Perrin stał niedaleko wozów Tuatha’anów, sam, w jaskrawych promieniach słońca, a w jego boku nie tkwiło drzewce strzały, nie czuł żadnego bólu. Między wozami dostrzegł sterty wysuszonego drewna, przygotowane do rozpalenia ognia pod żelaznymi kociołkami zawieszonymi na trójnogach, oraz pranie wiszące na sznurach; nie było jednak żadnych ludzi ani koni. Ubrany był nie w koszulę czy kaftan, lecz długą kamizelkę kowalską, odsłaniającą ramiona. Mógł być to dowolny sen, zapewne, wyjąwszy jasną świadomość tego, że śni. Znał także dobrze wrażenie, jakie wywierały zawsze wilcze sny, wrażenie realności i trwałości, obejmujące wszystko dookoła, od długiej trawy, w której zanurzały się jego buty, przez lekki wiatr wiejący z zachodu, który rozwiewał jego kędzierzawe włosy, do rozproszonych dookoła popiołów ognisk i rosnącej wokół cykuty. Jednakże kolorowe wozy Druciarzy nie wyglądały do końca realnie, otaczała je atmosfera niematerialności, jakby w każdej chwili mogły zamigotać i rozpłynąć się w powietrzu. Druciarze nigdy wszak nie zostawali długo na jednym miejscu. Żadnej ziemi nie mogli nazwać własną.
Zastanawiając się nad tym, czy on sam może jakikolwiek kraj nazwać ojczyzną, oparł dłoń na ostrzu topora... i zaskoczony spojrzał w dół. W pętli przy jego pasie wisiał ciężki kowalski młot, nie zaś oczekiwany topór. Zmarszczył brwi, kiedyś zdecydowałby się na niego, zadowolony byłby nawet z wyboru, ale nie dziś. Topór. Wybrał topór. Głownia młota zmieniła się nagle w ostrze o kształcie półksiężyca, zrównoważone grubym kolcem, ale po chwili zamigotało i na powrót poczuł pod palcami masywny walec chłodnej stali; błyski przemian powtórzyły się kilkakrotnie. Na koniec jednak ostał się topór, on zaś powoli wypuścił wstrzymywany długo oddech. To nie zdarzyło się nigdy dotąd. W tym miejscu mógł z łatwością zmieniać rzeczy zgodnie ze swą wolą, przynajmniej te, które były bezpośrednio z nim powiązane.
— I chcę mieć topór — oznajmił stanowczo. — Topór.
Rozejrzał się dookoła. Na południu dostrzegł zabudowania farmy oraz jelenia pasącego się na polu jęczmienia, otoczonym kamiennym murem. Nie czuł wilków, nie wezwał więc Skoczka. Tamten mógł nie przyjść, mógł nawet nie usłyszeć jego wołania, natomiast Oprawca najprawdopodobniej gdzieś tu się czaił. Przy drugim boku poczuł nagle ciężar najeżonego strzałami kołczana, w jego dłoni pojawił się znienacka długi, mocny łuk, na cięciwie którego tkwiła strzała o szerokim grocie. Przedłużona skórzana osłona kryła lewe przedramię. Wszędzie panował całkowity bezruch, wyjąwszy tego jelenia.
— Zapewne nie obudzę się tak szybko — wymruczał do siebie.
Cokolwiek podała mu Faile, natychmiast go uśpiło; przypominał sobie teraz całą sytuację równie jasno, jakby wówczas patrzył przez jej ramię.
— Napoiła mnie, jakbym był małym dzieckiem — jęknął.
„Kobiety!”
Ruszył, robiąc jeden z tych długich kroków — krajobraz dookoła rozmył się — i stanął na podwórzu farmy. Kilka kur biegało po nim na wszystkie strony, zachowując się, jakby na powrót zdążyły już zdziczeć. Otoczona kamiennym murem zagroda dla owiec stała pusta, a drzwi obu stodół o krytych strzechą dachach zawarto na głucho. Pomimo wciąż wiszących w oknach zasłon, dwupiętrowy budynek mieszkalny wyglądał na opuszczony. Jeżeli stanowił wierne odbicie świata jawy — a tak się zazwyczaj w wilczych snach działo — ludzie musieli odejść stąd wiele dni temu. Faile miała rację; ostrzeżenia, które rozsyłał, zdążyły już dotrzeć do miejsc, w których on się jeszcze nie pojawił.
— Faile — wymruczał z namysłem. Córka lorda. Nie, nie zwykłego lorda. Po trzykroć lorda, generała i wuja królowej.
— Światłości, to czyni z niej powinowatą królowej! A pokochała zwykłego kowala. Kobiety bywały zdumiewająco dziwaczne.
Aby się przekonać, jak daleko zdążyły dotrzeć wieści, przebiegł zakosami ponad połowę drogi do Deven Ride, za każdym krokiem pokonując milę lub nawet więcej, zawracając i po wielokroć przecinając własne ślady. Większość farm, które widział, ziała pustką jak ta pierwsza; nie więcej niźli jedna na pięć zdradzała ślady zamieszkania, otwarte drzwi i podniesione okna, pranie wiszące na sznurach, lalki, kółka do zabawy czy rzeźbione drewniane konie, leżące w pobliżu progów domostw. Zwłaszcza na widok zabawek czuł, jak go ściska w żołądku. Nawet jeśli nie uwierzyli jego ostrzeżeniom, z pewnością spalonych zostało już wystarczająco wiele farm w okolicy, aby każdy mógł sam wyciągnąć właściwe wnioski; stratowane plony, zwęglone belki, osmalone ogniem kominy sterczące ku niebu niczym zesztywniałe, martwe palce.
Schylił się, by podnieść z ziemi lalkę o uśmiechniętej, szklanej buzi, ubraną w naszywaną kwiatami sukienkę — niektóre kobiety lubiły, jak ich córki same wykonywały wszystkie drobne prace szwalnicze... i aż zamrugał. Ta sama lalka wciąż leżała na kamiennych stopniach, z których przed chwilą ją podniósł. Kiedy sięgnął w jej stronę, ta, którą trzymał już w ręku, zamigotała i zniknęła.
