Tuż za chłopcem, niemal depcząc mu po piętach, wkroczył lord we własnej osobie, wysoki, barczysty mężczyzna w średnim wieku, o twardej, kanciastej twarzy i ciemnorudych włosach, posiwiałych na skroniach. Ciemnoniebieskie oczy zdradzały skłonność do arogancji; ubrany w znakomicie skrojony, zielony kaftan z dyskretnie wyhaftowanymi na całej długości rękawów złotymi zakrętasami oraz rękawice ozdobione złotą nicią; z pewnością w każdym calu wyglądał na arystokratę. Złoto zdobiło również pochwę miecza, otaczało ponadto paskami szczyty wypolerowanych cholew wysokich butów. Jakoś udało mu się przekształcić prosty akt przekraczania progu w wielkopański gest. Perrin gardził nim już od pierwszego spojrzenia.
Wszyscy al’Seenowie i Lewinowie pośpieszyli hurmem, by powitać lorda, mężczyźni, kobiety i dzieci stłoczyli się wokół niego, uśmiechali się, dygali i kłaniali, jeden przez drugiego paplając, jakim to wielkim zaszczytem jest wizyta Myśliwego polującego na Róg. To podniecało ich najbardziej. Samo przybycie lorda pod ich dach było wystarczająco ekscytujące, ale on przecież był jednym z tych, którzy poprzysięgli szukać legendarnego Rogu Valere — toż to materiał na moc opowieści. Perrinowi przyszło na myśl, że nigdy dotąd nie widział, by mieszkańcy Dwu Rzek się przed kimkolwiek płaszczyli; tym tutaj prawie się to udało.
Lord Luc przyjął te objawy szacunku jako coś, co mu się należy. Mieszkańcy farmy prawdopodobnie nie zauważyli albo zwyczajnie nie poznali się na jego odrobinę znużonej minie, nieco protekcjonalnym uśmiechu. Może po prostu uważali, że tak właśnie zachowują się lordowie. Bo i prawda, niejeden tak się zachowywał, Perrin jednakże się irytował, widząc, jak ci ludzie — ludzie z rodzinnych stron — godzą się bez sprzeciwu na takie traktowanie.
Gdy harmider zaczął cichnąć, Jac i Elisa przedstawili swoich gości — wszystkich prócz Tama i Abella, którzy już go wcześniej poznali — lordowi Lukowi z Chiendelny, mówiąc, że udzielał im rad w sprawie metod, jakimi należy się bronić przed trollokami, że to on ich zachęcił, by stawili opór Białym Płaszczom, by walką wyrazili swój czynny sprzeciw. W pozostałej części izby podniósł się szmer aprobaty. Gdyby Dwie Rzeki miały wybrać swojego króla, to wszyscy al’Seenowie i Lewinowie poparliby lorda Luka. On też o tym wiedział. Niemniej jego znudzone samozadowolenie nie trwało długo.
Przy pierwszym spojrzeniu na gładkolicą twarz Verin Luc nieznacznie zesztywniał, a jego wzrok pomknął ku jej dłoni tak szybko, iż wielu zapewne niczego nie zauważyło. Mało co, a byłby upuścił swe haftowane rękawice. Korpulentna i pospolicie odziana, z łatwością mogła być żoną jednego z obecnych farmerów, on jednak najwyraźniej umiał rozpoznać pozbawione śladów upływu lat oblicze Aes Sedai. Nie był szczególnie zachwycony jej widokiem w tym miejscu. Drgał mu kącik lewego oka, gdy słuchał, jak pani al’Seen przedstawia „panią Mathwin”, „uczoną z zagranicy”.
Verin uśmiechnęła się do niego leniwie, jakby przez sen.
— Bardzo mi miło — mruknęła. — Dom Chiendelna. Gdzie to jest? Brzmienie tego imienia przywodzi na myśl Ziemie Graniczne.
— Nic tak imponującego — odparł szybko Luc, obdarzając ją czujnym spojrzeniem i tylko nieznacznie się kłaniając. — Murandy, mówiąc dokładnie. Dom pośledni, ale za to stary.
Z wyraźnym niepokojem oderwał od niej oczy na czas dalszych prezentacji.
Na Tomasa ledwie zerknął. Biorąc pod uwagę, że bez trudu rozpoznał w Verin Aes Sedai, musiał wiedzieć, że to jest Strażnik „Pani Mathwin”, dlaczego więc na wstępie zlekceważył go równie otwarcie, jakby oznajmił to na głos. Zgoła niewytłumaczalne. Nawet jeśli Luc nie wiadomo jak sprawnie władał mieczem, to nikt nie włada nim aż tak dobrze, by lekceważyć Strażnika. Arogancja. Ów jegomość miał jej za dziesięciu. W oczach Perrina dowiódł tego jednoznacznie, gdy witał się z Faile.
Uśmiech, jakim obdarzył ją Luc, bez wątpienia wyrażał znacznie więcej niż zwykłą pewność siebie; był nadto poufały i wymownie ciepły. W rzeczy samej zdradzał na równi za duży podziw i za wiele ciepła. Ująwszy dłoń dziewczyny w obie ręce, skłonił się, a następnie zajrzał jej głęboko w oczy, jakby starał się ją przejrzeć na wylot. Perrinowi wydało się przez chwilę, że Faile zaraz przeniesie wzrok na niego, ale zamiast tego odwzajemniła spojrzenie lorda z udawanym chłodem mimo zaróżowionych policzków, i lekko skinęła głową.
— Ja też, mój panie, należę do Myśliwych polujących na Róg — powiedziała głosem jakby trochę zdławionym. — Sądzisz, że znajdziesz go właśnie tutaj?
Luc zamrugał i puścił jej dłoń.
— Być może, moja pani. Któż to wie, gdzie znajduje się Róg?
Faile wyglądała na nieco zdziwioną — może rozczarowaną — że tak nagle stracił zainteresowanie tematem.
Perrin zachował obojętny wyraz twarzy. Jeśli ona chce uśmiechać się do Wila al’Seena i czerwienić na widok głupawych lordów, to niech jej będzie. Tak czy owak mogła robić z siebie idiotkę, wpadając w cielęcy zachwyt na widok każdego mężczyzny, który pojawi się na jej drodze. A ten Luc chciałby wiedzieć, gdzie jest Róg Valere? Ukryty w Białej Wieży, ot co. Korciło go, by poinformować o tym tego człowieka choćby po to tylko, by widzieć, jak załamany zgrzyta zębami.
Jeśli Luc się zdziwił, słysząc, kim są pozostali goście w domu al’Seenów, jego reakcja na widok Perrina, mówiąc najoględniej, była raczej osobliwa. Wzdrygnął się na widok jego twarzy, z błyskiem szoku w oczach. Wszystko to po chwili zniknęło, ukryte pod maską arystokratycznego chłodu, jeśli nie liczyć trudnego do opanowania drgania kącika jednego oka. Kłopot polegał na tym, że takie zachowanie nie miało żadnego sensu. Wszak to nie jego żółte oczy odebrały Lukowi mowę; w to Perrin nie wątpił. Wyglądało raczej na to, iż tamten go znał i przeżył wstrząs, spotykając tutaj, ale on przecież nigdy wcześniej nie poznał tego człowieka. Co więcej, założyłby się, że Luc się go boi. Całkiem bez sensu.
— To lord Luc podsunął pomysł, by chłopcy wdrapali się na dachy — oznajmił Jac. — Żaden trollok się tu nie zbliży niepostrzeżenie.
— Czyżby? — zapytał sucho Perrin. To ma być przykład mistrzowskich rad lorda Luka? — Trolloki widzą w ciemnościach jak koty. Wpadną na was, wyłamując kopniakami drzwi, zanim wasi chłopcy zdążą wznieść bodaj jeden okrzyk.
— Robimy, co możemy — warknął Flann. — Nie próbuj nas straszyć. Tu są dzieci. Lord Luc przynajmniej podsuwa nam pomocne sugestie. Był u mnie na dzień przed pojawieniem się trolloków, żeby sprawdzić, czy wszystkich rozmieściłem na właściwych stanowiskach. Krew i popioły! Gdyby nie on, trolloki wymordowałyby nas wszystkich.
Luc zdawał się nie słyszeć pochwał, jakimi go obdarzono. Bacznie obserwował Perrina, jednocześnie nazbyt skoncentrowany na swych rękawicach, które wpychał za sprzączkę w kształcie złotej lwiej głowy, spinającą pas. Faile też go obserwowała z nieznacznym grymasem.
— A ja myślałem, że uratowały was Białe Płaszcze, panie Lewin. Wydawało mi się, że to patrol Białych Płaszczy przybył w samą porę i przepędził trolloki.
— No cóż, tak było. — Flann przejechał dłonią po siwych włosach. — Ale lord Luc... Gdyby Białe Płaszcze się nie zjawiły, to wtedy... On przynajmniej nie usiłuje nas straszyć — wymamrotał.
