56 Złotooki

We wspólnej sali gospody „Winna Jagoda” panowała całkowita cisza, którą przenikało jedynie skrzypienie pióra Perrina. W sali było cicho i pusto, wyjąwszy jego i Arama. Światło późnego poranka wlewało się do środka, rozpływając się w małe kałuże pod oknami. Z kuchni nie dochodziły żadne zapachy; nigdzie w wiosce nie rozpalono dziś ognia, a węgielki żarzące się jeszcze w paleniskach zalano wodą. Nie było najmniejszego sensu robić przeciwnikowi podarunku z łatwego pożaru. Druciarz — czasami zastanawiał się, na ile stosowne jest myślenie o Aramie dalej w ten sposób, ale człowiek przecież nie może przestać być tym, kim jest, i nie ma to nic wspólnego z tym, czy nosi miecz czy nie — stał oparty o ścianę w pobliżu drzwi frontowych i obserwował Perrina. Czego ten chłopak się spodziewa? Czego chce? Umoczywszy pióro w małym kamiennym kałamarzu, Perrin odłożył na bok trzecią już z kolei zapisaną stronicę i zaczął czwartą.

W drzwiach pojawił się, z łukiem w dłoni, Ban al’Seen, niespokojnie tarł palcem swój wydatny nos.

— Aielowie wrócili — powiedział cicho, ale bezustannie przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby nie potrafił ustać w jednym miejscu bez ruchu. — Trolloki nadchodzą, z północy i południa. Są ich tysiące, lordzie Perrinie.

— Nie nazywaj mnie tak — nieobecnym głosem sprostował Perrin. Niezbyt sprawnie radził sobie ze słowami. Z pewnością nie potrafił wypowiadać swych myśli kwiecistym stylem, który tak lubiły kobiety. Stać go było tylko na tyle, by napisać bezpośrednio to, co czuje. Ponownie umoczył pióro i dodał kilka wersów.

„Nie proszę cię o przebaczenie za to, co uczyniłem. Nie wiem, czy otrzymałbym je, w każdym razie nie poproszę. Jesteś znacznie cenniejsza dla mnie niż moje życie. Nigdy nie myśl, że cię opuściłem. Kiedy spoczną na tobie promienie słońca, to będzie mój uśmiech. Kiedy usłyszysz wiatr szumiący w ukwieconych gałęziach jabłoni, to będzie mój szept, mówiący, że cię kocham. Moja miłość będzie z tobą na zawsze”.

Perrin

Przez chwilę wpatrywał się w to, co napisał. Nie powiedział wszystkiego, ale tyle będzie musiało wystarczyć. Kiedy miał więcej czasu, również nie potrafił znaleźć właściwych słów.

Ostrożnie posypał piaskiem wilgotny atrament i pieczołowicie złożył kartki. Połapał się i w ostatniej chwili zamiast napisać na wierzchu „Faile Bashere”, napisał „Faile Aybara”. Zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, czy w Saldaei żona przyjmuje nazwisko męża; w niektórych miejscach tak się nie działo. Cóż, wyszła za niego w Dwu Rzekach, powinna się więc dostosować do panujących tutaj obyczajów.

Położył list na gzymsie kominka — być może jakoś do niej dotrze — i poprawił szeroką małżeńską wstążkę przy kołnierzu, tak żeby zwisała właściwie z wyłogów jego kaftana. Zgodnie ze zwyczajem miał ją nosić przez siedem dni, tym samym oznajmiając wszystkim, którzy go zobaczą, że jest świeżo po ślubie.

— Spróbuję — powiedział cicho, kierując swe słowa do listu.

Faile próbowała zawiązać jedną ze wstążek na jego brodzie, teraz żałował, że jej nie pozwolił.

— Przepraszam, lordzie Perrinie? — powiedział Ban, wciąż nerwowo przebierając nogami. — Nie dosłyszałem.

Aram ssał dolną wargę, w jego rozszerzonych oczach zastygło przerażenie.

— Czas zająć się codzienną pracą— oznajmił Perrin. Być może list do niej dotrze. Jakoś. Wziął łuk ze stołu i przewiesił go sobie przez plecy. Topór i kołczan już znajdowały się przy pasie. — I nie nazywaj mnie w ten sposób!

Przed frontem gospody zgromadzili się Towarzysze na swych koniach; Wil al’Seen trzymał ten głupi sztandar z łbem wilka, długie drzewce wsparł o żelazo strzemienia. Ile czasu minęło, od kiedy Wil odmówił noszenia tej rzeczy? Teraz jednak ci wszyscy chłopcy, którzy przyłączyli się do niego pierwszego dnia, ci wszyscy, którzy przeżyli, strzegli go zazdrośnie. Wil pysznił się łukiem przewieszonym przez plecy i mieczem przypasanym do biodra niczym wioskowy idiota.

Kiedy Ban wgramolił się na siodło, Perrin dosłyszał jak mówi:

— Ten człowiek jest chłodny jak zimowy staw. Jak lód. Być może dzisiaj nie będzie wcale tak źle.

Ledwie zwrócił uwagę na słowa tamtego. Kobiety zbierały się na Łące.

Utworzyły krąg składający się z pięciu lub sześciu rzędów wokół wysokiego słupa, na którym wiatr targał większym sztandarem z wilczym łbem. Ramię przy ramieniu, z pikami zrobionymi z kos i wideł, z drewnianymi toporami, a nawet z nożami kuchennymi i tasakami.

Ze ściśniętym gardłem dosiadł Steppera i podjechał bliżej. Wewnątrz kręgu kobiet stały w zbitej masie dzieci. Wszystkie dzieci z Pola Emonda.

