40 Łowca trolloków

Ostatnie krople deszczu, który spadł wczesnym rankiem, wciąż jeszcze skapywały z gałęzi jabłoni. Po konarze oblepionym zawiązującymi się już owocami, które tego roku nie zostaną zebrane, skakała czerwona zięba. Słońce wzeszło już dość wysoko, kryło się jednak za gęstymi, szarymi chmurami. Siedzący na ziemi ze skrzyżowanymi nogami Perrin sprawdzał cięciwę; nawet szczelnie opakowane i nawoskowane zwykły wiotczeć pod wpływem wilgoci. Burza, wywołana przez Verin, żeby ukryć ich przed pogonią tamtej nocy, której odbili więźniów, swą gwałtownością zaskoczyła nawet ją samą i w ciągu sześciu dni, które upłynęły od tamtego czasu, jeszcze trzykrotnie spadały ulewne deszcze. Tak mu się wydawało, że tych dni było sześć. Od owej nocy specjalnie nad niczym się nie zastanawiał, dryfował tylko na fali wydarzeń, reagując na to, co się samo objawiało. Obuch topora wbił mu się w bok, ale ledwie to zauważył.

Niskie, porośnięte trawą kopce stanowiły ślad po całych pokoleniach Aybarów tutaj pogrzebanych. Najstarsze z wyrzeźbionych z drewna nagrobków, popękane, ledwie dające się odczytać, wbite w groby nieodróżnialne od nietkniętej ziemi, nosiły daty sprzed blisko trzystu lat. To te wygładzone przez deszcz i ledwie porosłe trawą kopce go raniły. Całe pokolenia pogrzebanych tutaj Aybarów, ale z pewnością nigdy w jednym czasie nie pochowano aż czternastu. Ciotka Neain tuż za starszym grobem wuja Carlina, obok ich dwoje dzieci. Ciocia-babcia Ealsin w jednym rzędzie z wujem Edwardem, ciocią Magde i ich trojgiem dzieci, długi rząd z jego matką i ojcem. Z Adorą, Deselle i małym Paetam. Długi rząd kopców usypanych z nagiej, mokrej ziemi wciąż prześwitującej spod trawy. Policzył dotykiem, ile ma jeszcze strzał w kołczanie. Siedemnaście. Za dużo ich uległo uszkodzeniu w takim stopniu, iż warto je było odzyskać jedynie dla stalowych grotów. Nie miał czasu na robienie nowych; będzie musiał jak najszybciej odwiedzić grotarza w Polu Emonda. Buel Dawtry robił dobre strzały, lepsze nawet niż Tam.

Zaalarmowany delikatnym szelestem, który rozległ się za jego plecami, zaczął węszyć.

— Co tam, Dannil? — spytał, nie oglądając się.

Odgłos łapania tchu, chwila zaskoczenia i dopiero potem usłyszał głos Dannila:

— Ta lady przyjechała, Perrin.

Żaden się dotychczas nie przyzwyczaił do jego umiejętności rozpoznawania osób, zanim je zobaczy, ale przestało go to już martwić.

Rzucił kose spojrzenie przez ramię. Dannil wyglądał na chudszego niż przedtem; tylko farmerzy potrafili wyżywić tylu równocześnie, toteż zależnie od rezultatów polowania albo ucztowali, albo głodowali. Przeważnie głodowali.

— Lady?

— Lady Faile. A także lord Luc. Przyjechali z Pola Emonda.

Perrin wstał zwinnie i ruszył natychmiast długimi krokami, wymuszając na Dannilu pośpiech, jeśli ten chciał za nim nadążyć. Udało mu się nie spojrzeć na dom. Na zwęglone deski i okopcone kominy, pozostałości po domu, w którym się wychował. Przyjrzał się natomiast badawczo drzewom, tym rosnącym najbliżej farmy, szukając swych czatowników. Z powodu bliskości Wodnego Lasu, na tej ziemi rosło mnóstwo wysokich dębów, świerków, sporych jesionów i wawrzynów. Gęste listowie znakomicie kryło chłopców — dobrze też maskowały ich obecność bure farmerskie ubrania — więc nawet jemu ciężko było ich wypatrzyć. Będzie musiał porozmawiać z tymi z najdalej wysuniętych posterunków; ci mieli pilnować, by nikt nie podszedł blisko bez ostrzeżenia. Nawet Faile i ten Luc.

Obozowisko rozbite na poszyciu w sporym zagajniku, gdzie niegdyś bawił się w odkrywanie egzotycznych, dzikich krain, było prymitywne; część koców, rozciągnięta między drzewami, dawała dach nad głową, inne walały się po ziemi wśród niewielkich ognisk, na których gotowali strawę. Tutaj gałęzie też ociekały wodą. Większość mieszkańców obozu, blisko pięćdziesięciu młodych mężczyzn, chodziła nie ogolona; jedni naśladowali Perrina, inni uważali, że nieprzyjemnie jest się golić w zimnej wodzie. Myśliwymi byli dobrymi — wszystkich niewprawnych odesłał — nie nawykli jednakże do spędzania poza domem więcej niż jednej czy dwóch nocy pod rząd. Do tego, co kazał im robić, również nie nawykli.

