29 Powrót do domu

Podróż do Zachodniego Lasu w wilczym śnie nie zabrała mu więcej jak kilka kroków czy coś koło tego, w świecie realnym natomiast, w którym musieli wydostać się z gór i pokonać Piaszczyste Wzgórza, trwała trzy długie dni konnej jazdy. Aielowie nie mieli najmniejszych problemów z dotrzymaniem kroku zwierzętom, ale same wierzchowce nie potrafiły poruszać się szybko po drodze, która na przemian wiodła to w dół, to pod górę. Rany Perrina swędziały dokuczliwie gojąc się — maść Faile najwyraźniej działała.

Przez większość czasu jechali w milczeniu, otaczającą ich ciszę częściej przerywało szczeknięcie polującego lisa czy niesiony echem krzyk jastrzębia niż czyjeś słowa. Przynajmniej nie widzieli już więcej kruków. Niejednokrotnie zdawało mu się, że Faile za chwilę podjedzie do niego na swej klaczy, chcąc coś powiedzieć, ale za każdym razem najwyraźniej coś ją powstrzymywało. Był z tego zadowolony; najbardziej ze wszystkiego pragnął z nią porozmawiać, ale co będzie, jeśli znowu skończy się na kłótni? Skarcił się w myśli za takie zachcianki. Oszukała Loiala, oszukała jego. Przez nią wszystko będzie gorzej, wszystko znacznie trudniejsze. Żałował, że nie może jej znowu pocałować. Żałował, że nie potrafi postanowić, iż ma już tego dość, i odjechać. Dlaczego musiała być taka uparta?

Ona i dwie kobiety Aiel trzymały się razem, Bain i Chiad biegły po obu bokach Jaskółki, żadna z nich nie wysforowywała się naprzód. Czasami wszystkie trzy szeptały coś cicho do siebie, po czym tak demonstracyjnie unikały patrzenia w jego stronę, że równie dobrze mogłyby rzucać weń kamieniami. Na prośbę Perrina Loial jechał razem z nimi, chociaż sytuacja najwyraźniej nie przestawała wytrącać go z równowagi. Strzygł bezustannie uszami, w jego postawie było coś, co mówiło, że wolałby raczej nigdy nawet nie słyszeć o istnieniu ludzi. Gaulowi natomiast wszystko wydawało się raczej zdecydowanie zabawne, kiedy Perrin spoglądał w jego stronę, widział wciąż na twarzy tamtego lekki, tajemniczy uśmiech.

Sam z kolei nie przestawał się zamartwiać, a naciągnięty łuk trzymał wsparty o łęk siodła. Czy ten człowiek, zwany przez Skoczka Oprawcą, grasował po Dwu Rzekach tylko w wilczym śnie, czy również przebywał tam na jawie? Perrin podejrzewał, że raczej prawdziwa jest ta druga możliwość i że to właśnie Oprawca zastrzelił wówczas jastrzębia bez żadnej przyczyny. To był kolejny kłopot, z którym musiał sobie poradzić, nie licząc Synów Światłości.

Jego rodzina mieszkała na sporej farmie, położonej o ponad pół dnia drogi od Pola Emonda, niemalże w samym Wodnym Lesie. Ojciec, matka, siostry i maleńki braciszek. Paetram będzie miał już teraz dziewięć lat i bez wątpienia zdecydowanie zaprotestuje przeciwko nazywaniu go małym braciszkiem, Deselle będzie pulchną dwunastolatką, Adora zaś skończy już lat szesnaście i być może otrzyma pozwolenie na zaplecenie włosów. Wuj Eward, brat ojca oraz ciocia Magde, zbudowana prawie tak potężnie, jak jej mąż, a także ich dzieci. Ciocia Neain, która każdego ranka chodziła na grób wujka Carlina, i również ich dzieci, a także ciocia-babcia Ealsin, która nigdy nie wyszła za mąż, z ostrym nosem i bystrymi oczyma, które zawsze wypatrzyły, co każde z nich zamierzało zrobić. Kiedy został uczniem pana Luhhana, widywał ich jedynie w dni świąteczne, odległość była zbyt duża na przypadkowe odwiedziny, a zawsze tyle miał pracy do wykonania. Jeżeli Białe Płaszcze zajmą się polowaniem na Aybarów, nie będzie trudno ich znaleźć. Za to był odpowiedzialny, nie zaś za jakiegoś Oprawcę. Mógł zrobić tylko tyle. Chronić swoją rodzinę oraz Faile. To przede wszystkim. W następnej kolejności wioska, potem wilki, dopiero na końcu ten Oprawca. Jeden człowiek nie poradzi sobie ze wszystkim.

Zachodni Las rósł na kamienistej glebie, w której od czasu do czasu pojawiały się porośnięte jeżynami skalne odkrywki, drzewa były potężne, rosły gęsto, tylko czasami gąszcz przecinały nieliczne ścieżki, nieliczne były też farmy w tej okolicy. Jako chłopiec przemierzał często nieprzebytą knieję, sam albo w towarzystwie Randa i Mata, polując z łukiem lub procą, zastawiając sidła na króliki, lub najzwyczajniej wędrował tylko, bez celu, dla samej wędrówki. Wiewiórki o puszystych kitach skakały z drzewa na drzewo, cętkowane drozdy szczebiotały przedrzeźniane przez czarnoskrzydłe przedrzeźniacze, niebieskogrzbieta przepiórka wyprysnęła z krzaków tuż przed podróżnymi — to wszystko mówiło mu o domu. Sam zapach ziemi, przewracanej końskimi kopytami, już był swojski.