— Dobrze więc, niech nie straszy — powiedział Perrin. — Ja natomiast boję się trolloków. A was przed trollokami przecież bronią Białe Płaszcze. Kiedy mogą.
— Chcesz zatem przypisać wszelkie zasługi Białym Płaszczom? — Luc wbił w Perrina zimne spojrzenie, jakby atakował jakiś słaby punkt. — Jak ci się wydaje, kto ponosi odpowiedzialność za Smocze Kły rysowane na drzwiach? Prawda, ich dłonie nigdy nie chwytają węgla drzewnego, ale to oni za tym stoją. To oni podkradają się pod domy tych poczciwych ludzi, zadają pytania i żądają odpowiedzi, jakby każdy dach nad ich głowami należał do nich. Powiadam, ci ludzie są swymi własnymi panami, nie psami przywoływanymi do nogi przez Białe Płaszcze. Można pozwolić im na patrolowanie tych okolic, bo to słuszne, ale witając na progu, mówić, na czyjej są ziemi. Tak ja twierdzę. Jak sobie chcesz być psem Białych Płaszczy, to niech i tak będzie, ale nie zazdrość tym dobrym ludziom ich wolności.
Perrin wytrzymał spojrzenie Luka.
— Nie żywię żadnych ciepłych uczuć względem Białych Płaszczy. Oni przecież chcą mnie powiesić, nie słyszałeś?
Wysoki lord zamrugał, jakby istotnie nie słyszał, a może zapomniał, bo tak usilnie czekał na sposobność doskoczenia Perrinowi do gardła.
— W takim razie cóż takiego proponujesz?
Perrin odwrócił się do niego plecami i stanął twarzą do kominka. Nie miał zamiaru spierać się na osobności z Lukiem. Niech wszyscy posłuchają. Bez wątpienia patrzą na niego. Powie to, co myśli i niech już będzie po wszystkim.
— Musicie polegać na Białych Płaszczach, musicie liczyć na to, że odstraszą trolloki, liczyć, że przybędą w porę w razie ich ataku. A dlaczego? Bo każdy człowiek stara się pozostawać na swej farmie, jeśli może, albo trzymać się jej tak blisko jak się da, jeśli już musi się od niej oddalić. Utworzyliście sto małych grupek, podobnych do dojrzałych kiści winogron, które można zerwać lada chwila. Dopóki tak będzie, dopóki będziecie musieli się modlić, by Białe Płaszcze powstrzymywały trolloki przed rozgnieceniem was na wino — nie macie żadnego wyboru, tylko musicie im pozwolić na zadawanie wszelkich pytań i domaganie się odpowiedzi. Musicie stanąć na uboczu i stamtąd się przyglądać, jak porywają niewinnych ludzi. A może ktoś tutaj uważa, że Haral i Alsbet Luhhanowie to Sprzymierzeńcy Ciemności? Natti Cauthon? Bodewhin i Eldrin?
Spojrzenie, jakim Abell omiótł izbę, odstraszyłoby każdego, kto chciałby ewentualnie dać do zrozumienia, że tak uważa, ale w istocie wcale nie było potrzebne. Nawet Adine Lewin skupiła uwagę na Perrinie. Luc popatrywał na niego krzywo, w przerwach między obserwowaniem reakcji ludzi stłoczonych w izbie.
— Wiem, że oni nie powinni byli aresztować Natti, Alsbet i pozostałych — powiedział Wit — ale dość już na tym.
Potarł dłonią swą łysą czaszkę i obdarzył Abella zakłopotanym spojrzeniem.
— Chciałem rzec, że trzeba ich zmusić, by puścili wszystkich wolno. Nie słyszałem, by kogoś od tego czasu aresztowali.
— Twoim zdaniem to oznacza, że już po wszystkim? — — spytał Perrin. — Naprawdę myślisz, że zadowolili się aresztowaniem Cauthonów i Luhhanów? Dwoma spalonymi farmami? Które z was będzie następne? Za to tylko, że powiedziało coś niewłaściwego albo też zwyczajnie, dla przykładu. Całkiem możliwe, że to Białe Płaszcze a nie trolloki podłożą pochodnię pod ten dom. Albo może to właśnie na waszych drzwiach ktoś nocą wyrysuje Smoczy Kieł. Zawsze się znajdą ludzie, którzy w coś takiego uwierzą.
Kilkoro oczu pomknęło w stronę Adine, która zaszurała nogami i zgarbiła ramiona.
— Nawet, jeśli z tego wszystkiego wynika tylko tyle, że będziecie zasuwać rygle przed każdym Białym Płaszczem, który się tu zjawi, to czy naprawdę chcecie tak żyć? A co z waszymi dziećmi? Zdajecie się na łaskę trolloków, na łaskę Białych Płaszczy, na łaskę każdego, kto żywi wobec was jakieś urazy. Zgódźcie się na opiekę jednych, a wnet spadnie na was jarzmo pozostałych. Ukrywacie się w piwnicy w nadziei, że jeden wściekły pies obroni was przed drugim, w nadziei, że skuszone mrokiem szczury jednak nie zakradną się do niej, żeby was pokąsać.
Jac wymienił zmartwione spojrzenia z Flannem i Witem, z pozostałymi mężczyznami zgromadzonymi w izbie, po czym wolno powiedział:
— Jeśli uważasz, że postępujemy źle, to co w takim razie proponujesz?
Perrin nie spodziewał się tego pytania — był przekonany, że się rozzłoszczą — ale bezzwłocznie podzielił się swymi przemyśleniami.
— Zbierzcie wszystkich ludzi. Zbierzcie owce, krowy, kury, wszystko. Zbierzcie i zaprowadźcie tam, gdzie ludzie i zwierzęta mogą być bezpieczni. Idźcie do Pola Emonda. Albo do Wzgórza Czat, bo to bliżej, z tym że wówczas znajdziecie się pod dozorem Białych Płaszczy. Dopóki tu jest was dwudziestu, tam pięćdziesięciu, stanowicie łatwy łup dla trolloków. Jeśli zbiorą się was setki, wówczas będziecie mieli jakieś szanse i to bez konieczności zginania karku przed Białymi Płaszczami.
To wywołało wybuch, jakiego się spodziewał.
— Ja miałbym opuścić farmę! — zakrzyczał Flann okrzyk Wita.
— Oszalałeś!
Słowa wylewały się z ich ust, z ust ich braci i kuzynów, jedni krzyczeli głośniej od drugich.
— Iść do Pola Emonda? Będę miał za daleko, żeby codziennie sprawdzać pola!
— Wszystko porośnie chwastem!
— Nie wiem, w jaki sposób miałbym zrobić żniwa!
— ...jak przyjdą deszcze...!
— ...próbuję odbudować...!
— ...tytoń zgnije...!
— ...trzeba będzie zostawić...!
Umilkli, gdy Perrin uderzył pięścią w półkę kominka.
— Nie widziałem zdeptanego albo podpalonego pola, ani też spalonego domu bądź stodoły, jeśli nie było tam ludzi. To po ludzi przychodzą trolloki. A nawet jeśli coś spalą? Zboże można zasiać na nowo. To, co z kamienia, zaprawy i drewna da się odbudować. A czy je możecie odbudować?
Wskazał dziecko Laili, a ona przycisnęła je do piersi, spoglądając na niego chmurnie, jakby on sam mu groził. Niemniej jednak spojrzenia, jakimi obdarzyła swego męża i Flanna, były pełne bojaźni. Podniósł się pełen niepokoju szmer.
— Opuścić farmę — mruknął Jac, kręcąc głową. — Nie wiem, Perrin.
— To twój wybór, panie al’Seen. Ziemia wciąż tu będzie, kiedy wrócicie. Trolloki nie mogą jej uprowadzić. Zastanów się, czy to samo da się powiedzieć o twojej rodzinie.
Szmer przeobraził się we wrzawę. Kilka kobiet, głównie te, które obarczone były jednym lub dwójką dzieci, zaatakowało swych mężów, z których żaden nie miał najmniejszej ochoty podejmować sprzeczki.
— Interesujący plan — wycedził Luc, przypatrując się Perrinowi. Trudno było stwierdzić, sądząc wyłącznie z wyrazu jego twarzy, czy aprobuje go, czy też przemawia przez niego ironia. — Będę obserwował, by ocenić, do czego on doprowadzi. A teraz, panie al’Seen, muszę ruszać w drogę. Wstąpiłem tylko po to, by sprawdzić, jak wam się żyje.
Jac i Elisa odprowadzili go do drzwi, inni natomiast zanadto wciągnęli się w dyskusje, by zwrócić nań większą uwagę. Luc wyszedł z zaciśniętymi ustami. Perrin odniósł wrażenie, że zapewne dotychczas jego wyjazdy były równie imponujące, jak widziane wcześniej przybycie.
Jac krosto od drzwi podszedł do Perrina.