Zebrali się właśnie w krąg i gapili na stojących w środku Faile i Luka, zaledwie czterech albo pięciu trzymało w dłoniach łuki. Reszta łuków leżała pyry posłaniach, podobnie było z większością kołczanów. Luc stał i bezmyślnie skubał wodze wysokiego, czarnego ogiera, przybrawszy tę charakterystyczną dlań pozę gnuśnej arogancji, dodatkowo jakby podkreślonej przez czerwony kaftan; zimne, niebieskie oczy ignorowały otaczających go mężczyzn. Woń, jaką wydzielał ten człowiek, również wyodrębniała go z pozostałych, zimna i odmienna, jakby nie miał nic wspólnego ze zgromadzonymi wokół niego ludźmi, a może nawet z całą ludzkością.

Faile podeszła pośpiesznie do Perrina z uśmiechem; wąskie, dzielone spódnice miękko poświstywały, gdy szary jedwab muskał jedwab. Lekko pachniała słodkawym aromatem ziołowego mydła i sobą.

— Pan Luhhan powiedział, że prawdopodobnie znajdziemy was tutaj.

Zamierzał spytać, co ona tu robi, ale nim się połapał, obejmował ją ramieniem i mówił z ustami wtulonymi w jej włosy:

— Dobrze cię zobaczyć. Tęskniłem za tobą.

Odepchnęła go na taką tylko odległość, dzięki której mogła spojrzeć mu w twarz.

— Wyglądasz na zmęczonego.

Zignorował to; nie miał czasu na zmęczenie.

— Zawiodłaś wszystkich bezpiecznie do Pola Emonda?

— Są w gospodzie „Winna Jagoda”. — Nagle uśmiechnęła się szeroko. — Pan al’Vere znalazł starą halabardę i mówi, że jeśli Białe Płaszcze będą chciały ich dopaść, to najpierw nadzieją się na niego. Wszyscy są teraz we wsi, Perrin. Verin z Alanną, Strażnicy. Oczywiście udają, że są kimś innym. I Loial. On z pewnością wywołał pewną sensację. Większą nawet niż Bain i Chiad.

Uśmiech przemienił się w grymas.

— Poprosił mnie, żebym dostarczyła ci wiadomość. Alanna dwukrotnie zniknęła bez słowa, raz sama. Loial twierdzi, że Ihvon wyglądał na zdziwionego, gdy stwierdził jej zniknięcie. Powiedział, iż nie mam nikomu mówić. — Studiowała jego twarz. — Co to oznacza, Perrin?

— Może nic. Ja tylko nie mam pewności, czy mogę jej ufać. Verin mnie przed nią ostrzegła, ale czy mogę wierzyć Verin? Powiadasz, że Bain i Chiad są w Polu Emonda? Sądzę, że w takim razie on wie o nich. — Gestem głowy wskazał Luka. Podeszło do niego kilku mężczyzn, nieśmiało go o coś wypytywali, on zaś odpowiadał z protekcjonalnym uśmiechem.

— Towarzyszyły nam do tego miejsca — powiedziała wolno. — Przeprowadzają teraz zwiady wokół obozu. Moim zdaniem nie mają najlepszego mniemania o twoich wartach. Perrin, dlaczego nie chcesz, by Luc dowiedział się o Aielach?

— Rozmawiałem z kilkoma ludźmi, których farmy spłonęły. — Luc był daleko, więc nie mógł podsłuchiwać, ale i tak mówił przyciszonym głosem. — Licząc farmę Flanna Lewina, było pięć takich, które zostały zaatakowane tego samego dnia albo następnego po wizycie Luka.

— Perrin, ten człowiek bywa niekiedy arogancki i beznadziejnie głupi, sama słyszałam, jak dawał do zrozumienia, że należy mu się jeden z tronów w Ziemiach Granicznych, chociaż nam mówił, że pochodzi z Murandy, ale chyba nie myślisz, że on jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Udzielił nam kilku użytecznych rad w Polu Emonda. Kiedy powiedziałam, że tam są wszyscy, to naprawdę mówiłam o wszystkich. — Z zadumą pokręciła głową. — Setki ludzi przybywają z północy i południa, ze wszystkich stron, razem ze swym bydłem i owcami, a każdy opowiada o ostrzeżeniach Perrina Złotookiego. Twoja mała wioska przygotowuje się do obrony, a Luc był wszędzie podczas ostatnich dni.

— Perrin jaki? — wystękał, krzywiąc się. Usiłując zmienić temat, zapytał: — Z południa? Przecież nie dotarłem dalej na południe jak do tego miejsca. Nie rozmawiałem z żadnym farmerem, który mieszka dalej niż milę od brzegów Winnej Jagody.

Faile pociągnęła go za brodę, śmiejąc się.

— Wieści się rozchodzą, mój ty dzielny generale. Myślę, że połowa spodziewa się, że utworzysz z nich armię i że będziecie ścigać trolloki aż do Wielkiego Ugoru. Przez następne tysiąc lat będą w Dwu Rzekach krążyły o tobie opowieści. O Perrinie Złotookim, łowcy trolloków.

— Światłości — mruknął.

