22 Z Kamienia

Dziwna to była procesja, którą Rand wyprowadził z Kamienia i powiódł na wschód; pod białymi chmurami zacieniającymi popołudniowe słońce, w tchnieniach powietrza wirujących po mieście. Z jego rozkazu nie było żadnego obwieszczenia, żadnej proklamacji, ale mimo to wieść rozchodziła się powoli: obywatele nieruchomieli przy aktualnych zajęciach, po czym biegli tam, skąd mogli dogodnie wszystko obserwować. Aielowie maszerowali przez miasto, maszerowali, by z niego wyjść. Ludzie, którzy nie widzieli, jak przybyli tu nocą, którzy jedynie w połowie wierzyli, że w ogóle są w Kamieniu, w coraz to większych grupach gromadzili się wzdłuż ulic, którymi biegła trasa przemarszu, a nawet wspinali się na kryte dachówkami dachy, siadając okrakiem na ich wierzchołkach i zakrzywionych ku górze okapach. Słychać było szmer — próbowano policzyć Aielów. Tych kilkuset żadną miarą nie mogło pokonać Kamienia. Sztandar Smoka nadal powiewał nad fortecą. W środku musiało jeszcze zostać z tysiąc Aielów. I Lord Smok.

Rand bez żadnego skrępowania jechał w samej koszuli, więc z pewnością nikt z gapiów nie mógł go uznać za kogoś niezwykłego. Cudzoziemiec, dość bogaty, bo jechał konno — na wspaniałym, pstrokatym ogierze, znakomitym okazie taireńsk:iej rasy — jakiś zwykły bogacz, którego otaczała wprawdzie najdziwniejsza z dziwnych kompanii, na pewno jednak zwyczajny człowiek. Nawet nie przywódca tej osobliwej grupy, tytuł ten bez wątpienia należał się Lanowi albo Moiraine, mimo że para ta jechała w pewnej odległości od niego, tuż przed szeregami Aielów. Cichy, pełen zgrozy lęk, który mu towarzyszył podczas jazdy, z pewnością rodził się na widok nie jego, lecz Aielów. Ci mieszkańcy Łzy mogli go wręcz uznać za stajennego, który dosiadł konia swego pana. Chociaż właściwie nie, to nie tak, nie mógłby jechać na czele. W każdym razie dzień był piękny. Po prostu ciepły, upał nie doskwierał. Nikt nie spodziewał się po nim, że dzisiaj będzie wymierzał sprawiedliwość albo rządził krajem. Mógł zwyczajnie cieszyć się jazdą na koniu, anonimowością, cieszyć się nieczęstą bryzą, Mógł chociaż na trochę zapomnieć o piętnie czapli, odciśniętym na dłoniach, które ściskały teraz wodze.

„Jeszcze trochę przynajmniej — pomyślał. — Jeszcze tylko trochę”.

— Rand — zagadnęła go Egwene — naprawdę uważasz, że należało pozwolić Aielom zabrać wszystkie te rzeczy?

Rozejrzał się dookoła, a ona tymczasem uderzyła piętami Mgłę, chcąc zbliżyć się do niego. Dostała gdzieś ciemnozieloną suknię z wąskimi, dzielonymi spódnicami, a zielona, aksamitna przepaska opasywała włosy nad karkiem.

Moiraine i Lan nadal trzymali się z tyłu, w odległości kilku kroków, ona na białej klaczy, w niebieskiej, jedwabnej sukni z pełną spódnicą z rozcięciami wypełnionymi zielenią, z ciemnymi włosami ujętymi w złotą siatkę, on na wielkim, czarnym rumaku, w mieniącym się płaszczu Strażnika. Ten płaszcz wywoływał zapewne tyle samo „ochów” i „achów” jak Aielowie. Kiedy połami targał wiatr, zaczynał opalizować odcieniami zieleni, brązu i szarości; nieruchomy wydawał się wtapiać w tło i wówczas wzrok zdawał się na wylot przenikać Lana i jego wierzchowca. Nie był to szczególnie przyjemny widok.

Towarzyszył im również Mat, zgarbiony, z miną pełną rezygnacji, starał się trzymać z dala od Strażnika i Aes Sedai. Wybrał sobie kasztanowego wałacha o nieokreślonym wyglądzie — nazwał go Oczko — jedynie wprawne oko mogło dostrzec głęboką pierś i silne kłęby, które obiecywały, że Oczko z tym swoim tępym pyskiem dorówna ogierowi Randa albo Lana chyżością i wytrzymałością. Decyzja Mata, że jedzie z nimi, stanowiła niespodziankę, Rand wciąż nie wiedział, dlaczego przyjaciel się zdecydował. Może z przyjaźni, a może wcale nie. Mat potrafił zachowywać się dziwnie, czasami z błahych powodów.

— Czy twoja przyjaciółka Aviendha nie wyjaśniła ci, co to jest “jedna piąta”? — zapytał.

— Coś wspomniała, ale... Rand, nie sądzisz, że ona też... zabrała... jakieś rzeczy?

Za Moiraine i Lanem, za Matem, za prowadzącym ich Rhuarkiem, szli długimi kolumnami Aielowie, z dwu stron otaczając sznur obładowanych, jucznych mułów, szereg za szeregiem, po czterech ramię w ramię. Obyczaj — a może prawo, Rand dokładnie tego nie pojął — stanowił, że Aielowie, którzy zdobyli siedzibę któregoś z wrogich klanów na Pustkowiu, zabierali jedną piątą wszystkich jej dóbr, z wyjątkiem żywności. Nie widzieli powodu, dla którego mieliby potraktować Kamień w inny sposób. Aczkolwiek muły dźwigały nie więcej niż najdrobniejszą cząstkę cząstki jednej piątej skarbów Kamienia. Rhuarc powiedział, że chciwość zabiła więcej ludzi niż stal. Wiklinowe kosze, wypełnione po brzegi zrolowanymi dywanami i gobelinami, nie obciążały nadmiernie grzbietów jucznych zwierząt. Czekała ich zapewne trudna przeprawa przez Grzbiet Świata, a potem następna, o wiele cięższa, przez Pustkowie.