Jadąc powoli wzdłuż szeregu, czuł spoczywające na sobie spojrzenia kobiet i dzieci. Czuł strach i strapienie, które malowało się na pobladłych twarzyczkach dzieci, a którym wszyscy pachnieli. Skręcił w stronę, gdzie stały razem Marin al’Vere, Daise Congar i reszta członkiń Koła Kobiet. Alsbet Luhhan miała na ramieniu jeden z młotów swego męża; hełm Białego Płaszcza, który zdobyła w noc swej ucieczki, z powodu grubego warkocza siedział lekko przekrzywiony na jej głowie. Neysa Ayellin mocno trzymała w dłoni nóż rzeźnicki o długim ostrzu, a dodatkowe dwa sterczały zza jej paska.

— Wszystko dokładnie zaplanowałyśmy-oznajmiła Daise, jakby spodziewała się, że będzie oponował i nie miała zamiaru na to pozwolić. Trzymała przed sobą wzniesioną tyczkę niemalże trzy stopy wyższą od niej, z przymocowanymi na końcu zębami wideł. — Jeżeli trollokom uda się gdzieś przedrzeć, wy, mężczyźni, i tak będziecie zajęci, a więc my wyprowadzimy dzieci. Starsze wiedzą, co należy robić, a zresztą wszystkie bawiły się w chowanego w lesie. Chodzi tylko o zapewnienie im bezpieczeństwa, dopóki nie wyjdą z wioski.

Starsze. Chłopcy i dziewczęta mający po trzynaście, czternaście lat mieli niemowlęta przymocowane na plecach, za ręce trzymali mniejsze dzieci. Starsze dziewczyny stały w jednym szeregu z kobietami; Bode Cauthon ściskała w obu dłoniach topór do rąbania drzewa, jej siostra Eldrin włócznię o szerokim grocie używaną w polowaniach na dziki. Starsi chłopcy byli razem z mężczyznami albo uzbrojeni w łuki zajęli stanowiska na strzechach domów. Miejsce Druciarzy było przy dzieciach. Perrin spojrzał na Arama stojącego obok strzemienia Steppera. Nie będą walczyć, jednakże każdy z dorosłych miał na plecach dwójkę dzieci, a trzecie trzymał w ramionach. Raen i Ila objęci w pół nawet nie spojrzeli w jego stronę. Trzeba tylko zapewnić im bezpieczeństwo, dopóki nie zdołają wyjść z wioski.

— Przykro mi. — Umilkł na chwilę, by chrząknąć. Nie miał zamiaru do tego dopuścić. Jednak niezależnie od tego, jak się starał, nic innego nie przychodziło mu do głowy. Nawet gdyby sam oddał się w ręce trolloków, nie powstrzymałoby to ich przed zabijaniem i niszczeniem. Koniec w każdym wypadku byłby taki sam. — To nie było w porządku, co zrobiłem Faile, ale musiałem. Proszę, zrozumcie. Musiałem.

— Nie bądź głupi, Perrin — powiedziała Alsbet dobitnym tonem, lecz jej okrągłą twarz przeciął ciepły uśmiech. — Nie zniosłabym, gdybyś okazał się głupi. Czy sądzisz, że oczekiwałyśmy od ciebie, iż postąpisz inaczej?

Marin wyciągnęła rękę i poklepała go lekko po kolanie; w drugiej dłoni trzymała ciężki tasak.

— Każdy mężczyzna wart tego, by gotować dlań posiłki, postąpiłby tak samo.

— Dziękuję wam. — Światłości, ale też ochryple brzmiał jego głos. Za chwilę zacznie mówić płaczliwie jak dziewczyna. Ale z jakiegoś powodu nie potrafił się uspokoić. Musiały uważać go za skończonego idiotę. — Dziękuję wam. Nie powinienem was oszukiwać, ale ona nigdy by nie pojechała, gdyby coś podejrzewała.

— Och, Perrin — zaśmiała się Marin, naprawdę roześmiała się, mimo to, co ich wszystkich czekało, mimo strachu, którym pachniała; żałował, że nie ma choć w połowie tyle odwagi co ona. — Wiedziałyśmy, o co ci chodzi, zanim wsadziłeś ją na konia, a nie jestem pewna, czy ona nie zdawała sobie z tego sprawy równie jasno. Kobiety czasami łapią się na tym, że robią rzeczy, których wcale nie chcą, że robią coś po to tylko, by sprawić przyjemność swemu mężczyźnie. Idź już i zrób, co trzeba zrobić. To są sprawy Koła Kobiet — zakończyła stanowczo.

Jakimś sposobem udało mu się odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech.

— Tak, pani — powiedział, pocierając czoło. — Proszę o wybaczenie. Wiem wystarczająco dużo, by nie wtykać w te sprawy swego nosa.

Kiedy zawrócił Steppera, stojące dookoła kobiety roześmiały się, zdjęte jakimś wewnętrznym, łagodnym rozbawieniem.

Wtedy uświadomił sobie, że Ban i Tell jechali tuż za nim, podczas gdy reszta Towarzyszy podążała za Wilem trzymającym sztandar. Dał im znak, żeby się zbliżyli.

— Jeżeli dzisiaj sprawy pójdą źle — powiedział, kiedy ustawili swe konie po jego bokach — Towarzysze mają wrócić tu i pomóc tym kobietom.

— Ale...

Ostro uciął protesty Tella.

— Zrobicie, co wam powiedziałem! Jeżeli sytuacja zacznie przybierać niekorzystny obrót, weźmiecie dzieci i kobiety i wyprowadzicie je z wioski! Słyszycie?

Pokiwali głowami, niechętnie, ale jednak zrobili to.

— A co z tobą? — zapytał cicho Ban.

Perrin zignorował go.

— Aram, ty będziesz się trzymał razem z Towarzyszami.