Mógł skierować się prosto do Pola Emonda, ale zamiast tak uczynić, skręcił bardziej na północ, przez las, aby na koniec, w momencie gdy słońce chyliło się już ku wierzchołkom drzew, przeciąć szeroki, nierówny trakt zwany Drogą Kamieniołomu. Skąd ta nazwa, nikt w Dwu Rzekach nie wiedział, trakt zresztą ledwie przypominał drogę, po prostu porośnięta zielskiem przecinka wśród drzew, z bliska dopiero ujawniająca głębokie koleiny, jakie zostawiły na niej całe generacje wozów i wózków. Gdzieniegdzie fragmenty dawnego bruku wystawały na powierzchnię. Być może droga prowadziła do kamieniołomu, z którego brano kamień do budowy Manetheren.

Farma, do której zmieszał Perrin, leżała niedaleko drogi, schowana za rzędami jabłoni i grusz, na których właśnie dojrzewały owoce. Poczuł zapach dobiegający z farmy, zanim jeszcze ją zobaczył. Zapach spalonego drzewa; zastarzały zapach, który jednak nawet po roku wciąż jeszcze dawałby się wyczuć.

Zatrzymał konia na skraju drzew i przez chwilę patrzył tylko, zanim wjechał na teren tego, co niegdyś stanowiło farmę al’Thorów; juczne konie szły w ślad za jego kasztanem. Z farmy została jedynie otoczona kamiennym murem zagroda dla owiec, brama była otwarta i wisiała na jednym zawiasie. Pociemniały od sadzy komin rzucał skośny cień na stos poplątanych, zwęglonych belek farmy. Ze stodoły i pomieszczenia, w którym dojrzewał tytoń, zostały jedynie popioły. Na polu tytoniowym i w warzywniku rosło zielsko, a ogród najwyraźniej ktoś stratował; większość roślin prócz zęboliści i pióropuszników była połamana i uschła.

Nawet nie pomyślał o nałożeniu strzały na cięciwę. Pogorcelisko było stare, spalone drzewo wygładzone i poczerniałe przez wiele już deszczów. Dławnik potrzebował co najmniej miesiąca, aby wyrosnąć tak wysoko. Obrósł nawet pług i bronę, leżące na skraju pola; rdza przebijała spod bladych, wąskich liści.

Aielowie przeszukiwali uważnie farmę, z włóczniami w pogotowiu, dokładnie badali teren, rozgrzebując popioły. Bain wyszła z ruin domu, spojrzała na Perrina i potrząsnęła przecząco głową. Przynajmniej Tam al’Thor nie zginął tutaj.

„Oni wiedzą. Wiedzą, Rand. Powinieneś przyjechać ze mną”.

Powstrzymanie się przed pchnięciem Steppera w galop, który trwałby przez całą drogę na farmę jego rodziny, niemal przekraczało jego siły. Ostatecznie wszak było to i tak niemożliwe, nawet Stepper zajeździłby się na śmierć, zmuszony biec tak daleko. Być może tutaj miał do czynienia z dziełem trolloków. Jeżeli tak, to wówczas niewykluczone, że jego rodzina wciąż uprawiała swoją farmę, nadal bezpieczna. Wciągnął głęboko powietrze w nozdrza, ale zapach spalonego drzewa tłumił wszelkie inne wonie.

Gaul zatrzymał się obok niego.

— Ktokolwiek to zrobił, dawno temu już odszedł. Zabili kilka owiec i rozpędzili resztę. Później ktoś przyszedł, aby pozbierać stado i popędził je na północ. Dwóch ludzi, jak sądzę, ale ślady są tak stare, że nie można mieć pewności.

— Czy jest jakaś wskazówka mówiąca, kto to mógł być?

Gaul potrząsnął głową. To mogły być trolloki. Dziwne było życzyć sobie takiej rzeczy. I głupie. Białe Płaszcze znały jego imię i jak się okazało, zapewne wiedziały również o Randzie.

„Wiedzą, jak się nazywam”.

Spojrzał na popioły, które zostały z farmy al’Thorów, a Stepper poruszył się niespokojnie, kiedy wodze zadrżały mu w dłoniach.

Loial zsiadł z konia na skraju sadu, ale jego głowa i tak tonęła w koronie drzewa. Faile podjechała do Perrina, z wzrokiem wbitym w jego twarz, jej klacz stąpała lekko i wdzięcznie.

— Czy to...? Czy znałeś ludzi, którzy tutaj mieszkali?

— Rand tu mieszkał, razem z ojcem.

— Och. Sądziłam, że to może być... — Nie musiała kończyć zdania, ulga i współczucie w jej głosie mówiły same za siebie. — Czy twoja rodzina mieszka w pobliżu?

— Nie — odparł oschle, a ona cofnęła się, jakby ją uderzył. Wciąż jednak patrzyła na niego, jakby na coś czekała. Co musiałby zrobić, aby ją zniechęcić? Skoro nie udało się dotąd, nic więcej nie byłby zdolny uczynić.

Cienie stawały się coraz dłuższe, słońce dotykało już wierzchołków drzew. Zawrócił Steppera, niegrzecznie odwracając się do niej plecami.

— Gaul, dzisiejszej nocy będziemy obozować w pobliżu. Chciałbym wyruszyć wczesnym rankiem. — Rzucił ukradkowe spojrzenie przez ramię, Faile jechała za Loialem, sztywno siedząc w siodle. — W Polu Emonda będą wiedzieli... — Gdzie stacjonują Białe Płaszcze tak, żeby mógł oddać się w ich ręce, zanim skrzywdzą jego rodzinę. Jeżeli dotąd się to jeszcze nie stało. Jeżeli farma, na której przyszedł na świat, nie wygląda jak widok rozpościerający się przed jego oczami. Nie. Musi zdążyć na czas, aby to wszystko przerwać.

— Oni będą wiedzieli, jak się rzeczy mają.

— Wczesnym rankiem więc — Gaul zawahał się. — Nie powinieneś jej w ten sposób traktować. Ona jest prawie Far Dareis Mai, a jeśli Panna cię kocha, nie uciekniesz przed nią, choćbyś nie wiadomo jak szybko biegł.

