brakowało.
Była to wiarygodna opowieść, bardziej wiarygodna niż relacja Amico z kilku podsłuchanych zdań, mimo to Egwene wierzyła Amico, a nie Joyi. Może dlatego, że tak chciała. Łatwiej było stawić czoło niejasnemu zagrożeniu w Tanchico niż w pełni ukształtowanemu planowi, zgodnie z którym każda ręka miała się zwrócić przeciwko Randowi.
„Nie — pomyślała. — Joyia kłamie. Jestem pewna, że kłamie”.
Niemniej jednak nie mogły sobie pozwolić na zignorowanie obu opowieści. Nie mogły też podążyć tropem obydwu, chcąc zachować nadzieję na sukces.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do izby wkroczyła Moiraine, a za nią Elayne. Dziedziczka Tronu wbiła wzrok w posadzkę, pogrążona w jakichś mrocznych myślach, ale Moiraine... Tym razem cały spokój Aes Sedai zniknął, na jej twarzy malowała się furia.