Łowca trolloków. Jakże niewiele dotychczas zdziałał, by zasłużyć na to miano. Dwa dni po uwolnieniu pani Luhhan i pozostałych, dzień po tym, jak Verin i Tomas odjechali własną drogą, dotarli do dymiących ruin jakiejś farmy, on i piętnastu chłopców z Dwu Rzek. Gdy już pogrzebali to, co znaleźli w popiołach, dość łatwo im było pójść po śladach trolloków, które pomagał im tropić Gaul oraz jego własny nos. Za mało upłynęło czasu, by ostra, cuchnąca woń trolloków zdążyła się rozwiać, zwłaszcza dla niego. Niektórzy z chłopców zaczęli się wahać, kiedy pojęli, że o polowaniu na trolloki mówił serio. Podejrzewał, że gdyby byli zmuszeni iść bardzo daleko, to większość by się ulotniła, gdy nikt by nie patrzył, ale ślad prowadził do zagajnika oddalonego o zaledwie trzy mile. Trollokom nie chciało się wystawiać wart — nie towarzyszył im żaden Myrddraal, który by ich postraszył za gnuśność — a ludzie z Dwu Rzek potrafili się cicho skradać. Zginęły trzydzieści dwa trolloki, w tym wiele pod brudnymi kocami, przeszyte strzałami, nim zdążyły zacząć wyć, znacznie mniej padło od miecza albo topora. Dannil, Ban oraz pozostali byli gotowi świętować to wielkie zwycięstwo, dopóki nie odkryli, co stanowiło zawartość wielkiego, żelaznego garnka trolloków porzuconego na popiołach ogniska. Większość uciekła, by zwymiotować na osobności, niejeden otwarcie się rozpłakał. Perrin sam wykopał grób. Tylko jeden, trudno było stwierdzić, co należało do kogo. Mimo wewnętrznego chłodu nie miał pewności, czy stawiłby temu samotnie czoło. gdyby było inaczej.

Następnego dnia już żaden się nie zawahał, gdy podjął kolejny cuchnący trop, aczkolwiek odzywały się pomruki zastanawiających się, co on właściwie śledzi, dopóki Gaul nie znalazł śladów podków i butów za wielkich jak na ludzkie stopy. Jeszcze jeden zagajnik, nieopodal Wodnego Lasu, krył czterdzieści jeden trolloków i jednego Pomora; mieli rozstawione warty, lecz większość drzemała na swych posterunkach. Niczego by to zresztą nie zmieniło, gdyby nie spały. Zabił je Gaul, przemykając się między drzewami jak cień, a ludzi z Dwa Rzek było wówczas już prawie trzydziestu. Poza tym ci, którzy nie widzieli garnka, słyszeli o nim. Krzyczeli i strzelali z satysfakcją nie mniej bestialską niźli gardłowe wycie trolloków. Ostatni poległ odziany na czarno Myrddraal niczym jeż nadziany strzałami. Nikt się nie zatroszczył, by wyciągnąć z niego choć jeden grot, nawet kiedy już przestał się rzucać.

Tamtego wieczora lało po raz drugi, przenikająca na wskroś ulewa z nieba pełnego kłębiących się czarnych chmur i błyskawic trwała wiele godzin. Od tamtej pory Perrin nie wyczuł już ani razu woni trolloków, a wszelkie ślady pozostawione na ziemi zmył deszcz. Czas upływał im przeważnie na unikaniu patroli Białych Płaszczy, których, jak wszyscy zgodnie zaobserwowali, pojawiło się znacznie więcej niż w przeszłości. Farmerzy, z którymi Perrin rozmawiał, twierdzili, iż patrolom znacznie bardziej zależało na złapaniu więźniów oraz tych, którzy ich uwolnili, niż na szukaniu trolloków.

Luka otaczała już całkiem spora gromada ludzi. Był dość wysoki, przez co jego rudozłota czupryna wyróżniała się na tle ciemniejszych głów. Wyraźnie coś mówił, a oni go słuchali. I przytakiwali mu.

— Posłuchajmy, co on ma do powiedzenia — zaproponował ponurym głosem Perrin.

Ludzie z Dwu Rzek rozstąpili się przed nim i Faile, lekko ich poszturchując. Wszyscy pilnie słuchali lorda w czerwonym kaftanie, który istotnie przemawiał do nich z wielką swadą.

— ...wioska jest teraz zatem całkiem bezpieczna. Siła ludzi zgromadziła się razem, żeby jej bronić. Muszę wyznać, iż jak tylko mogę, to chętnie śpię pod dachem. Pani al’Vere w gospodzie podaje smaczne posiłki. Jej chleb zalicza się do najlepszych, jakie w życiu jadłem. Doprawdy, nie masz nic wspanialszego nad świeżo upieczony chleb ze świeżo ubitym masłem, wieczorem zaś — nad możność ułożenia nóg na stole obok kubka pełnego wina albo tego świetnego, brunatnego ale pana al’Vere.

— Lord Luc radzi nam się udać do Pola Emonda, Perrin — powiedział Kenley Ahan, pocierając poczerwieniały nos wierzchem ubrudzonej dłoni. Nie był jedynym, który nie mógł się myć tak często, jak chciał, i również nie jedynym, którego zmogło przeziębienie.