— Pozwól mi samemu martwić się o Faile. — W ostatniej chwili złagodził nieco ton głosu, to nie Gaula wszak chciał się pozbyć. — Tak rychło, jak się tylko da. Dopóki Faile wciąż będzie spała.

Tej nocy w obu obozowiskach pod gałęziami jabłoni panowała cisza. Kilkukrotnie wstawała jedna z kobiet Aiel i spoglądała w kierunku małego ogniska, przy którym siedzieli on i Gaul, ale pohukiwanie sowy i końskie człapanie stanowiły jedyne dźwięki, jakie rozlegały się wśród ciemności i ciszy. Perrin nie mógł spać, wciąż jeszcze pozostała godzina do świtu, księżyc w pełni wciąż wisiał na niebie, gdy wraz z Gaulem wymknęli się — Aiel zupełnie bezgłośnie w swych miękkich butach, a końskie kopyta również nie zrobiły większego hałasu. Bain, a może Chiad, obserwowała, jak odjeżdżali. Nie potrafił powiedzieć która, w każdym razie nie obudziła Faile, za co był jej wdzięczny.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy wreszcie wydostali się z Zachodniego Lasu, nieco poniżej wioski, i wjechali na polne drogi naznaczone koleinami wozów oraz ścieżki w większości obrośnięte żywopłotem lub ograniczone niskimi kamiennymi murkami. Nad kominami farm unosiły się szare pasma dymu, jak można było osądzić po zapachu, dobre gospodynie zajęte były porannymi wypiekami. Mężczyźni znajdowali się już na polach tytoniu lub jęczmienia, a chłopcy doglądali stad czarnołbych owiec na pastwiskach. Niektórzy ludzie dostrzegli ich, gdy przejeżdżali obok, ale Perrin prowadził Steppera szybkim krokiem w nadziei, że nikt nie znajduje się dostatecznie blisko, by go rozpoznać czy ewentualnie dziwować się osobliwemu ubiorowi Gaula lub jego włóczniom.

Wokół Pola Emonda również spodziewał się napotkać ludzi, toteż ominął wioskę szerokim łukiem od wschodu, jej ubite gliniane ulice i kryte strzechą dachy, skupione wokół łąki, na której z kamiennej odkrywki wytryskiwała sama Winna Jagoda, strumieniem tak bystrym, że zdolnym powalić człowieka; tam był początek rzeki Winna Jagoda. Zniszczenia, które pamiętał z tamtej Zimowej Nocy przeszło rok temu — spalone domy i dziurawe dachy — zostały w całości usunięte. A więc trolloki mogły się już więcej nie pojawić w Polu Emonda. Modlił się, by nikt nie musiał powtórnie przeżywać podobnej zgrozy. Gospoda „Winna Jagoda” stała niemal na samym wschodnim krańcu wioski, wciśnięta między mocny drewniany Most Wozów, biegnący nad bystrym nurtem rzeki Winna Jagoda, a wielki, stary, kamienny fundament, pośrodku którego rósł potężny dąb. Przy stołach pod jego grubymi gałęziami zasiadali ludzie w pogodne popołudnia i obserwowali grających w kule. Oczywiście tak wcześnie rano miejsca przy stołach były puste. Mógł to z łatwością dostrzec, znajdowali się bowiem w odległości kilku domów na wschód. Parter samej gospody pobudowano z rzecznego kamienia, na pierwszym piętrze wzdłuż całej długości budynku biegł wystający balkon, z lśniącej zaś czerwonej dachówki sterczał las kominów; był to jedyny nie kryty strzechą dach w promieniu wielu mil.

Perrin przywiązał Steppera oraz juczne konie do słupka w pobliżu kuchennych drzwi i rzucił okiem na krytą strzechą stajnię. Słyszał dobiegające stamtąd odgłosy ludzkiej krzątaniny, zapewne Hu i Tad czyścili boksy, w których pan al’Vere trzymał swój zaprzęg potężnych dhurranów; wynajmował je zazwyczaj temu, kto miał do przewiezienia naprawdę poważny ładunek. Zza gospody również dobiegały rozmaite odgłosy, szmer rozmów na łące, gęganie gęsi, turkot wozu. Nie zdjął juków z koni, to nie będzie długi postój. Gestem dał Gaulowi znak, by poszedł za nim, i szybko, nim któryś ze stajennych pokaże się na zewnątrz, wszedł do środka, zabierając ze sobą łuk.

Kuchnia była pusta, oba żelazne piece i jedyne palenisko zimne, choć w powietrzu wisiał zapach pieczonego ciasta. Chleb i placek miodowy. W gospodzie rzadko ktoś mieszkał na dłużej, wyjąwszy chwile, gdy z Baerlon przybywali kupcy po wełnę i tytoń, tudzież raz w miesiącu pojawiał się handlarz, kiedy śnieg nie czynił drogi nieprzejezdną; natomiast mieszkańcy wioski schodzili się dopiero znacznie później, by zjeść coś lub wypić, ponieważ cały dzień zajmowała im praca we własnych obejściach lub na polach. Ktoś jednak mógł znajdować się w środku, toteż Perrin dosłownie na palcach pokonał krótki korytarz wiodący z kuchni do wspólnej sali, a potem uchylił drzwi, by spojrzeć przez szczelinę do wnętrza.

Wcześniej tysiące razy przecież bywał w tym kwadratowym pomieszczeniu, z kominkiem z rzecznych kamieni, który zajmował połowę jego długości; na gzymsie znajdującym się na wysokości ramion mężczyzny stała wypolerowana puszka na tytoń oraz cenny zegar pana al’Vere. Wszystko jednak zdawało się jakieś mniejsze niźli we wspomnieniach. Na krzesłach z wysokimi oparciami, ustawionych przed kominkiem obradowała zazwyczaj Rada Wioski. Książki Brandelvyna al’Vere stały na półce po przeciwnej stronie kominka — kiedyś Perrin nie potrafił sobie wyobrazić większej liczby książek zgromadzonych w jednym miejscu ponad tych kilkadziesiąt zniszczonych tomów — a baryłki z ale i winem spoczywały pod kolejną ścianą. Pazur, żółty kot mieszkający w gospodzie, jak zwykle spał na wierzchu jednej z nich.