Kroczący między Stepperem a kudłatym koniem Tella Druciarz nawet nie spojrzał w górę.

— Pójdę, dokąd zechcę. — Powiedział to zwykłym tonem, nie zostawiając jednak miejsca na żadne spory; miał zamiar postąpić wedle własnego uznania, niezależnie od tego, co powie Perrin. Perrin zastanawiał się, czy prawdziwi lordowie też mają takie same problemy.

Na zachodnim krańcu Łąki stała poczwórna kolumna Białych Płaszczy, rozciągnięta między najbliższymi domami; wszyscy dosiedli koni, bielały płaszcze ze złotym słońcem, lśniły hełmy i zbroje, ostrza lanc uniesione były w górę. Musieli chyba spędzić całą noc na polerowaniu swego rynsztunku. Dain Bornhald i Jaret Byar zawrócili konie, by stanąć twarzą w twarz z Perrinem. Bornhald siedział wyprostowany w siodle, ale pachniał jabłkową brandy. Wychudzoną, posępną twarz Byara wykrzywiał gniew większy jeszcze niźli zazwyczaj, gdy spoglądał na Perrina.

— Sądzę, że powinniście już zająć swoje stanowiska — powiedział Perrin.

Bornhald zmarszczył brwi, spojrzenie wbił w grzywę swego konia, nie odpowiedział.

— Odjeżdżamy stąd, Pomiocie Cienia — odezwał się po chwili Byar; zabrzmiało to jak splunięcie.

Ze strony Towarzyszy dobiegł gniewny pomruk, ale mężczyzna o pustych oczach nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, podobnie jak zignorował Arama, sięgającego ponad ramieniem ku rękojeści miecza. — Przebijemy się do Wzgórza Czat przez szeregi twoich przyjaciół i dołączymy do reszty naszych ludzi.

Odjeżdżają. Ponad czterystu żołnierzy odjeżdża. Białe Płaszcze, ale przecież konni żołnierze, nie żadni farmerzy, żołnierze, którzy zgodzili się — Bornhald obiecał! — pomagać ludziom z Dwu Rzek tam, gdzie bój będzie najcięższy. Jeżeli Pole Emonda miało mieć w ogóle jakąś szansę, zależała ona od obecności tych ludzi. Stepper podrzucił łbem i parsknął, jakby rozumiejąc nastrój swego jeźdźca.

— Czy wciąż wierzysz, że jestem Sprzymierzeńcem Ciemności, Bornhald? Ile ataków dotąd widziałeś? Trolloki próbowały zabić mnie tak samo jak każdego innego.

Bornhald powoli uniósł głowę, jakby nawiedzony patrzył przed siebie szklistym wzrokiem. Ręce w stalowych rękawicach nieświadomie szarpały za wodze.

— Czy sądzisz, że nie wiem teraz, iż w istocie te środki obronne zostały przygotowane bez twego udziału? To nie jest żadna twoja zasługa, tak? Nie będę trzymał tu moich ludzi, by patrzeć, jak rzucasz mieszkańców swej własnej wioski na pożarcie trollokom. Czy zatańczysz z radości na stosie ich ciał, kiedy wszystko już się skończy, Pomiocie Cienia? W każdym razie nie na stosie naszych ciał! Mam zamiar żyć dostatecznie długo, by dopatrzeć, abyś stanął przed obliczem sprawiedliwości!

Perrin poklepał Steppera po karku, aby go uspokoić. Musiał zatrzymać tych ludzi.

— Chcecie mnie? Bardzo dobrze. Kiedy wszystko się skończy, kiedy trolloki zostaną pokonane, nie będę się opierał, jeżeli zechcecie mnie aresztować.

— Nie! — wykrzyknęli jednogłośnie Ban i Tell, a za ich plecami odezwały się stłumione warknięcia pozostałych. Aram spojrzał na Perrina, zesztywniał.

— Pusta obietnica — warknął Bornhald. — Ty chcesz, by wszyscy tutaj zginęli, bylebyś tylko ty ocalał!

— Nigdy się tego nie dowiesz, jeśli teraz uciekniecie, nieprawdaż? — Perrin postarał się, by jego słowa zabrzmiały twardo i pogardliwie. — Dotrzymam obietnicy, ale jeżeli teraz odjedziecie, możesz nigdy już mnie nie znaleźć. Uciekajcie skoro chcecie! Uciekajcie i starajcie się zapomnieć, co się tutaj zdarzyło! Całe wasze gadanie o ochronie ludzi przed trollokami. Ilu zginęło z ręki trolloka, od czasu gdy tu jesteście? Moja rodzina nie była pierwsza i z pewnością nie ostatnia. Uciekajcie! Albo zostańcie, jeżeli jeszcze pamiętacie o tym, że jesteście ludźmi. Jeżeli brakuje ci odwagi, spójrz na kobiety, Bornhald. Każda z nich ma jej więcej niż cała wataha Białych Płaszczy!

Bornhald drżał, jakby każde słowo odbierał niczym smagnięcie bicza; Perrin zaczął się obawiać, że za chwilę spadnie z siodła. W końcu z trudem uniósł głowę i spojrzał mu w oczy.

— Zostaniemy — oznajmił ochryple.

— Ależ lordzie Bornhald... — zaprotestował Byar.

— Czystość! — wrzasnął na niego Bornhald. — Jeżeli przyjdzie nam umrzeć tutaj, zginiemy czyści!

Z powrotem przeniósł wzrok na Perrina, na jego wargach zakrzepły płaty śliny.

— Zostaniemy. Ale na koniec przynajmniej ujrzę cię martwym, Pomiocie Cienia! Za moją rodzinę, za mojego ojca, zobaczę-twego-trupa!