„Kiedy im powiedzieć? — zastanawiał się. — Już niedługo, na pewno niedługo”.

Moiraine bez wątpienia uzna, że to brawura, akt zuchwalstwa, może jednak nawet pochwali. Może. Ona teraz myśli, że zna cały plan i nie wchodzi w paradę swą dezaprobatą, chce zapewne, by to się dokonało, najrychlej jak się da. Ale Aielowie...

„A jeśli odmówią? Cóż, odmówią, to odmówią. Muszę to zrobić”.

A co do tej jednej piątej... Nie sądził, że dałoby się powstrzymać Aielów przed zabraniem jej, nawet gdyby chciał, a wcale nie chciał, zapracowali na swoją nagrodę i nie miał ochoty pomagać taireńskim lordom w zachowaniu tego, co przez całe pokolenia wydzierali swemu narodowi.

— Zauważyłem, jak pokazywała Rhuarcowi jakąś srebrną misę — powiedział głośno. — Jej sakwa zabrzęczała, kiedy wpychała misę z powrotem, więc musiała kryć więcej srebra. A może złota. Tobie się to nie podoba?

— Nie. — To słowo wymówiła powoli, z odcieniem wątpliwości, ale potem jej głos nabrał stanowczości. — Po prostu nie sądziłam, że ona... Tairenianie nie przystaliby na jedną piątą, gdyby sytuacja była odwrotna. Zagrabiliby wszystko, co nie stanowi części kamiennych konstrukcji i pokradliby wozy, by mieć na czym targać łup. To, że czyjeś obyczaje są odmienne, wcale nie oznacza, że są złe, Rand. Powinieneś to wiedzieć,

Zaśmiał się cicho. Przypomniał sobie dawne czasy, gdy on był gotów wyjaśniać, dlaczego i w czym ona się myli, a ona podważała jego stanowisko, podsuwając mu jego własne wyjaśnienia, których nawet nie zdążył wygłosić. Ogierowi Randa musiał udzielić się jego nastrój, bo kilka następnych kroków pokonał tanecznymi pląsami. Rand poklepał wygięty w łuk kark. Miły dzień.

— Wspaniały koń — pochwaliła. — Jak go nazwałeś?

— Jeade’en — odparł ostrożnie, tracąc nieco dobry nastrój. Trochę się wstydził tego imienia, powodów, dla których je wybrał. Jedną z j ego ulubionych książek były zawsze Podróże Jaina Długi Krok, którego tytułowy bohater, ten wielki podróżnik nazwał swego konia Jeade’en — „Prawdziwy Znalazca” w Dawnej Mowie — jako że to zwierzę zawsze potrafiło odnaleźć drogę do domu. Miło było wierzyć, że Jeade’en któregoś dnia zawiezie go do domu. Miłe, ale mało prawdopodobne, a on nie chciał, by ktoś się domyślił, dlaczego wybrał takie imię. W jego życiu nie było teraz miejsca na chłopięce fantazje. W ogóle brakowało w nim miejsca na wszystko inne prócz tego, co musiał zrobić.

— Ładne imię — powiedziała nieobecnym głosem.

Wiedział, że ona też czytała tę książkę, i częściowo spodziewał się, że rozpozna imię, zdawała się jednak dumać o czymś innym, w zamyśleniu żując dolną wargę.

To milczenie go cieszyło. Skończyły się ostatnie skrawki miasta, ustępując miejsca dzikim okolicom i żałosnym, samotnym farmom. Nawet Congarowie albo Coplinowie, rodziny z Dwu Rzek sławne między innymi ze swego lenistwa, nie potrafiliby doprowadzić jakiegoś miejsca do tak opłakanego stanu, w jakim znajdowały się te domy z nie obrobionego kamienia, ze ścianami tak pokrzywionymi, jakby zaraz miały runąć na grzebiące w ziemi kury. Zapadnięte stodoły opierały się na krzewach wawrzynu albo drzewach przyprawowych. Wszystkie dachy, pokryte popękanymi ewentualnie połamanymi dachówkami, wyglądały tak, jakby przeciekały. W kamiennych zagrodach, które równie dobrze mogły zostać pośpiesznie sklecone tego ranka, smutno pobekiwały kozy. Na polach bez ogrodzeń garbili się nad motykami bosi mężczyźni i kobiety, nawet nie podnosząc wzroku, choć mijała ich tak wielka grupa ludzi. Ćwierkanie czerwonodziobów i drozdów w niewielkich zaroślach nie wystarczało, by rozproszyć tę posępną, przygniatającą atmosferę.

„Muszę coś z tym zrobić. Ja... Nie, nie teraz. Najpierw najważniejsze. Zrobiłem dla nich, co było można w ciągu paru tygodni. Na razie nie mogę zrobić nic więcej”.

Starał się nie patrzeć na zrujnowane farmy. Czy gaje oliwne na południu znajdują się w równie opłakanym stanie? Ludzie, którzy przy nich pracują, nie posiadają nawet własnej ziemi, gdyż wszystko należy do Wysokich Lordów.

„Dość. Ta bryza. Jak miło łagodzi upał. Trochę jeszcze mogę się nią cieszyć. Muszę im powiedzieć, już niedługo”.

— Rand — odezwała się nagle Egwene. — Chcę z tobą porozmawiać.

O czymś poważnym, sądząc z wyrazu jej twarzy, a utkwione w nim wielkie, ciemne oczy wypełniało światło, które odległe przypominało mu Nynaeve, gdy się zabierała do wygłoszenia kazania.

— Chciałabym porozmawiać o Elayne.

— Co z nią? — spytał czujnie. Dotknął sakwy, w której dwa listy gniotły się razem z małym, twardym przedmiotem. Gdyby nie to, że napisała je ta sama elegancka, zamaszysta ręka, nigdy by nie uwierzył, że pochodzą od tej samej kobiety. I to po tych pocałunkach i pieszczotach. Łatwiej zrozumieć Wysokich Lordów niż kobiety.

— Dlaczego pozwoliłeś jej wyjechać w taki sposób?

