54 Do pałacu

Siedząc za czterema spoconymi mężczyznami na końcu wozu o wysokich kołach, turkoczącego po krętych ulicach Tanchico, Elayne patrzyła ponuro przez tę okropną woalkę, która skrywała jej twarz od oczu aż po brodę i z irytacją wymachiwała bosą stopą. Każdy podskok na kamiennym bruku przenikał ją aż do szczytu czaszki; im mocniej starała się przylgnąć do szorstkich desek dna wozu, tym było gorzej. Natomiast Nynaeve zdawała się niczym nie przejmować, trzęsło ją równie mocno jak Elayne, ale, z lekkim marsem na czole, zamyślona, robiła wrażenie nieobecnej duchem. Egeanin również — oparta o Nynaeve po drugiej stronie wozu, zasłonięta woalką, z ciemnymi włosami ujętymi w warkoczyki spadające niżej karku i splecionymi ramionami — równie łatwo znosiła niewygodną podróż. Na koniec Elayne postanowiła pójść za przykładem Seanchanki; nie potrafiła uniknąć wpadania przy każdym podskoku na Nynaeve, ale przynajmniej nie odnosiła już wrażenia, że zęby jej dolnej szczęki starają się wbić w górną.

Z przyjemnością poszłaby pieszo, nawet gdyby trzeba było to zrobić boso, jednak Bayle Domon upierał się, że nie wywarłoby to dobrego wrażenia; ludzie mogliby się zacząć zastanawiać, dlaczego kobiety nie jadą na wozie, skoro jest na nim mnóstwo miejsca, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli, było zwrócenie na siebie uwagi. Nim oczywiście nie rzucało w górę i w dół niczym workiem grochu; szedł z przodu wozu, w towarzystwie dziesięciu z dwudziestu żeglarzy, których zabrał w charakterze eskorty. Większa liczba, twierdził, również mogłaby się wydać podejrzana. Ona jednak sądziła, że gdyby nie one, nie wziąłby z sobą nawet tylu.

Nad ich głowami rozpościerało się szarawe bezchmurne niebo, choć kiedy wyruszały, pierwsze promienie słońca barwiły już horyzont; ulice w większości były jeszcze opustoszałe i ciche, wyraźnie dawało się słyszeć turkot wozu i skrzypienie osi. Kiedy słońce wzejdzie, ludzie zaczną wychodzić z domów, teraz zaś dostrzec można było tylko grupki mężczyzn w workowatych spodniach i ciemnych cylindrycznych czapkach, przemykających obok i rzucających wokół ukradkowe spojrzenia, w których wyczytać można było, że bynajmniej nie mają najlepszych zamiarów i gotowi wprowadzić je w czyn, póki panują jeszcze względne ciemności. Płachty spłowiałego płótna narzucono na skrzynię wozu w taki sposób, by każdy mógł widzieć, iż zawiera ona jedynie trzy wielkie kosze; lecz pomimo to czasami kolejne grupki ludzi zatrzymywały się, niczym sfora psów, zasłonięte twarze zbliżały się do siebie, oczy odprowadzały odjeżdżający wóz. Najwidoczniej dwudziestu mężczyzn z obnażonymi mieczami i pałkami było przeciwnikiem zbyt groźnym, wszystko bowiem kończyło się jedynie na spojrzeniach.

Koła wozu wjechały w wielką dziurę, w tym miejscu kamienie bruku wyrwano podczas kolejnych zamieszek; wóz nieomal zapadł się pod nią. O mało co nie przygryzła sobie języka, kiedy dno podskoczyło ponownie i uderzyła w nie z głośnym łupnięciem. Egeanin i jej nonszalancka postawa! Chwytając burtę wozu, zmarszczyła brwi i popatrzyła na Seanchankę. Zorientowała się, że tamta ma usta mocno zaciśnięte i równie kurczowo przytrzymuje się desek.

— Mimo wszystko to nie to samo, co stanie na pokładzie — oznajmiła Egeanin, wzruszając ramionami.

Nynaeve skrzywiła się lekko, starając się odsunąć od niej, chociaż w jaki sposób miałoby się jej to udać bez jednoczesnego wspięcia się na podołek Egwene, trudno było sobie wyobrazić.

— Mam zamiar pomówić z panem Baylem Domonem — wymamrotała znacząco, jakby jazda wozem nie była w pierwszym rzędzie jej pomysłem. Kolejny wstrząs zamknął jej usta, aż zęby zazgrzytały.

Wszystkie trzy ubrane były w burobrunatne wełny, grubo utkane, dość pospolite i na dodatek niezbyt czyste — suknie biednych chłopek, przypominające nieforemne worki w zestawieniu z opiętymi jedwabiami preferowanymi przez Rendrę. Tak właśnie wyglądali uchodźcy z prowincji, starający się wszelkimi możliwymi sposobami zarobić na następny posiłek. Ulga Egeanin, kiedy po raz pierwszy zerknęła na sukienki, była widoczna i nieomal równie dziwna jak sama jej obecność na tym wozie. Elayne nie sądziła, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć.

W Komnacie Opadającego Kwiecia odbyła się burzliwa dyskusja — przynajmniej tak to określali mężczyźni — ale ona wraz z Nynaeve odparły większość ich niedorzecznych zastrzeżeń, a pozostałe zignorowały. Musiały we dwie dostać się do Pałacu Panarcha, i to jak najszybciej. Wówczas Domon sformułował następne zastrzeżenie, tym razem nie tak głupie, jak wszystkie poprzednie.

— Nie możecie iść do pałacu same — wymruczał brodaty przemytnik, wpatrując się w swe potężne pięści na blacie stołu. — Powiadacie, że nie chcąc ostrzec tych Czarnych Aes Sedai, nie będziecie przenosić, dopóki nie zaistnieje absolutna konieczność.

Żadne z nich nie czuło najmniejszej ochoty, by choćby wspomnieć jedną z Przeklętych.

— Wobec tego będziecie potrzebowały ramienia, które wzniesie pałkę, i oczu, które strzec będą waszych pleców. Służący w pałacu znają trinie. Poprzedniej Panarch również przywoziłem podarki. Pójdę z wami. — Potrząsając głową, jęknął: — Tylko z tego powodu, że zostawiłem was w Falme, będę musiał dać głowę pod topór kata. Okalecz mnie, Fortuno, jeśli to nie wy będziecie za to odpowiedzialne. Ale cóż, nie ma innego wyjścia, jak tylko zrobić to, co konieczne. Nie możecie się sprzeciwić! Idę z wami.

— Jesteś głupcem, Illianinie — powiedział pogardliwie Juilin, zanim któraś z nich zdążyła otworzyć usta. — Sądzisz, że Tarabonianie pozwolą ci do woli spacerować po pałacu? Parszywemu przemytnikowi z Illian? To ja znam drogi służby, wiem, jak schylać kark, żeby jakiś pustogłowy szlachcic pomyślał...

Odkaszlnął nerwowo i ciągnął dalej, nie patrząc na Nynaeve... ani na nią!

— To ja powinienem pójść z nimi.

Thom zaśmiał się w głos, spoglądając na nich.

— Wierzycie, że któregoś z was można wziąć za Tarabonianina? Mnie tak, one posłużą za znakomite przebranie. — Podkręcił długie wąsy. — Poza tym nie możecie biegać sobie po Pałacu Panarcha z maczugą albo pałką w ręku. Potrzebne są... bardziej... subtelne metody zapewnienia bezpieczeństwa.

Wyciągnął rękę, w dłoni pojawił się nóż, zawirował szybko w jego palcach i zaniknął równie nagle. W rękawie, uznała Elayne.

— Wszyscy trzej wiecie, co macie robić — warknęła Nynaeve. — I nie uda wam się tego dokonać, jeżeli będziecie nas pilnowali niczym gęsi wiezione na targ!

Zrobiła głęboki wdech i ciągnęła dalej, łagodniejszym już tonem:

— Gdyby istniała jakakolwiek możliwość, żeby któryś z was mógł pójść z nami, skorzystałabym przynajmniej z dodatkowych oczu, ale takiej możliwości nie ma. Wychodzi na to, że musimy iść same i niczego się w tej sprawie nie da zmienić.

— Ja mogę wam towarzyszyć — oznajmiła nagle Egeanin z kąta pokoju, dokąd odesłała ją Nynaeve. Wszyscy odwrócili się, by popatrzeć na nią, odpowiedziała spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, jakby nie do końca była pewna swego postanowienia. — Te kobiety są Sprzymierzeńcami Ciemności. Powinny zostać oddane w ręce sprawiedliwości.

Propozycja tamtej jedynie lekko zaskoczyła Elayne, natomiast kąciki ust Nynaeve aż pobielały, wyglądała, jakby chciała ją uderzyć.

— Sądzisz, że mogłybyśmy ci zaufać, Seanchanko? — odparła lodowatym tonem..— Zanim odejdziemy, zamkniemy cię bezpiecznie w spiżarni, niezależnie od tego, co...