Ostrymi, nerwowymi szarpnięciami zawrócił konia i poprowadził go w kierunku kolumny jeźdźców w białych płaszczach. Byar, zanim pojechał za nim, spojrzał na Perrina i obnażył zęby w bezgłośnym warkocie.

— Ty chyba nie masz zamiaru dotrzymać tej obietnicy? — niespokojnie dopytywał się Aram. — Nie możesz.

— Muszę wszystkiego dopatrzyć — powiedział Perrin. Mała szansa, że będzie żył dostatecznie długo, by dotrzymać danego słowa. — Zostało niewiele czasu.

Szturchnął boki Steppera piętami i koń skoczył naprzód, w kierunku zachodniego krańca wioski.

Za ostrymi palami skierowanymi w stronę Zachodniego Lasu, kulili się mężczyźni uzbrojeni we włócznie, halabardy i piki wykonane przez Harala Luhhana, który też był wśród nich, w kamizelce kowala, z ostrzem kosy osadzonym na ośmiostopowym drzewcu. Za nimi stali ludzie z łukami, wśród których w określonych odstępach ustawiono katapulty, obok nich przechadzał się powoli Abell Cauthon i zamieniał z każdym mężczyzną kilka słów.

Perrin zatrzymał obok niego swego wierzchowca.

— Wieści głoszą, że nadchodzą jednocześnie z południa i północy — oznajmił cicho — ale obserwuj wszystko uważnie.

— Obserwujemy. I jestem przygotowany, by wysłać połowę moich ludzi, gdziekolwiek tylko okażą się potrzebni. Przekonają się, że ludzie z Dwu Rzek nie są łatwym mięsem. — Uśmiech Abella był odbiciem uśmiechu syna.

Ku zażenowaniu Perrina, wzdłuż szeregu rozniosły się falami okrzyki, kiedy jechał przed nimi, mając za sobą Towarzyszy i tuż za plecami sztandar.

— Złotooki! Złotooki! — A od czasu do czasu: — Lord Perrin!

Rozumiał, że na samym początku powinien był zdecydowanie to ukrócić, teraz było już za późno.

Na południu dowodził Tam, znacznie bardziej ponury niż Abell, kroczył wzdłuż swoich szeregów jak Strażnik z dłonią na rękojeści miecza. Ta wilcza, śmiertelna gracja sprawiała dziwne wrażenie w zestawieniu z krępą sylwetką i posiwiałą czupryną farmera. Jednak wieści, które miał dla Perrina, nie różniły się szczególnie od tego, co już powiedział Abell.

— My, ludzie z Dwu Rzek, jesteśmy twardsi, niźli się to komukolwiek wydaje — stwierdził cicho. — Nie obawiaj się, że dziś nie staniemy godnie.

Alanna stała przy jednej z katapult, które tutaj również rozmieszczono, krzątając się obok wielkiego kamienia, który właśnie wkładano do kosza na końcu grubego ramienia. Ihvon siedział w pobliżu na koniu, w swym mieniącym się wieloma barwami płaszczu, smukły niczym stalowa klinga i czujny jak jastrząb; nie mogło być wątpliwości, że wie dobrze, gdzie będzie walczył — obok Alarmy; i po co — aby niezależnie od wszystkiego ocalić jej życie. Ledwie spojrzał na Perrina. Ale Aes Sedai oderwała się na chwilę od swego zajęcia i z rękoma wciąż wspartymi na kamieniu, odprowadziła go spojrzeniem, kiedy przejeżdżał obok. Czuł niemalże namacalnie, jak waży go, mierzy, ocenia. Tutaj również ścigały go okrzyki.

W miejscu, gdzie ostrokół przebiegał za domami, stojącymi na tyłach gospody „Winna Jagoda”, dowodzili wspólnie Jon Thane i Samel Crawe. Perrin powtórzył im to, co wcześniej powiedział Abellowi, i ponownie otrzymał identyczne odpowiedzi. Jon, w kolczudze, której oczka w kilkunastu miejscach na wylot przerdzewiały, widział, jak palił się jego młyn, a Samel, z końską twarzą i długim nosem, pewien był, że również widział dymy nad swoją farmą. Żaden z nich nie oczekiwał, że pójdzie łatwo, ale obaj wyglądali na zdeterminowanych do końca.

To na północy Perrin zdecydował się stoczyć swoją walkę. Muskając palcami wstążkę na wyłogach kaftana, spojrzał w kierunku Wzgórza Czat, gdzie zniknęła Faile, i zastanowił się, dlaczego wybrał właśnie północ.

„Leć swobodnie, Faile. Leć wolna, moje serce”.

Przypuszczalnie było to równie dobre miejsce na śmierć jak każde inne.

Tutaj powinien dowodzić Bran, w swym stalowym kasku i naszywanym metalowymi krążkami kaftanie, ale gdy tylko Perrin się pojawił, natychmiast przerwał obchód wśród ustawionych przy ostrokole mężczyzn i ukłonił mu się tak głęboko, jak pozwalała mu tusza. Gaul i Chiad stali przygotowani z głowami owiniętymi w shoufy i twarzami ukrytymi poniżej oczu za czarnymi zasłonami. Ramię w ramię, zauważył Perrin; cokolwiek zaszło między nimi, prawdopodobnie przezwyciężyło ich klanową waśń krwi. Loial trzymał dwa drewniane topory, zdające się maleć w jego potężnych dłoniach; zakończone pędzelkami uszy sterczały sztywno wyprężone, a szeroką twarz rozcinał uśmiech.

„Czy sądzisz, że ucieknę?” — zapytał, kiedy Perrin zaproponował, by wraz z Faile wymknął się w noc. Jego uszy opadły wówczas ze zmęczenia i bólu, jaki mu sprawił swymi słowami. — „Przyjechałem z tobą, Perrin, i zostanę, dopóki ty stąd nie odejdziesz”.