Ciemne błyski na niebie rychło wytrąciły go z zadziwienia. Kruki, dwadzieścia lub trzydzieści skupionych w jednej gromadzie, leciały w stronę Zachodniego Lasu. W kierunku Gór Mgły, gdzie po raz pierwszy zobaczył Oprawcę. Obserwował je z chłodnym spokojem, dopóki nie zmieniły się w maleńkie czarne kropki i nie zniknęły. Potem ruszył za nimi.
Krajobraz zlewał się wokół niego, wyjąwszy krótkie chwile rozdzielające jeden ruch od drugiego, kiedy długim, wyciągniętym krokiem, za każdym razem pokonując po pięć mil, mknął w kierunku gęstego, skalistego Zachodniego Lasu, poprzez porośnięte karłowatymi zaroślami Piaskowe Wzgórza, aż ku górom o pokrytych chmurami szczytach, których zbocza i doliny porastały sosny, jodły i drzewa skórzane, zmierzając do tej samej doliny, gdzie po raz pierwszy dostrzegł człowieka nazywanego przez Skoczka Oprawcą, na zbocze góry, na którym znalazł się po powrocie z Łzy.
Brama była na miejscu, zamknięta, liść Avendesory na pozór roztapiał się pośród miliona precyzyjnie wyrzeźbionych liści i pnączy. Rzadkie drzewa, wyschłe i pokręcone od wiatru, rosły na nagiej ziemi w miejscu, gdzie kiedyś spłonęło Manetheren. Promienie słońca błyszczały na falach płynącej poniżej Manetherendrelle. Lekka bryza niosła ze sobą wonie jeleni, królików i lisów. Wokół nie dostrzegał najlżejszego nawet poruszenia.
Chciał już odejść stąd, lecz coś kazało mu porzucić ten zamiar. Liść Avendesory. Pojedynczy liść! Loial zamknął Bramę, umieszczając oba liście po tej stronie. Odwrócił się, a włosy zjeżyły mu się na karku. Brama była otwarta, skłębione pnącza drżały na wietrze, ukazując srebrzystą, nieprzezroczystą powierzchnię; mógł dostrzec w niej własne odbicie.
„Jak? — gorączkowo zadawał sobie to pytanie. — Loial zamknął tę przeklętą rzecz”.
Nieświadom, iż w ogóle wykonał jakiś ruch, znalazł się nagle tuż przed samą Bramą. Wśród skłębionej masy zieleni, na wewnętrznej stronie obu skrzydeł drzwi nie dostrzegł trójkątnych liści. Dziwne było pomyśleć sobie, że w rzeczywistym świecie, dokładnie w tej samej chwili, ktoś — lub coś — przechodzi w tym miejscu, gdzie on teraz stoi. Dotknął matowej powierzchni i chrząknął. Równie dobrze mogłoby to być lustro; jego dłoń prześlizgnęła się po niej niczym po najgładszym szkle.
Kątem oka dostrzegł liść Avendesory, który nagle znalazł się na swoim miejscu, po wewnętrznej stronie Bramy i zdołał odskoczyć dokładnie w tym samym momencie, gdy wrota zaczęły się zamykać. Ktoś — Lub coś — właśnie wyszedł albo wszedł do środka.
„Wyszedł. Musiał wyjść”.
Pragnął ze wszystkich sił w jakiś sposób przekonać sam siebie, że to nie kolejne trolloki i Pomory wydostały się na terytorium Dwu Rzek. Brama stopiła się ze skałą, na powrót zmieniając się w zwykłe kamienne płaskorzeźby.
Uczucie bycia obserwowanym stanowiło aż nazbyt wystarczające ostrzeżenie. Skoczył więc, kątem oka dostrzegając jeszcze tylko strzałę, która jak czarna smuga przecięła powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego klatka piersiowa. Skoczył jednym z tych niewiarygodnie długich skoków i wylądował na przeciwległym zboczu, skoczył ponownie, wydostając się tym samym z doliny, w której kiedyś leżało Manetheren i znalazł się w jodłowym lesie rosnącym ponad doliną, skoczył raz jeszcze. Biegnąc wściekle, zbierał myśli, odtwarzając w umyśle obraz doliny, by odkryć możliwy tor strzały, którą dostrzegł przez mgnienie. Nadleciała z tamtej strony, pod takim kątem, a więc musiała zostać wystrzelona z...
Ostatnie odbicie zaniosło go z powrotem na zbocze ponad grobowcem Manetheren, przykucnął między lichymi, poskręcanymi wiatrem sosnami, z łukiem gotowym do naciągnięcia. Pod nim, gdzieś wśród karłowatych drzew i rozproszonych głazów, znajdowało się miejsce, z którego wystrzelono strzałę.
I tam też zobaczył tego, którego ścigał, sto kroków w dole. Ciemnowłosy mężczyzna, odziany w czarny kaftan, przykucnął za granitową odkrywką o rozmiarach może dużego stołu; trzymając w dłoniach do połowy napięty łuk, skwapliwie wpatrywał się w stok poniżej. Po raz pierwszy Perrin mógł mu się dobrze przyjrzeć, sto kroków to dla jego oczu była odległość doprawdy nieznaczna. Kaftan Oprawcy z wysokim kołnierzem uszyty został podług kroju z Ziem Granicznych, a rysy jego twarzy na tyle przypominały Lana, iż mógłby być bratem Strażnika. Tylko że Lan nie miał braci — Perrin wiedział, iż nie posiadał żadnych żyjących krewnych — a nawet gdyby posiadał, nie znajdowaliby się przecież w takim miejscu. A więc mieszkaniec Ziem Granicznych. Być może Shienaranin, chociaż włosy miał długie zamiast ogolonej głowy z pojedynczym pasmem na czubku, związane plecionką z rzemyka, dokładnie tak jak Lan. Jednak nie mógł być Malkieri, Lan był bowiem ostatnim żywym, jaki pozostał z tej krainy.
Skądkolwiek pochodził, Perrin nie miał żadnych skrupułów, kiedy naciągał łuk, celując szerokim grotem starzały w plecy tamtego. Przecież ten człowiek usiłował zabić go z zasadzki. Strzał w dół zbocza jest dosyć trudną sztuką.
Być może zwlekał zbyt długo, może tamten wyczuł na sobie jego chłodny wzrok, dość że sylwetka Oprawcy znienacka zmieniła się w rozmazaną smugę, mknącą na wschód.