— Przysięgam na mą nadzieję zdobycia wyższego imienia — przerwała jej Egeanin, przyciskając ręce do serca — że nie zdradzę was w żaden sposób, że będę wam posłuszna i że będę strzec waszych pleców, dopóki bezpieczne nie opuścicie Pałacu Panarcha.

Potem skłoniła się trzykrotnie, nisko i ceremonialnie. Elayne nie miała zielonego pojęcia, cóż owa „nadzieja na wyższe imię” miałaby znaczyć, ale Seanchanka wypowiedziała te słowa w taki sposób, że zabrzmiały doprawdy zobowiązująco.

— Ona się do tego nadaje — powiedział powoli, odrobinę niechętnie Domon. Objął spojrzeniem Egeanin i potrząsnął głową. — Okalecz mnie, Fortuno, jeśli odwaryłbym się postawić na więcej niż dwóch lub trzech moich ludzi przeciwko tej kobiecie.

Nynaeve zmarszczyła czoło, wpatrując się w swą dłoń ściskającą pęk cienkich warkoczyków, a potem, z całkowitym rozmysłem, krótko i ostro, szarpnęła za nie.

— Nynaeve — zwróciła się twardo do niej Elayne — sama powiedziałaś, że przydałaby się jeszcze jedna para oczu, a ja doprawdy się z tobą zgadzam. Prócz tego jeżeli rzeczywiście mamy tego dokonać bez przenoszenia, nie przeszkadzałoby mi, gdyby koło mnie był ktoś, kto w razie potrzeby potrafi uciszyć wścibskiego wartownika. Ja nieszczególnie dobrze daję sobie radę z mężczyznami w walce wręcz i ty również nie. Pamiętasz, jak ona potrafi walczyć.

Nynaeve wbiła pałające spojrzenie w Egeanin, potem zmarszczyła brwi i popatrzyła na Elayne, aby wreszcie zmierzyć mężczyzn takim wzrokiem, jakby knuli coś za jej plecami. Ostatecznie jednak kiwnęła głową na zgodę.

— Dobrze — powiedziała Elayne. — Panie Domon, to oznacza trzy komplety ubrań, nie dwa. A teraz najlepiej będzie, jak sobie wszyscy trzej pójdziecie. Chcemy wyruszyć o pierwszym brzasku.

Ostre szarpnięcie zatrzymującego się wozu wyrwało Elayne z zamyślenia.

Synowie Światłości trzymali za uzdy swe konie i przepytywali Domona. W tym miejscu ulica skręcała w stronę placu znajdującego się dokładacie na tyłach Pałacu Panarcha, znacznie mniejszego zresztą niż ten, który rozpościerał się z frontu. Sam pałac wznosił się ku niebu kolumnami białego marmuru, smukłymi wieżami opasanymi kamienną koronką; śnieżne kopuły kryte złotem były zwieńczone złotymi iglicami lub chorągiewkami wskazującymi kierunek wiatru. Po obu jego stronach ulice były znacznie szersze, niż się to zazwyczaj zdarzało w Tanchico, i prostsze.

Powolne stukanie końskich kopyt na szerokich kamieniach brukowych placu zapowiadało kolejnego jeźdźca. Wysoki mężczyzna w błyszczącym hełmie, pod płaszczem ze złotym słońcem i szkarłatnym pastorałem lśniła zbroja. Elayne spuściła głowę; po znamionujących szarżę czterech węzłach pod rozbłyskującym słońcem rozpoznała Jaichima Carndina. Wprawdzie tamten nigdy dotąd jej nie widział, lecz jeśli zauważy, iż mu się przygląda, z pewnością zacznie się zastanawiać dlaczego. Jednak stuk końskich kopyt minął je, nie zatrzymując się i oddalił w głąb placu.

Egeanin również opuściła głowę, natomiast Nynaeve zmarszczyła brwi, otwarcie spoglądając w ślad za Inkwizytorem.

— Ten człowiek jest czymś bardzo przejęty — wymamrotała. — Mam nadzieję, że nie słyszał...

— Panarch nie żyje! — krzyknął męski głos gdzieś po przeciwnej stronie placu. — Zabili ją!

Nie sposób było stwierdzić, ani kto krzyczał, ani gdzie. Wszystkie ujścia ulic na plac, które Elayne mogła dostrzec, zostały zablokowane przez Białe Płaszcze na koniach.

Patrząc za siebie, w głąb ulicy, którą właśnie przyjechali, żałowała, że gwardziści nie przepytywali Domona nieco krócej. Za pierwszym zakrętem zaczynali się już zbierać ludzie, tłum powoli rósł i kłębiąc się, zmierzał w kierunku placu. Wyglądało na to, że Thom i Juilin wykonali przez noc kawał dobrej roboty, rozpuszczając te plotki. Teraz ważne było, by wszystko nie wybuchło w chwili, gdy one jeszcze znajdują się przed pałacem. Jeżeli zamieszki zaczną się za wcześnie...

„Światłości, rozwścieczona tłuszcza na zewnątrz, a Czarne Ajah w środku, być może również Moghedien... Jestem tak przerażona, że zupełnie zaschło mi w ustach”.

Nynaeve i Egeanin również spoglądały na gromadzący się w głębi ulicy tłum, żadna nawet nie mrugnęła ani nie drgnęła.

„Nie okażę się bardziej tchórzliwa od nich. Nie!”

Wóz poturkotał naprzód, ona zaś wydała westchnienie ulgi. Przez moment zdało jej się, że od strony pozostałych kobiet dobiegło ją ciche echo tegoż westchnienia.

Przed bramą, niewiele szerszą niźli ich wóz, Domon został ponownie zatrzymany przez ludzi w szpiczastych hełmach, ich napierśniki zdobiło drzewo wymalowane w złocie. Żołnierze Legionu Panarcha. Tym razem wypytywanie trwało znacznie krócej, Elayne wydawało się, że dostrzegła małą sakiewkę wędrującą z ręki do ręki, i już byli w środku, wóz toczył się po nierównym bruku kuchennego podwórza. Wyjąwszy Domona, wszyscy żeglarze zostali na zewnątrz z żołnierzami.

Gdy tylko wóz stanął, Elayne zeskoczyła na ziemię, uderzając bosymi stopami o bruk — chropowate kamienie były naprawdę twarde. Trudno było uwierzyć, że cieniutka podeszwa pantofla może stanowić tak dużą różnicę. Egeanin wgramoliła się z powrotem na wóz, by ściągnać zeń kosze, Nynaeve zarzuciła sobie pierwszy na plecy; jedną rękę przełożyła za plecami, by pochwycić jego spód, drugą zaś od góry chwyciła brzeg. Długie, białe papryczki lodowego pieprzu, odrobinę sfatygowane podróżą z Saldaei, wypełniały kosz niemal po brzegi.

Kiedy Elayne brała swój, obok niej pojawił się Domon, udając, że sprawdza pieprz lodowy.

— Wygląda na to, że Białe Płaszcze i Legion Panarcha już wkrótce mogą zacząć brać się za łby — wyszeptał. — Ten porucznik powiedział, że Legion potrafiłby samodzielnie obronić Panarch, gdyby większość żołnierzy nie została wysłana do zewnętrznych fortów. Jaichim Carndin ma zawsze swobodny dostęp przed oblicze Panarch, ale Lord Kapitan Legionu już nie. Nie są ponadto zadowoleni, że wszyscy Strażnicy we wnętrzu pałacu należą do Straży Obywatelskiej. Podejrzliwy człowiek mógłby powiedzieć, że ktoś zapragnął, aby Strażnicy Panarcha obserwowali głównie samych siebie.

— Dobrze, że mi o tym mówisz — wymamrotała Nynaeve, nie patrząc w jego stronę. — Zawsze twierdziłam, że można się wiele pożytecznych rzeczy dowiedzieć, słuchając męskich plotek.

Domon chrząknął z niesmakiem.

— Zaprowadzę was do środka, potem będę musiał wrócić do moich ludzi, aby dopilnować, by żaden z nich nie przyłączył się do tłumu.

Wszyscy żeglarze, ze wszystkich statków, jakie Domon miał w porcie, znajdowali się obecnie na ulicach otaczających pałac.

Zarzuciwszy jeszcze jeden kosz na plecy, Elayne poszła w ślad za dwoma kobietami i Baylem Domonem, z głową spuszczoną, mrugając oczyma wbitymi w ziemię, dopóki nie znalazła się na czerwono-brązowych płytkach kuchni. Izbę wypełniały zapachy przypraw, gotowanego mięsa i sosów.

— Pieprz lodowy dla Panarch — obwieścił Domon. — Podarunek od Bayle’a Domona, uczciwego armatora z tego miasta.