A potem roześmiał się nagle, głębokim, grzmiącym basem, od którego zadzwoniły talerze.

„Być może ktoś nawet opowie moją historię, któregoś dnia. Nie interesują nas szczególnie takie rzeczy, ale przecież bohaterem może być i ogir, jak mniemam. Żart, Perrin. Zażartowałem. Śmiej się. Chodź, będziemy opowiadać innym żarty, śmiać się i myśleć o szybującej Faile”.

— To nie jest żart, Loial — mruknął Perrin, gdy jechał wzdłuż szeregu mężczyzn, starając się nie słuchać okrzyków. — Jesteś bohaterem, czy tego chcesz czy nie.

Ogir uśmiechnął się do niego szeroko, ale z napięciem, potem przeniósł wzrok na oczyszczony teren przed żywopłotem. Pomalowane w białe pasy tyczki znaczyły każdy stukrokowy odcinek, aż na odległość pięciuset kroków; dalej były już tylko pola jęczmienia i tytoniu, stratowane, zwłaszcza po tamtych najwcześniejszych atakach, a także żywopłoty i niskie kamienne murki oraz kępy skórzanego liścia, sosen i dębów.

Z szeregu mężczyzn patrzyło na niego tyle znajomych twarzy. Gruby Eward Candwin i Paet al’Caar o zapadłych policzkach, obaj trzymali w dłoniach włócznie. Siwowłosy Buel Dowtry, grotarz, stał oczywiście wśród łuczników. Krępy, również siwowłosy Jac al’Seen i jego łysy kuzyn Wit oraz pokrzywiony Flann Lewin, wysoki niczym grochowa tyczka, jak wszyscy z jego rodziny. Jaim Torfinn i Hu Marwin, gotowi pierwsi ruszać za nim; zbyt niewygodnie było im dołączać do Towarzyszy, jakby tamta zasadzka w Wodnym Lesie wykopała przepaść pomiędzy nimi a resztą. Elam Dowtry i Dav Ayelin, i Ewin Finngar. Hari Coplin oraz jego brat Darl, a także stary Bili Congar. Berin Thane, brat młynarza, gruby Athan Dearn, Kevrim al’Azar, którego wnuki już miały dzieci, Tuck Padwhin, cieśla...

Zmuszając się, by przestać ich liczyć, Perrin podjechał do miejsca, gdzie obok jednej z katapult, pod czujnym okiem Thomasa siedzącego na swoim siwku, stała Verin. Pulchna, odziana w brązy Aes Sedai przez chwilę wpatrywała się bacznie w Arama, zanim zwróciła swe .ptasie spojrzenie na Perrina; uniesiona brew zdawała się pytać, dlaczego jej przeszkadza.

— Jestem trochę zaskoczony, że wciąż widzę tu ciebie i Alannę — oznajmił jej. — Poszukiwanie dziewcząt zdolnych nauczyć się przenoszenia nie może być przecież warte ofiary życia. Ani też kurczowe trzymanie się nici przywiązanej do ta’veren.

— Czy tym właśnie się zajmujemy?

Oparła dłonie na biodrach i z namysłem przekrzywiła głowę na bok.

— Nie — powiedziała na koniec. — Nie sądzę, żeby nadszedł czas naszego odjazdu. Jesteś niezwykle interesującym przedmiotem studiów, w takim samym stopniu jak Rand, chociaż w odmienny sposób. A także młody Mat. Gdybym tylko mogła się roztroić, wówczas towarzyszyłabym każdemu z was przez wszystkie dni i noce, choćbym nawet miała wyjść za ciebie.

— Mam już żonę. — Czuł się dziwnie, wypowiadając te słowa. Dziwnie, ale dobrze. Miał żonę, a ona była bezpieczna.

Szybko rozproszyła jego chwilowe zamyślenie.

— Tak, masz. Ale nie masz pojęcia, co oznacza bycie mężem Zarine Bashere, nieprawdaż? — Sięgnęła do jego pasa, wyciągnęła topór zwieszony w pętli i przyjrzała mu się uważnie. — Kiedy masz zamiar porzucić go na rzecz młota?

Z oczyma wciąż utkwionymi w Aes Sedai, odprowadził Steppera nieco w tył i zanim się zdążył zorientować, wyjął topór z jej rąk. Co miało oznaczać małżeństwo z Faile? Porzucenie topora? Co ona chciała przez to powiedzieć? Co ona wie?

— ISAM!

Gardłowe wycie rozbrzmiało niczym grzmot i pojawiły się trolloki, każdy wysoki na półtora człowieka i dwakroć szerszy w barkach. Truchtem przemierzyły pole, by zatrzymać się w odległości strzału z łuku, ciężka, czarnokolczuga masa zbitych razem stworów, rozciągająca się na przestrzeni sporej wioski. Były ich tysiące stłoczonych razem, wielkie twarze szpeciły pyski i dzioby, na głowach rogi lub pierzaste grzebienie, na łokciach i ramionach sterczały kolce, wygięte jak ostrza kosy miecze i olbrzymie topory, włócznie o hakowatych grotach i trójzęby, nie kończące się na pozór morze okrutnej broni. Za nimi galopowały Myrddraale na koniach czarniejszych niż noc, kruczoczarne płaszcze wisiały bez ruchu, kiedy zawracali swe wierzchowce.

— ISAM!

— Ciekawe — wymruczała Verin.

Do Perrina nie dotarło wcześniej, że to jakieś artykułowane słowo. Dotąd trolloki nie wykrzykiwały niczego, co dałoby się zrozumieć. I tak zresztą nie miał pojęcia, co ono oznacza.