Zaskoczony wytrzeszczył oczy.

— Sama chciała wyjechać. Musiałbym ją związać, aby ją zatrzymać. Poza tym w Tanchico będzie bezpieczniejsza niż blisko mnie albo Mata, jeśli Moiraine ma rację twierdząc, że będziemy przyciągać bańki zła. Ty też będziesz bezpieczniejsza.

— Zupełnie nie o to mi chodzi. Pewnie, że sama chciała jechać. A ty nie miałeś prawa jej zatrzymywać. Ale dlaczego jej nie powiedziałeś, że chcesz, by została?

— Chciała jechać — powtórzył i jeszcze bardziej się zmieszał, kiedy przewróciła oczami, jakby mówił zupełnie od rzeczy. Skoro nie miał prawa zatrzymywać Elayne, a ona chciała jechać, to dlaczego miałby jej to wybijać z głowy? Zwłaszcza że wyjazd zapewnił jej większe bezpieczeństwo.

Usłyszał Moiraine, tuż za swymi plecami.

— Jesteś gotów zdradzić mi kolejną tajemnicę? Było jasne, że coś przede mną ukrywasz. Przynajmniej mogłabym ci powiedzieć, czy prowadzisz nas na skraj urwiska.

Westchnął. Nie zauważył, że ona i Lan go doganiają, A oprócz nich Mat, mimo że stale trzymał się z dala od Aes Sedai. Przez twarz Mata przebiegały kolejno zaduma, zwątpienie, niechęć i ponura determinacja, zwłaszcza wtedy, gdy zerkał na Moiraine. W ogóle nie patrzył na nią otwarcie, jedynie kątem oka.

— Jesteś przekonany, że chcesz jechać, Mat? — spytał go Rand.

Mat wzruszył ramionami i zdobył się na niezbyt pewny uśmiech.

— Kto by zrezygnował z szansy zwiedzenia cholernego Rhuidean?

Egwene spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

— Och, wybacz ten język, Aes Sedai. Ale sam słyszałem, jak mówisz równie nieładnie, i to w mniej niewygodnych okolicznościach, idę o zakład, że tak naprawdę było.

Egwene spojrzała na niego z oburzeniem, ale kolorowe plamy, wykwitające na jej policzkach mówiły nieomylnie, że trafił w sedno.

— Ciesz się, że Mat tu jest — powiedziała Moiraine głosem chłodnym i niezadowolonym. — Popełniłeś poważny błąd, pozwalając Perrinowi uciec i ukrywając to przede mną, Cały świat spoczywa na twoich barkach, ale oni muszą cię wspierać, bo inaczej przegrasz, a świat razem z tobą.

Mat wzdrygnął się, a Randowi wydało się, że lada chwila zawróci swego wałacha i z miejsca odjedzie w przeciwną stronę.

— Znam swe powinności — odparł.

„I swoje przeznaczenie” — pomyślał, ale nie powiedział tego na głos; nie prosił o współczucie.

— Jeden z nas musiał wrócić, Moiraine, a Perrin tego chciał. Ty dla ratowania świata jesteś gotowa pozwolić, by wszystko inne przepadło. A ja... robię to, co muszę.

Strażnik pokiwał głową, ale nic nie powiedział, nie sprzeczałby się z Moiraine w obecności innych ludzi.

— A następna tajemnica? — dopytywała się nieustępliwie. Nie chciała się poddać, dopóki nie wywlecze z niego sekretu, on zaś, w rzeczy samej, i tak nie miał powodu, by dłużej go przed nią taić. Przynajmniej tę kwestię.

— Kamienie Portalu — odparł zwięźle. — Jeśli będziemy mieli szczęście.

— Na Światłość! — jęknął Mat. — Na cholerną, przeklętą Światłość! Nie krzyw się tak na mnie, Egwene! Szczęście? Czy raz to nie dość, Rand? Omal nas nie zabiłeś, pamiętasz? Nie, gorzej niż zabiłeś. Wolałbym zawrócić do którejś z tych farm i poprosić o dożywotnią pracę przy świniach.

— Możesz pójść własną drogą, jeśli chcesz, Mat — odparł Rand.

Spokojna twarz Moiraine stanowiła w istocie maskę skrywającą furię, ale zignorował jej lodowaty wzrok, którym desperacko próbowała ujarzmić jego język. Nawet Lan wyraźnie nie pochwalał jego decyzji, czuł to, mimo że twarz tamtego w ogóle nie uległa zmianie — Strażnik wierzył, że obowiązek to najważniejsza rzecz. Rand chciał spełnić swoją powinność, ale jego przyjaciele... Nie lubił nikogo do niczego zmuszać, a tym bardziej przyjaciół. Tego przynajmniej uniknie, z całą pewnością.

— Nie masz żadnego powodu, by jechać do Pustkowia.

— A właśnie, że mam. W każdym razie... A niech sczeznę! Mam tylko jedno życie do stracenia, prawda? Więc czemu nie w taki sposób? — Mat roześmiał się nerwowo i nieco opętańczo. — Cholerne Kamienie Portalu! Światłości!

Rand skrzywił się, to o nim wszyscy mówili, że jest skazany na obłęd, a tymczasem Mat naprawdę wydawał się znacznie mu bliższy.

Egwene z troską przyjrzała się Matowi, ale uwaga jej skupiała się przede wszystkim na Randzie.

— Rand, Verin Sedai opowiadała mi trochę o Kamieniach Portalu. Opowiadała mi o... o tej twojej wyprawie. Naprawdę masz zamiar to zrobić?

— Ja to muszę zrobić, Egwene. — Naprawdę musiał błyskawicznie przenosić się z miejsca na miejsce, a nie istniała szybsza droga od Kamieni Portalu. Pozostałości Wieku starszego od Wieku Legend, których nawet Aes Sedai z Wieku Legend, jak się zdaje, do końca nie zbadały. Nie było szybszego sposobu. O ile rzeczywiście ten sprawdzi się, jak na to liczył.

Moiraine cierpliwie wysłuchała tej wymiany zdań. Szczególnie kwestii Mata, aczkolwiek Rand nie rozumiał dlaczego.