— Znowu pieprz lodowy? — zapytała krępa kobieta o ciemnych włosach zaplecionych w warkocze, ubrana w biały fartuch i wszechobecną woalkę. Ledwie spojrzała na wchodzących, zajęta układaniem fantazyjnie udrapowanych chusteczek na srebrnej tacy, wśród naczyń z cienkiej, pozłacanej porcelany Ludu Morza. W kuchni poza nią znajdowało się sześć lub więcej wystrojonych w fartuchy kobiet oraz chłopcy obracający na rożnach ociekającą tłuszczem pieczeń przy dwóch z sześciu palenisk. Nie było jednak najmniejszych wątpliwości, iż to ona jest szefem kuchni.

— Cóż, chyba ostatnia dostawa smakowała Panarch. A więc zanieście to do spiżarni. — Machnęła niedbale dłonią w kierunku drzwi w przeciwległym krańcu pomieszczenia. — Nie mam teraz czasu się wami zajmować.

Idąc za Nynaeve i Egeanin, Elayne wciąż trzymała wzrok wbity w podłogę, po jej czole spływał pot, bynajmniej nie wywołany żarem kamiennych pieców i palenisk. Koścista kobieta w zielonych jedwabiach, jednakże nie skrojonych na modę tarabońską; stała obok jednego z szerokich stołów, drapiąc za uszami wychudzonego szarego kota, który chłeptał śmietankę z porcelanowej miseczki. Obecność kota nie pozostawiała złudzeń co do jej tożsamości, podobnie jak wąska twarz i szeroki nos. Marillin Gemalphin, ongiś z Brązowych Ajah, obecnie należąca do Czarnych. Gdyby tylko oderwała swoją uwagę od kota, gdyby naprawdę zdała sobie sprawę z ich obecności, wówczas żadna z nich nie musiałby przenosić Mocy, by Marillin zrozumiała od razu, iż potrafią to robić; z tak bliskiej odległości kobieta była w stanie wyczuć samą jedynie potencjalną zdolność.

Pot kroplami spływał z nosa Elayne, zanim wreszcie zamknęła za sobą drzwi spiżarni, popychając je biodrem.

— Widziałaś ją? — zapytała cicho, stawiając swój kosz na podłodze.

Ażurowe sztukaterie w ścianach, tuż pod sufitem, przepuszczały mętne światło z kuchni. Rzędy wysokich półek zastawiały podłogę sporego pomieszczenia, na półkach znajdowały się worki, siatki z warzywami oraz wielkie dzbany przypraw. Wszędzie stały beczki i baryłki, a kilkanaście tusz jagnięcych oraz dwakroć tyle gęsich wisiało na hakach. Zgodnie ze szkicowym planem, jaki nakreślili dla nich Domon i Thom, była to najmniejsza z pałacowych spiżarni.

— To obrzydliwe — powiedziała. — Wiem, że w kuchni Rendry również niczego nie brakuje, ale przynajmniej ona bezustannie się stara, i to z niemałym wysiłkiem, kupować to, czego jej trzeba. Ci ludzie świętują, podczas gdy...

— Zachowaj swoją troskę do chwili, kiedy będziesz mogła coś na to poradzić — przerwała jej Nynaeve ostrym szeptem. Postawiła już swój kosz na podłodze, a teraz ściągała z siebie tę prostą, wiejską suknię. Egeanin również zdążyła się już rozebrać do samej bielizny. — Widziałam ją. Jeżeli chcesz, żeby przyszła sprawdzić, co oznaczają te hałasy, to proszę bardzo, mów dalej.

Elayne parsknęła, ale nic nie powiedziała. Wcale nie robiła tak dużo zamieszania. Ściągnęła suknię i wysypała pieprz z kosza, oraz to wszystko, co jeszcze się w nim kryło. Zawierał, między innymi, białą suknię w zielone paski ze znakomicie utkanej wełny, ozdobioną nad lewą piersią zielonym drzewem wyhaftowanym na tle potrójnego liścia. Szarą woalkę zastąpiła czystą, zrobioną z lnu tak wyczesanego, że przezroczysty był niczym jedwab. Białe pantofle z miękkimi podeszwami stanowiły ulgę dla stóp obolałych po krótkiej wędrówce z wozu do kuchni.

Seanchanka pierwsza zdążyła się rozebrać, jednakie jako ostatnia wdziała swój biały strój, mrucząc przez cały czas o „nieprzyzwoitości” i „dziewce służebnej”, słowa, które nie miały najmniejszego sensu. Te ubiory rzeczywiście były odzieniem służących, cały pomysł polegał na tym, że służące mogą dostać się wszędzie, a w pałacu było ich zbyt wiele, by ktokolwiek zauważył dodatkowe trzy. Jeśli zaś chodzi o nieprzyzwoitość... Elayne pamiętała jeszcze, jak za pierwszym razem miała wątpliwości przed pokazaniem się publicznie w tarabońskiej sukience, wkrótce jednak przyzwyczaiła się do niej, a przecież wełna nawet tak cienka nie przylegała do ciała w takim stopniu jak jedwab. Egeanin musiała mieć bardzo surowe wyobrażenia na temat skromności.

Zawiązała wreszcie ostatnią tasiemkę, a wiejskie ubrania zostały wepchnięte do koszy i przykryte z wierzchu pieprzem.

Marillin Gemalphin nie było już w kuchni, choć szary kot o wystrzępionych uszach wciąż chłeptał na stole śmietankę. Elayne wraz z pozostałymi ruszyła ku drzwiom prowadzącym do wnętrza pałacu.

Jedna z podkuchennych spod zmarszczonych brwi spoglądała na kota, podpierając się o obfite biodra.

— Miałabym ochotę zadusić tego kota — mruczała, a jasnobrązowe warkoczyki kołysały się, gdy gniewnie potrząsała głową. — On może sobie jeść śmietankę, a ja tylko dlatego, że podczas śniadania kapnęłam jej kropelkę na jagody, musiałam się potem zadowolić chlebem i wodą!

— Uważaj się za szczęśliwą, że nie wyrzucono cię na ulicę albo że nie dyndasz na szubienicy! — W głosie szefowej kuchni nie było cienia współczucia. — Jeżeli pani powie, że ukradłaś, to znaczy, że ukradłaś, nawet gdyby to była tylko śmietanka dla jej kota, tak? Ej, wy tam!

Elayne i jej towarzyszki zamarły, słysząc jej okrzyk.

Ciemnowłosa kobieta wycelowała w nie długą drewnianą łyżkę.

— Przychodzicie sobie do mojej kuchni, a potem spacerujecie po niej, jakbyście były w ogrodach, wy leniwe kozy. Przyszłyście po śniadanie dla lady Ispan, co? Jeżeli nie znajdzie go przy swoim łóżku, kiedy się obudzi, wówczas dopiero będziecie skakać. Co?

Gestem wskazała na srebrną tacę, której przed chwilą tyle poświęcała uwagi, teraz przykrytą śnieżnobiałą lnianą serwetą.

Nie mogły się odezwać; gdyby któraś z nich otworzyła usta, jej pierwsze słowa zdradziłyby, że nie jest Tarabonianką. Elayne zorientowała się pierwsza — wykonała stosowny dla służącej ukłon i chwyciła tacę. Tak nawet było lepiej — służąca, która coś niesie, zapewne ma już do wykonania jakąś pracę, nikt więc nie będzie jej zatrzymywał i kazał robić coś innego. Lady Ispan? Nie było to rzadkie imię w Tarabon, choć przecież jedna z Czarnych sióstr również je nosiła.

— Drwisz sobie ze mnie czy co, ty mała kozo’? — zaryczała przysadzista kobieta i ruszyła w ich stronę, obchodząc stół i wymachując groźnie grubą drewnianą łyżką.

Nie mogła nic zrobić, żeby się jednocześnie nie zdradzić; mogła tylko pozostać na miejscu i narazić się na uderzenie albo zrejterować. Elayne wyskoczyła z kuchni z tacą w ręce, Nynaeve i Egeanin deptały jej po piętach. Ścigały je krzyki kucharki, ale na szczęście nie ona we własnej osobie. Wyobraziwszy sobie, jak we trójkę uciekają po całym pałacu ścigane przez tego grubasa, Elayne omal nie zaniosła się histerycznym chichotem.

„Drwiłam z niej?”

Przecież był to taki sam ukłon, jaki wcześniej widziała tysiące razy u kłaniających się jej służących.

Wąski korytarz prowadzący do kuchni ukazywał im kolejne spiżarnie wbudowane w jego ściany, wysokie kredensy na miotły, szczotki, wiadra, mydło, lniane serwety oraz wszystkie rodzaje temu podobnych rzeczy. Nynaeve znalazła w jednym grubą zmiotkę do kurzu. Egeanin zabrała z kolejnego pełne naręcze złożonych ręczników, a z następnego wyjęła z moździerza gruby kamienny tłuczek, który schowała pod ręcznikami.