Gładząc swą małżeńską wstążkę, zmusił się, by spokojnie wyjechać na środek linii obrońców Pola Emonda. Towarzysze uformowali szyk za jego plecami, wian powiewał sztandarem z czerwonym łbem wilka. Aram trzymał swój miecz w obu dłoniach.

— Gotów! — zawołał Perrin. Jego głos zabrzmiał pewnie, sam prawie nie mógł w to uwierzyć.

— ISAM!

I czarna fala runęła naprzód, z towarzyszeniem nieartykułowanego wycia.

Faile jest bezpieczna. Reszta się nie liczy. Zmusił się, by nie patrzeć na twarze mężczyzn w szeregach rozciągniętych po jego obu stronach. Słyszał te same wycia dobiegające od południa. Z obu stron naraz. Dotąd nigdy tego nie próbowały. Faile jest bezpieczna.

— Na czterysta kroków...! — Wszystkie łuki wzniosły się równocześnie. Wyjąca masa była coraz bliżej, długie, mocne nogi z łatwością połykały przestrzeń. Jeszcze bliżej. — Salwa!

Jęk cięciw utonął w wyciu trolloków, ale grad strzał o brzechwach z gęsich lotek pomknął łukiem po niebie i spadł prosto w zbitą masę czarnych kolczug. Kamienie z katapult eksplodowały ognistymi kulami i ostrymi odłamkami pośród skłębionej hordy. Trolloki padały. Perrin widział, jak leżących tratują buciory i kopyta. Nawet jakiś Myrddraal zwalił się na ziemię. Jednak czarna fala mknęła dalej, wyrwy i szczeliny w niej zamykały się, jakby ich nigdy nie było, jakby nic nie potrafiło jej powstrzymać.

Nie było potrzeby wydawania rozkazu do następnej salwy. Poleciała w ślad za pierwszą tak szybko, jak tylko ludzie potrafili nakładać strzały na cięciwy, kolejny deszcz szerokich grotów wzniósł się w górę, zanim zdążył opaść pierwszy, za nim trzeci, czwarty, piąty. Ogień wybuchał w szeregach trolloków w rytmie, w którym udawało się gorączkowo pracującym ludziom naciągać ramiona katapult. Verin galopowała od jednej machiny do drugiej, pochylając się nad każdą z siodła. A potężne, ryczące postacie parły naprzód, wrzeszcząc coś w języku, którego Perrin nie rozumiał, ale jasne było, że wrzaski te głoszą głód, głód ludzkiej krwi i ciała. Ludzie przycupnięci za ostrokołem z pali przygotowywali się do walki wręcz, gotowali swoją broń.

Perrin poczuł, jak przenika go chłód. Mógł zobaczyć teren, który pokonały trolloki — zaścielony ciałami ich poległych i umierających, co jednak, jak się zdawało, w najmniejszej mierze nie uszczupliło liczby atakujących. Stepper nerwowo przestępował z nogi na nogę, ale nie potrafił dosłyszeć rżenia kasztana w szalejącym nad polem bitwy wyciu trolloków. Topór lekko wślizgnął się do ręki, długie ostrze w kształcie półksiężyca i równoważący je gruby kolec pochwyciły światło słońca. Nie było jeszcze południa.

„Moje serce należy do ciebie na zawsze, Faile”.

Tym razem nie sądził, by palisada miała wystarczyć...

Nawet nie zadrżawszy, pierwszy szereg trolloków wpadł na ostrokół; twarze zniekształcone dziobami i pyskami wykrzywiły grymasy, gniewne wycie zastąpiły wrzaski bólu, gdy pale przebiły na wylot cielska, ale już z tyłu parły następne szeregi wielkich postaci, wdrapujących się po grzbietach tych, które padły; jedne zsuwały się w dół na zaostrzone drewno, ale zaraz zastępowały je następne i jeszcze kolejne. Ostatnia salwa strzał uderzyła z bezpośredniej odległości, a potem zostały już tylko włócznie, halabardy i wykonane domowym sposobem piki, zostało już tylko kłucie, sieczenie górujących ponad ludźmi stworów w czarnych kolczugach, które od czasu do czasu znienacka padały, gdy łucznikom udał się jeszcze ryzykowny strzał w nieludzkie oblicze ponad głowami przyjaciół; z dachów strzelali również mali chłopcy. Wszystko ogarnęło jedno wielkie szaleństwo, śmierć, ogłuszający łoskot, wrzaski i wycie. Powoli, nieubłaganie linia obrońców Dwu Rzek w kilkunastu miejscach poczęła się wybrzuszać. Jeżeli pęknie...

— Cofnąć się! — krzyknął Perrin.

Trollok o pysku dzika, spływający już krwią, przedarł się przez szeregi ludzi, wrzeszcząc i młócąc wielkim, wygiętym mieczem. Topór Perrina rozłupał mu czaszkę aż po pysk. Stepper przysiadł na zadzie, rżąc cicho w harmiderze bitwy.

— Cofnąć się!

Darl Coplin padł, chwytając się za udo przeszyte włócznią o drzewcu grubym jak nadgarstek; stary Bili Congar próbował odciągnąć go do tyłu, niezgrabnie wymachując włócznią przeznaczoną do polowania na dziki; Hari Coplin machał halabardą, broniąc swego brata, usta rozwarł w bezgłośnym na pozór krzyku.

— Cofnąć się między domy!