Perrin zaklął i rzucił się za nim w pogoń, w trzech krokach dotarł do Piaskowych Wzgórz, kolejny przeniósł go do Wodnego Lasu. Ale Oprawca zdążył już rozpłynąć się wśród dębów, skórzanych liści i gęstego poszycia.
Perrin zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Cisza. Wiewiórki i ptaki kompletnie zamilkły. Wciągnął głęboko powietrze w nozdrza. Nie tak dawno przeszło tędy małe stado jeleni. Poczuł także słaby ślad jakiegoś innego zapachu, woni człowieka, ale nazbyt chłodnej, by być do końca ludzką, zbyt wyzutej z emocji, pobudzającej jednak skojarzenia w jego pamięci. Oprawca był gdzieś niedaleko. Powietrze było równie nieruchome, jak cichy był las, żadnego, najlżejszego nawet powiewu, aby mógł ustalić dokładniej, skąd dobiega woń.
— Sprytna sztuczka, Złotooki, z zamknięciem Bramy.
Perrin zesztywniał, wytężył słuch. Nie było sposobu, by się przekonać, z którego miejsca zbitego poszycia dobiega głos. Nawet nie drgnął żaden liść.
— Gdybyś wiedział, jak wielu Wykutych Cieniem pomarło, próbując wydostać się tędy z Dróg, radowałoby się twe serce. Machin Shin ucztował przy tych drzwiach, Złotooki. Ale sztuczka nie okazała się dostatecznie dobra. Sam widzisz, wrota są znowu otwarte.
Tam, na prawo. Perrin prześlizgiwał się między drzewami równie zręcznie, jak wówczas gdy polował w lesie.
— A to było jedynie parę setek na początek, Złotooki. Wystarczająco dużo, by wytrącić z równowagi Białe Płaszcze i stwierdzić, że odstępca zginął. — W głosie Oprawcy zabrzmiał gniew. — Niech mnie pochłonie Cień, jeśli ten człowiek nie ma więcej szczęścia niźli cała Biała Wieża. Znienacka zachichotał.
— Ale ty, Złotooki. Twoja obecność stanowi niespodziankę. Są tacy, którzy pragną zatknąć twą głowę na ostrzu piki. Twoje drogocenne Dwie Rzeki zostaną rozdarte od krańca do krańca, aby tylko ciebie wydobyć, choćby spod ziemi. I co na to powiesz, Złotooki?
Perrin wtulił się nieruchomo w poskręcany pień wielkiego dębu. Dlaczego tamten człowiek tyle gada? Dlaczego w ogóle się odzywał?
„Wabi mnie prosto ku sobie”.
Wsparty plecami o gruby pień dębu, wpatrywał się uważnie w las. Najmniejszego poruszenia. Oprawca chciał, aby podszedł bliżej. Bez wątpienia wciągał go w zasadzkę. Ale on pragnął tylko dopaść tamtego i rozszarpać mu gardło. Łatwo jednak mogło się okazać, iż to on zginie, a wówczas nikt się nie dowie, że Brama ponownie jest otwarta, trolloki zaś przechodzą przez nią setkami, może nawet tysiącami. Nie będzie grał w grę, której reguły ustala tamten.
Z niewesołym uśmiechem wyszedł z wilczego snu, nakazując sobie obudzić się zaraz i...
...Faile, otaczając ramionami jego kark, gryzła jego brodę małymi białymi ząbkami, podczas gdy skrzypce Druciarzy zawodziły jakąś dziką, płomienną melodię wokół ognisk.
„Proszek Ili. Nie mogę się obudzić!”
Mgnienie świadomości przebywania we śnie rozwiało się. Śmiejąc się, podniósł Faile w ramionach i zaniósł ją w cień, gdzie trawa była bardziej miękka.
Budził się powoli, z każdą chwilą zdając sobie coraz lepiej sprawę z tępego bólu przepalającego bok. Przez małe okienka wlewało się do środka światło dnia. Jaskrawe światło. Spróbował usiąść, ale z jękiem znów opadł na posłanie.
Faile zerwała się z niskiego stołka, jej ciemne oczy wyglądały tak, jakby nie spała ani przez chwilę.
— Leż spokojnie — nakazała. — Dość się rzucałeś przez sen. Nie po to starałam się powstrzymać cię od przewracania się tak, że strzała o mało co nie wyszła na drugą stronę, by teraz obserwować, jak robisz to samo, tym razem na jawie.
Ihvon stał w drzwiach, wsparty o futrynę niczym ciemna klinga.
— Pomóż mi się podnieść — wyszeptał Perrin. Mówienie bolało, oddychanie zresztą również, musiał się jednak podzielić z nimi świeżo zdobytą wiedzą. — Muszę dostać się w góry. Do Bramy.
Przyłożyła dłoń do jego czoła, zmarszczyła brwi.
— Żadnej gorączki — wymruczała. Potem dodała znacznie silniejszym głosem: — Jedziesz do Pola Emonda, gdzie któraś z Aes Sedai będzie mogła cię uzdrowić. Nie pozwolę, byś próbował się zabić, jadąc w góry z grotem strzały w boku. Słyszysz? Jeżeli powiesz jeszcze choć jedno słowo na temat gór czy Bram, sprawię, że Ila przyrządzi coś takiego, co uśpi cię na dobre, a zawieziemy cię na noszach. Nie jestem pewna zresztą, czy w ogóle powinieneś jechać.
— Trolloki, Faile! Brama jest na powrót otwarta! Muszę je powstrzymać!
Ona jednak nawet się nie zawahała, tylko przecząco pokręciła głową.
— W tym stanie, w jakim jesteś, nie możesz nic zrobić. Pojedziesz do Pola Emonda.
— Ale...!
— Nie ma żadnych ale, Perrinie Aybara. Nie chcę słyszeć słowa na ten temat.
Zazgrzytał zębami. Najgorsze było zresztą to, że miała rację. Jeżeli nie potrafił wstać z łóżka o własnych siłach, w jaki sposób mógłby utrzymać się w siodle przez całą drogę do Manetheren?
— Pole Emonda — powiedział zrezygnowany, ona mimo to nie przestawała mamrotać coś o „świniogłowym”. Czego jeszcze chciała?
„Zgodziłem się przecież. Oby sczezła razem ze swoim uporem!”