— Śmiały ten twój plan. Przyznam, że nie mam chęci porzucać farmy, ale mówisz sensownie. Nie wiem jednak, czego dopatrzą się w tym Synowie. Moim zdaniem to podejrzliwe towarzystwo. Gdy zbierzemy się razem, mogą sobie pomyśleć, że knujemy coś przeciwko nim.
— Niech sobie tak myślą — odparł Perrin. — Wioska pełna ludzi może zastosować się do rady Luka i oznajmić Białym Płaszczom, żeby pilnowali swych interesów gdzie indziej. A może uważasz, że powinniście nadal wydawać się bezbronni, żeby zachować życzliwość Białych Płaszczy.
— Nie. Nie, ja rozumiem, o co ci chodzi. Przekonałeś mnie. I prawdopodobnie przekonałeś również pozostałych.
Wyglądało na to, że tak istotnie jest. Gwar dyskusji zamierał, ale tylko dlatego, że wszyscy wydawali się ze sobą zgadzać. Nawet Adine, która dyrygowała swymi córkami, głośno im rozkazując, by natychmiast zabrały się za pakowanie. W rzeczy samej obdarzyła Perrina niechętnym, lecz aprobującym skinieniem głowy.
— Kiedy macie zamiar ruszać? — spytał Perrin Jaca.
— Jak tylko wszyscy będą gotowi. Przed zachodem słońca dotrzemy do siedziby Jona Gaelina przy Drodze Północnej. Powtórzę Jonowi, co powiedziałeś, a także wszystkim, którzy mieszkają przy drodze do samego Pola Emonda. Lepiej iść tam niż do Wzgórza Czat. Skoro chcemy wyrwać się spod jarzma nie tylko trolloków, lecz również Białych Płaszczy, to lepiej nie paradować im tuż pod samym nosem. — Jac podrapał się palcem po skąpym wianku włosów otaczającym jego czaszkę. — Perrin, moim zdaniem Synowie nie zrobią krzywdy Natti Cauthon i dziewczętom, tudzież Luhhanom, ale mnie to nie daje spokoju. A co się stanie, jeśli naprawdę pomyślą, że coś knujemy? Kto to wie?
— Zamierzam ich jak najszybciej uwolnić, panie al’Seen. I wszystkich innych, których Białe Płaszcze aresztują, skoro już o tym mówimy.
— Śmiały plan — powtórzył Jac. — Cóż, w takim razie najlepiej będzie, jak każę ludziom z miejsca ruszać w drogę, skoro chcemy dotrzeć do Jona przed zachodem słońca. Idź w Światłości, Perrin.
— Bardzo śmiały plan — powiedziała Verin, podchodząc bliżej, gdy pan al’Seen pośpieszył wydawać rozkazy, by wyciągano wozy i pakowano to wszystko, co da się udźwignąć. Przyglądała się Perrinowi, przekrzywiając głowę z zaciekawieniem, mniejszym jednak niż to, jakie zdradzała stojąca u jej boku Faile. Ta miała taką minę, jakby go widziała na oczy po raz pierwszy w życiu.
— Nie wiem, dlaczego wszyscy tak to nazywają — odparł. — Ktoś wreszcie musiał coś wymyślić. Ten Luc nagadał im bzdur. Rzucanie wyzwań Białym Płaszczom z proga. Chłopcy na dachach strzegący przed trollokami. To drogi wiodące prosto do katastrofy. A ja tylko zwróciłem na to uwagę. Powinni to byli zrobić na samym początku. Ten człowiek...
Pohamował się ze stwierdzeniem, że Luc go irytuje. Nie w obecności Faile. Mogłaby to opacznie zrozumieć.
— Oczywiście — zgodziła się dobrodusznie Verin. — Nie miałam przedtem okazji zobaczyć, jak to działa. A może miałam, ale nie zdawałam sobie sprawy.
— O czym ty mówisz? Co jak działa?
— Perrin, kiedy tu dotarliśmy, ci ludzie byli gotowi trzymać się za wszelką cenę tego miejsca. Natchnąłeś ich zdrowym rozsądkiem i prawidłowymi emocjami, czy sądzisz jednak, że ja bym coś u nich wskórała, czy też Tam albo Abell? Sam powinieneś wiedzieć, jak uparci są mieszkańcy Dwu Rzek. Swoją obecnością zmieniłeś najbardziej prawdopodobny przebieg zdarzeń. I to za sprawą kilku słów wymówionych w... irytacji? Ta’veren rzeczywiście wciągają żywoty innych ludzi do swego wzoru. Fascynujące. Naprawdę żywię głęboką nadzieję, że kiedyś znowu będzie mi dane obserwować Randa.
— Cokolwiek to jest — odburknął Perrin — wyjdzie tylko na dobre. Im więcej ludzi w jednym miejscu, tym bezpieczniej.
— Ależ naturalnie. Rand, jak rozumiem, zdobył ten miecz?
Skrzywił się, ale nie istniał powód, by jej o tym nie mówić. Wiedziała o Randzie i wiedziała, po co się udał do Łzy.
— Tak.
— Strzeż się Alarmy, Perrin.
— Co? — Te błyskawiczne zmiany tematu, jakich dokonywała Aes Sedai, zaczynały go już dezorientować. Szczególnie, gdy mówiła, że on ma zrobić coś, o czym już pomyślał zawczasu i co zamierzał zachować przed nią w najgłębszej tajemnicy. — Dlaczego?
Wyraz twarzy Verin nie uległ zmianie, ale ciemne oczy nagle się rozjaśniły, a spojrzenie wyostrzyło jak u ptaka.
— W Białej Wieży rodzi się wiele... wzorów. Nie wszystkie są złowieszcze, czasami jednak trudno coś orzec, dopóki nie jest za późno. A nawet te najbardziej delikatne często prowadzą do tego, że pewne nitki pękają podczas tkania, że łamią się niektóre trzciny użyte do wyplatania koszyka. Każdy zaś ta’veren może być taką trzciną, wykorzystywaną w dowolnej liczbie możliwych planów.
Znienacka wydało się, iż oszałamia ją ta krzątanina dookoła, że jej światem są raczej książki lub własne myśli niźli rzeczywistość.
— A niech to. Pan al’Seen nie marnuje czasu, nieprawdaż? Sprawdzę tylko, czy może użyczyć kogoś, kto przyprowadzi nasze konie.
Faile zadygotała, gdy Brązowa siostra odeszła.
— Czasami przez te Aes Sedai robi mi się... nieswojo — mruknęła.
— Nieswojo? — spytał Perrin. — Mnie one przez większość czasu przerażają śmiertelnie.
Roześmiała się cicho i zaczęła bawić guzikiem przy jego kaftanie, przypatrując mu się z napięciem.
— Perrin, byłam... byłam... głupia.
— O czym ty mówisz?
Spojrzała mu w twarz — zdawało się, że zaraz ukręci ten guzik — a wtedy pośpiesznie dodał:
— Należysz do najmniej głupich ludzi, jakich znam. — Zdążył ugryźć się w język, nim dodał: „na ogół” i był zadowolony, że to zrobił, gdy nagrodziła go uśmiechem.
— Miło, że tak mówisz, ale ja naprawdę byłam głupia.
Poklepała guzik i zaczęła mu poprawiać kaftan — czego ów bynajmniej nie wymagał — i wygładzać klapy — które wcale tego nie potrzebowały.
— Zachowałeś się tak niemądrze — powiedziała trochę nazbyt szybko — tylko dlatego, że ten młodzieniec na mnie spojrzał... a doprawdy jest zanadto niedojrzały, zupełnie inny niż ty... więc pomyślałam, że wywołam w tobie zazdrość... tylko troszeczkę... udając, tylko udając, że oczarował mnie lord Luc. Nie powinnam była tego robić. Czy mi wybaczysz?
Usiłował doszukać się jakiegoś porządku w tym labiryncie poplątanych słów. To dobrze, że uznała Wila za niedojrzałego — gdyby tamten spróbował wyhodować sobie brodę, zapewne byłaby żenująco rzadka — ale nic nie wspomniała o tym, w jaki sposób odwzajemniła spojrzenia Wila. A poza tym, skoro tylko udawała, że Luc ją oczarował, to czemu się tak czerwieniła?
— Jasne, że ci wybaczam — odparł. W oczach Faile rozbłysły niebezpieczne iskry. — Chciałem powiedzieć, że nie mam ci nic do wybaczania.
Iskry rozgorzały jeszcze intensywniej. Czego ona odeń właściwie oczekiwała?
— A czy ty mi wybaczysz? Kiedy próbowałem cię przegnać, mówiłem rzeczy, których nie powinno się mówić. Czy mi również wybaczysz?
— Ty mówiłeś rzeczy, które wymagają przebaczenia? — spytała słodko, a on już wiedział, że wpakował się w tarapaty. — Jakoś nie potrafię sobie uzmysłowić, cóż to takiego, ale wezmę to pod rozwagę.