Nie miał pewności, czy pozostali usłyszeli i przekazali dalej rozkaz, czy też monstrualny masyw trolloków, prąc naprzód, zwyczajnie wypchnął ich z pierwszej linii obrony, jednak powoli, jakby niechętnie, krok za krokiem, ludzie cofali się. Loial wymachiwał swymi zakrwawionymi toporami niczym rzeźnik, szeroko rozwarte usta obnażały zęby. Obok ogira z ponurą determinacją kłuł włócznią Bran; stracił gdzieś swój metalowy kask, krew plamiła resztki siwej czupryny. Ze swego ogiera Thomas wycinał wolną przestrzeń wokół Verin. Aes Sedai z rozwianymi włosami, bez konia, którego straciła chwilę wcześniej, ciskała dłońmi kule ognia, a każdy trafiony trollok stawał w płomieniach, jakby oblany oliwą. Ale tego nie wystarczyło. Ludzie z Dwu Rzek cofali się wciąż, skupiając się wokół Steppera. Go-ul i Chiad walczyli wsparci o siebie plecami, jej została już tylko jedna włócznia, on ciął i pchał swym ciężkim nożem. Do tyłu. Po wschodniej i zachodniej stronie ludzie powoli cofali się, opuszczając umocnienia, aby nie pozwolić trollokom ich oskrzydlić, strzały strumieniem biły w zbitą masę napastników. Za mało. Znów krok wstecz.

Nagle potężna postać z głową zwieńczoną baranimi rogami wpadła na Perrina od tyłu, próbując ściągnąć go z siodła. Zad ogiera załamał się pod wspólnym ciężarem człowieka i trolloka. Z nogami poskręcanymi, czując przeszywający ból, Perrin usiłował odwrócić swój topór, by dosięgnąć nim dłoni większych jeszcze niźli ręce ogira, które ściskały go za gardło. Trollok wrzasnął, gdy miecz Aro-ma ciął go przez kark. Kiedy zwalił się na Perrina, zalewając go swoją krwią, Druciarz odwrócił się zwinnie i sztychem przebił korpus kolejnego trolloka.

Jęcząc z bólu, Perrin kopniakami oczyścił sobie pole, wspomagany przez Steppera, który gramolił się niezdarnie, wstając; nie było jednak czasu, by pomyśleć o ponownym wspięciu się na siodło. Ledwie zdążył potoczyć się na bok, kiedy kopyta czarnego wierzchowca stąpnęły dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa. Blada, bezoka twarz wyszczerzyła doń swe zęby, Pomor pochylił się w siodle i w momencie, kiedy Perrin usiłował wstać, czarne jak śmierć ostrze cięło... muskając mu tylko włosy na głowie, zdążył bowiem ponownie rzucić się na ziemię. Bezlitośnie machnął toporem, odcinając od spodu jedną z nóg konia. Wierzchowiec i jeździec runęli razem; kiedy padali, zdążył jeszcze zatopić topór w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy Półczłowieka.

Uwolnił ostrze dokładnie na czas, by zobaczyć, jak Daise Congar trafia zębem wideł w gardło trolloka o koźlim pysku. Ten jedną ręką chwycił długie drzewce, hakowatą włócznią trzymaną w drugiej zamierzył się na nią, ale Marin al’Vere spokojnie, jednym cięciem tasaka poderżnęła mu ścięgna w kolanie — nogi załamały się pod trollokiem, a ona równie spokojnie przerąbała mu kręgosłup u nasady karku. Inny trollok podniósł do góry Bode Cauthon, trzymając ją za warkocz, z ustami rozwartymi w pełnym przerażenia krzyku, zatopiła swój tasak w uzbrojonej kolczugą ręce, podczas gdy jej siostra, Eldrin, przebiła mu pierś włócznią do polowania na dziki, siwowłosa Neysa Ayellin wbiła zaś w jego ciało mocny nóż rzeźnicki.

Na całej długości szeregu, dokąd tylko Perrin mógł sięgnąć wzrokiem, walczyły również kobiety. Tylko dzięki ich pomocy szyk wciąż się nie załamywał, trwając niemalże przyparty do ścian domów. Kobiety walczyły razem z mężczyznami, ramię przy ramieniu; niektóre z nich trudno było określić inaczej jak dziewczyny, ale przecież niektórzy z tych „mężczyzn” jeszcze się nie golili. Nigdy już tego nie zrobią. Gdzie były Białe Płaszcze?

„Dzieci!”

Jeżeli kobiety są tutaj, to nie miał kto wyprowadzić dzieci.

„Gdzie są te przeklęte Białe Płaszcze?”

Gdyby pojawili się teraz, można by przynajmniej zyskać kilka minut. Kilka minut na to, by wyprowadzić dzieci.

Chłopiec, ten sam ciemnowłosy łącznik, który przyniósł mu wiadomość poprzedniej nocy, pociągnął go za rękaw, kiedy odwracał się, by poszukać Towarzyszy. Przynajmniej oni muszą jakoś wyprowadzić dzieci. Pośle ich, a sam zostanie tutaj.

— Lordzie Perrinie! — wołał chłopak, starając się przekrzyczeć ogłuszający hałas bitwy. — Lordzie Perrinie!

Perrin próbował strząsnąć go z siebie, ale tamten, chwytając się kurczowo, zawisł na jego ramieniu, wierzgając w powietrzu nogami; przecież powinien być z pozostałymi dziećmi. Szyk podzielił się teraz, blokując przejście między domami, Ban, Tell i reszta Towarzyszy strzelali z siodeł, nad głowami mężczyzn i kobiet. Wil zatknął drzewce sztandaru w ziemi, by móc używać łuku. Jakimś sposobem Perrinowi udało się złapać Steppera; wodze kasztana przywiązał do łęku siodła, by chłopiec mógł na jego grzbiecie wrócić do pozostałych.

— Lordzie Perrinie! Proszę, posłuchaj! Pan al’Thor mówi, że ktoś atakuje trolloki! Lordzie Perrinie!