Nie licząc Brana al’Vere oraz jego żony, Marin, którzy odziani w białe fartuchy polerowali srebrną zastawę przy jednym ze stołów, we wspólnej sali panowała pustka. Pan al’Vere był potężnym, okrągłym mężczyzną, o rzadkich siwych włosach; pani al’Vere zaś szczupłą i macierzyńską kobietą, jej gruby, siwiejący warkocz zwisał przez jedno ramię. Pachniała ciastem, a przez ten zapach przebijała woń róż. Perrin pamiętał ich jako ludzi, którzy często się śmiali, teraz jednak oboje wyglądali na zatroskanych, a na twarzy Burmistrza gościł mars, który z pewnością nie miał nic wspólnego ze stanem srebrnego kubka, trzymanego w dłoni.

— Panie al’Vere? — Otworzył drzwi i wszedł do środka. — Pani al’Vere. To ja, Perrin.

Poderwali się na nogi tak gwałtownie, że krzesła przewróciły się na podłogę, a przestraszony Pazur aż podskoczył. Pani al’Vere przyłożyła dłonie do ust; ona i jej mąż zamarli z wyrazem absolutnego niedowierzania na twarzach, patrząc w równym stopniu na niego co na Gaula. To wystarczyło, by Perrin zaczął nerwowo przekładać łuk z ręki do ręki. Szczególnie wówczas, gdy Bran podbiegł do jednego z frontowych okiem — a poruszał się niezwykle szybko, biorąc pod uwagę jego tuszę — rozsunął chroniące przed słońcem zasłony i wyjrzał na zewnątrz, jakby spodziewając się ujrzeć kolejnych Aielów pod gospodą.

— Perrin? — Pani al’Vere wymamrotała z niedowierzaniem. — To naprawdę ty. Omal cię nie poznałam, z tą brodą i... Twój policzek. Gdzie ty...? Czy Egwene jest z tobą?

Perrin bezwiednie musnął palcami na poły zagojone cięcie na policzku żałując, że wcześniej się nie umył albo przynajmniej nie zostawił łuku i topora w kuchni. Dotąd zupełnie nie brał pod uwagę tego, jak bardzo może przerazić swoim widokiem.

— Nie. To nie ma nic wspólnego z nią. Jest bezpieczna. — Znacznie bardziej bezpieczna, jeżeli wraca już do Tar Valon, ale nawet jeśli wciąż pozostaje w Łzie z Randem, to i tak nic jej nie grozi. Uznał jednak, że winien jest matce Egwene coś więcej niż tylko tę niewiele mówiącą uwagę. — Pani al’Vere, Egwene studiuje, aby zostać Aes Sedai. Nynaeve również.

— Wiem — powiedziała cicho, dotykając kieszeni fartucha. — Dostałam od niej trzy listy z Tar Valon. Z tego, co napisała, wynika, że wysłała ich więcej, Nynaeve zaś przynajmniej jeden, jednakże do naszych rąk dotarły tylko te trzy. Pisała co nieco o swych zajęciach, które zdają się niezwykle wyczerpujące i trudne.

— Ale to jest to, czego ona chce. — Trzy listy? Opadło go poczucie winy, nerwowo zaszurał stopami. On sam do nikogo nie napisał, od czasu krótkiej kartki, jaką zostawił dla rodziny i pana Luhhana tej nocy, gdy Moiraine zabrała ich z Pola Emonda. Ani jednego listu.

— Tak to też i wygląda, chociaż inaczej wyobrażałam sobie jej przyszłość. To nie jest coś, o czym mogłabym opowiadać wielu ludziom, nieprawdaż? W każdym razie pisze, że znalazła tam przyjaciółki, miłe dziewczyny, jak wynika z tego, co o nich mówi. Elayne oraz Min. Czy znasz je?

— Spotkaliśmy się. Przypuszczam, że mogłabyś je polubić. — Ile Egwene powiedziała w listach? Najwyraźniej niedużo. Niech pani al’Vere myśli sobie, co chce, nie miał najmniejszego zamiaru martwić jej opowieściami o rzeczach, na które nie mogła nic poradzić. Co było, minęło. Egwene była teraz już w dostatecznym stopniu bezpieczna.

Nagle przypomniał sobie o milczącej obecności Gaula i pośpiesznie przedstawił go gospodarzom. Bran aż zamrugał, gdy dowiedział się, że Gaul jest Aielem, zmarszczył brwi na widok jego włóczni oraz czarnej zasłony zwisającej na piersi z shoufy, ale jego żona najzwyczajniej w świecie powiedziała:

— Witamy w Polu Emonda, panie Gaul, oraz w gospodzie „Winna Jagoda”.

— Obyś zawsze miała cień i wodę, pani tego dachu — odpowiedział ceremonialnie Gaul, kłaniając się jej. — Ośmielam się prosić o pozwolenie na obronę twego dachu i siedziby.

Ledwie zawahała się, nim odpowiedziała, jakby słyszała takie rzeczy na co dzień.

— Łaskawa propozycja. Ale musisz pozwolić mi zachować prawo zdecydowania, kiedy taka pomoc będzie potrzebna.

— Jak powiadasz, pani tego dachu. Twój honor jest moim. — Spod swego kaftana Gaul wyciągnął złotą solniczkę, maleńki dzbanuszek przymocowany do grzbietu pięknie wykonanego lwa, i podał jej.

— Ofiarowuję mały podarek twemu domowi.