Luc uśmiechnął się do Perrina mniej więcej w taki sposób, jakby on był psem, który ma wykonać jakąś sztuczkę.

— Wioska jest teraz zupełnie bezpieczna, ale z pewnością nie zaszkodzi jej silniejsza obrona.

— Polujemy na trolloki — odparł chłodno Perrin. — Nie wszyscy jeszcze opuścili swe posiadłości, więc każda banda, jaką spotkamy i zabijemy, oznacza nie spalone farmy i kolejnych ludzi, którzy otrzymają szansę na dotarcie w bezpieczne miejsce.

Wil al’Seen wybuchnął śmiechem. Nie był już taki piękny z czerwonym, spuchniętym nosem i kępkami sześciodniowego zarostu.

— Od wielu dni nie udało nam się wywęszyć zapachu trolloków. Bądź rozsądny, Perrin. Być może już wszystkie zabiliśmy.

Rozległ się szmer aprobaty.

— Nie chcę szerzyć niezgody. — Luc rozpostarł ręce na znak, że mówi szczerze. — Bez wątpienia odnieśliście jeszcze większe zwycięstwa oprócz tych, o których już słyszeliśmy. Setki zabitych trolloków, jak domniemywam. Całkiem możliwe, że już wszystkie stąd przegnaliście. Mogę wam zdradzić, że w Polu Emonda są gotowi powitać was jak bohaterów. To samo zapewne stosuje się do Wzgórza Czat. Są tu jacyś z Deven Ride?

Gdy Wil skinął głową, Luc klepnął go po ramieniu, pozorując gest braterstwa.

— Bez wątpienia powitają was jak bohaterów.

— Każdy, kto chce wrócić do domu, może to zrobić — powiedział Perrin opanowanym głosem. Faile skierowała w jego stronę ostrzegawcze spojrzenie; generał tak się nie zachowuje. Nie chciał jednak mieć przy sobie nikogo, kto nie pragnął szczerze być z nim. Nie chciał zresztą być generałem, jeśli już o to idzie. — Ja sam uważam, że robota jest jeszcze nie skończona, ale to wasz wybór.

Nikt go nie poparł, lecz Wil wyraźnie był gotów do odejścia, dwudziestu innych zaś wbiło wzrok w ziemię i szurało butami w zeszłorocznych liściach.

— Cóż — zaczął niedbałym tonem Luc — skoro nie ma już żadnych trolloków do ścigania, to może czas najwyższy, abyście zwrócili uwagę na Białe Płaszcze. Im się nie podoba, że wy, ludzie z Dwu Rzek, postanowiliście bronić się sami. I, na ile się orientuję, mają zamiar wieszać za wykradzenie ich więźniów głównie was, jako wyjętych spod prawa.

Na twarzach wielu chłopców z Dwu Rzek pojawiły się grymasy niepokoju.

W tym właśnie momencie przez tłum przepchał się Gaul, tuż za nim szły Bain i Chiad. Co prawda wcale nie musieli się przepychać; ci, którzy ich zauważyli, natychmiast ustępowali na bok. Luc popatrzył krzywo na Gaula, jakby z dezaprobatą, Aiel odwzajemnił spojrzenie z kamienną twarzą. Wil, Dannil i pozostali pojaśnieli na widok Aielów; większość żywiła przekonanie, że całe ich setki kryją się gdzieś w gąszczach i lasach. Nigdy nie spytali, dlaczego ci wszyscy Aielowie pozostają w ukryciu, a Perrin nie wyprowadził ich z błędu. Jeśli wiara w posiłki złożone z setek Aielów pomagała im zachować odwagę, to niech sobie w nie wierzą.

— Co znaleźliście? — spytał ich Perrin.

Gaul zniknął poprzedniego dnia; potrafił przemieszczać się równie szybko jak jeździec na koniu, a w lesie nawet szybciej, i był znacznie bardziej spostrzegawczy.

— Trolloki — odparł Gaul, jakby donosił o obecności owiec — idą na południe przez las słusznie zwany Wodnym. Nie jest ich więcej jak trzydzieści, myślę, że chcą rozbić obóz na skraju lasu i zaatakować dzisiejszej nocy. Na południu są ludzie, którzy wciąż jeszcze trzymają się ziemi.

Niespodzianie wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.

— Nie zauważyły mnie. Nie są ostrzeżone.

Chiad podeszła bliżej do Bain.

— Jak na Kamiennego Psa porusza się całkiem sprawnie — szepnęła głośno, tak, by ją słyszano z odległości dwudziestu stóp. — Hałasuje tylko trochę głośniej niż okulały byk.

— No cóż, Wil? — spytał Perrin. — Chcesz się przejść do Pola Emonda? Ogolisz się i może znajdziesz sobie jaką dziewczynę, żeby mieć się z kim całować, gdy trolloki będą jadły wieczerzę.

Wil poczerwieniał aż po korzonki włosów.

— Dziś wieczorem będę tam gdzie ty, Aybara — oznajmił twardym głosem.

— Nikt nie ma zamiaru wracać do domu, jeśli po okolicy ciągle jeszcze kręcą się trolloki, Perrin — dodał Kenley.

Perrin powiódł wzrokiem po pozostałych, napotykając same potwierdzające skinienia głów.