— A więc mamy się spodziewać kolejnych trolloków — powiedział w zamyśleniu Ihvon. Nie zapytał, skąd Perrin wie. Potem potrząsnął głową, jakby wyrzucał z niej wszystkie myśli na temat trolloków. — Powiem pozostałym, że się obudziłeś.
Wyślizgnął się na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi.
— Czy jestem jedynym, który dostrzega zagrożenie? — — wymamrotał Perrin.
— Ja dostrzegam strzałę w twoim boku — odparła zdecydowanie Faile.
Na wspomnienie rany aż się skrzywił, w rzeczy samej, stłumił jęk. Ona zaś z satysfakcją pokiwała głową. Z satysfakcją!
Pragnął jak najszybciej stanąć na nogi i natychmiast ruszać w drogę, im szybciej zostanie bowiem uzdrowiony, tym szybciej będzie mógł dopatrzyć ponownego zamknięcia Bramy, tym razem na dobre. Faile nalegała, by zjadł śniadanie, bulion wzbogacony warzywną papką, odpowiedni raczej dla bezzębnych niemowląt. Karmiła go łyżka po łyżce, przerywając, by obetrzeć serwetką podbródek. Nie pozwoliła jeść samemu, a kiedy protestował lub prosił, by się pośpieszyła, zamykała mu usta łyżką papki. Nie pozwoliła mu nawet samemu umyć sobie twarzy. Kiedy doszło do tego, że wyczesała mu włosy i brodę, pogrążył się w pełnym godności milczeniu.
— Jesteś śliczny, kiedy się dąsasz — oznajmiła. I uszczypnęła go w nos.
Ila, odziana tego ranka w zieloną bluzkę i niebieską spódnicę, weszła przez drzwi wozu, niosąc jego kaftan oraz koszulę, zacerowane i wyprane. Ku swemu rozdrażnieniu, musiał się zgodzić, by obie kobiety pomogły mu się ubrać. Musiał im pozwolić, by pomogły mu podnieść się, kaftan zostawił nie zapięty, a koszulę nie zawiązaną, zebraną wokół sterczącego drzewca strzały.
— Dziękuję ci, Ila — powiedział, wskazując schludne cery. — Wspaniała robota.
— Prawda — zgodziła się. — Faile z dużą wprawą używa igły.
Faile pokraśniała, on zaś wyszczerzył zęby w uśmiechu, wspominając, jak zapalczywie zarzekała się, że nigdy nie dotknie już jego rzeczy. Jednak błysk w jej oku sprawił, że powściągnął język. Czasami milczenie było znacznie bardziej właściwym sposobem załatwiania spraw.
— Dziękuję ci, Faile — powiedział tylko ponurym głosem. Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
Kiedy udało mu się wreszcie powstać, drogę do drzwi pokonał już w miarę łatwo, ale obie kobiety musiały podtrzymywać go, gdy schodził po drewnianych schodach. Przynajmniej konie były już osiodłane, a pozostali chłopcy z Dwu Rzek siedzieli na ich grzbietach z łukami przewieszonymi przez plecy. Twarze mieli umyte, rzeczy wyprane, tylko gdzieniegdzie spod odzieży wystawał strzęp bandaża.
Noc spędzona w obozie Tuatha’anów najwyraźniej wpłynęła dobrze na ich morale, widocznie wzmocniła ducha nawet tych, którzy zdawali się niezdolni do przejścia stu kroków o własnych siłach. Wymizerowanie i zalęknienie widoczne jeszcze wczoraj w ich oczach, dzisiaj stanowiło już tylko lekki cień. Wil, oczywiście, otaczał ramionami dwie śliczne, wielkookie dziewczęta Tuatha’anów, a Ban Lewin, z tym swoim nosem i głową owiniętą ściśle bandażem, również trzymał jedną za rękę, uśmiechając się nieśmiało. Większość pozostałych trzymała w dłoniach misy pełne warzywnego gulaszu oraz łyżki. Powoli jedli.
— To jest naprawdę dobre, Perrin — oznajmił Dannil, oddając pustą miskę kobiecie Druciarzy. Ona wykonała taki gest, jakby pytała, czy chce więcej, pokręcił jednak odmownie głową, dodając: — Nie sądziłem, że będę miał go kiedykolwiek dosyć, a ty?
— Ja już jadłem swój posiłek — kwaśno odrzekł Perrin. Przecierane warzywa i bulion.
— Dziewczęta Druciarzy tańczyły zeszłej nocy — powiedział z otwartymi szeroko oczyma kuzyn Dannila, Tell. — Wszystkie niezamężne kobiety, a nawet niektóre mężatki! Powinieneś to zobaczyć, Perrin.
— Widziałem już wcześniej tańczące dziewczęta Druciarzy, Tell.
Najwyraźniej nie udało mu się zupełnie stłumić emocji, jakie towarzyszyły temu wspomnieniu, Faile bowiem powiedziała sucho:
— Widziałeś zapewne tiganzę, nieprawdaż? Któregoś dnia, jeśli będziesz dobrze się zachowywał, zatańczę dla ciebie sa’sarę i dopiero wtedy zobaczysz, na czym polega prawdziwy taniec.
Ila aż wstrzymała dech, słysząc tę nazwę, Faile zaś poczerwieniała jeszcze mocniej niźli przed momentem w wozie.
Perrin zacisnął usta. Jeżeli przy tej sa’sarze serce potrafi bić choćby odrobinę mocniej niż podczas kołysania biodrami w pulsującym tańcu kobiet Druciarzy — zwanego tiganzą — to zdecydowanie miał ochotę zobaczyć, jak Faile będzie go wykonywać. Jednak w tej chwili przezornie starał się na nią nie patrzeć.
Pojawił się Raen w tym samym jaskrawozielonym kaftanie, do którego tym razem włożył spodnie bardziej czerwone niźli wszelka czerwień, jaką Perrin dotąd widział w życiu. Od tego zestawienia kolorów rozbolała go głowa.
— Po dwakroć odwiedziłeś nasze ogniska, Perrin, i po raz drugi odjeżdżasz bez pożegnalnej uczty. Musimy wkrótce spotkać się znowu, aby obyczajowi stało się wreszcie zadość.