Marin al’Vere przyjęła go w taki sposób, jak postąpiłaby z każdym podarunkiem, jej oblicze jednak z trudem skrywało przeżyty szok. Perrin wątpił, by w całych Dwu Rzekach dało się znaleźć równie piękny drobiazg, z pewnością zaś nie wykonany ze złota. W Dwu Rzekach było bardzo niewiele złotych monet, a jeszcze mniej złotych ozdób. Miał nadzieję, że ona nigdy się nie dowie, iż to cacko stanowiło kiedyś własność skarbca Łzy, jednak mógł się założyć, że tak właśnie było.

— Mój chłopcze — powiedział Bran — być może powinienem powiedzieć: „witaj w domu”, ale dlaczego wróciłeś?

— Dowiedziałem się o Białych Płaszczach, panie al’Vere — odpowiedział zwyczajnie Perrin.

Burmistrz wymienił z żoną ponure spojrzenia, a potem powiedział:

— Jednakże ponownie pytam, dlaczego wróciłeś? Nie możesz niczego zatrzymać, mój chłopcze, ani zmienić. Lepiej byłoby, gdybyś odszedł. Jeżeli nie posiadasz konia, dam ci jednego. Jeżeli masz, wskakuj na jego grzbiet i jedź na północ. Sądziłem, że Białe Płaszcze strzegą Taren Ferry... Czy to od nich pochodzi ta ozdoba na twojej twarzy?

— Nie. To...

— To nie ma znaczenia. Jeżeli udało ci się prześlizgnąć obok nich w jedną stronę, zapewne dasz radę wracając. Główny obóz znajduje się powyżej Wzgórza Czat, ale na ich patrole można natknąć się wszędzie. Zrób, jak powiadam, mój chłopcze.

— Nie zwlekaj, Perrin — pani al’Vere dodała szybko, lecz zdecydowanie, takim głosem, który zazwyczaj zamykał dyskusję i powodował, iż ludzie robili to, czego sobie życzyła. — Nie czekaj nawet godziny. Zapakuję ci węzełek, który będziesz mógł zabrać ze sobą. Trochę świeżego chleba i sera, trochę miodu i pieczonej wołowiny, pikle. Musisz uciekać, Perrin.

— Nie mogę. Wiecie więc, że im chodzi o mnie, w przeciwnym razie nie chcielibyście, abym uciekał. — I nie skomentowali koloru jego oczu, nie spytali nawet, czy nie jest chory. Pani al’Vere ledwie wyglądała na zaskoczoną. Wiedzieli. — Jeżeli im się poddam, mogę przerwać to wszystko...

Podskoczył, gdy gwałtownie otworzyły się drzwi korytarza, a do środka weszła Faile, za nią zaś Bain i Chiad.

Pan al’Vere potarł dłonią łyse czoło, widząc odzienie Panien Włóczni identyczne z tym, które nosił Gaul, był tylko trochę zdziwiony, że ma przed sobą kobiety. Wyglądał, jakby zdenerwowało go raczej ich nagłe wtargnięcie. Pazur usiadł i podejrzliwie przyglądał się obcym. Perrin zastanawiał się, czy kot również i jego bierze za jednego z nich. Zastanawiał się także, w jaki sposób go znalazły i gdzie jest Loial.

Nie dała mu wiele czasu na zebranie myśli, stanęła przed nim, wsparła pięści na biodrach. W jakiś sposób udało jej się wykonać tę sztuczkę, do której były zdolne chyba jedynie kobiety — wydawała się wyższa tylko dlatego, że kipiała gniewem.

— Poddać się im? Czy to właśnie zaplanowałeś sobie od samego początku? Ty skończony idioto! Twój mózg już chyba zupełnie skamieniał, Perrinie Aybara. Od samego początku składałeś się z mięśni porośniętych włosami, ale teraz nie ma już nawet tego. Jeżeli Białe Płaszcze ścigają cię, to kiedy im się poddasz, zostaniesz powieszony. Dlaczego im na tobie zależy?

— Ponieważ zabijałem Białe Płaszcze. — Spojrzał na nią z góry, ignorując jęk pani al’Vere. — Tej nocy, kiedy ciebie spotkałem, a oprócz tego jeszcze dwóch wcześniej. Oni wiedzą o tamtych dwóch, Faile, i uważają mnie za Sprzymierzeńca Ciemności.

Wkrótce i tak dowie się wszystkiego. Gdyby przyparła go do muru, opowiedziałby jej, dlaczego to zrobił, ale tylko w cztery oczy. Przynajmniej dwóch z Białych Płaszczy, Geofram Bornhald oraz Jaret Byar, podejrzewało coś na temat jego związków z wilkami. Człowiek, który przestaje z wilkami, musi być Sprzymierzeńcem Ciemności. Być może jeden z tej dwójki lub nawet obaj należeli do Białych Płaszczy stacjonujących tutaj.

— Oni wierzą, że to prawda.

— Nie jesteś w większym stopniu Sprzymierzeńcem Ciemności niż ja — wyszeptała ochryple. — Prędzej słońce stanie się Sprzymierzeńcem Ciemności.

— To niczego nie zmienia, Faile. Muszę zrobić to, co konieczne.

— Ty otumaniony matole! Nie musisz robić żadnej z szaleńczych rzeczy! Ty gęsimózgu! Jeżeli spróbujesz coś takiego zrobić, sama, własnoręcznie, cię powieszę!

— Perrin — powiedziała spokojnie pani al’Vere — czy mógłbyś mnie przedstawić tej młodej kobiecie, która ma o tobie tak wysokie mniemanie?

Twarz Faile zapłonęła jaskrawą purpurą, kiedy zdała sobie sprawę, że zupełnie zignorowała pana i panią al’Vere. Zaczęła nagle się kłaniać w wyszukanie grzeczny sposób i kwieciście przepraszać. Bain i Chiad zachowały się tak samo jak Gaul, prosząc o pozwolenie na ochronę domostwa pani al’Vere i dając jej w prezencie złoty dzbanuszek zdobiony liśćmi oraz zdobny srebrny młynek do pieprzu, większy niż złożone pięści Perrina, którego szczyt wieńczyła jakaś fantastyczna istota, na poły koń, na poły ryba.