— Verin mi również opowiedziała o twojej wyprawie, pod — czas której korzystałeś z Kamieni Portalu — powiedziała. — Brało w tym udział tylko kilku ludzi i koni, nie zaś setki, a nawet wówczas omal ich wszystkich nie pozabijałeś, tak przynajmniej twierdzi Mat. Poza tym nie jest to raczej doświadczenie, które chciałoby się powtarzać. Nie przyniosło również takich rezultatów, jakich się spodziewałeś. Nadto potrzebna była ci spora porcja Mocy, której niemal wystarczyło, by zabić... przynajmniej ciebie, tak utrzymuje Verin. Nawet jeśli zostawisz większość Aielów, to czy odważysz się na ryzyko takiej próby?

— Muszę to zrobić — powiedział, obmacując sakwę, przez jej płótno czuł mały, twardy kształt ukryty między listami; Moiraine jednak mówiła dalej, jakby wcale się nie odezwał.

— Jesteś pewien, że na Pustkowiu jest jakiś Kamień Portalu? Verin z pewnością wie więcej o nich niż ja, ja jednak nigdy o żadnym nie słyszałam. Jeśli tam jest, to czy wypuści nas w jakimś miejscu bliższym Rhuidean niż to?

— Jakieś sześćset lat temu — odparł — pewien wędrowny kupiec chciał zwiedzić trochę Rhuidean.

Innym razem przyjemnie byłoby, dla odmiany, jej udzielić wykładu. Ale nie dzisiaj. Zbyt wielu rzeczy nie wiedział.

— Ów jegomość najwyraźniej niczego nie zobaczył, twierdził natomiast, jakoby widział złote miasto, wysoko w chmurach, które płynęło ponad górami.

— Na Pustkowiu nie ma żadnych miast — powiedział Lan — ani w chmurach, ani na ziemi. Walczyłem z Aielami. Oni nie mają miast.

Egwene skinęła głową.

— Aviendha mi wyznała, że dopóki nie wyjechała z Pustkowia, nigdy nie widziała żadnego miasta.

— Może i tak — powiedział Rand. — Ale ten kupiec widział również coś, co wystawało ze zbocza jednej z gór. Kamień Portalu. Opisał go idealnie. Nie ma nic innego, co by przypominało Kamień Portalu. Kiedy ja opisałem go głównemu bibliotekarzowi w Kamieniu... — nie dodał, czego wówczas szukał — ...on, mimo że nie wiedział, co to takiego, rozpoznał go, na tyle przynajmniej, by wskazać mi cztery na starej mapie Łzy...

— Cztery? — zdziwiła się Moiraine. — Wszystkie w Łzie? Kamienie Portalu nie występują tak powszechnie.

— Cztery — powtórzył zdecydowanie Rand.

Stary, kościsty bibliotekarz był pewien, wygrzebał nawet zniszczony, pożółkły manuskrypt, który opowiadał o wysiłkach przeniesienia „nieznanych artefaktów z wcześniejszego Wieku” do Wielkiej Przechowalni. Kolejne próby zawiodły i Tairenianie poddali się wreszcie. To dla Randa stanowiło potwierdzenie, Kamienie Portalu stawiały opór przy próbie ich przestawienia.

— Jeden znajduje się w odległości niecałej godziny jazdy od miejsca, w którym się właśnie znajdujemy — kontynuował. — Aielowie pozwolili kupcowi odejść, jako że był zwykłym kupcem, który miał przy sobie tylko muła i taką ilość wody, jaką był w stanie udźwignąć na swym grzbiecie. Udało mu się w końcu dotrzeć aż do stedding w Grzbiecie Świata, gdzie spotkał człowieka, zwanego Soran Milo, który pisał książkę zatytułowaną Zaborcy spod znaku czarnego woala. Bibliotekarz przyniósł mi sfatygowany egzemplarz, kiedy poprosiłem o książki na temat Aielów. Milo najwyraźniej oparł wszystko, co napisał, na swych spotkaniach z Aielami, którzy przybywali do stedding handlować, a zresztą według Rhuarca i tak wszystko opisał źle, niemniej Kamień Portalu nie może być niczym innym, jak tylko Kamieniem Portalu.

Przestudiował kilkanaście innych map i rękopisów, rzekomo poznając Łzę i jej historię, poznając kraj — nikt nie mógł wpaść na to, co naprawdę zamierza, dowiedzieli się o tym dopiero teraz, przed kilkoma minutami.

Moiraine pociągnęła nosem, a siwa klacz, Aldieb, wykonała kilka żwawych kroków, wzmagając jej irytację.

— Podejrzana historia opowiedziana przez rzekomego kupca, który twierdził, że widział złote miasto płynące w chmurach. Czy Rhuarc widział ten Kamień Portalu? On przecież był w Rhuidean, Nawet jeśli kupiec rzeczywiście trafił do Pustkowia i rzeczywiście widział Kamień Portalu, mogło mieć to miejsce dokładnie wszędzie. Człowiek, który opowiada jakąś historię, zazwyczaj stara się upiększyć rzeczywistość. Miasto w chmurach?

— Skąd wiesz, że jest inaczej? — spytał. Rhuarc zazwyczaj witał śmiechem wszystkie te błędne informacje, które Milo przekazał na temat Aielów, ale w kwestii Rhuidean nie okazał się do tego stopnia wylewny. Stropił się raczej, można by rzec. Aielowie nie chcieli nawet komentować tych części książki, które rzekomo dotyczyły Rhuidean. Rhuidean jest położone na terenach będących własnością Jenn Aiel, klanu, którego nie ma — to było mniej więcej wszystko, co Rhuarc zechciał powiedzieć. O Rhuidean nie należało mówić.

Aes Sedai nie była szczególnie zachwycona tą lekceważącą uwagą, on jednak nie dbał o to. Za wiele tajemnic trzymała dla siebie, za często kazała mu ślepo robić to, czego chciała. Więc teraz kolej na nią. Powinna wreszcie zrozumieć, że on nie jest jakąś tam kukiełką.