— Co z tobą, Luc? Z radością powitalibyśmy w naszym gronie lorda i to uczestnika Polowania na Róg. Mógłbyś nam zademonstrować, jak to się robi.

Skąpy uśmiech Luka nawet na moment nie ogarnął zimnych, niebieskich oczu.

— Obawiam się, że wciąż mnie potrzebują obrońcy Pola Emonda. Muszę sprawować pieczę nad ochroną waszych ziomków, w razie gdyby trolloki pojawiły się tam w większej liczbie niż trzydzieści. Albo Synowie Światłości. Lady Faile? — Wyciągnął rękę, by pomóc jej wsiąść na konia, ale Faile potrząsnęła głową.

— Zostanę z Perrinem, lordzie Luc.

— Cóż za szkoda — mruknął, wzruszając ramionami, jakby chciał powiedzieć, że trudno brać odpowiedzialność za gusta kobiet. Naciągnął rękawice z wyhaftowanymi na grzbietach wilkami i wskoczył zwinnie na siodło swego czarnego ogiera. — Życzę szczęścia, panie Złotooki. Doprawdy mam nadzieję, że wszystkim wam dopisze szczęście.

Złożywszy półukłon w stronę Faile, popisowo zawrócił konia i spiął go ostrogami do galopu, zmuszając niektórych do uskakiwania mu z drogi.

Faile skrzywiła się do Perrina w sposób, który sugerował, że kiedy będą sami, usłyszy kazanie na temat swego braku manier. Nasłuchiwał odgłosów konia Luka, a gdy wreszcie przestał cokolwiek słyszeć, zwrócił się do Gaula.

— Damy radę wyprzedzić trolloki? Zaczaić się gdzieś, dopóki nie dotrą do tego miejsca, w którym mają zamiar się zatrzymać?

— Dystans nie stanowi problemu, pod warunkiem, że zaraz ruszymy — orzekł Gaul. — Idą po linii prostej i nie śpieszą się. Towarzyszy im Jeździec Nocy. Łatwiej ich będzie zaskoczyć pod kocami, nie zaś wtedy, gdy czuwają.

Chciał w ten sposób powiedzieć, że tak będzie łatwiej dla ludzi z Dwu Rzek; od niego nie biła woń strachu.

Mimo iż kilku niewątpliwie pachniało strachem, żaden nie dał do zrozumienia, że jego zdaniem konfrontacja z czujnymi trollokami i Myrddraalem na dodatek, to raczej nie najlepszy pomysł. Obóz zwinęli natychmiast, ledwie im rozkazał, pogasili ogniska, rozsypali popioły, zebrali nieliczne garnki i na koniec dosiedli swych nieodpowiednich koni i kucyków. Razem z czatownikami — Perrin przypomniał sobie, że ma z nimi do pogadania — było ich prawie siedemdziesięciu. Z pewnością dość, by zgotować zasadzkę na trolloki. Ban al’Seen i Dannil wciąż kierowali obiema połowami — wyraźnie był to najlepszy sposób na uniknięcie kłótni — Bili al’Dai zaś, Kenley i paru innych dowodzili grupami mniej więcej dziesięciosobowymi. Również Wil w zasadzie nie był wcale taki beznadziejny, pod warunkiem, że nie myślał o dziewczętach.

Ruszyli na południe śladem biegnących Aielów. Faile jechała na Jaskółce obok Steppera.

— Ty mu naprawdę nie ufasz — powiedziała. — Myślisz, że jest Sprzymierzeńcem Ciemności.

— Ufam tobie, mojemu łukowi i toporowi — odparł. Posmutniała i jednocześnie się ucieszyła, ale tak właśnie brzmiała prosta prawda.

Przez dwie godziny prowadził ich Gaul na południe, aż wreszcie skręcili do Wodnego Lasu w gęstwinę wysokich dębów, sosen i drzew skórzanych, krzaczastych wawrzynów i stożkowatych tungowców, wysokich jesionów z okrągłymi koronami, jagodowców i czarnych wierzb, brnąc przez oplecione pnączami zarośla. Na gałęziach szwargotały tysiące wiewiórek, stale przeszywały powietrze drozdy, zięby i jemiołuszki. Perrin czuł również zapach jeleni, królików i lisów. Maleńkie strumyki wezbrały, las zapełnił się kałużami i stawami o rwących brzegach. Grunt po ostatnich opadach sprawiał wrażenie zupełnie rozmokłego, mlaskał pod kopytami koni.

Gdy ujechali już jakieś dwie mile przez las, Gaul zatrzymał się między dużym, otoczonym wierzbami stawem a wąskim strumykiem szerokości kroku. Do tego właśnie miejsca miały dojść trolloki, o ile ciągle zdążały tą samą drogą. Troje Aielów rozpłynęło się wśród drzew, żeby to sprawdzić i wrócić z ostrzeżeniem, gdyby już się zbliżały.

Pozostawiwszy Faile i kilkunastu mężczyzn przy koniach, Perrin kazał pozostałym rozstawić się w ostry łuk, w zagłębienie którego miały wejść trolloki. Upewnił się, że wszyscy są dobrze ukryci i że wiedzą, co zamierza, po czym sam zajął stanowisko na samym dnie misy, obok dębu, którego pień miał obwód dłuższy niźli jego wzrost.