Bran al’Vere patrzył na to wszystko, marszcząc brwi, pocierając czoło i mrucząc coś pod nosem. Perrin posłyszał powtarzające się słowo „Aielowie”, wypowiedziane tonem pełnym niedowierzania. Burmistrz bez przerwy spoglądał przez okno. Nie zdziwiłby się na widok kolejnych Aielów, ponieważ zaskoczony był jedynie wówczas, gdy dowiedział się, że Gaul jest Aielem. Być może obawiał się wizyty Białych Płaszczy.

Marin al’Vere natomiast, przeciwnie niż mąż, wzięła całą sprawę w swoje ręce, traktując Faile, Bain i Chiad w ten sam sposób, jak wszystkie inne podróżujące kobiety, którym zdarzało się przekroczyć próg gospody; ze współczuciem wypytywała o trudy podróży, podziwiała suknię Faile do konnej jazdy — dzisiaj był to ciemnoniebieski jedwab — i opowiadała Aielom, jak bardzo podoba jej się kolor i blask ich włosów. Perrin podejrzewał, że Bain i Chiad zapewne nie wiedzą do końca, jak ją traktować, ale nie minęło wiele czasu, gdy za pomocą szczególnego rodzaju macierzyńskiego zdecydowania usadziła je przy stole, wyposażyła w mokre ręczniki, którymi mogły zetrzeć podróżny kurz z twarzy i dłoni, a potem poczęstowała herbatą, którą nalewała z wielkiego, pomalowanego w czerwone paski dzbanuszka, który pamiętał tak dobrze.

Zabawny był widok tych groźnych, gwałtownych kobiet — bez wahania zaliczył do nich również Faile — nagle gorliwie zapewniających panią al’Vere, że jest im bardziej niż wygodnie, że niczego im nie trzeba, że dostatecznie już dużo dla nich zrobiła; zabawne było widzieć, jak siedzą z szeroko otwartymi oczyma, niczym dzieci pozbawione najmniejszej możliwości stawienia jej oporu. Widok ten byłby zabawny, gdyby w istocie w podobny sposób nie zdobyła jego i Gaula, których również posadziła za stołem domagając się, by umyli ręce i twarze, zanim dostaną filiżankę herbaty. Gaul przez cały czas nieznacznie się uśmiechał — posiadał osobliwe poczucie humoru.

Ku jego zaskoczeniu nie spojrzała ani razu na jego łuk i topór ani na broń Aielów. W Dwu Rzekach ludzie rzadko nosili choćby łuk, a ona zawsze nalegała, by odłożyli broń na bok, zanim zasiądą do stołu. Zawsze. Teraz jednak nie zwracała na nią uwagi.

Kolejna niespodzianka spotkała go, gdy Bran postawił przy jego łokciu srebrny kubek wypełniony co najmniej do połowy jabłkową brandy zamiast porcją trunku, nie większą niż naparstek, jaką zazwyczaj pili mężczyźni w gospodzie. W czasie gdy opuszczał Dwie Rzeki, zaproponowano by mu jabłecznik, o ile nie mleko, albo wino obficie rozcieńczone wodą, pół kubka do posiłku, cały zaś tylko z okazji świąt. Przyjemnie było wiedzieć, że jest się traktowanym jak dorosły mężczyzna, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Przyzwyczaił się już do wina, rzadko jednak pijał coś mocniejszego.

— Perrin — zaczął burmistrz, gdy tylko zajął miejsce obok żony — nikt nie wierzy, że jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności. Nikt, kto zachował choć resztkę zdrowych zmysłów. Nie ma powodu, dla którego mieliby cię powiesić.

Faile pokiwała głową, gwałtownie przytakując, ale Perrin nie zwrócił na nią uwagi.

— Nie pozwolę się zawrócić z wybranej drogi, panie al’Vere. Białe Płaszcze chcą mnie złapać, a jeśli im się nie uda, mogą zwrócić się przeciwko najbliższemu Aybary, jaki im wpadnie w ręce. Białe Płaszcze nie potrzebują wiele, by postanowić, że ktoś jest winien. To nie są mili ludzie.

— Wiemy — powiedziała cicho pani al’Vere.

Jej mąż wpatrywał się w swe dłonie zaplecione na stole.

— Perrin, twoja rodzina odeszła.

— Odeszli? Chcesz powiedzieć, że ich farmę spalono już? — Dłoń Perrina zacisnęła się wokół srebrnego kubka. — Miałem nadzieję, że zdążę na czas. Powinienem wiedzieć lepiej, jak mniemam. Zbyt dużo czasu minęło, odkąd dotarły do mnie wieści. Być może będę w stanie pomóc mojemu tacie i wujkowi Ewardowi w odbudowie. Gdzie oni się zatrzymali? Chciałbym ich przynajmniej odwiedzić w pierwszej kolejności.

Bran skrzywił się, a jego żona uspakajająco pogłaskała go po ramieniu. Kiedy jednak dziwnym trafem jej spojrzenie spoczęło na Perrinie, zobaczył w jej oczach tylko smutek i litość.

— Oni nie żyją, mój chłopcze — wykrztusił z siebie Bran.

— Nie żyją? Nie. To nie może być...

Perrin zmarszczył brwi, czując znienacka wilgoć płynącą między palcami, i spojrzał w dół na zgnieciony kubek, jakby się zastanawiał, skąd się tam wziął.

— Przykro mi. Nie chciałem... — Sięgnął po spłaszczone srebro, starając się wyprostować je samymi palcami. W taki sposób nie mogło mu się udać. Oczywiście, że nie. Bardzo ostrożnie postawił zniszczony kubek na środku stołu. — Zrobię wam inny. Potrafię...