Pod rozwagę? W tym momencie wyraziła się zupełnie jak arystokratka; może jej ojciec pracował dla jakiegoś lorda, dzięki czemu miała możność nauczyć się sposobu, w jaki wysławiają się damy. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Niemniej jednak był przekonany, że już wkrótce się dowie, o cokolwiek by chodziło.
Z ulgą wspiął się ponownie na siodło Steppera, w samym środku tego zamieszania, wywołanego zaprzęganiem koni, sporami o to, co można, a czego nie można zabrać, gonitwami dzieci za kurami i gęsiami, którym wiązano potem łapy, by można je było zapakować na wozy. Chłopcy już gnali bydło na wschód, inni wyganiali owce z owczarni.
Faile nie uczyniła najmniejszej aluzji do tego, co zostało powiedziane w domu al’Seenów. Co więcej, uśmiechała się do Perrina i na głos porównywała metody hodowania owiec, jakie stosowano tutaj, do tych w Saldaei, a kiedy jedna z dziewcząt przyniosła jej bukiet małych, czerwonych kwiatków, zwanych rumieniczkami, próbowała wpleść kilka z nich w jego brodę, śmiejąc się, gdy próbował ją powstrzymać. Krótko mówiąc, sprawiła, że wyskakiwał ze skóry. Potrzebował jeszcze jednej rozmowy z panem Cauthonem.
— Idź w Światłości — powtórzył pan al’Seen, gdy byli już gotowi do odjazdu — i opiekuj się chłopcami.
Czterech młodych mężczyzn postanowiło się wybrać z nimi na koniach o zmierzwionej sierści, ani trochę tak dobrych jak te wierzchowce, na których jechali Tam i Abell. Perrin nie bardzo wiedział, dlaczego to właśnie on ma się nimi opiekować. Byli od niego starsi, nawet jeśli tylko odrobinę. Wil al’Seen i jego kuzyn Ban, jeden z synów Jaka, którego los obdarzył największym z całej rodziny nosem, oraz dwóch Lewinów, Tell i Dannil, którzy tak mocno przypominali Flanna, że mogli być jego synami, a nie bratankami. Perrin próbował im wybić z głowy ten pomysł, zwłaszcza gdy oświadczyli dobitnie, że chcą pomóc w wyswobadzaniu Cauthonów i Luhhanów z rąk Białych Płaszczy. Prawdopodobnie uważali, że to będzie polegało na wtargnięciu do obozowiska Synów i zażądaniu, by oddali wszystkich więźniów. „Rzucanie wyzwania” — tak to nazwał Tell, sprawiając, że Perrinowi włosy stanęły dęba. Za dużo opowieści bardów. Za dużo słuchania takich głupców jak Luc. Podejrzewał, że Wil kieruje się innymi powodami, aczkolwiek ten starał się udawać, że Faile nie istnieje, ale już i tak sporo kramu miał z pozostałymi trzema.
Nikt poza nim nie zgłosił obiekcji. Tam i Abell zdawali się przejmować tylko tym, czy tamci naprawdę wiedzą, jak używać łuków, w które byli uzbrojeni, i czy utrzymają się na koniach, Verin zaś tylko wszystko obserwowała, wprowadzając jakieś notatki do swej małej książeczki. Tomas wyglądał na rozbawionego, a Faile zajęła się wyplataniem wianka z rumieniczek, jak się później okazało, przeznaczonego dla Perrina. Wzdychając, udrapował kwiaty na łęku siodła.
— Zajmę się nimi najlepiej, jak potrafię, panie al’Seen — obiecał.
W odległości jakiejś mili od farmy al’Seenów uznał, że mógłby już tutaj porzucić jednego lub dwóch, gdy nagle z zarośli wyłonili się Gaul, Bain i Chiad, sadząc długie susy, by ich dogonić. Porzucić ich na pastwę aielowych włóczni. Wil i jego przyjaciele spojrzeli raz na Aielów i zaczęli pośpiesznie nasadzać strzały; ci, nie gubiąc kroku, uszykowali włócznie w gotowości do rzutu i zasłonili twarze. Wyjaśnienie sprawy trwało kilka dobrych minut. Gaul i obie Panny zdawali się uważać cały epizod za wyśmienity żart, gdy już pojęli, co się stało, i zaśmiewali się na całe gardło, czym Lewinowie i al’Seenowie mocno się zdenerwowali, podobnie zresztą jak odkryciem, że ta trójka to Aielowie, wśród których są dwie kobiety. Wil uśmiechnął się na próbę do Bain i Chiad, po czym wymienili spojrzenia i krótkie ukłony. Perrin nie bardzo wiedział, co się tu dzieje, ale postanowił, że nie będzie ingerował, chyba że Wil będzie się dopraszał, by mu poderżnięto gardło. Będzie jeszcze czas, by położyć temu kres, na wypadek, gdyby któraś z kobiet Aiel rzeczywiście wyciągnęła nóż. Wil mógłby się dzięki temu nauczyć co nieco na temat uśmiechania.
Zgodnie z jego pierwotnym planem mieli podążać w stronę Wzgórza Czat najszybciej jak się da, ale w odległości około mili na północ od siedziby al’Seenów wypatrzył jedną z tych farm, których kominy wypuszczały osamotnione pióropusze dymu. Tam al’Thor wiódł ich w takiej odległości, że z daleka widzieli jedynie niewyraźne sylwetki ludzi kręcących się przy zabudowaniach farmy. Tylko on, oprócz Perrina widział dzieci na podwórku. Najbliższym sąsiadem tych ludzi był Jac al’Seen. Do dzisiaj. Zawahał się i skierował Steppera w stronę farmy. Wprawdzie wydawało się mało prawdopodobne, że to się na coś zda, ale musiał spróbować.
— Co ty robisz? — spytał go Tam, marszcząc brew.
— Dam im tę samą radę, jakiej udzieliłem panu al’Seenowi. To nie zajmie nawet minuty.
Tam przytaknął na znak, że pochwala ten pomysł i pozostali zboczyli z drogi razem z nim. Verin przypatrywała się Perrinowi zamyślonym wzrokiem. Tuż przy samej farmie Aielowie oderwali się od reszty grupy, by zaczekać na nich na północnym skraju, Gaul biegł w pewnej odległości od Panien.
Ani Perrin nie znał Torfinnów, ani oni jego, jednak gdy opadło już podniecenie wywołane pojawieniem się obcych, gdy już przestali się przypatrywać Tomasowi, Verin i Faile, wysłuchali go i, o dziwo, zaczęli zaprzęgać konie do dwóch wozów oraz pary wózków na wysokich kołach, jeszcze zanim on i pozostali ruszyli w dalszą drogę.
Jeszcze trzykrotnie zatrzymywał się, gdy droga wiodła ich w pobliże farm, raz przy grupie aż pięciu skupionych blisko siebie. Zawsze było tak samo. Ludzie początkowo protestowali, że nie mogą przecież tak zwyczajnie porzucić mienia, ale za każdym razem, wyjeżdżając, zostawiał za sobą rejwach towarzyszący pakowaniu rzeczy i spędzaniu zwierząt.
Działo się jeszcze coś innego. Nie mógł powstrzymać ani Wila i jego kuzyna, ani Lewinów od rozmów z młodymi farmerami. Tym sposobem ich grupa rozrosła się do trzynastu osób, uzupełniona o Torfinnów i al’Dai’ów, Ahanów i Marwinów, uzbrojonych w łuki, dosiadających nie bardzo nadających się na wojenną wyprawę kucyków oraz koni od orki. Wszyscy bardzo pragnęli pójść na ratunek więźniom Białych Płaszczy.
Nie przebiegało to, naturalnie, tak gładko. Wil i pozostali chłopcy z farmy al’Seenów uważali za niesprawiedliwe, że ostrzegał nowo przybyłych przed Aielami, niszcząc im tym samym zabawę, na jaką mieli nadzieję, widząc ich reakcję. Reakcje te były zresztą, jak na gust Perrina, nazbyt przesadne, a sposób, w jaki tamci mierzyli wzrokiem każdy krzak oraz, znacznie rzadziej, kępy drzew, dowodził jasno, że ich zdaniem Aielów musiało być więcej w okolicy, niezależnie od tego, co mówił. Z początku Wil próbował narzucać swoją wolę Torfinnom i pozostałym na tej podstawie, że pierwszy przyłączył się do Perrina — jako jeden z pierwszych przyznał przynajmniej, kiedy Ban i Lewinowie spiorunowali go wzrokiem — podczas gdy oni przybyli później.
Perrin przerwał te waśnie, dzieląc ich na dwie, mniej więcej równe grupy, dowodzenie którymi powierzył Dannilowi i Banowi, aczkolwiek i w tej sprawie z początku nie obyło się bez gderania. Al’Dai’owie uważali, że przywódców należy wybierać według wieku — Bili al’Dai był starszy o rok od pozostałych — z kolei inni wskazywali na Hu Marwina jako najlepszego tropiciela śladów czy Jaima Torfinna, najlepszego strzelca, Kenley Ahan bywał zaś często we Wzgórzu Czat jeszcze przed pojawieniem się Białych Płaszczy i znał tereny otaczające wioskę. Zdawali się uważać wszystko za pyszną zabawę. Niejeden raz powtarzano sobie słowa Tella o „rzuceniu wyzwania”.