Wysunął topór z pętli przy pasie, naciągnął strzałę i czekał. Lekki wiatr, który wiał mu w twarz, to wzmagał się, to słabł. Na pewno wyczuje trolloki dużo wcześniej, zanim się pojawią. Irką przecież prosto na niego. Dotknął raz jeszcze topora, czekał. Minęło kilka minut. Godzina. Dłużej. Ile czasu upłynie, zanim się pojawi Pomiot Cienia? Jeszcze trochę w tej wilgoci i trzeba będzie zmieniać cięciwy.

Ptaki zamilkły chwilę przed tym, jak zniknęły wiewiórki. Perrin zrobił głęboki wdech i zmarszczył czoło. Nic. Przy takim wietrze na pewno wywęszy trolloki, jak tylko wyczują je zwierzęta.

Jakiś zabłąkany powiew przyniósł mu cuchnący smród, smród wiekowego potu i zgnilizny. Obróciwszy się, krzyknął:

— Są za nami! Wszyscy do mnie! Dwie Rzeki do mnie! — Za nimi. Konie. — Faile!

Wkoło wybuchły krzyki, wycia i bestialski wrzask. Na otwartą przestrzeń w odległości dwudziestu kroków wskoczył trollok z baranim łbem. Trzymał w górze długi, zakrzywiony łuk. Perrin jednym spokojnym ruchem napiął łuk i wystrzelił, chwycił błyskawicznie następną strzałę, osadzając ją na cięciwę. Jeden z grotów trafił trolloka między oczy, stwór zawył raz i padł. A jego strzała, dorównująca wielkością małej włóczni, ugodziła Perrina w bok niczym cios młota.

Chwytając spazmatycznie powietrze pod wpływem wstrząsu, zgarbił się, upuszczając łuk i świeżo nasadzoną strzałę. Wokół czarno upierzonego drzewca rozchodził się ból; Perrin dygotał przy każdym oddechu, a każde dygotanie eksplodowało świeżym bólem.

Dwa kolejne trolloki odziane w czarne kolczugi, jeden z wilczym pyskiem, drugi z baranimi rogami, o całą połowę wyższe od Perrina i dwakroć odeń szersze, przeskoczyły ciało martwego towarzysza. Ujadając i wymachując zakrzywionymi mieczami, pędziły prosto na niego.

Prostując się z wysiłkiem, zacisnął zęby i ułamał drzewce grubości kciuka tuż przy ciele, wyswobodził topór i pobiegł im na spotkanie. Wyjąc z wściekłości, od której oczy zaszły mu czerwoną mgłą. Górowali nad nim, zakuci w zbroje z kolcami przy łokciach i ramionach, on jednak wściekle wywijał toporem, jakby każdym ciosem chciał ściąć drzewo. Za Adorę. Za Deselle.

— Moja matka! — krzyknął. — A żebyście sczezły! Za moją matkę!

Nagle się zorientował, że siecze zalane krwią cielska powalone już na ziemię. Warcząc, kazał sobie przestać, trzęsąc się zarówno z wysiłku, jak i z bólu, który przepalał mu bok. Krzyku było już mniej. Mniej wrzasku. Czy w ogóle ktoś przeżył oprócz niego?

— Wszyscy do mnie! Dwie Rzeki do mnie!

— Dwie Rzeki! — rozległo się czyjeś pełne szaleńczego przerażenia wołanie, dochodzące gdzieś z głębin wilgotnego lasu, i zaraz jeszcze jeden głos powtórzył: — Dwie Rzeki!

Dwóch. Tylko dwóch.

— Faile! — zawołał. — Och, Światłości, Faile!

Błysk czerni sunącej wśród drzew zwiastował Myrddraala, jeszcze zanim zobaczył go w całej okazałości, odzianego w podobną do wężowej skóry czarną zbroję opinającą tors i atramentowy płaszcz, nieruchomy nawet w biegu. Zbliżywszy się, zwolnił do krętego, asekuracyjnego kroku; wiedział, że Perrin jest ranny, wiedział, że stanowi łatwą zdobycz. Na widok bezokiego spojrzenia bladej twarzy poczuł użądlenie strachu.

— Faile? — przedrzeźnił go Myrddraal. W jego ustach to imię zabrzmiało jak trzask płonącej skóry. — Twoja Faile... była pyszna.

Perrin z rykiem rzucił się całym ciałem na niego. Miecz o czarnym ostrzu odparował pierwszy cios. I drugi. I trzeci. Biała jak larwa twarz znieruchomiała w skupieniu, ale stwór poruszał się niczym jadowity wąż, niczym błyskawica. Na moment zmusił go do defensywy. Na moment. Krew ciurkała mu z boku, rana paliła jak ogień paleniska w kuźni. Dłużej już nie ·da rady. A gdy całkiem zabraknie mu sił, ten miecz znajdzie pewną drogę do jego serca.