Odsuwając się od Faile i Ili — stać przynajmniej mógł przecież o własnych siłach — położył dłoń na ramieniu żylastego mężczyzny.
— Chodź z nami, Raen. Nikt w Polu Emonda cię nie skrzywdzi. A w najgorszym nawet przypadku i tak będzie tam bezpieczniej niż tutaj, gdzie w każdej chwili grożą wam trolloki.
Raen zawahał się, potem zadrżał, mrucząc:
— Nie wiem, jak w ogóle mogę rozważać takie pomysły. — Odwracając się, przemówił na głos: — Ludzie, Perrin zaprosił nas, byśmy poszli z nim do jego wioski, gdzie będziemy bezpieczni przed atakiem trolloków. Kto chce iść?
Spojrzały na niego zdumione twarze. Niektóre kobiety bliżej przygarnęły do Siebie dzieci; a te wtuliły się głębiej w ich spódnice, jakby na samą myśl przenikał je strach.
— Widzisz, Perrin? — powiedział Raen. — Dla nas bezpieczeństwo oznacza pozostawanie w ruchu, a nie zamykanie się w wioskach. Zapewniam cię, że nie spędzamy nawet dwóch nocy pod rząd w jednym miejscu i podróżować będziemy przez cały dzień, zanim się zatrzymamy znowu.
— To może nie wystarczyć, Raen.
Mahdi wzruszył ramionami.
— Twoja troska napawa mnie wzruszeniem, ale nic nam nie zagrozi, jeśli taka okaże się wola Światłości.
— Droga Liścia nie polega jedynie na powstrzymywaniu się od przemocy — powiedziała łagodnym głosem Ila — ale w równym stopniu na akceptacji tego, co przynosi przyszłość. Liść spada, kiedy przychodzi jego czas i nie skarży się. Światłość sprawi, że będziemy bezpieczni, dopóki nie nadejdzie nasz czas.
Perrin chciał dyskutować z nimi, czuł jednak, że za ciepłem i współczuciem, jakie widział na ich twarzach, kryje się kamienna stanowczość. Zrozumiał, że prędzej skłoniłby Bain i Chiad, by porzuciły włócznie i wdziały suknie — albo wręcz Gaula namówił do tego! — niż uda mu się przekonać tych ludzi, aby ustąpili choćby o włos.
Raen potrząsnął dłonią Perrina, a widząc to, dziewczęta Druciarzy zaczęły ściskać chłopców z Dwu Rzek, oraz Ihvona, mężczyźni zaś wymieniali uściski dłoni, wszystko pośród śmiechów i głośnych pożegnań, wzajemnych życzeń szczęśliwej podróży i wyrazów nadziei, iż spotkają się wkrótce ponownie. W harmiderze rozstania uczestniczyli wszyscy nieomal mężczyźni. Tylko Aram stał z boku, marszcząc czoło, z rękoma wciśniętymi w kieszenie kaftana. Ostatnim razem, kiedy Perrin go spotkał, również wydawał się niewesoło usposobiony, co było dziwne jak na Druciarza.
Mężczyźni nie poprzestawali na ściskaniu dłoni Faile, lecz także ją obejmowali. Perrin starał się niczego nie dać po sobie poznać, kiedy młodsi czynili to z nadmiernym, jego zdaniem, entuzjazmem, odrobinę tylko zacisnął szczęki; próbował nawet się uśmiechać. Jego nie uściskała żadna kobieta młodsza od Ili. W jakiś sposób, nawet wówczas gdy Faile pozwalała, by obejmował ją jakiś chudy, paradnie odziany Druciarz i ściskał ją tak, że brakowało tchu, wciąż strzegła go zawzięcie niczym pies obronny. Kobiety, we włosach których nie było choćby jednego pasma siwizny, spoglądały raz na jej twarz i wybierały kogoś innego. Tymczasem Wilowi udało się wycałować każdą nieomal dziewczynę w obozowisku. Podobnie Banowi, niezależnie od nosa. Nawet Ihvon zatopił się w nastroju powszechnej zabawy, jeśli już o to chodzi. Faile dobrze by zrobiło, gdyby któryś z tych ludzi połamał jej żebra.
Na koniec Druciarze odstąpili, wyjąwszy Raena i Ilę, a wokół ludzi z Dwu Rzek powstała pusta przestrzeń. Żylasty, siwowłosy mężczyzna skłonił się ceremonialnie, przyciskając dłonie do piersi.
— Przyszliście w pokoju. Teraz odejdźcie w pokoju. Zawsze będziecie mile witani przy naszych ogniskach. Drogą Liścia jest pokój.
— Niech pokój będzie z wami na zawsze — odrzekł Perrin — i wraz z całym Ludem.
„Światłości, niech tak się stanie naprawdę”.
— Odnajdę pieśń lub ktoś inny ją odnajdzie, ale pieśń zostanie zaśpiewana w tym roku lub następnym.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek rzeczywiście była jakaś pieśń, czy też Tuatha’anowie wyruszyli w drogę, szukając czegoś zupełnie innego. Elyas powiedział mu, że sami nie wiedzą, co to za pieśń, lecz wiedzą tyle, iż rozpoznają ją, kiedy już znajdą.
„Oby odnaleźli przynajmniej bezpieczeństwo. Przynajmniej to”.
— Jak było kiedyś, tak niech będzie znowu, aż po bezkres świata.
— Po bezkres świata — odpowiedzieli Tuatha’anowie zgodnym szmerem. — Po bezkres świata i po bezkres czasu.
Wokół wymieniono kilka ostatnich uścisków, podczas gdy Ihvon i Faile pomagali Perrinowi dosiąść Steppera. Wil zebrał ostatnie pocałunki. I Ban. Ban! Z tym jego nosem! Pozostali, ci, którzy byli najciężej ranni, na poły leżeli już na grzbietach swych wierzchowców, Druciarze zaś machali do nich jak do starych sąsiadów, którzy wyruszają w długą podróż.
Raen podszedł, by uścisnąć dłoń Perrina.
— Nie zastanowicie się ponownie? — zapytał Perrin. — Pamiętam, jak kiedyś mówiłeś, że po świecie wędruje zło. Teraz jest jeszcze gorzej, Raen, tu i teraz.
— Niech pokój będzie z tobą, Perrin — odrzekł Raen, uśmiechając się.
— I z tobą — smutno powtórzył Perrin.