— Pałka czasami może się przydać — wyjaśniła na widok uniesionych brwi Elayne. — Szczególnie wówczas, gdy nikt się nie spodziewa, że ją masz.

Nynaeve parsknęła, ale nic nie powiedziała. Od czasu, jak przystała na udział Egeanin w ich wyprawie, ledwie zwracała na nią uwagę.

Im dalej zagłębiały się we właściwy pałac, tym korytarze stawały się szersze i wyższe, białe ściany zdobiły fryzy, a sufity lśniły złotymi arabeskami. Białe płytki posadzek przykrywały wielkie, wzorzyste dywany. Zdobne złote lampy na pozłacanych postumentach rozsiewały wokół światło i woń perfirmowanej oliwy. Od czasu do czasu korytarz otwierał się na dziedziniec otoczony smukłymi, cienkimi kolumnami, nad którymi górowały balkony osłonięte kamienną koronką. Szemrały fontanny, czerwone, białe i złote ryby pływały pod liśćmi lilii z wielkimi białymi kwiatami. Nijak to się miało do obrazu miasta.

Z rzadka spotykały innych służących, zarówno kobiety, jak i mężczyzn, odzianych w tę samą biel, z drzewem i liściem wyhaftowanym na ramieniu; wszyscy śpieszyli się, zajęci swoimi sprawami. Niekiedy natykały się na mężczyzn w szarych kaftanach i szpiczastych czapkach Straży Obywatelskiej, uzbrojonych w pałki i maczugi. Nikt nie odezwał się do nich, nikt nawet nie spojrzał na nie po raz wtóry, cóż ciekawego bowiem mogło być w trzech służących najwyraźniej zajętych swoją pracą.

Na koniec doszły do wąskich schodów dla służby, które miały zaznaczone na swym planie.

— Pamiętajcie — cicho powiedziała Nynaeve — jeżeli przy jej drzwiach stoją straże, odejdźcie. Jeśli nie jest sama, odejdźcie. Mamy tu do załatwienia ważniejsze sprawy.

Wzięła głęboki oddech i zmusiła się, by spojrzeć na Egeanin.

— Jeżeli pozwolisz, by coś się jej stało...

Z oddali dobiegł je stłumiony dźwięk trąbki. Chwilę później wewnątrz pałacu rozbrzmiał gong, a okrzyki rozkazów rozniosły się po korytarzach. W dali dostrzegły na moment mężczyzn w stalowych hełmach. Biegli.

— Może nie będziemy się musiały przejmować Strażnikami przy jej drzwiach — zauważyła Elayne.

Na ulicach wybuchły zamieszki. Plotki rozsiewane przez Thoma i Juilina wzburzyły tłumy. Żeglarze Domona podsycali napiętą atmosferę. Żałowała, iż musiały to zrobić, jednak rozruchy wywabią z pałacu wielu Strażników, a jeśli będą miały szczęście, to być może nawet wszystkich. Ci ludzie, tam na zewnątrz, nie wiedzieli tego, ale oni wszyscy walczyli teraz w bitwie o oswobodzenie swego miasta od Czarnych Ajah, a świat od dotyku Cienia.

— Egeanin powinna pójść z tobą, Nynaeve. Twoja część zadania jest najważniejsza. Jeżeli któraś z nas potrzebuje kogoś, by strzegł jej pleców, to właśnie ty.

— Nie potrzebuję żadnej Seanchanki!

Zarzuciwszy na ramię swą miotełkę do kurzu niczym pikę, Nynaeve odmaszerowała w głąb korytarza. W żadnej mierze nie poruszała się jak służąca. Tym żołnierskim krokiem?

— Czy nie powinnyśmy zająć się własnymi zadaniami? — zapytała Egeanin. — Zamieszki nie zajmą ich na długo. Elayne kiwnęła głową. Nynaeve zniknęła im z oczu za rogiem.

Schody były wąskie i ukryte w ścianie, aby służący nie wchodzili nikomu w oczy. Korytarze na pierwszym piętrze podobne były do tych na parterze, wyjąwszy to, że podwójnie sklepione łuki mogły równie dobrze prowadzić na zabudowane kamienną koronką balkony jak i wprost do pokoi. Po drodze, kierując się do zachodniej części pałacu, spotkały jeszcze mniej służących niźli poprzednio, który obrzucali je co najwyżej przelotnym spojrzeniem. Na ich szczęście korytarz przed komnatami Panarch był pusty. Przed szerokimi, rzeźbionymi we wzory drzew drzwiami, osadzonymi w zakończonej podwójnym łukiem futrynie, nie było straży. Nie, żeby miała zamiar zawrócić, gdyby było inaczej, wbrew temu, co obiecała Nynaeve, ale dzięki temu wszystko było prostsze.

Chwilę później nie była już tak tego pewna. Poczuła przez zamknięte drzwi, że wewnątrz ktoś przenosi Moc. Nie były to silne strumienie, jednak bez żadnych wątpliwości ktoś splatał strumienie, lub przynajmniej zacieśniał sieć. Niewiele kobiet znało tajemnicę splatania sieci.

— O co chodzi? — zapytała Egeanin.

Elayne zdała sobie sprawę, że stoi bez ruchu w miejscu.

— Jedna z Czarnych sióstr jest w środku.

Jedna czy więcej? Z pewnością tylko jedna przenosiła. Przylgnęła do drzwi. W środku śpiewała kobieta. Przyłożyła ucho do rzeźbionego drewna i dosłyszała nieprzyzwoite słowa, stłumione, ale dawały się wyraźnie zrozumieć.

Me piersi są krągłe, o biodrach każdy marzy

Zadowolę naraz dwudziestu marynarzy

Zaskoczona szarpnęła się w tył, porcelanowe naczynia przesunęły się na tacy pod serwetą. Czyżby jednak zabłądziły? Nie, plan zapamiętała dokładnie. Poza tym w całym pałacu tylko drzwi rzeźbione w drzewa prowadziły do komnat Panarch.

— A więc musimy ją zostawić — powiedziała Egeanin. — Nie możesz nic zrobić, jeżeli nie chcesz ostrzec pozostałych o swej obecności.

— Być może mogę. Jeżeli nawet poczują, że przenoszę, pomyślą, iż jest to dzieło tej w środku.

Marszcząc brwi, zagryzła dolną wargę. Ile ich jest w środku? Potrafiła zrobić z Mocą przynajmniej trzy lub cztery rzeczy naraz, coś, na co było stać tylko Egwene i Nynaeve. Przebiegła w myśli poczet andorańskich królowych, które okazały odwagę w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa, i po chwili zrozumiała, że w jego ramach można umieścić wszystkie królowe Andoru.

„Pewnego dnia będę królową. Potrafię być równie odważna jak one”.

Koncentrując się, powiedziała:

— Otwórz drzwi, Egeanin, a potem padnij na podłogę, bym mogła wszystko dobrze widzieć. — Seanchanka zawahała się. — Otwórz drzwi.

Ton głosu Elayne zaskoczył ją samą. Nie próbowała nadać mu jakieś szczególne brzmienie, ale był cichy, spokojny, rozkazujący. A Egeanin kiwnęła głową, nieomal ukłoniła się i natychmiast otworzyła oboje drzwi.

Me uda są mocne jak łańcuch kotwicy

Me usta gorące...

Ciemnowłosa śpiewaczka, owinięta w strumienie Powietrza aż po szyję, odziana w pobrudzoną i pomiętą tarabońską suknię z czerwonego jedwabiu, urwała, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. Kobieta o kruchym wyglądzie, w bladoniebieskiej sukni cairhieniańskiego kroju z wysokim karczkiem, spoczywająca na długiej wyściełanej ławie, przestała kiwać głową w takt piosenki i poderwała się na równe nogi. Na jej lisiej twarzy gniew momentalnie zajął miejsce uśmiechu.

Choć poświata saidara otaczała Temaile już wcześniej, nie miała najmniejszych szans. Zatrwożona widokiem, jaki rozpościerał się przed jej oczyma, Elayne objęła Prawdziwe Źródło i smagnęła z całej siły strumieniami Powietrza, owijając tamtą od ramion po kostki, potem splotła tarczę Ducha i umieściła ją między ową kobietą a Źródłem. Poświata otaczająca Temaile zgasła, ona zaś-padła, jakby powalona przez galopującego konia, oczy zapadły się w głąb czaszki, przetoczyła się po ławie i stoczyła z niej, nieprzytomna już, na złoto-zielony dywan. Kobieta o ciemnych warkoczach wzdrygnęła się, kiedy otaczające ją strumienie zniknęły, z zadziwieniem pomieszanym z niedowierzaniem przesunęła dłońmi po swym ciele, a jej wzrok powędrował z Temaile na Elayne, potem na Egeanin.

Zacisnąwszy mocniej sieć więżącą Temaile, Elayne pośpieszyła do wnętrza komnaty, jej oczy wypatrywały kolejnych Czarnych Ajah. Egeanin cicho zamknęła za nią drzwi. W pomieszczeniu najwyraźniej nikogo więcej nie było.