„Przyjmę jej radę, gdy uznam, że jest słuszna, ale już nigdy więcej nie będę tańczył, jak mi zagra Tar Valon”.

Zginie na własnych warunkach.

Egwene podjechała bliżej na swym siwym koniu, prawie stykali się teraz kolanami.

— Rand, naprawdę masz zamiar ryzykować nasze życie, opierając się na... przypadku? Rhuarc nic ci nie powiedział, prawda? Kiedy ja pytałam Aviendhę o Rhuidean, zamykała się szczelnie jak skorupa orzecha.

Mat miał taką minę, jakby go mdliło.

Rand zachował nieruchomą twarz, nie zdradzając ani cienia wstydu. Nie chciał straszyć swoich przyjaciół.

— Tam jest Kamień Portalu — upierał się. Znowu potarł twardy kształt ukryty w sakwie. Musi mu pomóc.

Mapy, które pokazał mu bibliotekarz, były stare, ale w pewnym stopniu okazały się przydatne. Łąki, które teraz przemierzali, w czasach, gdy sporządzano te mapy, porośnięte były lasami, ale drzew pozostało już po nich niewiele: z rzadka rozsiane, skupione w mizerne zagajniki białe dęby, sosny, a także wysokie, samotne drzewa, których nie znał, z powyginanymi, wrzecionowatymi pniami. Z łatwością potrafił rozpoznać ukształtowanie terenu, wzgórza, obecnie porośnięte przeważnie wysokimi trawami.

Na mapach dwa wysokie, wygięte grzbiety, położone blisko siebie, były zwrócone w stronę skupiska okrągłych wzgórz, na których stał Kamień Portalu. O ile te mapy sporządzono właściwie. O ile bibliotekarz rzeczywiście zrozumiał jego opis i miał rację twierdząc, że zielony znak w kształcie diamentu naprawdę oznacza starożytne ruiny.

„Po cóż miałby kłamać? Robię się zanadto podejrzliwy. Nie, ja muszę być podejrzliwy. Ufny jak jadowity wąż i równie zimny”.

Wcale jednak mu się to nie podobało.

Na północy widział jedynie nagie wzgórza pocętkowane małymi, ruchomymi plamkami; z pewnością konie. Stada Wysokich Lordów, które pasły się w miejscu, gdzie ongiś był gaj ogirów. Miał nadzieję, że Perrin i Loial przejechali tędy bezpiecznie.

„Pomóż im, Perrin — pomyślał. — Pomóż im jakoś, bo ja nie mogę”.

Widok gaju ogirów oznaczał, że te pofałdowane grzbiety muszą być już blisko i niebawem wypatrzył je na południu, podobne do dwóch strzał, umieszczonych jedna w drugiej, kilka drzew rosnących rzędem na szczycie tworzyło cienką linię na tle nieba. Za nimi, niskie, owalne wzgórza, podobne do porośniętych trawą baniek, zachodziły jedno na drugie. Więcej wzgórz niż na starej mapie. Za wiele, skoro cała ich grupa miała zajmować mniej niż kwadratową milę. A jeśli mapa niewiernie oddaje rzeczywistość, jak się przekonać, na zboczu którego wzgórza znajduje się Kamień Portalu?

— Aielowie są liczni — cicho podpowiedział Lan — i mają bystry wzrok.

Rand skinął głową z wdzięcznością i ściągnął wodze Jeade’ena, zostając w tyle, by przedstawić problem Rhuarcowi. Opisał tylko Kamień Portalu nie mówiąc, czym on jest — starczy na to czasu, gdy zostanie odnaleziony. Nauczył się już zatajania tajemnic. Zresztą Rhuarc prawdopodobnie nie miał pojęcia, czym jest Kamień Portalu. Mało kto je miał, z wyjątkiem Aes Sedai, On sam nie wiedział, co to takiego, dopóki mu nie wyjaśniły.

Kroczący wielkimi krokami obok pstrokatego ogiera Aiel skrzywił się lekko — tym samym grymasem niepokoju co większość pozostałych — po czym skinął głową.

— Poszukamy tego. — Podniósł głos. — Aethan Dor! Far Aldazar Din! Duadhe Mahdi’in! Far Dareis Mai! Seia Doon! Sha’mad Conde!

Gdy tylko przebrzmiał jego rozkaz, członkowie wymienionych społeczności wojowników wybiegli naprzód, w rezultacie jedna czwarta wszystkich Aielów skupiła się wokół niego i Randa. Czerwone Tarcze. Bracia Orła. Poszukiwacze Wody. Panny Włóczni. Czarne Oczy. Wędrowcy Grzmotu.

Rand wyłuskał wśród nich przyjaciółkę Egwene, Aviendhę, wysoką, piękną kobietę o hardym spojrzeniu pozbawionym choć cienia wesołości. Panny strzegły jego drzwi, ale nie myślał, by spotkał ją wcześniej, to znaczy zanim Aielowie zebrali się razem przed wyjazdem z Kamienia. Spojrzała na niego, dumnie, niczym zielonooki jastrząb, a potem odrzuciła głowę i przeniosła uwagę na wodza klanu.

„Cóż, chciałem być znowu zwyczajnym człowiekiem” — pomyślał z pewnym smutkiem. Z pewnością od Aielów nie mógł oczekiwać innego traktowania. Nawet wódz klanu cieszył się u nich tylko posłuchem opartym na szacunku, pozbawionym śladu tej uległości, którą wymuszali rozmaici lordowie w pozostałej części świata, a więc podporządkowywano się jego decyzjom, ale uważano za równego sobie. On sam również niewiele więcej mógł się od nich spodziewać.

Rhuarc zwięzłymi słowami wydał instrukcje i przywołani Aielowie, rozstawieni w wachlarz, rozbiegli się swobodnymi, sprężystymi krokami po pokrytym wzgórzami terenie. Niektórzy na wszelki wypadek zasłonili twarze. Reszta czekała, stojąc albo kucając obok obładowanych mułów.