Na koniec jednak Perrin postanowił położyć temu kres, podjechał do nich przepełniony chłodną wściekłością i zmusił, by zatrzymali się na trawiastym poletku dzielącym dwa zagajniki.
— To nie jest żadna zabawa ani tańce podczas Bel Tine. Macie robić to, co wam się każe, bo inaczej wrócicie do domu. Nie wiem zresztą, jaki mógłbym mieć z was pożytek, a nie mam zamiaru dać się zabić tylko dlatego, iż wam się zdaje, że wiecie, co robicie. A teraz ustawcie się w szeregu i zamknijcie się. Zachowujecie się jak Koło Kobiet na zebraniu w spiżarni.
Usłuchali, formując dwie kolumny za Banem i Dannilem. Wil i Bili obnosili na czołach marsy niezadowolenia, ale wszelkie zastrzeżenia zachowali dla siebie. Faile pokiwała głową w stronę Perrina, wyrażając aprobatę, podobnie zachował się Tomas. Verin obserwowała to wszystko z gładką, nieodgadnioną twarzą, bez wątpienia uważając, że oto obserwuje właśnie ta’veren przy pracy. Perrin uznał, iż nie musi jej się zwierzać, że próbuje tylko sobie przypomnieć, co pewien znajomy mu Shienaranin, żołnierz o imieniu Uno, powiedziałby w takiej sytuacji, zwłaszcza że Uno zapewne ująłby to wszystko w ostrzejsze słowa.
W miarę jak zbliżali się do Wzgórza Czat, farmy stały coraz bliżej siebie, ich tereny częstokroć graniczyły ze sobą wzajem, aż wreszcie las całkowicie ustąpił miejsca polom uprawnym, podobnie jak to było w okolicy Pola Emonda, tworzącym szachownicę żywopłotów i kamiennych murków, oddzielonych wąskimi miedzami, ścieżkami i drogami dla wozów. Mimo postojów na czterech farmach wciąż jeszcze było dość widno, ludzie nadal krzątali się przy swych uprawach, a mali chłopcy spędzali na noc owce i krowy z pastwisk. Nikt w takich czasach nie zostawiał swych zwierząt na otwartej przestrzeni.
Tam zasugerował, by Perrin zaprzestał już ostrzegać ludzi, na co ten przystał z najwyższą niechęcią.. Wszyscy, którzy tutaj mieszkali, udaliby się zapewne do Wzgórza Czat, wzbudzając czujność Białych Płaszczy. Dwudziestu kilku ludzi, jadących razem bocznymi drogami przyciągało dość oczu, jednakże większość tutejszych wyglądała na zbyt zajętą, by poświęcić im więcej niż tylko przelotne spojrzenia. Niemniej jednak, trzeba było coś z tym zrobić, prędzej czy później, a im prędzej, tym lepiej. Dopóki w okolicy pozostawali jacyś ludzie uzależnieni od ochrony Białych Płaszczy, dopóty tamci dysponowali usprawiedliwionymi racjami dla swego pobytu w Dwu Rzekach, racjami, których zapewne nie zechcieliby się wyrzec.
Perrin bacznie wypatrywał wszelkich śladów patroli Białych Płaszczy, ale z wyjątkiem pojedynczego tumanu kurzu nad Drogą Północną, sunącego w stronę południa, niczego więcej nie zauważył. Po jakimś czasie Tam podsunął myśl, że powinni zsiąść z koni i dalej pójść pieszo, gdyż wówczas malały szanse, że ktoś ich wypatrzy; żywopłoty i niskie, kamienne murki stwarzały bowiem częściową przynajmniej osłonę.
Tam i Abell poprowadzili ich do zagajnika, z którego roztaczał się dobry widok na obozowisko Białych Płaszczy. Gąszcz dębów, sorgumów i drzew skórzanych zajmował obszar trzech, może czterech hajdów, i znajdował się w odległości mili z okładem na południowy zachód od Wzgórza Czat, oddzielony odeń pasem otwartej przestrzeni. Pośpiesznie weszli tam od strony południowej. Perrin miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył, i nikt też nie będzie się zastanawiał, dlaczego stamtąd nie wychodzą.
— Zostańcie tutaj — przykazał Wilowi i pozostałym chłopcom, którzy właśnie uwiązywali konie do drzew. — Trzymajcie łuki w pogotowiu i bądźcie gotowi do natychmiastowej ucieczki, gdy tylko usłyszycie krzyk. Ale nie ruszajcie się z miejsca, dopóki nie krzyknę. A jeśli który narobi hałasu, to potraktuję jego głowę jak kowadło. Jesteśmy tu, żeby rozeznać się w sytuacji, a nie po to, by tupiąc niczym ślepe byki, ściągać na siebie Białe Płaszcze.
Pokiwali głowami, nerwowo gładząc drzewce łuków. Być może właśnie zaczynało im powoli świtać, co właściwie tu robią. Synowie Światłości mogli niezbyt uprzejmie zareagować na odkrycie, że ludzie z Dwu Rzek jeżdżą po okolicy zbrojną grupą.
— Czy ty kiedykolwiek byłeś żołnierzem? — spytała cicho Faile drwiącym tonem. — Niektórzy ze... strażników mojego ojca przemawiają właśnie w taki sposób.
— Jestem kowalem. — Perrin roześmiał się. — Ja tylko słyszałem, jak przemawiają żołnierze. Ale metoda ta wygląda na skuteczną.
Przekradając się razem z Faile od drzewa do drzewa po śladach Tama i Abella, dotarł do północnego skraju gęstwiny, gdzie się już przyczaili Aielowie. Była tam również Verin oraz, rzecz jasna, Tomas. Cienki parawan listowia krył ich dostatecznie, a jednocześnie nie stanowił przeszkody przy obserwacji terenu.
Rozbity u stóp Wzgórza Czat obóz Białych Płaszczy przypominał nieco wioskę. Między długimi, prostymi rzędami białych namiotów oraz koni, po pięć w każdym, ustawionymi na osi wschód-zachód, poruszały się setki mężczyzn, niektórzy uzbrojeni. Rozkulbaczano i czesano konie, co świadczyło o tym, że patrole kończyły swój dzień, natomiast w stronę Wodnego Lasu ciągnęła żwawym tempem podwójna kolumna, złożona na oko ze stu konnych, wymuskanych i pedantycznych, z lancami ustawionymi dokładnie pod tym samym kątem. W równych odstępach czasu granice obozu obchodzili strażnicy w białych płaszczach. Maszerowali tam i z powrotem, z lancami wspartymi na ramionach niczym włócznie, w wypolerowanych hełmach, które rzucały oślepiające błyski w zachodzącym słońcu.
Uszy Perrina pochwyciły odległy tętent. Daleko na zachodzie pojawiło się dwudziestu jeźdźców, galopowali od Pola Emonda, śpiesząc w stronę namiotów. Z tego samego kierunku, z którego przybył on i jego oddział. Kilka minut wolniejszej jazdy i zostaliby z pewnością zauważeni. Zabrzmiał róg i mieszkańcy obozu zaczęli się zbierać przy ogniskach, przy których gotowano strawę.
Nieco na uboczu znajdował się znacznie mniejszy obóz, a jego namioty rozstawiono bez żadnego planu. Niektóre obwisały na podtrzymujących je linkach. Większość mieszkańców obozowiska, kimkolwiek byli, przebywała aktualnie w jakimś innym miejscu. Jedynie kilka opędzających się ogonami od much koni, spętanych przy krótkim rzędzie palików, świadczyło, że w ogóle ktoś w nim mieszka. Nie Białe Płaszcze. Synowie Światłości zbyt rygorystycznie przestrzegali porządku w swym obozowisku.
Zarośla dzieliła od dwóch grup namiotów rozległa przestrzeń porośnięta trawą i polnymi kwiatami. Zapewne kiedyś miejscowi farmerzy korzystali z tego terenu, przeznaczając go na pastwisko. Ale nie teraz. Jego powierzchnia była całkiem płaska. Białe Płaszcze, galopujące równie żwawo jak tamten patrol, mogły pokonać go w minutę.
Abell skierował uwagę Perrina ku wielkiemu obozowisku.
— Widzisz ten namiot, prawie w samym środku, z wartownikami po obu stronach? Widzisz go?
Perrin przytaknął. Niskie słońce rzucało skośne, ostre cienie w stronę wschodu, on jednak widział dostatecznie dobrze.
— Tam właśnie są Natti i dziewczęta. A także Luhhanowie. Widziałem, jak stamtąd wychodzą i wchodzą. Tylko jedno na raz i zawsze pod eskortą strażnika, nawet do latryny.