— Czy ona była sama? — zapytała ostro kobietę w czerwieni. Samą Panarch, wedle opisu Nynaeve. Tamta rzeczywiście wspominała coś o piosenkach.

— Wy nie jesteście... z nimi? — z wahaniem zapytała Amathera, a spojrzeniem ciemnych oczu objęła ich ubiory. — Również jesteście Aes Sedai?

Wyglądała tak, jakby ze wszystkich sił starała się w to uwierzyć, mimo iż przed chwilą na własne oczy widziała, co stało się z Temaile.

— Ale nie z nimi?

— Czy ona była sama? — warknęła Elayne, a Amathera aż podskoczyła.

— Tak. Sama. Tak, ona...

Panarch skrzywiła się.

— Pozostałe zmuszały mnie, bym zasiadała na mym tronie, a potem mówiła słowami, które wkładały mi w usta. Bawiło je zmuszanie mnie czasami do czynienia sprawiedliwości, a czasami do ferowania potwornie krzywdzących wyroków, których skutki będą się ciągnąć przez pokolenia, powodując bezustanne walki, jeśli nie uda mi się ich unieważnić. Ale ona! — Małe usta o pełnych wargach skrzywiły się z nienawiścią. — One jej nakazały, by mnie pilnowała. Sprawiała mi ból bez żadnego powodu, tylko po to, by zobaczyć, jak płaczę. Zmusiła mnie do zjedzenia całej tacy białego pieprzu lodowego i nie pozwoliła wypić ani kropli, dopóki nie błagałam na kolanach, ona zaś się śmiała! W moich snach wlokła mnie na szczyt Wieży Brzasku, a tam trzymała za kostki i opuszczała w dół. To był sen, ale zdawał się zupełnie realny, a za każdym razem pozwalała mi opaść bliżej ziemi. I śmiała się! Zmusiła mnie, bym się nauczyła lubieżnych tańców i sprośnych piosenek, i śmiała się, mówiąc, że zanim odejdzie, zmusi mnie, bym śpiewała i tańczyła ku uciesze...

Z wrzaskiem kota skaczącego na zdobycz rzuciła się przez ławę na związaną kobietę i zaczęła dziko, na oślep bić ją pięściami.

Egeanin, stojąc z zaplecionymi ramionami na progu, wyglądała tak, jakby była gotowa pozwolić jej na to, ale Elayne splotła strumień Powietrza wokół kibici tamtej. Ku swemu zaskoczeniu była w stanie unieść ją znad ciała wciąż nieprzytomnej kobiety i postawić na nogi. Być może ćwiczenia z władaniem tymi potężnymi splotami, których nauczyła się od Jorin, pomnożyły jej siłę.

Amathera, która próbowała kopnąć Temaile, spojrzała na Egeanin, a potem na Elayne, kiedy jej odziana w pantofel stopa chybiła celu.

— Jestem Panarch Tarabonu i mam zamiar wymierzyć sprawiedliwość tej kobiecie!

Te nadąsane usteczka w kształcie pąka róży. Czy ta kobieta nie nie docenia siebie i swojej pozycji? Była przecież władczynią równą królowi!

— A ja jestem Aes Sedai, która przybyła, aby cię uratować — chłodno oznajmiła Elayne.

Nagle uświadomiła sobie, że wciąż trzyma w dłoniach tacę, i pośpiesznie odstawiła ją na podłogę. I bez tego ta kobieta zdawała się mieć znaczne trudności w dostrzeżeniu ludzi pod odzieniem służących. Twarz Temaile spurpurowiała, obudzi się z sińcami. Bez wątpienia jednak będzie ich miała znacznie mniej, niźli zasługiwała. Elayne żałowała, że nie ma sposobu, by zabrać ją ze sobą. Że choć jednej nie można doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości Białej Wieży.

— Przyszłyśmy tutaj... narażając się na duże niebezpieczeństwo!... aby cię uwolnić. Potem będziesz mogła się udać do Lorda Kapitana Legionu Panarcha oraz Andrica i jego armii i wykurzyć je stąd. Być może będziemy miały wystarczająco dużo szczęścia, by niektóre zabrać ze sobą. Czeka je proces. Ale najpierw musimy cię stąd wydostać.

— Nie potrzebuję Andrica — wymamrotała Amathera. Elayne mogłaby przysiąc, że usłyszała ponadto „teraz już”. — Wokół pałacu są żołnierze mojego Legionu. Tyle wiem. Nie pozwalano mi z żadnym rozmawiać, ale kiedy zobaczą mnie i usłyszą mój głos, zrobią to, co trzeba, tak? Wy, Aes Sedai, nie możecie używać Mocy, aby wyrządzać krzywdę...

Przerwała i objęła wzrokiem nieprzytomną Temaile.

— W każdym razie nie możecie używać jej jako broni, tak? Tyle wiem.

Elayne zaskoczyła samą siebie, splatając cieniutkie strumyki Powietrza, każdy dla jednego warkocza Amathery. Warkocze uniosły się pionowo w górę i ta idiotka o wydętych usteczkach nie miała innego wyjścia, jak wspiąć się na palce. Elayne kazała jej w ten sposób iść, na czubkach palców, dopóki nie stanęła przed nią, oburzona, z szeroko otwartymi oczyma.

— Będziesz mnie teraz słuchać, Amathero, Panarch Tarabonu — oznajmiła lodowatym głosem. — Jeżeli spróbujesz wyjść do twoich żołnierzy, wspólniczki Temaile zwiążą cię w bezwładny tobołek i oddadzą z powrotem w jej ręce. Gorzej, dowiedzą się, że moje przyjaciółki i ja jesteśmy tutaj, a na to nie pozwolę. Zamierzam wyślizgnąć się stąd niepostrzeżenie, a jeśli tobie to nie odpowiada, zwiążę cię, zaknebluję i zostawię obok Temaile, aby jej wspólniczki cię znalazły.

Doprawdy powinien istnieć jakiś sposób, żeby Temaile również zabrać ze sobą.

— Rozumiesz mnie?

Amathera nieznacznie skinęła głową, na więcej nie było jej stać w tej niewygodnej pozycji.

Elayne zwolniła strumienie, pięty tamtej gwałtownie opadły na dywan.

— Teraz zobaczmy, czy możemy znaleźć ci coś do ubrania, co byłoby przydatne dla zamaskowania twej tożsamości.

Amathera ponownie kiwnęła głową, ale jej usta wydęły się posępnie. Elayne miała nadzieję, że Nynaeve wiedzie się lepiej, a przynajmniej, że jest jej łatwiej.


Nynaeve weszła do wielkiej komnaty z osobliwościami i mnogością smukłych kolumn, już od wejścia energicznie wymachując miotełką. Te zbiory z pewnością potrzebowały częstego odkurzania, a nikomu zapewne nie przyjdzie do głowy dwa razy przyglądać się kobiecie zajętej pożyteczną pracą. Rozejrzała się dookoła, jej wzrok przyciągnęły powiązane drutem kości; wyglądały jak szkielet konia z długimi nogami i szyją, która dźwigała głowę na wysokość dwudziestu stóp. W komnacie nie było nikogo.

Niemniej jednak w każdej chwili ktoś mógł nadejść; służący, których naprawdę tu przysłano z zadaniem odkurzania, albo Liandrin czy któraś z jej wspólniczek w nadziei odnalezienia tego, czego szukały. Wciąż trzymając przed sobą miotełkę, po prostu na wszelki wypadek, pośpieszyła w kierunku postumentu z białego kamienia, na którym spoczywała obroża i bransolety. Nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuściła go, zobaczywszy, że te rzeczy wciąż są na swoim miejscu. Oszklona gablota zawierająca pieczęć z cuendillara znajdowała się w odległości pięćdziesięciu kroków, ale to było ważniejsze.

Przeszła nad grubym jak jej nadgarstek białym jedwabnym sznurem i dotknęła szerokiego, spojonego kołnierza.

„Cierpienie. Agonia. Rozpacz”.

Przetoczyły się przez nią, zachciało jej się płakać. Która z tych rzeczy wchłonęła tyle bólu? Cofnęła dłoń i wbiła wzrok w czarny metal. Stworzony po to, by kontrolować mężczyznę, który potrafi przenosić. Liandrin i jej Czarne siostry chciały go wykorzystać do zapanowania nad Randem, nawrócić go na Cień, zmusić, by służył Czarnemu. Ktoś z jej wioski, kontrolowany i wykorzystywany przez Aes Sedai! Czarne Ajah, ale mimo to Aes Sedai takie same jak Moiraine z wszystkimi jej knowaniami!

„Egeanin, która sprawiła, że polubiłam paskudną Seanchankę!”