Reprezentowali niemal wszystkie klany wraz z kilkoma takimi, które łączyła waśń krwi, i takimi, które toczyły między sobą walki — z wyjątkiem Jenn Aiel rzecz jasna. Randowi nie udało się dowiedzieć, czy Jenn rzeczywiście istnieją, jako że z rzadkich wzmianek Aielów nic pewnego nie wynikało. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, co ich trzyma razem. Czy tylko proroctwa o upadku Kamienia i poszukiwaniu Tego Który Przychodzi ze Świtem?

— Coś więcej — rzekł Rhuarc, a Rand uświadomił sobie, że wypowiedział swe myśli na głos. — „Proroctwo zawiodło nas na drugą stronę Muru Smoka, a nazwa, której się nie wymawia, do Kamienia Łzy”.

Nazwa, o którą mu chodziło, brzmiała „Lud Smoka”, tajemne określenie Aielów, znali ją i używali jedynie wodzowie klanów oraz Mądre, bardzo rzadko i tylko w rozmowach między sobą.

— A reszta? Nikomu, ma się rozumieć, nie wolno przelewać krwi kogoś z tej samej społeczności, jednakże łączenie Shaarad z Goshien, Taardad i Nakai z Shaido... Nawet ja mógłbym wykonać taniec włóczni z Shaido, gdyby Mądre nie nakazały każdemu, kto pokonał Mur Smoka, złożyć przysięgę wody, że po tamtej stronie gór każdy Aiel ma być traktowany jako członek jednej społeczności. Nawet ci podstępni Shaido... — Lekko wzruszył ramionami. — Rozumiesz? To nie jest łatwe, nawet dla mnie.

— Czy Shaido to twoi wrogowie? — Rand z trudem wygrzebał z pamięci to określenie, w Kamieniu bowiem nie używano nazw klanów Aielów.

— Uniknęliśmy waśni krwi — odparł Rhuarc — ale między Taardad i Shaido nigdy nie było przyjaźni, szczepy te napadają czasem na siebie, kradnąc sobie kozy i krowy. Niemniej jednak przysięgi chronią nas przed trzema waśniami krwi i kilkunastoma odwiecznymi nienawiściami, które dzielą klany albo szczepy. To przyda się teraz, podczas naszej wyprawy do Rhuidean, nawet jeśli niektórzy odejdą od nas wcześniej. Nikt nie może przelać krwi kogoś, kto wyprawia się do Rhuidean albo stamtąd powraca. — Aiel spojrzał na Randa, twarz miał kompletnie wyzutą z wszelkiego wyrazu. — Możliwe, że wkrótce nikt z nas nie będzie już przelewał niczyjej krwi.

Nie dawało się orzec, czy ta perspektywa go cieszy.

Rozległo się jakieś pohukiwanie; była to jedna z Panien, stała na szczycie wzgórza i wymachiwała ramionami nad głową.

— Zdaje się, że znaleźli te twoje kamienne kolumny — orzekł Rhuarc.

Ściągając wodze, Moiraine obdarzyła Randa zimnym spojrzeniem, kiedy ją mijał, żwawo bijąc piętami boki Jeade’ena, by go przymusić do galopu. Egwene skierowała swą klacz w stronę Mata, po czym wychyliła się z siodła i przytrzymała jedną dłonią jego łęku, chcąc go wciągnąć do poufnej rozmowy. Wyraźnie starała się go zmusić, by coś jej wyznał albo przyznał się do czegoś; sądząc po gwałtowności jego ruchów, był albo niewinny jak dziecko, albo łgał jak z nut.

Rand wyskoczył z siodła i pośpiesznie wspiął się na łagodne zbocze, by obejrzeć to, co znalazła Panna — była to Aviendha — przedmiot do połowy zagrzebany w ziemi i ukryty w wysokiej trawie. Zwietrzała kolumna z szarego kamienia, długości co najmniej trzech piędzi, o średnicy kroku. Każdy odsłonięty cal powierzchni pokrywały dziwaczne symbole, wszystkie otoczone wąską linią znaków, które uznał za pismo. Nawet gdyby mógł odczytać ten język — jeśli to był w ogóle język — to litery dawno temu zatarły się w takim stopniu, że nie dawały się odcyfrować. Nieco łatwiej było wyróżnić symbole, choć niektóre z nich były zapewne śladami erozji wywołanej przez deszcz i wiatr.

Rozsunął trawy, by móc lepiej widzieć, i zerknął na Aviendhę. Opuściła shoufę na ramiona, obnażając krótkie, rudawe włosy, i obserwowała go z niewzruszoną, twardą miną.

— Nie lubisz mnie — zauważył. — Dlaczego?

Musiał znaleźć jeden symbol, ten jedyny, który znał.

— Lubić ciebie? — spytała. — Możesz być Tym Który Przychodzi Ze Świtem, człowiekiem przeznaczenia. Kto mógłby lubić albo nie lubić takiego? Poza tym jesteś wolny, mieszkaniec mokrych ziem, choć z obliczem pasującym do mego ludu, który wybiera się do Rhuidean po honor, podczas gdy ja...

— Podczas gdy ty? — powtórzył, kiedy umilkła. Szukał powoli, posuwając się w górę. Gdzie to jest? Dwie równoległe, faliste linie przecięte dziwacznym zakrętasem.

„Światłości, jeśli jest pod ziemią, to na jego odgrzebanie stracimy kilka godzin”.

Roześmiał się nagle. Wcale nie kilka godzin. Wystarczy przenieść Moc i wydźwignąć to coś z ziemi, mogą tego dokonać również Moiraine czy Egwene. Kamienia Portalu nie da się wprawdzie przesunąć, ale z pewnością można go trochę podnieść. Nie znajdzie natomiast tych falistych linii za pomocą przenoszenia. Pozostawało jedynie szukanie po omacku, ślepe błądzenie palcami po kamiennej powierzchni.

Zamiast odpowiedzieć, dziewczyna zwinnym ruchem przykucnęła, układając krótkie włócznie na kolanach.

— Źle potraktowałeś Elayne. Mnie by to nie obeszło, ale Elayne jest prawie siostrą Egwene, która jest moją przyjaciółką. A jednak Egwene nadal cię lubi, więc przez wzgląd na nią ja też się postaram.