— Trzy razy próbowaliśmy się zakraść tam nocą — powiedział Tam — ale cały obwód obozu jest gęsto obstawiony wartami. Ostatnim razem ledwie udało nam się uciec.
Coś takiego przypominało próbę włożenia ręki w mrowisko w taki sposób, by nie dać się pogryźć. Perrin usiadł pod pniem drzewa skórzanego, kładąc sobie łuk na kolanach.
— Chciałbym się zastanowić nad tym przez chwilę. Panie al’Thor, zechcesz się zająć Wilem i resztą towarzystwa? Sprawdzić, czy któremu nie strzeliło do głowy, żeby uciekać do domu. Jak nic kierowaliby się bezmyślnie prosto na Północną Drogę i mielibyśmy tu pół setki Białych Płaszczy, które z miejsca zabrałyby się za zbadanie sprawy. Niech pan dopilnuje, żeby coś zjedli, o ile któryś pamiętał, by zabrać cokolwiek do jedzenia. Całkiem możliwe, że spędzimy resztę nocy w siodle, jeśli będzie trzeba uciekać.
Połapał się nagle, że wydaje rozkazy, ale kiedy próbował przeprosić, Tam uśmiechnął się szeroko i powiedział:
— Perrin, przejąłeś dowodzenie już w domu Jaka. Nie po raz pierwszy jestem posłuszny młodszemu mężczyźnie, który rozumie znakomicie, co należy robić.
— Dobrze sobie radzisz, Perrin — pochwalił go Abell, zanim obaj starsi mężczyźni wślizgnęli się pomiędzy drzewa.
Zaskoczony Perrin podrapał się po brodzie. On przejął do — wodzenie? Teraz, jak o tym myślał, to rzeczywiście ani Tam, ani Abell nie podjęli jeszcze żadnej decyzji od momentu, gdy wyjechali z farmy al’Seenów, a tylko podsuwali sugestie i pozostawiali rozstrzygnięcia jemu. Od tego czasu żaden też nie nazwał go „chłopcem”.
— Interesujące — orzekła Verin. Wyciągnęła swoją książeczkę. Bardzo żałował, że nie będzie miał nigdy okazji przeczytać, co też ona w niej pisze.
— Masz zamiar znowu mnie przestrzegać przed głupimi wyczynami? — spytał.
Zamiast udzielić mu bezpośredniej odpowiedzi, pojednawczym tonem stwierdziła:
— Jeszcze bardziej interesujące będzie zobaczyć, co teraz zrobisz. Nie mogę powiedzieć, byś zmieniał bieg świata, tak jak to robi Rand al’Thor, ale Dwie Rzeki z pewnością ruszyły z miejsca. Ciekawam, czy masz jakieś pojęcie, w jakim kierunku je popychasz.
— Mam tylko zamiar uwolnić Luhhanów i Cauthonów — odparł ze złością. — To wszystko!
Z wyjątkiem trolloków. Oparł głowę o pień drzewa skórzanego i zamknął oczy.
— Ja robię tylko to, co muszę. Dwie Rzeki pozostaną dokładnie na tym samym miejscu, na którym zawsze były.
— Naturalnie — odrzekła Verin.
Słyszał, jak odchodzi razem z Tomasem, trzewiki i wysokie buty stąpały jednako cicho po ziemi usłanej zeszłorocznymi liśćmi. Otworzył oczy. Faile odprowadzała ich niezbyt zadowolonym spojrzeniem.
— Ona cię nie zostawi w spokoju — burknęła. Korona spleciona z rumieniczek, którą pozostawił przy siodle, kołysała się teraz w jej dłoni.
— Aes Sedai nigdy nie zostawiają człowieka w spokoju — powiedział.
Odwróciła się ku niemu z wyzywającym spojrzeniem.
— Jak sądzę, masz zamiar wyprowadzić ich stąd dzisiejszej nocy?
Trzeba to będzie zrobić wkrótce. Wszak czy nie ostrzegł wszystkich okolicznych mieszkańców? Ludzie z pewnością go zapamiętali. Białe Płaszcze mogą zdecydować się wyrządzić jakąś krzywdę swym więźniom. To możliwe. W miłosierdzie Białych Płaszczy wierzył w takim samym stopniu, jak w swoją umiejętność rzucania końmi na odległość. Zerknął na Gaula, który skinął głową.
— Tam al’Thor i Abell Cauthon potrafią się umiejętnie skradać, oczywiście jak na mieszkańców mokradeł, ale moim zdaniem Białe Płaszcze nie będą mogły dostrzec wszystkiego, co porusza się w mroku. Moim zdaniem spodziewają się, że ich ewentualni wrogowie przybędą wielką rzeszą i zatrzymają się w miejscu, w którym będzie można ich łatwo wypatrzyć.
Chiad spojrzała rozbawionymi, szarymi oczyma na Aiela.
— Czyżbyś zamierzał poruszać się jak wiatr, Kamienny Psie? Cóż za ciekawe widowisko, Kamienny Pies, który próbuje poruszać się tak lekko. Kiedy moja siostra włóczni i ja wyswobodzimy więźniów, to być może wrócimy po ciebie, gdy będziesz już zbyt stary, by sam odnaleźć drogę.
Bain dotknęła jej ramienia i Chiad popatrzyła ze zdziwieniem na kobietę o płomiennych włosach. Po jakiejś chwili poczerwieniała nieznacznie pod swoją opalenizną. Obie przeniosły wzrok na Faile, która wciąż obserwowała Perrina z zadartą do góry głową i rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
Zrobił głęboki wdech. Bain i Chiad na pewno go nie poprą, jeśli jej powie, że nie chce, by mu towarzyszyła. Nadal podkreślały, że są z nią, a nie z nim. Może Faile również była z nimi. Być może on i Gaul daliby radę zrobić to sami, ale nie miał pojęcia, jak ją zmusić do pozostania, gdy postanowi inaczej. Faile, jak to Faile, zapewne zakradnie się za nimi.
— Będziesz się trzymała blisko mnie — oznajmił stanowczym tonem. — Chcę uwolnić więźniów, a nie zostawiać za sobą jeszcze jednego.
Z uśmiechem przysiadła obok, wciskając ramię pod jego pachę.
— Moim zdaniem trzymanie się blisko ciebie to wyśmienity pomysł.
Bain zachichotała, gdy narzuciła mu na głowę koronę z czerwonych kwiatów.
Wzniósł oczy ku niebu; zobaczył skraj tego okropieństwa, które wisiało mu na czole. Pewnie wyglądał jak jakiś dureń. Ale mimo to nie zdjął wianka.
Słońce sunęło w dół tak wolno jak paciorek wrzucony do miodu. Abell przyniósł trochę chleba i sera — ponad połowa przyszłych bohaterów nie zabrała nic do jedzenia — posilili się i czekali. Zapadła noc; rozświetlał ją księżyc, który stał już wprawdzie wysoko, ale przesłaniały go od czasu do czasu pędzące po niebie chmury. Perrin czekał. Światła w obozie Białych Płaszczy pogasły, podobnie jak we Wzgórzu Czat, przywołał więc Tama, Faile i Aielów. Dla niego ich twarze były wyraźnie widoczne. Verin stała dostatecznie blisko, by słyszeć ich naradę. Abell i Tomas towarzyszyli pozostałym ludziom z Dwu Rzek, pilnowali, by zachowywali się cicho.
Czuł się nieco dziwnie, wydając polecenia, toteż starał się, aby brzmiały jak najprościej. Tam al’Thor miał dopatrzyć, by wszyscy byli przygotowani do jazdy wraz z chwilą, gdy Perrin powróci z więźniami. Białe Płaszcze zaczną ich ścigać, jak tylko odkryją, co się stało, więc potrzebowali miejsca, w którym będą mogli się ukryć. Tam znał jedno takie, dom na opustoszałej farmie na skraju Zachodniego Lasu.
— W miarę możliwości starajcie się nikogo nie zabić — — przestrzegł Aielów Perrin. — Białe Płaszcze dostatecznie się wściekną z powodu utraty więźniów. Będą gotowi podpalić słońce, jeśli polegną jacyś ich ludzie.
Gaul i Panny pokiwali głowami, jakby już nie mogli się tego doczekać. Dziwni ludzie. Zniknęli w nocnym mroku.
— Uważaj na siebie — przestrzegła go cichym głosem Verin, kiedy przewiesił swój łuk przez plecy. — Ta’veren bynajmniej nie są nieśmiertelni.
— Wiesz, Tomas mógłby się przydać.
— Uważasz, że naprawdę jego obecność coś zmieni? — spytała z zadumą w głosie. — A poza tym mam dla niego inne zadania.