Uderzyła ją nagła niespójność tej ostatniej myśli; znienacka zrozumiała, że rozmyślnie stara się rozgniewać, rozgniewać na tyle, by móc przenosić. Objęła Źródło, Moc wypełniła ją. A do komnaty kolumnad weszła służąca z drzewem i liściem wyhaftowanymi na ramieniu.

Drżąc cała od Mocy domagającej się przeniesienia, Nynaeve czekała, a nawet uniosła miotełkę i omiatała jej piórkami obrożę oraz bransolety. Służąca wędrowała po bladych kamieniach posadzki, za chwilę sobie pójdzie, a Nynaeve będzie mogła... Co? Włożyć te rzeczy do swej sakwy i zabrać je, ale...

Czy tamta wreszcie sobie pójdzie?

„Cóż, dlaczego mi się zdaje, że ona odejdzie, zamiast zostać i zabrać się do pracy?”

Spojrzała z ukosa na kobietę, która szła w jej stronę. Oczywiście. Żadnej szczotki, żadnej miotły ani miotełki do kurzu czy choćby szmaty.

„Po cokolwiek tutaj przyszła, nie może to jej zająć zbyt du...”

Nagle zobaczyła wyraźnie twarz tamtej. Ostre, choć przystojne rysy, okolone ciemnymi warkoczami; uśmiechała się w przyjacielski nieomal sposób, ale w istocie dosyć obojętnie. Z pewnością trudno było dopatrzyć się groźby w tym uśmiechu. Nie była to całkiem ta sama twarz, ale rozpoznała ją.

Zanim zdążyła pomyśleć, uderzyła, splatając twardy niczym młot strumień Powietrza, by smagnąć nim twarz tamtej. W jednej chwili poświata saidara otoczyła jej przeciwniczkę, rysy twarzy zmieniły się — stały się bardziej królewskie, przepełnione dumą, a równocześnie na obliczu Moghedien błysnęło zaskoczenie, że jednak nie udało jej się podejść niepostrzeżenie — i strumień Nynaeve ucięty został niczym brzytwą. Zachwiała się, kiedy uderzył w nią odcięty koniec, odczuła to jak fizyczny cios, Przeklęta natomiast cisnęła w nią skomplikowanym splotem Ducha, wzbogaconym Wodą i Powietrzem. Nynaeve nie miała pojęcia, do czego coś takiego może służyć; szaleńczo starała się przeciąć go ostrym splotem Ducha, w taki sam sposób, w jaki przed chwilą tamta postąpiła z jej strumieniem. Przez mgnienie czuła miłość, oddanie, cześć dla tej wspaniałej kobiety, która znowu łaskawie pozwoli jej...

Skomplikowany splot rozpadł się, a Moghedien aż zgubiła krok. W głowie Nynaeve pozostało tylko dalekie echo tamtych uczuć, niczym świeże wspomnienie pragnienia posłuszeństwa, czołgania się u stóp tamtej i zadowalania jej w każdy możliwy sposób, co zresztą robiła przez cały czas podczas ich pierwszego spotkania; to tylko podsyciło jej gniew. Wydobyła ze Źródła ostrą jak nóż tarczę, której Egwene użyła do ujarzmienia Amico Nagoyin; bardziej była to w istocie broń niźli tarcza — uderzyła nią w Moghedien... i została zablokowana, spleciony Duch naparł na splot Ducha, na moment przedtem, zanim odciął Moghedien na zawsze od Źródła. I ponownie Przeklęta przypuściła kontratak, uderzając niby toporem, chcąc odciąć Nynaeve w ten sam sposób, w jaki ona próbowała. Na zawsze. Nynaeve desperacko zablokowała cios.

Nagle zrozumiała, że pod wrzącym morzem swego gniewu jest śmiertelnie przerażona. Odparcie próby tamtej, by ją ujarzmić, połączone z jednoczesnym usiłowaniem zrobienia jej tego samego, równało się osiągnięciu kresu możliwości. Na więcej nie było jej stać. Moc kipiała w niej; miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, kolana drżały od wysiłku samego utrzymywania się na nogach. I wszystko poszło na dwie tylko rzeczy, nie byłaby już w stanie nawet zapalić świecy. Topór Ducha Moghedien stracił ostrze, ale to nie miało najmniejszego znaczenia, jeżeli uda jej się spuścić go w dół; Nynaeve nie widziała żadnej różnicy między ujarzmieniem przez tę kobietę a zwykłym — zwykłym! — odcięciem od Źródła, które w całości zdałoby ją na jej łaskę. Splot tamtej zanurzył się w strumień Mocy łączący ją ze Źródłem niczym nóż muskający napiętą kurzą szyję. Obraz był nazbyt trafny, pożałowała, że o nim pomyślała. Gdzieś, w głębi jej myśli łkał jakiś cichy głos.

„Och, Światłości, nie pozwól jej. Nie pozwól jej! Światłości, błagam, nie to!”

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zrezygnować z próby odcięcia Moghedien — choćby z tego powodu, że musiała cały czas się natężać, by utrzymać ostrze, splecione strumienie bowiem nie miały tej nocy — i pozwolić zniknąć tym splotom, by użyć dodatkowej siły w celu odparcia ataku Moghedien, a być może nawet rozbić go ostatecznie. Ale gdyby tego spróbowała, ta kobieta nie musiałaby się wówczas bronić, mogłaby skorzystać ze swej siły do wzmocnienia potęgi swego ataku. A była przecież jedną z Przeklętych. Nie zaś zwykłą Czarną siostrą. Kobietą, która była Aes Sedai w Wieku Legend, kiedy Aes Sedai zdolne były dokonywać rzeczy, o których teraz nikomu się nawet nie śniło. Jeżeli Moghedien rzuci przeciwko niej wszystkie swe siły...

Mężczyzna, który by teraz wszedł do komnaty, albo kobieta niezdolna do przenoszenia, zobaczyliby jedynie dwie kobiety stojące naprzeciwko siebie, twarzą w twarz, po dwu stronach białej, jedwabnej liny w odległości mniejszej niż stopa. Dwie kobiety patrzące sobie w oczy pośrodku komnaty pełnej dziwnych przedmiotów. Nic na pozór nie przypominało pojedynku. Żadnego skakania wokół siebie i uderzania mieczami, jak to czynią mężczyźni, nic nie zostało potrącone ani rozbite. Tylko dwie kobiety stojące naprzeciw siebie. Ale był to jednak pojedynek, być może na śmierć i życie. Z jedną z Przeklętych.

— Wszystkie moje tak starannie opracowane plany uległy zniszczeniu — odezwała się nagle Moghedien napiętym, gniewnym głosem, kłykcie jej dłoni ściskającej połę sukni pobielały. — I na sam koniec będę musiała wszystko doprowadzić do punktu wyjścia. A to może okazać się niemożliwe. Och, mam zamiar zmusić się, byś zapłaciła za to, Nynaeve al’Meara. To była taka wygodna kryjówka, a te ślepe kobiety miały w posiadaniu mnóstwo użytecznych rzeczy, nawet jeśli nie wiedziały...

Potrząsnęła głową i wygięła wargi, szczerząc zęby.

— Myślę, że tym razem zabiorę cię z sobą. Wiem. Zrobię z ciebie żywy podnóżek. Będziesz klękała na czterech łapach, abym po twoich plecach mogła się wspiąć na siodło. Albo, być może, dam cię Rahvinowi. On zawsze odpłaca za przysługi. Zabawia go teraz ta mała, śliczna królowa, ale piękne kobiety zawsze stanowiły jego słabość. Lubi, jak dwie, trzy lub cztery naraz mu nadskakują. Jak by ci się to podobało? Spędzić resztę życia, walcząc o łaski Rahvina. Sama będziesz tego pragnęła, gdy tylko położy na tobie swe ręce, ma swoje drobne sztuczki. Tak, uważam, że powinnaś należeć do Rahvina.

Jeszcze silniejszy gniew zapłonął w Nynaeve. Po twarzy ściekały jej strumienie potu, a nogi drżały, jakby miała zaraz upaść, jednak gniew dawał jej siłę. Przepełnioną płonącą w niej furią, zdołała o włos bliżej przysunąć swą broń, która miała odciąć Moghedien od Źródła, ale tamta powstrzymała ją znowu.