Wytarł dłoń o kaftan i nagle pojął, że gładzi topór wiszący przy pasie. Dlaczego wszyscy mu się tak przyglądają?

— Jesteście pewni? — Jego głos rozbrzmiewał we własnych uszach, jakby dobiegał z oddali. — Adora i Deselle? Paet? Moja matka?

— Wszyscy — powiedział Bran. — Twoje ciotki i wujowie również, a także twoi kuzyni. Wszyscy, którzy mieszkali na farmie. Pomagałem ich pogrzebać, mój chłopcze. Na tym niskim pagórku, gdzie rosną jabłonie.

Perrin wsadził kciuk w usta. To straszna głupota skaleczyć się własnym toporem.

— Moja matka lubi kwiecie jabłoni. Białe Płaszcze. Dlaczego oni mieliby...? Niech sczeznę. Paet miał dopiero dziewięć lat. Dziewczęta... — Mówił głosem zupełnie pozbawionym wyrazu. Zdziwił się, że nie czuje nic. Żadnych uczuć. Powinien chyba zawrzeć jakieś emocje w tych słowach. Jakieś uczucie.

— To były trolloki — szybko dodała pani al’Vere. — One wróciły, Perrin. Nie w taki sposób, jak to było za pierwszym razem, teraz nie zaatakowały wioski, ale grasują po okolicy. Większość farm stojących samotnie została opuszczona. Nikt nie wychodzi na zewnątrz po nocy, nawet w pobliżu wioski. Tak samo jest od Deven Ride aż do Wzgórza Czat, a być może nawet i w Taren Ferry. Białe Płaszcze, niezależnie od tego, że nie są nazbyt dobrzy, stanowią naszą jedyną ochronę. Wiem o tym, że uratowali dwie rodziny, gdy trolloki zaatakowały ich farmy.

— Chciałem... Miałem nadzieję...

Nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć, czego właściwie chciał. Chodziło o coś z trollokami. Nie potrafił sobie przypomnieć. Białe Płaszcze chronią Dwie Rzeki? Tego było aż za dużo, miał ochotę się roześmiać.

— Ojciec Randa. Farma Tama. To też były trolloki?

Pani al’Vere otworzyła usta, ale Bran wszedł jej w słowo.

— On zasługuje na prawdę, Marin. To były Białe Płaszcze, Perrin. Tam i w siedzibie Cauthona.

— Rodzina Mata również? Randa, Mata i moja.

Dziwne. Jego głos brzmiał tak beznamiętnie, jakby rozmawiał o pogodzie.

— Czy oni również nie żyją?

— Żyją, mój chłopcze. Żyją, Abell i Tam ukrywają się gdzieś w Zachodnim Lesie. I matka Mata oraz jego siostry... Również żyją.

— Ukrywają się?

— Nie ma potrzeby dalej tego roztrząsać — Powiedziała szybko pani al’Vere. — Bran, przynieś mu następny kubek brandy. A ty wypij ten, Perrin. — Jej mąż dalej nie ruszał się z miejsca, dopiero groźny grymas brwi skłonił go do wstania od stołu. — Zaproponowałabym ci łóżko, ale tu nie jest bezpiecznie. Pewni ludzie pognaliby na poszukiwanie lorda Bornhalda, gdyby się dowiedzieli, że jesteś tutaj. Eward Congar i Hari Coplin łaszą się do Białych Płaszczy niczym dobrze wytresowane psy, chętni przypodobać się i wyznać wszystko, co wiedzą, a Cenn Buie nie jest o wiele lepszy. A także Will Congar chętnie donosiłby tamtym, gdyby Daise go nie powstrzymała. Ona jest teraz Wiedzącą. Perrin, lepiej będzie jak sobie pójdziesz stąd. Wierz mi.

Perrin powoli pokręcił głową; tego wszystkiego było za dużo, by był w stanie jakoś to przyjąć. Daise Congar Wiedzącą? Ta kobieta była zbudowana niczym byk. Białe Płaszcze chronią Pole Emonda? Harti, Eward i Witt współpracują z nimi. Niczego więcej nie można by się spodziewać od Congarów czy Coplinów, ale Cenn Buie był członkiem Rady Wioski. Lord Bornhald. A więc Geofram Bornhald jest tutaj. Faile patrzyła na niego, jej oczy były wielkie i wilgotne. Dlaczego jej miałoby się zbierać na płacz?

— Jest jeszcze coś, Brandelwynie al’Vere — powiedział nagle Gaul. — Zdradza to twoja twarz.

— Jest — przyznał Bran.

— Nie, Marin — dodał zdecydowanie, gdy lekko potrząsnęła głową. — On zasługuje na prawdę. Na całą prawdę.

Z westchnieniem zaplotła dłonie. Marin al’Vere zazwyczaj udawało się przeprowadzić swoją wolę, wyjąwszy moment, gdy twarz Brana przybierała wyraz stanowczy, jak w tej chwili.

— Jaką prawdę? — zapytał Perrin.

Jego matka lubiła kwiaty jabłoni.

— Przede wszystkim z Białymi Płaszczami jest Padan Fain — ciągnął dalej Bran. — Teraz nazywa się Ordeith, ale to on, ma to samo zezowate spojrzenie.

— On jest Sprzymierzeńcem Ciemności — powiedział nieobecnym głosem Perrin.

Adora i Deselle wiosną zawsze wplatały we włosy kwiaty jabłoni.

— Słyszałem to z jego własnych ust. To on sprowadził trolloki tamtej Zimowej Nocy.

Paet lubił się wspinać na jabłonie; znienacka potrafił obrzucić cię jabłkami, jeśli się go nie pilnowało.