Kręcąc głową, wyszedł z zarośli i zaraz gdy tylko znalazł się poza skrajem gęstwiny, padł na czworaki, niemal przywierając do ziemi. Faile, u jego boku, zrobiła dokładnie to samo. Osłaniały ich wystarczająco wysokie źdźbła trawy i polne kwiaty. Cieszył się, że nie widzi jego twarzy. Bał się rozpaczliwie. Nie o siebie, ale jeśli jej coś się przydarzy...
Pełzli przez otwartą przestrzeń, kolejne dwa ruchliwe cienie, rzucane przez księżyc, a na znak dany przez Perrina zatrzymali się w odległości około dziesięciu kroków od linii, po której tam i z powrotem chodzili wartownicy w płaszczach połyskujących bielą w księżycowym blasku. Dwaj z nich właśnie zatrzymali się, głośno tupiąc, niemal tui przed ich kryjówką.
— Noc jest spokojna — obwieścił jeden. — Oby nas Światłość oświeciła i chroniła przed Cieniem.
— Noc jest spokojna — odparł drugi. — Oby nas Światłość oświeciła i chroniła przed Cieniem.
Odwróciwszy się na pięcie, odmaszerowali, nie spojrzawszy nawet ani w lewo, ani w prawo.
Perrin odczekał, aż oddalą się na kilkanaście kroków, po czym dotknął ramienia Faile i wstał, ledwie pozwalając sobie na zaczerpnięcie oddechu, podobnie jak i dziewczyna. Niemal drobiąc na czubkach palców, pośpiesznie wbiegli między namioty, i znowu przykucnęli, gdy tylko minęli pierwszy. Śpiący wewnątrz ludzie chrapali albo mruczeli coś przez sen. Poza tym na terenie całego obozowiska panowała cisza. Słychać było wyraźnie tupanie butów wartowników. W powietrzu unosiła się woń zgaszonych ognisk, zapachy płótna namiotowego, koni i ludzi.
Nie odzywając się ani słowem, dał Faile znak, że ma iść za nim. W mroku liny podtrzymujące namioty stanowiły pułapki dla nieostrożnych nóg. On jednak widział je wyraźnie i szedł, lawirując między nimi.
Położenie namiotu, w którym trzymano więźniów, miał odnotowane w pamięci, ostrożnie posuwał się w jego kierunku. Prawie w samym środku obozu. Daleka droga w jedną stronę i równie daleka z powrotem.
Chrzęst ziemi pod czyimiś butami i chrząknięcie Faile kazały mu obrócić się błyskawicznie, dokładnie w tym samym momencie, w którym powalił go rozpędzony, zwalisty kształt obleczony w biały płaszcz, mężczyzna równie opasły jak pan Luhhan. Sczepieni w uścisku zaczęli się tarzać po ziemi; żelazne palce wpiły się w jego gardło. Perrin schwycił jedną ręką podbródek napastnika, i z wysiłkiem odchylając jego głowę w tył, starał się go odepchnąć, rozewrzeć uchwyt na swym gardle. Wreszcie z całej siły zdzielił tamtego pięścią w żebra, jedyną reakcją Białego Płaszcza był tylko jakiś nieartykułowany, zduszony pomruk. Krew zaczynała szumieć mu w uszach, ciemność wkradła się w pole widzenia, z obu stron nadpełzła czerń. Próbował na oślep dosięgnąć topora, ale palce już nazbyt odrętwiały.
Nagle mężczyzną targnęły drgawki, po chwili zwalił się na niego. Perrin zepchnął z siebie zwiotczałe cielsko i wciągnął do płuc słodkie, nocne powietrze.
Faile odrzuciła na bok kłodę drewna i rozmasowała sobie skroń.
— Sądził, że mną nie należy się przejmować, że wystarczy ogłuszyć — wyszeptała.
— Dureń — odszepnął Perrin. — Ale za to silny.
Ucisk palców tamtego na szyi miał czuć jeszcze przez wiele dni.
— Nic ci nie jest?
— Jasne, że nie. Nie jestem figurką z porcelany.
To było akurat dla niego również oczywiste.
Pośpiesznie przeciągnąwszy ciało nieprzytomnego mężczyzny pod ścianę namiotu, gdzie miał nadzieję, że nikt go szybko nie znajdzie, ściągnął zeń biały płaszcz, po czym związał ręce i nogi zapasowymi cięciwami. Chustka znaleziona w kieszeni tamtego posłużyła za knebel. Niezbyt czysty, ale to już jego sprawa. Uniósłszy łuk nad głowę, Perrin udrapował sobie płaszcz na ramionach. Jeśli ktoś jeszcze ich zauważy, to może uzna, iż jest jednym z nich. Do płaszcza przytwierdzony był złoty węzeł znamionujący rangę. Oficer. Tym lepiej.
Nie kryjąc się już, maszerował szybko między namiotami. Nieprzytomne ciało tamtego, ukryte czy nie, lada moment może zostać odnalezione, a wówczas podniesie się larum. Faile sunęła obok niego niczym cień, równie czujnie jak on omiatając obóz spojrzeniem, w poszukiwaniu wszelkich oznak życia. Plątanina cieni rzucana przez księżyc skutecznie skrywała przestrzenie dzielące namioty nawet przed jego wzrokiem.
W pobliżu namiotu więźniów zwolnił, nie chcąc przyciągać uwagi wartowników: przy jednym końcu stał odziany na biało mężczyzna, ponad spiczastym dachem sterczało zaś połyskliwe ostrze lancy drugiego.
Nagle lanca zniknęła. Nie rozległ się żaden dźwięk. Jakby zwyczajnie upadła.
Mgnienie oka później dwie ciemne plamy przemieniły się znienacka w niskie sylwetki zamaskowanych Aielów, zbyt niskie, by jedna z nich mogła należeć do Gaula. Zanim wartownik zdążył się poruszyć, jedna z nich podskoczyła w górę, kopiąc go w twarz. Osunął się na kolana i w tym momencie poderwała się druga Panna, dokładając jeszcze jednego kopniaka. Mężczyzna zwalił się na ziemię bezwładnie jak szmaciana kukła. Panny przykucnęły i rozejrzały się dookoła, z włóczniami w pogotowiu, sprawdzając, czy nikt się nie obudził.
Na widok białego płaszcza omal nie zaatakowały Perrina, zaraz jednak zauważyły Faile. Jedna potrząsnęła głową i szepnęła coś do drugiej, odpowiedzią było coś, co Perrin uznał za bezgłośny śmiech.
Perrin starał się usilnie przekonać samego siebie, że nie ma w istocie powodów do narzekania, lecz trudno było nie zauważyć, iż to właśnie Faile najpierw uratowała go przed uduszeniem, a teraz przed ostrzem włóczni przeszywającym wątrobę. Jak na kogoś, kto ponoć dowodził wyprawą ratunkową, robił z siebie niezłe pośmiewisko.
Odrzuciwszy klapę namiotu na bok, wsadził głowę do środka. Pan Luhhan spał, ułożony równolegle do wejścia, w głębi leżały przytulone do siebie kobiety. Perrin zatkał Haralowi Luhhanowi usta, po czym, kiedy oczy tamtego rozwarły się szeroko, przytknął palec do swoich ust.
— Proszę obudzić pozostałych — powiedział szeptem. — Cicho. Zabieramy was stąd.
Błysk w oczach pana Luhhana świadczył, iż tamten go rozpoznał; po krótkiej chwili kowal skinął głową.
Perrin wycofał się z namiotu, a potem zdarł z powalonego wartownika płaszcz. Tamten jeszcze oddychał — chrapliwie, krew bulgotała, wypływając ze zmiażdżonego nosa — ale szarpnięcie nie ocuciło go. Musieli się teraz spieszyć. Zjawił się już Gaul, odziany w płaszcz zdjęty z ciała drugiego wartownika. Troje Aielów bacznie obserwowało namioty. Faile niemal tańczyła w miejscu z niecierpliwości.
Pan Luhhan wyprowadził swoją żonę i pozostałe kobiety na zewnątrz, wszyscy rozglądali się nerwowo w świetle księżyca, Perrin zaś pośpiesznie narzucił jeden z płaszczy na ramiona kowala. Nie pasował — Haral Luhhan miał sylwetkę przypominającą zbite razem trzy pnie drzew — ale to musiało wystarczyć. Drugim owinęła się Alsbet Luhhan. Nie była taka ogromna jak jej mąż, ale i tak posturą dorównywała większości mężczyzn. Z początku na jej okrągłej twarzy malował się wyraz zaskoczenia, ale po chwili pokiwała głową: ściągnąwszy stożkowaty hełm z głowy powalonego na ziemię wartownika, wbiła go sobie na głowę, upychając pod nim gruby warkocz. Obu wartowników związali i zakneblowali paskami koca, po czym ułożyli we wnętrzu namiotu.