— A więc odkryłaś ten drobny klejnot, który leży za twoimi plecami — powiedziała Moghedien po chwili, gdy wróciła niepewna równowaga. Co zaskakujące, jej głos brzmiał tak, jakby prowadziła towarzyską rozmowę. — Zastanawiam się, jak ci się to udało? To zresztą nie ma znaczenia. Przyszłaś, by go zabrać? Być może nawet zniszczyć? Nie jesteś w stanie go zniszczyć. Nie jest z metalu, ale z pewnej postaci cuendillara. Nawet płomień stosu nie może zniszczyć cuendillara. A jeżeli masz zamiar go wykorzystać, to wiedz, że on może mieć pewne... wady, jeśli tak można powiedzieć. Załóż obrożę mężczyźnie, który potrafi przenosić, a wówczas kobieta nosząca bransolety będzie zdolna zmusić go do zrobienia wszystkiego, czego tylko zapragnie, to prawda, ale nie powstrzyma go przed popadnięciem w obłęd, a poza tym w drugą stronę strumień również przepływa. Na koniec on nabierze zdolności do kontrolowania również ciebie i w efekcie będziesz musiała walczyć o każdą godzinę panowania, co nie jest szczególnie miłe, gdy tamten jest szalony. Możesz oczywiście przekazywać bransolety komuś innemu, dzięki czemu żadna z was nie będzie zbyt długo wystawiona na działanie zamroczonego umysłu, ale będzie to wymagało zaufania do tej drugiej. Mężczyźni zawsze byli tacy sprawni w zadawaniu gwałtu, stanowią cudowną broń. Dwie kobiety mogą też nosić każda po jednej bransolecie, jeżeli masz kogoś, komu mogłabyś do tego stopnia zaufać; to znacznie spowalnia przeciek, jak rozumiem, ale również osłabia waszą kontrolę, nawet jeśli znakomicie się zgadzacie przy współpracy. Ostatecznie okaże się, że walczycie z nim o zachowanie kontroli, i na koniec każda z was będzie go potrzebowała do zdjęcia bransolety, tak samo, jak on będzie potrzebował was, by rozpiąć obrożę.

Przekrzywiła głowę, zagadkowo uniosła brew.

— Ufam, że nadążasz za mną? Kontrolowanie Lewsa Therina... Randa al’Thora, tak się obecnie nazywa... mogłoby się okazać bardzo przydatne, ale czy jest warte swej ceny? Rozumiesz już teraz, dlaczego zostawiłam kołnierz i bransolety na swoim miejscu.

Drżąc od przepełniającej ją Mocy, od wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie splecionych strumieni, Nynaeve zmarszczyła czoło. Dlaczego ta kobieta opowiada jej o tym wszystkim? Czy ona sądzi, że nie ma znaczenia, co powie, i tak bowiem zwycięży? Skąd to nagłe przejście od gniewu do rozmowy? Na twarzy Moghedien również lśnił pot. Pociła się całkiem mocno, paciorki wilgoci spływały z jej szerokiego czoła na policzki.

Nagle wszystkie myśl wypełniające głowę Nynaeve wróciły na swoje miejsce. W napiętym głosie Moghedien nie było gniewu, lecz wysiłek. Moghedien nie zamierzała niespodziewanie zaatakować jej całą swą siłą, już to zrobiła. Ta kobieta wkładała w walkę tyleż samo rozpaczliwych starań co ona. Oto stała twarzą w twarz z jedną z Przeklętych i nie tylko nie została oskubana od razu niczym gęś na kolację, ale nie straciła nawet jednego piórka. Walczyła z Przeklętą, siła przeciw sile! Moghedien starała się rozproszyć jej uwagę, uzyskać przewagę, zanim wyczerpią się jej siły! Gdyby tylko jej mogło się coś takiego udać. Zanim sama opadnie z sił.

— Zastanawiasz się, skąd to wszystko wiem? Ten kołnierz i bransolety zostały zrobione po tym, jak byłam... Cóż, o tym nie będziemy rozmawiać. Kiedy wydostałam się na wolność, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było znalezienie informacji o tamtych ostatnich dniach. Ostatnich latach, właściwie. Tu i tam można znaleźć mnóstwo rozproszonych fragmentów wiedzy, która nie przyniesie pożytku nikomu, kto nie ma pojęcia, od czego zacząć. Wiek Legend. Cóż za osobliwe miano nadaliście moim czasom. A jednak nawet te najbardziej szalone z waszych opowieści nie dają przedsmaku połowy tego, co działo się naprawdę. Żyłam ponad dwieście lat, kiedy Otwór został udrożniony i jak na Aes Sedai byłam wciąż młoda. Wasze „legendy” są jedynie bladym odbiciem tego, co potrafiliśmy zrobić. Dlaczego...

Nynaeve przestała słuchać. Sposób na rozproszenie uwagi tej kobiety. Nawet gdyby potrafiła wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć, Moghedien z pewnością będzie przygotowana na atak jej własną bronią. Nie była w stanie wykrzesać z siebie siły na choćby cieniutki jak niteczka splot, nic więcej niż... Nic więcej ponad to, na co było stać Moghedien. Kobieta z Wieku Legend, kobieta od dawna obznajomiona z używaniem Mocy. Przypuszczalnie podczas swego uwięzienia przyzwyczaiła się do wykonywania wszystkiego przy użyciu Mocy. Skoro ukrywała się od czasu swego uwolnienia, do jakiego stopnia potrafiła robić cokolwiek bez Mocy?

Nynaeve pozwoliła sobie lekko przesunąć stopy. Upuściła miotełkę i wsparła się o krawędź postumentu. Naprawdę nie potrzeba żadnych szczególnych sztuczek.

Moghedien uśmiechnęła się i podeszła o krok bliżej.

— ...podróżować do innych światów, nawet tych na niebie. Czy wiesz, że gwiazdy są...

Tak pewny siebie był ten jej uśmiech. Tak zwycięski.

Nynaeve pochwyciła obrożę, ignorując bolesne emocje, które przetoczyły się przez jej ciało i zamachnęła się, a wszystko jednym płynnym ruchem.

Przeklęta zdążyła jedynie wytrzeszczyć oczy, zanim trafił między nie szeroki czarny krąg. Nie był to szczególnie mocny cios, z pewnością nie na tyle, by ją ogłuszyć, ale był przecież niespodziewany. Kontrola Moghedien nad splecionymi strumieniami osłabła, odrobinę tylko, jednie na moment. Ale przez ten moment równowaga między nimi zachwiała się. Tarcza Ducha wsunęła się między Moghedien a Źródło, otaczająca ją aura zamigotała i zgasła.

Oczy tamtej wyszły z orbit. Nynaeve niemalże oczekiwała, że zaraz rzuci jej się do gardła; sama by tak właśnie zrobiła. Zamiast tego Moghedien uniosła spódnice nad kolana i uciekła.

Kiedy już nie było potrzeby bronić się, niewiele wysiłku kosztowało Nynaeve oplecenie przędzą Powietrza uciekającej. Moghedien zamarła w pół kroku.

Nynaeve pośpiesznie wzmocniła swój splot. Dokonała tego.

„Spotkałam się twarzą w twarz z jedną z Przeklętych i pobiłam ją” — pomyślała z niedowierzaniem.

Nawet spoglądając na kobietę oplątaną od szyi w dół powietrzem o konsystencji kamienia, nawet widząc, jak pochyla się w przód na jednej nodze, wciąż trudno było jej uwierzyć własnym oczom. Sprawdziwszy, czego dokonała, stwierdziła, że nie jest to jeszcze pełne zwycięstwo. Tarcza straciła swoje ostrze, zanim uderzyła w strumień. Moghedien została pojmana i odcięta, ale nie ujarzmiona.

Starając się nie zataczać, obeszła tamtą i stanęła przed nią. Moghedien wciąż wyglądała jak królowa, ale bardzo przestraszona królowa. Oblizywała nerwowo usta, jej oczy biegały dziko.

— Jeśli... jeśli mnie u-uwolnisz, możemy d-dojść do jakiegoś p-porozumienia. Jest d-dużo rzeczy, których mogę cię n — nauczyć...

Nynaeve brutalnie jej przerwała, splatając knebel z Powietrza, który wetknęła w rozwarte wargi tamtej. Moghedien zastygła z rozdziawionymi ustami.

— Żywy podnóżek. Czy nie to powiedziałaś? Myślę, że to znakomity pomysł. Lubię jeździć konno.

Uśmiechnęła się do drugiej kobiety; oczy tamtej zdawały się uciekać w głąb czaszki.

Żywy podnóżek, doprawdy! Kiedy Moghedien zostanie już osądzona w Wieży i ujarzmiona — chyba nie można było mieć wątpliwości, jaki będzie wyrok wydany na jedną z Przeklętych — z pewnością odeśle się ją do jakiś użytecznych robót w ogrodach lub stajni, chyba że Komnata postanowi ją wypędzić, aby stanowiła żywy dowód wobec świata, iż nawet Przeklęta nie wymknie się sprawiedliwości. Jeżeli jednak nie, to potraktuje się ją jak inne służące, choć oczywiście trzeba ją będzie obserwować. Ale niech sobie myśli, że Nynaeve jest równie okrutna jak ona. Niech tak myśli do czasu, aż naprawdę zostanie postawiona...

Usta Nynaeve zacisnęły się. Moghedien nie zostanie doprowadzona przed sąd. Przynajmniej nie teraz. Musi najpierw wymyślić jakiś sposób na wyprowadzenie] jej z Pałacu Panarcha. Pojmana wydawała się sądzić, że ten grymas zwiastuje jakieś nieszczęście dla niej, bo z oczu popłynęły jej łzy, usta zaś poruszyły się bezdźwięcznie, usiłując mimo knebla formułować słowa.