— Doprawdy — ponuro zauważył Burmistrz. — Cóż, to interesujące. Cieszy się poważaniem wśród Białych Płaszczy. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o nich, jak spalili farmę Tama. To była robota Faina, on prowadził Białe Płaszcze, które to zrobiły. Tam al’Thor naszpikował czterech lub pięciu strzałami, a potem uciekł do lasu i dotarł do farmy Cauthona w sam czas, aby ich powstrzymać przed zabraniem Abella. Jednak aresztowali Natti i dziewczęta. Oraz Harala Luhhana i Alsbet. Sądzę, że Fain chciałby ich powiesić, ale lord Bornhald się na to nie zgodził. Oczywiście, również ich nie wypuścił. O ile wiem, nie stała im się żadna krzywda, jednak trzymają ich w obozie Białych Płaszczy koło Wzgórza Czat. Z jakiegoś powodu Fain nienawidzi ciebie, Randa i Mata. Oferuje sto sztuk złota za każdego z waszych krewnych; dwieście za Tama i Abella. Natomiast lord Bornhald w szczególny sposób zdaje się interesować tobą. Kiedy pojawia się tutaj patrol Białych Płaszczy, zazwyczaj przyjeżdża z nimi i wypytuje o ciebie.

— Tak — powiedział Perrin. — Oczywiście. Nie ma w tym nic dziwnego.

Perrin z Dwu Rzek, który poluje razem z wilkami. Sprzymierzeniec Ciemności. Fain mógł dopowiedzieć im resztę.

„Fain z Synami Światłości?”

To była odległa myśl. Jednak lepiej myśleć o tym niż o trollokach. Skrzywił się, wpatrując w swoje dłonie, oparł je o stół, by nie drżały.

— Chronią was przed trollokami.

Marin al’Vere nachyliła się do niego, zmarszczyła czoło. — Perrin, potrzebujemy Białych Płaszczy. Tak, spalili farmę Tama i Abella, aresztują ludzi i zachowują się tak, jakby wszystko, co widzą, stanowiło ich własność, ale Alsbet, Natti oraz wszystkim pozostałym nie wyrządzili żadnej krzywdy, tylko trzymają ich w zamknięciu, a to się da z czasem jakoś odkręcić. Na kilku drzwiach pojawił się Kieł Smoka, ale nikt poza Congarami i Coplinami nie przywiązuje do tego najmniejszego znaczenia, a zapewne to właśnie oni go nabazgrali. Abell i Tam mogą się jeszcze długo ukrywać w lesie, do czasu aż Białe Płaszcze odejdą. Wcześniej czy później musi to nastąpić. Ale dopóki są tu trolloki, potrzebujemy ich. Proszę, zrozum. To nie jest tak, że wolelibyśmy raczej ich niźli ciebie, ale potrzebujemy ich i jednocześnie nie chcemy, by cię powiesili.

— Czy nazywasz to ochroną, pani tego dachu? — zapytała Bain. — Jeżeli prosisz lwa, aby ochronił cię przed wilkami, wybierasz tylko ten żołądek, w którym zamierzasz skończyć.

— Czy nie możecie obronić się sami? — dodała Chiad. — Widziałam, jak walczą Perrin i Mat Cauthon, a także Rand al’Thor. Oni są z tej samej krwi, co wy.

— Jesteśmy farmerami, prostymi ludźmi. Lord Luc ciągle mówi o organizowaniu ludzi do walki z trollokami, ale pójście z nim oznaczałoby dla mężczyzn pozostawienie swoich rodzin bez ochrony — rzekł Bran i westchnął.

Perrin kompletnie się zgubił. Kim jest lord Luc? Zadał pytanie, a pani al’Vere odpowiedziała mu.

— Przybył do nas mniej więcej w tym samym czasie co Białe Płaszcze. Znasz tę opowieść, Wielkie Polowanie na Róg? Lord Luc sądzi, że Róg Valere znajduje się gdzieś w Górach Mgły, nad Dwoma Rzekami. Ale zrezygnował ze swego polowania ze względu na nasze problemy. Lord Luc jest wielkim dżentelmenem, o najbardziej wyszukanych manierach.

Przygładziła włosy, na jej ustach pojawił się pełen aprobaty uśmiech. Bran spojrzał na nią z ukosa i chrząknął gniewnie.

Myśliwi polujący na Róg. Trolloki. Dwie Rzeki kompletnie nie przypominały miejsca, które opuścił.

— Faile jest również Myśliwą polującą na Róg. Czy znasz tego lorda Luca, Faile?

— Ja mam tego dosyć — oznajmiła. Potem podeszła do Perrina, objęła jego głowę i przytuliła ją do swego brzucha.

— Twoja matka nie żyje — powiedziała cicho. – Twój ojciec nie żyje. Twoje siostry nie żyją, a także twój brat. Twoja rodzina pomarła i nie potrafisz już tego zmienić. Z pewnością nie przez śmierć swoją. Pozwól sobie na żałość. Nie duś jej w swym wnętrzu, gdzie zacznie się jątrzyć.

Wziął ją za ramiona, mając zamiar odsunąć od siebie, ale z jakiegoś powodu tylko zacisnął dłonie, jakby ten uścisk był jedyną rzeczą, która go podtrzymywała. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że płacze, że łka w jej suknię niczym dziecko. Co ona musi sobie o nim pomyśleć? Otworzył już usta, żeby powiedzieć jej, że wszystko jest w porządku, przeprosić za swoje załamanie, ale zdobył się tylko na tyle:

— Nie mogłem przyjechać wcześniej. Nie mogłem... Nie...

Zacisnął zęby, żeby powstrzymać potok skarg.

— Wiem — wyszeptała, strosząc mu włosy w obecności całego świata, jakby był małym chłopcem. — Wiem.

Chciał przestać, ale im dłużej zapewniała go, że rozumie, tym bardziej płakał, jakby jej delikatne ręce spoczywające na jego głowie wyciskały zeń łzy.

Загрузка...