Aielowie nie pokazali się, dopóki nie oddalili się ponad milę od obozu Druciarzy, Bain i Chiad spojrzały na Faile, zanim truchtem ruszyły naprzód, zajmując swe zwykłe miejsce na czele pochodu. Perrin nie miał pojęcia, dlaczego obawiały się, iż coś może się jej przydarzyć wśród Tuatha’anów.
Gaul podszedł do boku Steppera, z łatwością dotrzymując mu kroku. Oddział nie poruszał się szczególnie szybko, skoro połowa ludzi musiała wędrować pieszo. Zmierzył jak zwykle bacznym wzrokiem Ihvona, zanim się zwrócił do Perrina:
— Z twoją raną jest lepiej?
Jego rana bolała jak wściekła; każdy krok konia poruszał tkwiącym w ciele grotem.
— Czuję się dobrze — oznajmił, starając się nie zgrzytać zębami. — Być może jeszcze dzisiejszego wieczora zatańczę w Polu Emonda. A ty? Czy dobrze spędziłeś noc, grając w Pocałunek Panny?
Gaul potknął się i omal nie przewrócił.
— O co chodzi?
— Słyszałeś, żeby któraś proponowała tę grę? — zapytał cicho Aiel, wpatrując się w przestrzeń przed sobą.
— Chiad. Dlaczego?
— Chiad — wymruczał Gaul. — Ta kobieta należy do Goshien. Goshien! Powinienem zabrać ją do Gorących Źródeł w charakterze gai’shain.
Słowa brzmiały gniewnie, ale w tonie jego głosu pobrzmiewało raczej zdziwienie.
— Chiad.
— Powiesz mi, o co chodzi`?
— Myrddraal jest mniej przebiegły niż kobieta — powiedział Gaul głosem zupełnie pozbawionym wyrazu — a trolloki walczą bardziej honorowo.
Po chwili dodał zapalczywym szeptem.
— A kozioł posiada więcej rozumu.
Przyspieszył kroku i pobiegł naprzód, by przyłączyć się do dwóch Panien. Nie odezwał się do nich ani słowem, przynajmniej nic nie dotarło do uszu Perrina, tylko zwolnił i szedł teraz obok nich.
— Rozumiesz coś z tego? — zapytał Perrin Ihvona. Strażnik potrząsnął głową.
Faile parsknęła.
— Jeżeli jemu się zdaje, że może próbować przysparzać im kłopotów, powieszą go za nogi na gałęzi, by ochłonął.
— A ty coś z tego wszystkiego rozumiesz? — zapytał ją Perrin. Szła obok konia, nie patrząc na niego, nie odezwała się też ani słowem, z czego wywnioskował, że odpowiedź na pytanie musi być przecząca. — Myślę, że spróbuję ponownie spotkać się z Raenem. Minęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni widziałem tiganzę. To było... interesujące.
Mruknęła coś pod nosem, ale udało mu się dosłyszeć:
— Ciebie również przydałoby się powiesić za nogi!
Uśmiechnął się do niej z góry.
— Ale nie muszę, skoro ty obiecałaś zatańczyć dla mnie tę sa’sarę.
Jej twarz stała się purpurowa.
— Czy jest podobna do tiganzy? Chciałem powiedzieć, że w przeciwnym razie to mija się z celem.
— Ty mięśniogłowy idioto! — warknęła, obrzucając go wściekłym spojrzeniem. — Mężczyźni rzucali swe serca i fortuny pod stopy kobiet tańczących sa’sarę. Gdyby matka podejrzewała, że wiem, jak to się robi...
Mocno zacisnęła zęby, jakby zrozumiała, że powiedziała za dużo i podrzuciła do góry głowę, by spojrzeć w przód. Szkarłat upokorzenia pokrył ją od nasady włosów aż po karczek sukni.
— A więc nie ma żadnego powodu, abyś ją tańczyła — powiedział cicho. — Moje serce i moja fortuna, niezależnie od ich wartości, już leżą u twych stóp.
Faile zgubiła krok, potem zaśmiała się cicho i przycisnęła policzek do jego obutej łydki.
— Jesteś zbyt uprzejmy dla mnie — wymruczała. — Pewnego dnia zatańczę ją dla ciebie i sprawię, że krew zagotuje ci się w żyłach.
— Już to sprawiłaś — odrzekł, a ona zaśmiała się ponownie. Przyciągnęła do siebie strzemię i przytuliła jego nogę, odtąd szła w ten sposób.
Po pewnym czasie jednak nawet myśl o tańczącej Faile — na podstawie tego, co zapamiętał z tańca Druciarzy, wywnioskował, że musiałoby to być coś zupełnie niesamowitego — nie potrafiła przegnać bólu drążącego jego bok. Przy każdym kroku Steppera cierpiał katusze. Starał się mimo to trzymać prosto. W ten sposób ból wydawał się odrobinę słabszy. Poza tym nie chciał zepsuć nastroju, jaki się udzielił wszystkim po wizycie w obozowisku Tuatha’anów. Pozostali siedzieli wszak prosto w swoich siodłach, nawet ci, którzy poprzedniego dnia załamali się zupełnie. A Ban, Dannil i inni maszerowali z wysoko uniesionymi głowami. On nie może być pierwszym, który podupadnie na duchu.
Wil zaczął pogwizdywać „Powrót do Domu z Przełęczy Tarwina”, a po chwili dołączyło do niego kolejnych trzech lub czterech. Na koniec Ban zaczął śpiewać czystym, głębokim głosem.
Oto czeka na mnie mój dom
i dziewczyna, którą zostawiłem.
Ze wszystkich skarbów, jakie na mnie czekają,
za nią tylko naprawdę tęskniłem.
Oczy wesołe i jakże słodki uśmiech,
uściski gorące i łydkę ma smukłą,
pocałunki namiętne, nie znasz lepszych uciech.
Jeśli skarb większy istnieje, nigdy o nim nie śniłem.
Pozostali przyłączyli się w drugiej zwrotce, aż wreszcie śpiewali wszyscy, nawet Ihvon. I Faile. Perrin, rzecz jasna, milczał; wielokrotnie wszak mówiono mu, że jego głos przypomina skrzek rozdeptanej żaby, która usiłuje jeszcze śpiewać. Niektórzy podporządkowali nawet tempo marszu rytmowi muzyki.