Nadal przebiegał palcami po powierzchni masywnej kolumny, potrząsnął głową. Znowu ta Elayne. Czasami miał wrażenie, że wszystkie kobiety należą do jakiejś gildii, tak jak rzemieślnicy w miastach. Postąpisz źle z jedną, a już wie o tym i wyraża swą dezaprobatę dziesięć innych, które napotkasz.

Palce znieruchomiały, powróciły do miejsca, które dopiero co zbadał. Mocno zatarte, prawie nie do rozpoznania, ale był pewien, że to te same faliste linie. Symbolizowały Kamień Portalu na Głowie Tomana, nie zaś na Pustkowiu, jednakże oznaczały miejsce, gdzie w czasach kiedy kolumna stała jeszcze pionowo, znajdowała się jej podstawa. Symbole na szczycie reprezentowały światy, te na dole Kamienie Portalu. Podobno gdyby znał jeden na górze i jeden na dole, mógłby się wyprawić do danego Kamienia Portalu w danym świecie. Wiedział, że znając tylko jeden na dole, dotrze do Kamienia Portalu w tym świecie. Na przykład do Kamienia Portalu koło Rhuidean. Gdyby znał jego symbol. Nadszedł czas, gdy potrzebował szczęścia, targnięcie ta’veren musiało pokierować losem na jego korzyść.

Czyjaś dłoń sięgnęła mu przez ramię, usłyszał niechętny głos Rhuarca:

— Te dwa w dawnych tekstach symbolizują Rhuidean. Dawno temu, gdy sama nazwa jeszcze nie pojawiała się w pisemnej formie. — Obwiódł palcem dwa trójkąty, w środku których mieściło się coś podobnego do rozszczepionych błyskawic, jeden skierowany był w lewo, drugi w prawo.

— Czy wiesz, co to jest? — spytał Rand. Aiel odwrócił wzrok. — Niech skonam, Rhuarc, muszę wiedzieć. Wiem, że nie chcesz o tym rozmawiać, ale musisz mi powiedzieć. Powiedz mi, Rhuarc. Widziałeś już kiedyś coś takiego?

Drugi mężczyzna zrobił głęboki wdech, zanim odpowiedział.

— Widziałem już kiedyś. — Każde słowo brzmiało tak, jakby wyciągano je z niego siłą. — Gdy jakiś człowiek udaje się do Rhuidean, Mądre i członkowie klanu czekają na niego na zboczach Chaendaer, w pobliżu podobnego kamienia. — Aviendha wstała i sztywno wyprostowana odeszła na bok, Rhuarc zerknął na nią krzywiąc się. — Nic więcej nie wiem, Randzie al’Thor. Obym nigdy nie zaznał cienia, nie wiem.

Rand powiódł palcem po nie dającym się odczytać piśmie, które otaczało trójkąty. Który to? Tylko jeden zabierze go tam, dokąd chce się udać. Drugi może go posłać na przeciwległy kraniec świata albo na dno oceanu.

Pozostali Aielowie zebrali się już u stóp wzgórza, razem ze swymi mułami. Moiraine i inni zsiedli z koni, a potem, prowadząc je za sobą, wspięli się na łagodne zbocze. Mat zajmował się Jeade’enem i swoim brązowym wałachem, trzymając ogiera w sporej odległości od Mandarba Lana. Odkąd przestali ich dosiadać jeźdźcy, dwa ogiery piorunowały się wzrokiem.

— Ty naprawdę nie wiesz, co robisz, prawda? — zaprotestowała Egwene. — Moiraine, powstrzymaj go. Możemy pojechać do Rhuidean konno. Dlaczego pozwalasz mu to ciągnąć? Dlaczego nic nie mówisz?

— A co byś proponowała? — spytała oschle Aes Sedai. — Raczej nie mogę go wytargać za uszy. Może zaraz zobaczymy, do czego tak naprawdę przydaje się Śnienie.

— Śnienie? — spytała ostro Egwene. — Co ma z tym wspólnego Śnienie?

— Zechcecie się obie uciszyć? — Rand zmusił się, by mówić cierpliwym głosem. — Staram się podjąć decyzję.

Egwene spojrzała na niego z oburzeniem, Moiraine nie zdradziła żadnych emocji, ale przypatrywała się z napięciem.

— Czy musimy to robić w taki sposób? — spytał Mat. — Co masz przeciwko konnej jeździe? — Rand tylko popatrzył na niego, na co tamten, najwyraźniej zakłopotany, odpowiedział wzruszeniem ramion. — A niech skonam. Skoro próbujesz podjąć decyzję...

Wciąż trzymając wodze dwóch koni w jednym ręku, wygrzebał z kieszeni monetę, złotą markę z Tar Valon, i westchnął.

— To będzie ta sama moneta, prawda? — Przeturlał monetę po wierzchach palców. — Ja... ja czasami mam szczęście, Rand. Pozwól, by wybrało moje szczęście. Jak głowa, to będzie ten, który celuje w prawo, jak płomień, to ten, który wskazuje w lewo. Co ty na to?

— No, to już są same bzdury — zaczęła Egwene, ale Moiraine uciszyła ją, dotykając ramienia.

Rand skinął głową.

— Czemu nie?

Egwene mruknęła coś pod nosem, dosłyszał jedynie „mężczyźni” i „mali chłopcy”, w sumie raczej nie brzmiało to jak komplement.

Moneta wyskoczyła w powietrze spod kciuka Mata, lśniąc matowo w słońcu. Mat złapał ją i przybił do wierzchu drugiej dłoni, po czym zawahał się.

— Ufanie monetom to cholerny pomysł, Rand.

Rand położył dłoń na jednym z symboli nie patrząc.

— To ten — powiedział. — Tego wybrałeś.

Mat zerknął na monetę i zamrugał.

— Masz rację. Skąd wiedziałeś?

— Prędzej czy później to musi mnie wspomóc.