Pełna niesmaku względem samej siebie, Nynaeve niepewnie wróciła do miejsca, gdzie spoczywał czarny kołnierz, i wepchnęła go pośpiesznie do sakwy przy pasie, zanim przemożne uczucia, jakimi promieniował, zdołały przeniknąć w głąb jej duszy. Za kołnierzem poszły bransolety, ich dotknięcie oznaczało ten sam smutek i cierpienie.

„Gotowa byłam torturować ją samą myślą, że jestem do tego zdolna. Z pewnością zasłużyła sobie na to, ale ja taka nie jestem. A może jednak tak? Może nie jestem lepsza od Egeanin?”

Odwróciła się gwałtownie, wściekła, że w ogóle rozważa takie pomysły, i mijając Moghedien, podeszła do szklanej gabloty. Musi być jakiś sposób, by oddać tę kobietę w ręce sprawiedliwości.

W gablocie było siedem figurek. Siedem figurek i żadnej pieczęci.

Przez chwilę potrafiła tylko stać i patrzeć ogłupiałym wzrokiem. Jedna z figurek, dziwne zwierzę z grubsza przypominające świnię, ale z wielkim okrągłym pyskiem i stopami równie szerokimi jak jego grube łapy, stała w miejscu, gdzie przedtem leżała pieczęć, w środku gabloty. Nagle jej oczy się zwęziły. Tak naprawdę to jej tu wcale nie było; ta .rzecz została upleciona z Powietrza i Ognia, za pomocą strumieni tak drobnych, że przy nich pajęcze nici wyglądałyby niczym liny. Nawet koncentrując się, ledwie mogła je rozróżnić. Wątpliwe, by Liandrin lub któraś z pozostałych Czarnych sióstr potrafiła coś takiego zrobić. Drobny, tnący błysk Mocy i grube stworzenie zniknęło, a zamiast niego pojawiła się czarno-biała pieczęć na polakierowanej na czerwono podstawie. Moghedien, ta, która się ukrywa, ukryła ją na samym widoku. Ogień wypalił dziurę w szkle i pieczęć powędrowała do sakwy. Wypychała ją, obciążając pas.

Marszcząc czoło, spojrzała na kobietę balansującą na czubku jednego pantofla i starała się wymyślić jakiś sposób, dzięki któremu ją również mogłaby zabrać ze sobą. Ale Moghedien nie zmieści się przecież do sakwy, a gdyby nawet potrafiła ją podnieść, taki widok wywołałby uniesienie niejednych brwi. Szła w kierunku najbliższych drzwi, ale nie potrafiła się nie oglądać co rusz za siebie. Gdyby tylko był jakiś sposób. Zatrzymała się po raz ostatni, rzuciła pełne żalu spojrzenie za siebie i odwróciła, by odejść.

Drzwi wychodziły na dziedziniec z fontanną wypełnioną liliami. Po drugiej stronie fontanny szczupła kobieta o miedzianej skórze, ubrana w suknię, na widok której nawet Rendra by się zarumieniła, unosiła właśnie w górę cienki pręt długości kroku. Nynaeve rozpoznała Jeaine Caide. Co gorsza, rozpoznała również pręt.

Rozpaczliwie rzuciła się w bok, tak gwałtownie, że poślizgnęła się na gładkich białych kamieniach posadzki i przeleciała bezwładnie kilka kroków, dopóki nie uderzyła w jedną z wysmukłych kolumn. Gruba niczym ludzka noga pręga bieli uderzyła w miejsce, gdzie stała jeszcze przed momentem, powietrze popłynęło niby płynny metal aż do komnaty wystaw; tam, gdzie uderzył ogień, fragmenty kolumn po prostu znikały, bezcenne przedmioty zmieniały się w nicość. Ciskając za siebie na ślepo strumienie Ognia, mając nadzieję trafić w coś, w cokolwiek, na tamtym dziedzińcu, Nynaeve pełzła jednocześnie niezdarnie na czworakach przez komnatę. Niewiele wyżej niż na wysokości jej pasa, pręga światła uderzyła z boku, wycinając bruzdę w obu ścianach; gabloty i szafki oraz poskręcane drutem szkielety przewracały się, rozpadając na części. Trafione kolumny drżały, niektóre padały, ale to, co stało na drodze ostrza tego straszliwego miecza, nie mogło ocaleć i roztrzaskiwało na posadzce eksponaty i gabloty. Otoczony szklanymi ściankami stolik zawalił się, zanim pręga roztopionej jasność zniknęła, pozostawiając po sobie purpurowy ślad, zdający się płonąć pod zamkniętymi powiekami Nynaeve. Figurki z cuendillara zostały rozrzucone uderzeniem świetlistej energii i teraz podskakiwały na posadzce.

Oczywiście nie rozpadły się. Wyglądało na to, że Moghedian miała rację — nawet ogień stosu nie mógł zniszczyć cuendillara. Ten czarny pręt był jednym ze skradzionych ter’angreali. Nynaeve przypomniała sobie napisane zdecydowaną ręką ostrzeżenie dołączone do posiadanej przez nie listy.

„Wytwarza ogień stosu. Niebezpieczny i omalże niemożliwy do kontrolowania”.

Moghedien zdawała się krzyczeć bezgłośnie przez swój niewidzialny knebel, głową szarpała w tył i w przód w szaleńczych wysiłkach, jakby próbowała zerwać więzy Powietrza, ale Nynaeve nie poświęciła jej więcej niż jedno spojrzenie. Kiedy ogień stosu zgasł, podniosła się na tyle tylko, by spojrzeć za siebie poprzez komnatę do szczeliny wypalonej w ścianie. Obok fontanny chwiała się Jeaine Caide; jedną dłoń przyciskała do czoła, z drugiej prawie wysunął się czarny pręt. Zanim jednak Nynaeve zdążyła uderzyć w nią, ponownie pochwyciła podobną do fletu broń i ogień stosu wytrysnął z jej końca, niszcząc wszystko, co napotkał na swej drodze.

Nynaeve przylgnęła brzuchem do posadzki i pełzła w drugą stronę najszybciej, jak potrafiła, pośród łoskotu i zgrzytu padających kolumn oraz ścian. Dysząc ciężko, wyczołgała się na korytarz wybity w obu ścianach. Nie można było stwierdzić, jaki jest zasięg płomienia stosu, zapewne mógł przeciąć cały pałac. Obróciła się na dywanie zasłanym odłamkami kamienia i wyjrzała ostrożnie zza odrzwi.

Ogień stosu zgasł ponownie. W zrujnowanej komnacie wystawowej zapadła cisza, tylko od czasu do czasu jakiś obluzowany fragment ściany poddawał się i spadał z trzaskiem na zasłaną gruzami posadzkę. Choć spora część zewnętrznej ściany zawaliła się, ukazując widok na cały dziedziniec, nigdzie nie było widać Jeaine Caide. Nynaeve nie miała jednak najmniejszej ochoty iść i sprawdzać, czy ter’angreal zabił kobietę, która go niebacznie użyła., Oddech powracał urywany, ramiona i stopy drżały tak, że zadowolona była, iż w tej chwili leży na ziemi. Przenoszenie zabierało siły tak samo jak każda inna praca; im więcej się przenosiło, tym więcej kosztowało to energii. A im bardziej było się zmęczonym, tym mniej można było przenieść. W tej chwili nie miała najmniejszej pewności, czy potrafiłaby stawić czoło choćby osłabionej Jeaine Caide.

Co z niej za głupia kobieta. Walczyła z Moghedien na Moc i nawet nie pomyślała, że tak potężne jej dawki sprawią, iż każda Czarna siostra w pałacu wyskoczy ze skóry. Miała szczęście, że kobieta Domani nie przyszła ze swoim ter’angrealem w czasie, gdy ona pochłonięta była walką x Przeklętą. Zapewne obie zginęłyby, zanim zdałyby sobie sprawę, co się dzieje.

Nagle spojrzała za siebie z niedowierzaniem. Moghedien zniknęła! Ogień stosu nie zbliżył się nawet na dziesięć stóp do miejsca, w którym ją pozostawiła, ale teraz już jej tam nie było. Niemożliwe. Przecież była osłonięta tarczą.

— Jak mam przesądzać o tym, co niemożliwe? — wymamrotała Nynaeve. — Myślałam, że pokonanie jednej z Przeklętych jest niemożliwe, a jednak tego dokonałam.

Wciąż nigdzie nie było śladu po Jeaine Caide.

Podniosła się powoli i pośpieszyła do umówionego miejsca. Jeśli tylko Elayne nie wdała się w żadne kłopoty, to może mimo wszystko uda im się jakoś wydostać z pałacu.

Загрузка...