Poślizgnął się w błocie, które zmiesił własnymi butami, ostrze Pomora cofnęło się — a migoczący miecz zrąbał do połowy bezoki łeb, tak że opadł na jedno ramię w fontannie czarnej krwi. Siekąc na oślep, Myrddraal zaczął brnąć zygzakiem do przodu, potykając się, nie chcąc umrzeć do końca, nadal instynktownie próbując mordować.

Perrin uskoczył mu niezdarnie z drogi, całą zaś uwagę przeniósł na człowieka, który spokojnie wycierał ostrze garścią liści. Z ramion Ihvona zwisał mieniący się płaszcz.

— Przysłała mnie Alanna, miałem cię odszukać. Mało co, a byłbym was nie znalazł, ale siedemdziesiąt koni zostawia jednak ślady. — Ciemny, szczupły Strażnik wyglądał na tak opanowanego, jakby właśnie zapalał fajkę przed kominkiem. — Gorzej, że te trolloki nie były związane z tym...

Wskazał mieczem Myrddraala; stwór leżał, ale wciąż siekł na oślep.

— ...gdybyś z powrotem zgromadził swych ludzi, to może nie będą miały ochoty mierzyć się z wami, skoro nie ma z nimi Bezokiego, który by je do tego zmusiła Szacuję, że było ich z początku sto. Teraz o kilka mniej. Parę zarżnąłeś.

Zaczął spokojnie badać cienie zalegające pod drzewami, jedynie miecz w jego ręku wskazywał, że dzieje się coś nienormalnego. Przez krótką chwilę Perrin wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. Alanna go szukała? Przysłała Ihvona? W samą porę, by ocalił mu Tycie. Trzęsąc się, znowu podniósł głos.

— Dwie Rzeki do mnie! Na miłość Światłości, wszyscy do mnie! Tutaj! Do mnie! Tutaj!

Tym razem nie przestawał krzyczeć, dopóki się nie pojawiły znajome twarze brnących pomiędzy drzewami. Twarze w większości zalane krwią. Zszokowane twarze o wytrzeszczonych oczach. Szli wsparci jeden o drugiego, niektórzy potracili łuki. Towarzyszyli im Aielowie, najwyraźniej nie byli ranni poza Gaulem, który nieznacznie utykał.

— Nie pojawili się tam, gdzie oczekiwaliśmy — tylko tyle powiedział Aiel. Noc była chłodniejsza, niż oczekiwaliśmy. Padało mocniej, niż oczekiwaliśmy. Takim tonem to wyraził.

Faile zmaterializowała się razem z końmi. Z połową koni, w tym ze Stepperem i Jaskółką, towarzyszyło jej ponadto dziewięciu z tamtych dwunastu ludzi, których razem z nią zostawił. Na policzku miała szramę, ale żyła. Próbował ją objąć, ale odepchnęła jego ręce i, mrucząc coś gniewnie nad ułamaną strzałą, delikatnie odchyliła połę kaftana, usiłując zbadać, w którym dokładnie miejscu grube drzewce wbiło się w ciało.

Perrin przyjrzał się otaczającym go ludziom. Przestali już przychodzić, brakowało jednak niektórych twarry. Kenley Ahan. Bili al’Dai. Teven Marwin. Zmusił się do sprawdzenia, kogo brakuje, zmusił się, by ich policzyć. Dwudziestu siedmiu. Brakowało dwudziestu siedmiu.

— Wszystkich rannych przyprowadziliście? — spytał matowym głosem. — Czy ktoś tam jeszcze został?

Dłoń Faile przy jego boku zadrżała; wyraz jej twarzy, krzywiącej się do rany, stanowił kombinację zmartwienia i furii. Miała prawo być zła. Nie powinien był jej w to pakować.

— Tylko martwi — rzekł Ban al’Seen głosem równie ołowianym jak jego twarz.

Wil patrzył krzywo na coś poza zasięgiem wzroku.

— Widziałem Kenleya — wyznał. — Głowę miał wetkniętą w rozwidlenie w pniu dębu, reszta ciała leżała u stóp drzewa. Widziałem go. Już go nie będzie męczyło przeziębienie.

Kichnął i wyraźnie się zdziwił.

Perrin westchnął ciężko i zaraz tego pożałował; zacisnąwszy zęby, usiłował zwalczyć ból, który wybuchł w boku. Faile, ze zwiniętą zielono-złotą, jedwabną chustą w dłoni, próbowała wyciągnąć mu koszulę ze spodni. Odepchnął jej ręce, nie zważając na groźną minę, nie było teraz czasu na opatrywanie ran.

— Ranni na konie — rozkazał, kiedy już mógł mówić. — Ihvon, czy one nas zaatakują?

Las podejrzanie jakby skamieniał.

— Ihvon?

Strażnik pokazał się, prowadząc za sobą szarego wałacha o płonącym wzroku. Perrin powtórzył pytanie.

— Może. Może nie. Trolloki zabijają tych, których im zabić najłatwiej. Bez Półczłowieka będą raczej szukały jakiejś farmy niż kogoś, kto mógłby naszpikować je strzałami. Dopilnuj, by każdy, kto jest w stanie ustać o własnych siłach, niósł łuk z nałożoną strzałą, nawet gdyby nie mógł jej wystrzelić. Może stwierdzą, że cena za tę zabawę jest zbyt wysoka.