Nikt niczego nie zrozumiał — widział to — ale to się nie liczyło. Podniósłszy rękę, spojrzał na symbol, który wybrał wspólnie z Matem. Trójkąt skierowany w lewo. Słońce zsunęło się już ze swego wierzchołka. Musi wykonać to prawidłowo. Popełni błąd i stracą czas, zamiast go zyskać. Tak będzie w najgorszym razie. Na pewno.

Wyprostował się, wsunął rękę do sakwy i wyciągnął mały, twardy przedmiot, figurkę z błyszczącego, ciemnozielonego kamienia, która bez trudu mieściła się w jego dłoni. Przedstawiała człowieczka obdarzonego okrągłą twarzą i krągłym ciałem, który siedział ze skrzyżowanymi nogami i na kolanach trzymał miecz. Przejechał kciukiem po łysej głowie figurki.

— Niech wszyscy podejdą jak najbliżej. Wszyscy. Rhuarc, każ im podprowadzić tutaj muły. Wszyscy muszą znaleźć się jak najbliżej mnie.

— Po co? — spytał Aiel.

— Wybieramy się do Rhuidean. — Rand podrzucił figurkę w dłoni i pochylił się, by poklepać Kamień Portalu. — Do Rhuidean. Zaraz tam będziemy.

Rhuarc obdarzył go przeciągłym, obojętnym spojrzeniem, po chwili wyprostował się, przywołując pozostałych Aielów.

Moiraine wspięła się o krok bliżej po porośniętym trawą zboczu.

— Co to jest? — spytała z ciekawością.

Angreal — odparł Rand, obracając go w dłoni. — Taki, który działa dla mężczyzn. Znalazłem go w Wielkiej Przechowalni, kiedy szukałem tamtych drzwi. Do zabrania go zmusił mnie miecz i wtedy już wiedziałem. To właśnie za jego pomocą zamierzam przenieść Moc, by przerzucić nas wszystkich: Aielów, muły, wszystkich i wszystko, jeśli cię to ciekawi.

— Rand — odezwała się zaniepokojonym głosem Egwene — jestem przekonana, że robisz to, co twoim zdaniem najlepsze, ale czy ty jesteś pewien? Wierzysz, że ten angreal ma dostateczną moc? Ja nawet nie jestem przekonana, że to w ogóle angreal. Wierzę ci, skoro tak twierdzisz, ale strzeż się angreali; Rand. Przynajmniej tak jest w przypadku tych, których mogą używać kobiety. Niektóre są potężniejsze od innych, rozmiar i kształt niczego nie dowodzą.

— Jasne, że jestem pewien — skłamał. Nie miał tego jak sprawdzić, wcześniej nie było sposobu, by się przekonać, czy zadziała zgodnie z oczekiwaniami, jeżeli nie chciał, by połowa mieszkańców Łzy dowiedziała się, że on coś knuje. Uważał jednak, że ten angreal się sprawdzi. Jak raz. A poza tym był mały, więc nikt się nie dowie, że zniknął z Kamienia, chyba że postanowią sporządzić inwentarz Wielkiej Przechowalni. Mało prawdopodobne.

— Zostawiasz Callandora, a zabierasz coś takiego — mruknęła Moiraine. — Zdajesz się dysponować sporą wiedzą w sprawie Kamieni Portalu. Większą niż bym się spodziewała.

— Verin sporo mi opowiedziała — odparł. To była prawda, Verin sporo mu powiedziała, ale pierwszych wyjaśnień udzieliła Lanfear. Znał ją wtedy jako Selene, ale nie miał zamiaru tłumaczyć tego Moiraine, podobnie jak wspominać o propozycji pomocy, którą mu złożyła. Jak na nią, Aes Sedai przyjęła wieść o pojawieniu się Lanfear podejrzanie spokojnie.

— Uważaj, Randzie al’Thor — powiedziała lodowatym, melodyjnym głosem. — Każdy ta’veren kształtuje Wzór w taki czy inny sposób, lecz ta’veren twego pokroju może na zawsze rozedrzeć Koronkę Wieku.

Żałował, że nie wie, o czym ona myśli. Że nie wie, co planuje.

Aielowie wspięli się na wzgórze ze swymi mułami, szczelnie pokrywając zbocze, kiedy stłoczyli się przy nim wokół Kamienia Portalu, stali ramię przy ramieniu, niemalże j eden na drugim, wszyscy prócz Moiraine i Egwene, którym pozostawili odrobinę przestrzeni. Rhuarc skinął w jego stronę głową, jakby mówił: dokonało się, teraz wszystko w twoich rękach.

Unosząc w górę połyskliwy, zielony angreal, zastanawiał się, czy powiedzieć Aielom, by zostawili zwierzęta, ale nie wiadomo było, czy zechcą, a on pragnął dostarczyć tam wszystkich, na dodatek przeświadczonych, że dobrze się z nimi obszedł. Na Pustkowiu mogły objawić się niedobory dobrej woli. Obserwowali go z kamiennymi twarzami, aczkolwiek niektórzy zasłonili się. Mat, który nerwowo przetaczał markę z Tar Valon po wierzchach palców, i Egwene, z czołem naznaczonym przez paciorki potu, byli jedynymi, którzy wyglądali na zaniepokojonych. Nie było sensu dłużej zwlekać. Musiał poruszać się szybciej, niż ktokolwiek się po nim spodziewał.

Otulił się w Pustkę i sięgnął do Prawdziwego Źródła, tego mdląco migoczącego światła, które tam zawsze czekało, jakby tuż za krawędzią pola widzenia. Wypełniła go Moc, oddech życia, wiatr, który wyrywał dęby z korzeniami, letni wiatr przesycony słodkim zapachem kwiatów, cuchnący wyziewem ze stosu nieczystości. Unosząc się w próżni, umieścił przed sobą wypełniony błyskawicą trójkąt i sięgnął przez angreal, zaczerpnął z otchłani rozszalałego wiru saidina. Musi ich wszystkich przenieść. Musi się udać. Trzymając się symbolu, czerpał Jedyną Moc, wsysał ją do swego wnętrza, aż wreszcie nabrał przekonania, że zaraz wybuchnie. Czerpał dalej. Coraz więcej.

Świat zamigotał... i zniknął.

Загрузка...