O, widziałem ja okrutną Przełęcz Tarwina
i trolloków dziką hordę.
Zwyciężyłem w boju Półczłowieka,
czując na twarzy zimny śmierci oddech.
Ale dziewczę wdzięczne czeka na mnie,
powita mnie skinieniem dłoni,
potem z nią zatańczę
i pocałuję ją w cieniu drzewa jabłoni.
Perrin potrząsnął głową. Poprzedniego dnia gotowi byli uciekać, szukając najbliższej kryjówki. Dzisiaj śpiewali, i to o bitwie tak dawnej, że poza piosenką nie przetrwały na jej temat żadne wspomnienia w Dwu Rzekach. Być może właśnie stawali się żołnierzami. I tak ich to nie minie, jeśli nie uda się zamknąć Bramy.
Farmy stały tutaj już znacznie bliżej siebie, skupione razem, aż wreszcie osiągnęli ubity, gliniany trakt wiodący pomiędzy polami, ograniczonymi żywopłotem lub niskimi, nierównymi kamiennymi murkami. Opuszczone farmy. Nikt tutaj nie został na swej ziemi.
Weszli wreszcie na Starą Drogę, która biegła na północ od Białej Rzeki, dawniej zwanej Manetherendrelle, przez Deven Ride do Pola Emonda i na koniec zobaczyli owce na pastwiskach, wielkie stada, strzeżone przez dziesięciu pasterzy tam gdzie kiedyś wystarczyłby jeden, a połowę z nich stanowili dorośli mężczyźni. Uzbrojeni w łuki pasterze obserwowali ich przemarsz, jak śpiewali co sił w płucach, nie wiedząc najwyraźniej, co o tym wszystkim sądzić.
Perrin nie miał pojęcia, jak zareagować, kiedy przed jego oczyma rozpostarł się widok Pola Emonda, pozostali najwyraźniej podzielali jego mieszane uczucia, pieśń bowiem ścichła i ostatecznie zamarła im na ustach.
Drzewa, płoty i żywopłoty znajdujące się najbliżej wsi zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Najdalej na zachód wysunięte domy wioski stały niegdyś wśród drzew, właściwie na skraju Zachodniego Lasu. Dęby i skórzane drzewa pomiędzy domami dalej rosły na swoich miejscach, teraz jednak krawędź kniei oddaliła się o pięćset kroków, na odległość dalekiego strzału z łuku, a topory dźwięczały w rytm pracy odsuwającej ją jeszcze bardziej. Kolejne rzędy ostro zakończonych pali, wysokich na pierś, wbitych pod kątem w ziemię, otaczały wioskę w pewnej odległości od domostw, wyjąwszy miejsca, kędy do środka wbiegały drogi. W przerwach między palami stali mężczyźni niczym wartownicy, niektórzy mieli na sobie fragmenty starych zbroi lub skórzane kaftany naszywane pordzewiałymi metalowymi krążkami, kilku w podziurawionych stalowych kaskach, z włóczniami na dziki, czy halabardami wyciągniętymi ze strychów lub też sierpami zamocowanymi na długich żerdziach. Pozostali mężczyźni oraz chłopcy znajdowali się na krytych strzechą dachach z łukami w dłoniach; powstali na widok Perrina i jego oddziału, zaczęli krzyczeć do znajdujących się niżej.
Przy drodze, za palisadą stało urządzenie skonstruowane z drewna połączonego grubą, poskręcaną liną, a obok niego stos kamieni wielkich jak męska głowa. Kiedy podjechali bliżej, Ihvon dostrzegł, jak Perrin zmarszczył brwi na ów widok.
— Katapulta — wyjaśnił Strażnik. — Jak dotąd mamy sześć. Wasi cieśle wiedzą, jak je konstruować, od kiedy Tomas i ja wyjaśniliśmy im zasady. Palisada zatrzyma szarżę zarówno trolloków, jak i Białych Płaszczy.
Zdawało się, że prowadzi najzupełniej obojętną rozmowę na temat oczekiwanego deszczu.
— Mówiłam ci, że wioska sama przygotowuje się do obrony. — W głosie Faile brzmiała zapalczywa duma, jak gdyby była to jej wioska. — Twardzi ludzie jak na taką łagodną krainę. Mogliby nieomal być Saldaeanami. Moiraine zawsze powtarzała, że w żyłach tutejszych mieszkańców wciąż płynie silna krew Manetheren.
Perrin mógł tylko kręcić głową.
Ubite klepisko ulic było zatłoczone tak mocno, jak to nieraz widział w wielkich miastach, przestrzenie pomiędzy domami zastawiono wozami i wózkami, a przez otwarte drzwi i nie zamknięte okiennice dostrzegał kolejnych ludzi. Tłum rozdzielił się przed Ihvonem i Aielami, a szum pomruków towarzyszył im na całej ulicy.
— To Perrin Złotooki.
— Perrin Złotooki.
— Perrin Złotooki.
Pożałował, że do tego musiało dojść. Ci ludzie znali go, przynajmniej niektórzy. Jak im się wydawało, co właściwie robili? O, tam była Neysa Ayellin o końskiej twarzy, która zdrowo wygrzmociła jego dziesięcioletni grzbiet, kiedy Mat namówił go do kradzieży jednego z jej agrestowych placków. A tam wielkooka Cilia Cole o rumianych policzkach, pierwsza dziewczyna, którą w życiu pocałował, wciąż przyjemnie pulchna, i Pel Aydaer, łysy, z fajką, który nauczył Perrina, jak chwytać pstrągi gołymi rękoma, i sama Daise Congar, wysoka, potężnie zbudowana kobieta, przy której nawet Alsbet Luhhan wyglądała w miarę niepozornie, stoi tam wraz z mężem Witem, niskim, kościstym, zdającym się pozostawać zawsze w jej cieniu. A wszyscy patrzyli na niego i szeptali do ludzi spoza wioski, którzy mogli nie wiedzieć, kim jest. Kiedy stary Cenn Buie podniósł małego chłopczyka, sadzając go na ramieniu, wskazując na Perrina palcem i coś tamtemu entuzjastycznie tłumacząc, Perrin jęknął. Oni wszyscy poszaleli.