Nie mogli się wykraść z obozu tą samą drogą, którą do niego weszli; Perrin wiedział o tym od samego początku. Nawet gdyby pan i pani Luhhan potrafili poruszać się dostatecznie szybko — w co wątpił — musiałby porzucić ten zamiar na widok Bode i Eldrin, które zszokowane przylgnęły do siebie kurczowo, nie dowierzając, że ktoś je wyswobodził. Jedynie dzięki cichym, uspokajającym szeptom matki opanowały się na tyle, by nie wybuchnąć potokiem łez. Na szczęście uwzględniał to opracowany wcześniej plan. I tak potrzebowali koni, zarówno po to, żeby się wydostać błyskawicznie z obozu, jak i po to, żeby potem przewieźć wszystkich w bezpieczne miejsce. Wierzchowce stały spętane przy palikach.
Szedł obok Faile za Aielami, którzy sunęli na czele pochodu niczym zjawy, dalej podążali Cauthonowie, Haral i Alsbet zamykali tyły. Dla nieuważnego oka mogli wyglądać na trzy Białe Płaszcze eskortujące kobiety.
Ustawione w szeregu konie były strzeżone, ale tylko od tej strony, gdzie linia palików wychodziła poza skupisko namiotów. No bo w końcu, po cóż strzec ich przed ludźmi, którzy wszak ich dosiadają? To z pewnością czyniło całą rzecz znacznie łatwiejszą. Podeszli po prostu do koni stojących najbliżej namiotów, jak się okazało zabezpieczonych zwykłymi, sznurowymi cuglami, i odwiązali po jednym dla każdego z wyjątkiem Aielów. Najtrudniejszym zadaniem okazało się wsadzenie na koński grzbiet pani Luhhan, wymagało to wspólnego wysiłku Perrina i pana Luhhana, ona zaś uparcie im przeszkadzała, stale próbując obciągać spódnice, by osłonić kolana. Natti i jej córki wdrapały się z łatwością, podobnie jak i Faile. Strażnicy, którzy mieli strzec koni, kontynuowali swój jednostajny obchód, od czasu do czasu powiadamiając się wzajem, że noc jest spokojna.
— Kiedy dam znak... — zaczął Perrin i w tym momencie w obozie ktoś krzyknął, po chwili jeszcze raz, tym razem głośniej, rozległ się dźwięk rogu i z namiotów zaczęli się wysypywać rozkrzyczani mężczyźni. Nie miało znaczenia, czy odkryli zniknięcie więźniów, czy też ciało nieprzytomnego mężczyzny, który zaatakował Perrina.
— Za mną! — zawołał Perrin, wbijając pięty w boki ciemnego wałacha, którego dla siebie wybrał. — Naprzód!
Mimo iż ruszył na łeb na szyję, starał się nie tracić nikogo z pola widzenia. Pan Luhhan był niemal równie kiepskim jeźdźcem jak jego żona; podczas gdy konie pozostałych poderwały się galopem, wierzchowce ich obojga tylko dreptały w miejscu, prawie zrzucając swych niefortunnych jeźdźców na ziemię. Któraś z dziewcząt, Bode albo Eldrin, krzyczała co sił w płucach, może z podniecenia, może z panicznego strachu. Na szczęście wartownicy nie spodziewali się kłopotów na terenie obozu. Jakiś odziany na biało mężczyzna, który starał się przebić wzrokiem mrok, odwrócił się w samą porę, by uskoczyć z drogi przed szarżującymi końmi, krzycząc niemal równie przeraźliwie jak dziewczęta Cauthonów. Za ich plecami ponownie rozbrzmiały dźwięki rogów, a nocne ciemności przeszyły wrzaski rozkazów, znacznie wcześniej nim dotarli pod osłonę drzew, które w tej chwili i tak nie stanowiły już żadnej kryjówki.
Tam al’Thor nakazał wcześniej wszystkim dosiąść koni, zgodnie z prośbą Perrina. Albo zgodnie z rozkazem Perrina, który przeskoczył z grzbietu wałacha prosto na grzbiet Steppera. Verin i Tomas byli jedynymi, którzy nie podskakiwali w siodłach; tylko ich konie nie wierzgały, zarażając się zdenerwowaniem swych jeźdźców. Abell ściskał swą żonę i córki, wszyscy czworo śmiali się i płakali jednocześnie. Pan Luhhan potrząsał wyciągniętymi się ku niemu dłońmi. Wszyscy prócz Aielów, Verin i jej Strażnika, gratulowali sobie nawzajem, jakby mieli już całą rzecz za sobą.
— Perrin, to przecież ty! — wykrzyknęła pani Luhhan. Jej okrągła twarz wyzierająca spod hełmu, przekrzywionego na bakier z powodu wepchniętego podeń warkocza, wyglądała dość osobliwie. — Co ty masz na twarzy, młody człowieku? Jestem ci co najmniej wdzięczna, ale nie usiądziesz przy moim stole, jeśli będziesz wyglądał jak...
— Nie czas na gadanie — przerwał, ignorując jej zaniepokojenie jego wyglądem. Wprawdzie nie zaliczała się do kobiet, którym można bezkarnie przerywać, jednakże rogi Białych Płaszczy zaczęły właśnie wygrywać coś jeszcze prócz alarmowej nuty. Były to krótkie, powtarzające się dźwięki, przenikliwe i naglące. Rozkazy. — Tam, Abell, zabierzcie pana Luhhana i kobiety do waszej kryjówki. Gaul, pójdziesz z nimi. Faile też.
A więc również Bain i Chiad.
— Także Hu i Haim. — Powinni wystarczyć dla zapewnienia im bezpieczeństwa. — Poruszajcie się jak najciszej. To będzie ważniejsze od tempa, przynajmniej na początku. Jedźcie już.
Ci, których wymienił, bez słowa sprzeciwu ruszyli na zachód, aczkolwiek pani Luhhan, wczepiona oburącz w grzywę swego wierzchowca, obdarzyła go bardzo nieprzyjemnym spojrzeniem. Oszołomił go natomiast brak sprzeciwu ze strony Faile, do tego stopnia, że dopiero po chwili uprzytomnił sobie, iż zwrócił się do pana al’Thora i pana Cauthona po imieniu.
Verin razem z Tomasem została z tyłu, a Perrin spojrzał na nich ostro.
— Jest jakaś szansa na odrobinę pomocy z waszej strony?
— Być może nie na taką, jakiej byś sobie zażyczył — Aes Sedai odparła spokojnie, jakby w obozie Białych Płaszczy, oddalonym o zaledwie milę, bynajmniej nie wrzało niczym w ulu. — Moje motywy nie różnią się dzisiaj od tych, którymi kierowałam się wczoraj. Wydaje mi się jednak, że za... och... pół godziny zacznie padać. Może wcześniej. Spodziewam się całkiem sporej ulewy.
Pół godziny. Perrin chrząknął i odwrócił się do pozostałych chłopców z Dwu Rzek. Drżeli aż z ochoty rzucenia się do ucieczki, pobielałymi kłykciami rozpaczliwie ściskali łuki. Miał nadzieję, że oni wszyscy pamiętali przynajmniej o zapasowych cięciwach, skoro zanosiło się na deszcz.
— My odciągniemy Białe Płaszcze, dzięki czemu pani Cauthon, pani Luhhan i pozostali będą mogli bezpiecznie uciec — wyjaśnił. — Poprowadzimy ich Drogą Północną, dopóki nie zgubimy ich w deszczu. Jeśli któryś chce uciekać, to lepiej niech zrobi to zaraz.
Kilka dłoni schwyciło wodze, nikt jednak nie ruszył się, wszyscy siedzieli spokojnie w siodłach i patrzyli na niego.
— No to w porządku. Zacznijcie wrzeszczeć, krzyczcie, jakbyście potracili rozumy, aby nas mogli usłyszeć. Dopóki nie dotrzemy do drogi.
Wyjąc co sił w płucach, zawrócił Steppera i pogalopował w stronę drogi. Z początku nie był wcale taki przekonany, czy za nim pojadą, ale już po chwili ich dzikie wrzaski zagłuszyły jego ryk i tętent kopyt. Jeśli Białe Płaszcze tego nie słyszały, musiały chyba być kompletnie głuche.
Niektórzy nie przestali hałasować, nawet wówczas gdy dotarli do mocno ubitej Północnej Drogi i skręcili na południe, mknąc na łeb na szyję przez nocny mrok. Inni zaś śmiali się i wydawali okrzyki radości. Perrin strząsnął z ramion biały płaszcz i pozwolił mu sfrunąć na ziemię. Rogi rozbrzmiały ponownie, tym razem ciszej, ich głos stłumiła dal.
— Perrin! — zawołał Wil, nachylając się do karku swego konia. — Co teraz zrobimy? Co będziemy robić?
— Polować na trolloki! — odkrzyknął Perrin przez ramię.
Zaczęli się śmiać ze zdwojoną mocą, uznał więc, że mu nie uwierzyli. Czuł jednak wzrok Verin wwiercający się w jego plecy. Ona wiedziała. Nocne niebo przeszył huk grzmotu, jakby echem odpowiedział mu stukot końskich kopyt.