Perrin zadrżał. Jeśli trolloki rzeczywiście zaatakują, to zabawią się równie dobrze jak podczas tańców w Niedzielę. Tylko Ihvon i Aielowie mogli stanąć do walki. No i Faile; jej ciemne oczy błyszczały z furii. Musi ją zabrać w jakieś bezpieczne miejsce.

Strażnik nie zaproponował, by wzięli jego konia dla rannych, co miało sens. Zwierzę raczej nie dopuściłoby nikogo na swój grzbiet, a koń wyszkolony do walki ze swoim panem w siodle stanowiłby niezwykle groźną broń, gdyby znowu pojawiły się trolloki. Perrin usiłował wsadzić Faile na grzbiet Jaskółki, powstrzymała go jednak.

— Ranni, sam powiedziałeś — wyszeptała. — Pamiętasz?

Wbrew jego oburzeniu uparła się natomiast, by on dosiadł Steppera. Spodziewał się, że inni zaprotestują po tym, jak poprowadził ich do klęski, ale nikt jakoś nie chciał. Było dość koni dla tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach oraz tych, którzy nie byli w stanie iść daleko — ponuro przyznał, że należy do tych drugich — więc ostatecznie wylądował w siodle. Połowa jeźdźców musiała przylgnąć do grzbietów swych wierzchowców. On sam zaciskał zęby, ale siedział wyprostowany.

Ci, którzy szli normalnym krokiem albo zataczając się, a także niektórzy z jadących konno, ściskali kurczowo łuki, jakby one oznaczały zbawienie. Perrin też trzymał łuk, podobnie Faile, aczkolwiek wątpił, czy mogłaby naciągnąć cięciwę łuku z Dwu Rzek. Liczył się teraz ich wygląd; tylko pozory mogły ich uratować. W wyglądzie trojga Aielów, podobnie jak w wyglądzie Ihvona, czujnego niczym zwinięty bicz, nie zaszła żadna zmiana; parli przed siebie, przygotowani na wszystko. Reszta, łącznie z nim, wyglądała jak szczątki worka ze szmatami, zupełnie inaczej niż grupa, którą dowodził wcześniej — taki pewien siebie, przepełniony pychą. Niemniej jednak iluzja współgrała z rzeczywistością. W trakcie pokonywania pierwszej mili przez leśny gąszcz zabłąkane wiatry przynosiły mu cuchnącą woń ukrytych w cieniach, skradających się trolloków. Po jakimś czasie smród zaczął powoli rzednąć, aż wreszcie rozwiał się bez śladu, oznaczając, że trolloki dały się omamić i zostały z tyłu.

Faile szła obok Steppera, z jedną ręką na nodze Perrina, jakby chciała go podtrzymać. Co jakiś czas zadzierała ku niemu głowę, uśmiechając się pocieszająco, ale troska wyryła bruzdy na jej czole. Odwzajemniał ten uśmiech jak potrafił, usiłując jej wmówić, że nic mu nie jest. Dwudziestu siedmiu. Nie umiał powstrzymać tego pochodu imion i twarzy, które bezustannie przebiegały mu przed oczyma. Colly Garren i Jared Aydaer, Dael al’Taron i Ren Chandro. Zabił dwudziestu siedmiu ludzi z Dwu Rzek przez własną głupotę. Dwudziestu siedmiu.

Około popołudnia wyszli z Wodnego Lasu na otwartą przestrzeń, dalej kierując się wprost przed siebie. Trudno było dokładnie określić, ile czasu upłynęło, jako że niebo wciąż kryło się za chmurami i wszystko dookoła spowijały martwe cienie. Przed nimi rozciągały się pastwiska z wysoką trawą, urozmaicone plamkami drzew i rozproszonych owiec, w oddali widać było jakieś farmy. Z kominów nie ulatywał dym; gdyby ktoś tam jeszcze mieszkał, to warzyłby jakąś gorącą strawę. Najbliższego pióropusza dymu należało się spodziewać w odległości co najmniej pięciu mil.

— Powinniśmy poszukać jakiejś farmy, by mieć gdzie spędzić noc — orzekł Ihvon. — Jakiegoś miejsca pod dachem, w razie gdyby znowu miało padać. Ognia. Strawy.

Popatrzył na ludzi z Dwu Rzek i dodał:

— Wody i bandaży.

Perrin tylko przytaknął. Strażnik lepiej od niego wiedział, co robić. Stary Bili Congar z głową pełną bulgoczącego ale wiedziałby pewnie lepiej. Pozwolił Stepperowi iść po prostu za siwkiem Ihvona.

Nie pokonali więcej jak milę, gdy Perrinowi wpadły do ucha dalekie dźwięki muzyki, jakieś wesołe melodie wygrywane na skrzypcach i fletach. Z początku wydawało mu się, że to pewnie sen, ale po chwili usłyszeli to chyba również pozostali, bo wymienili pełne niedowierzania spojrzenia, a potem uśmiechy ulgi. Muzyka oznaczała ludzi, i to szczęśliwych ludzi; sądząc po naturze tych dźwięków, ktoś świętował. Fakt, że ktoś miał powód do świętowania, wystarczył, by do ich nóg jakimś cudem powróciło życie.

Загрузка...