Mieszkańcy wioski szli za Perrinem i pozostałymi, tłoczyli się wokół nich niby na paradzie, której towarzyszył szmer pomruków. Kury zmykały na wszystkie strony spod stóp maszerującego tłumu. Kwiczące cielęta i świnie w zagrodach na tyłach domów dopełniały hałasów wydawanych przez ludzi. Owce tłoczyły się na Łące, a mleczne krowy w biało-czarne łaty gryzły trawę w towarzystwie stad gęsi.
Pośrodku Łąki wznosił się wysoki słup, biały sztandar z czerwonym obrzeżem falował leniwie w podmuchach wiatru, ukazując czerwony wilczy łeb. Perrin spojrzał na Faile, ale tylko potrząsnęła głową, równie zaskoczona jak on.
— Symbol.
Perrin nie usłyszał, jak Verin podeszła bliżej, chociaż teraz jego uszy pochwyciły towarzyszące jej szepty: „Aes Sedai”. Ihvon nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Ludzie patrzyli na nią oczyma pełnymi lęku.
— Ludzie potrzebują symboli — ciągnęła dalej Verin, opierając doń na barku Steppera. — Kiedy Alanna poinformowała kilku mieszkańców wioski o tym, że trolloki obawiają się wilków, wszyscy postanowili, że ten sztandar to będzie wspaniały pomysł. A ty tak nie uważasz, Perrin?
Czy w jej głosie pobrzmiewały jakieś oschłe nuty? Ciemne oczy patrzyły na niego uważnie, jakoś tak ptasio. Ptak obserwujący robaka?
— Ciekawa jestem, co sobie pomyśli o tym królowa Morgase? — powiedziała Faile. — To jest część Andoru. Królowe rzadko lubią obce sztandary, które wznosi się na ich ziemiach.
— Granica Andoru nie znaczy nic więcej jak tylko linię na mapie — poinformował ją Perrin. Dobrze było trwać nieruchomo w miejscu, by uciszyć nieco ból w boku. — Nie wiedziałem nawet, że Dwie Rzeki uznaje się za część Andoru, dopóki nie dotarłem do Caemlyn. Wątpię, czy większość z tu zgromadzonych zdaje sobie z tego sprawę.
— Władcy zawsze mieli skłonności do pokładania wiary w mapach, Perrin. — W tonie Faile bez wątpienia słychać było twarde tony. — Kiedy byłam dzieckiem, w Saldaei znajdowały się takie prowincje, które nie widziały poborcy podatków od pięciu pokoleń. Kiedy jednak ojciec odwrócił swą uwagę na jakiś czas od Ugoru, Tenobia postanowiła pokazać im, kto jest ich królową.
— Tu są Dwie Rzeki — powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu — a nie Saldaea.
Strasznie zapalczywi musieli być wszyscy tam, w Saldaei. Kiedy zaś odwrócił się do Verin, uśmiech zastąpił mars.
— Sądziłem, że ukrywacie... waszą tożsamość. — Nie potrafił powiedzieć, co było bardziej kłopotliwe; Aes Sedai skrywające swą obecność czy jawnie spacerujące po ulicach.
Dłoń Aes Sedai zastygła w odległości cala od ułamanego grotu strzały wbitego w jego bok. Coś zaswędziało go wokół rany.
— Och, nie wygląda to dobrze — wymamrotała. — Wbita między żebra, a nadto przyplątała się infekcja pomimo użytych maści. To będzie wymagało udziału Alarmy, jak mniemam.
Zamrugała, potem odsunęła dłoń, wraz z nią zniknęło swędzenie.
— Co? Ukrywamy się? Och! Biorąc pod uwagę to, co się teraz tu dzieje, jak mogłybyśmy się ukrywać? Przypuszczam, że powinnyśmy... odjechać. Ale nie chciałbyś tego, nieprawdaż?
Ponownie popatrzyła na niego tym ostrym, uważnym, ptasim wzrokiem.
Zawahał się i na koniec westchnął.
— Przypuszczam, że nie.
— Och, miło to słyszeć — powiedziała z uśmiechem.
— Dlaczego, tak naprawdę, przyjechałyście tutaj, Verin?
Zdawała się nie słyszeć jego pytania. Albo nie chciała słyszeć.
— Teraz musimy się zająć tą rzeczą, która w tobie tkwi. A ci pozostali chłopcy również potrzebują opieki. Alanna i ja zatroszczymy się o najgorsze obrażenia, jednak...
Ludzie, którzy byli z nim, znajdowali się w stanie równie przemożnego oszołomienia tym, co zastali na miejscu, jak on. Ban, drapiąc się po głowie, spoglądał na sztandar, a kilku pozostałych rozglądało się dookoła ze zdumieniem. Większość jednak patrzyła na Verin, niespokojnie, z rozszerzonymi oczyma; z pewnością musieli słyszeć te szepty o Aes Sedai. Perrin zdał sobie sprawę, że sam stał się obiektem kilku dociekliwych spojrzeń, kiedy tak rozmawiał z Aes Sedai, jakby była zwykłą kobietą z wioski.
Verin przyjrzała im się raz jeszcze, po czym nagle, zupełnie nie patrząc, sięgnęła za plecy i wyciągnęła z tłumu gapiów dziewczynkę w wieku dziesięciu, może dwunastu lat. Dziewczynka o długich ciemnych włosach, związanych niebieskimi wstążkami, aż zesztywniała z przestrachu.
— Znasz Daise Congar, dziecko? — zapytała. — Dobrze, znajdź ją i powiedz, że są tu ranni mężczyźni, którym potrzebne będą jej zioła. I powiedz jej, żeby się pośpieszyła. Powiedz jej też, że nie mam cierpliwości do jej humorów. Zrozumiałaś? No to już, zmykaj.
Perrin nie rozpoznał dziewczynki, najwyraźniej jednak ta znała Daise, ponieważ aż zadrżała, słysząc treść wiadomości. Verin była przecież Aes Sedai. Po chwili wahania — Daise Congar przeciwko Aes Sedai — dziewczynka pomknęła w tłum.
— A Alanna zajmie się tobą — oznajmiła Verin, ponownie spoglądając w jego stronę.
Naprawdę wolałby, aby ton jej głosu nie podkreślał dodatkowo dwuznaczności wypowiedzianych przed chwilą słów.