Perrin był już w połowie drogi do Tella, kulejąc na kontuzjowanej nodze, gdy wreszcie dotarł do niego sens tych słów. Wetknął topór za pas i chwytając chłopca za ramiona, podniósł go na wysokość swej twarzy.

— Atakuje je? Kto?

— Nie wiem, lordzie Perrinie. Pan al’Thor posłał mnie, abym ci powiedział, że słyszał, jak ktoś krzyczy „Deven Ride”.

Aram złapał Perrina za ramię, bez słów wskazując na coś zakrwawionym ostrzem miecza. Perrin odwrócił się dokładnie na czas, by zobaczyć, jak w zbitą masę nacierających uderza deszcz strzał. Z północy. Kolejna chmara pocisków znajdowała się w najwyższym punkcie swego lotu.

— Wracaj do dzieci — powiedział, stawiając chłopca na ziemi. Musiał stanąć gdzieś wyżej, by móc wszystko zobaczyć. — Idź! Dobrze się spisałeś, chłopcze! — dodał, przepychając się niezgrabnie ku miejscu, gdzie czekał Stepper.

Malec pomknął do wioski z uśmiechem na twarzy.

Każdy krok Perrina wywoływał falę bólu, która przenikała jego nogę, być może była złamana. Nie miał teraz czasu się tym przejmować.

Pochwycił wodze, które rzucił mu Tell, i wgramolił się z trudem na siodło. Spojrzał na pole i na chwilę zwątpił, czy widzi to, co się rzeczywiście dzieje, czy tylko to, co chciałby zobaczyć.

Na skraju pól, pod sztandarem z czerwonym orłem, stał szereg mężczyzn w wiejskich ubraniach, którzy metodycznie strzelali z łuków. A obok sztandaru, w siodle Jaskółki, siedziała Faile, Bain stała przy jej strzemieniu. To musiała być Bain za tą czarną zasłoną, natomiast twarz Faile mógł dostrzec wyraźnie. Wyglądała na podnieconą, trochę przestraszoną i ożywioną. Wyglądała pięknie.

Myrddraale usiłowały zebrać wokół siebie choć część trolloków, by poprowadzić szarżę na ludzi ze Wzgórza Czat, ale ich starania spełzły na niczym. Nawet trollokom, które zawróciły, nie udawało się pokonać więcej niż pięćdziesiąt kroków, zanim padały przeszyte strzałami. Padł również Pomor oraz jego czarny koń, nie od strzał, lecz pod razami rąk i włóczni zdjętych paniką trolloków. Teraz to one się cofały. Po chwili zaś rzuciły do szaleńczej ucieczki, ostrzeliwane z dwu stron, ludziom z Pola Emonda stworzyły bowiem w ten sposób wolne pole. Trolloki padały, padały Myrddraale. To była rzeź, ale Perrin prawie nie patrzył. Faile.

Ten sam chłopiec pojawił się znowu przy strzemieniu Steppera.

— Lordzie Perrinie! — krzyknął. Tym razem po to, by przekrzyczeć wiwaty; mężczyźni i kobiety krzyczeli z radości i ulgi, kiedy padł ostatni trollok w zasięgu strzał. Niewielu udało się uciec, osądził Perrin, ale niemal go to nie obchodziło. Faile. Chłopiec szarpnął go za nogawkę spodni. — Lordzie Perrinie! Pan al’Thor kazał ci powiedzieć, że atak trolloków został odparty! A tamci krzyczą „Deven Ride”! To znaczy tamci ludzie. Słyszałem ich!

Perrin pochylił się, by zmierzwić kudłatą czuprynę chłopca.

— Jak się nazywasz, chłopcze?

— Jaim Aybara, lordzie Perrinie. Jestem twoim kuzynem, jak myślę. Przynajmniej czymś w rodzaju kuzyna.

Perrin na moment zacisnął powieki, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Nawet kiedy je otworzył, jego dłoń spoczywająca na głowie chłopca wciąż drżała.

— Cóż, kuzynie Jaim, opowiesz swoim dzieciom o dzisiejszym dniu. Opowiesz swoim wnukom, a potem wnukom swoich dzieci.

— Nie zamierzam mieć żadnych dzieci — zdecydowanie oznajmił Jaim. — Dziewczęta są straszne. Śmieją się z ciebie, nie lubią niczego, co jest ciekawe, i nie da się zrozumieć, o co im chodzi.

— Przypuszczam, że pewnego dnia stwierdzisz, iż jest zupełnie inaczej. Pewne rzeczy się nie zmienią, ale to zapewne tak.

Faile.

Jaim najwyraźniej miał wątpliwości, potem jednak jego twarz rozjaśniła się, rozbłysł na niej szeroki uśmiech.

— Niech tylko powiem Hadowi, że Lord Perrin nazwał mnie kuzynem!

I pomknął powiedzieć Hadowi, który również będzie miał dzieci, oraz wszystkim pozostałym chłopcom, którzy również będą mogli je mieć. Słońce stało dokładnie nad głową. Może godzinę. Wszystko trwało nie dłużej niż godzinę, która wydawała się trwać całe życie.

Stepper ruszył naprzód, Perrin zrozumiał, że nieświadomie musiał wbić pięty w jego boki. Wiwatujący ludzie rozstępowali się przed kasztanem, ale on ledwie ich słyszał. W ostrokole ziały szerokie wyrwy w miejscach, gdzie trolloki zwaliły pale samą masą prących naprzód ciał. Przejechał przez jedną po trupach poległych stworów i nawet tego nie zauważył. Martwe trolloki najeżone strzałami zaścielały otwartą przestrzeń, a tu i tam szarpał się i miotał naszpikowany strzałami Pomor. Niczego nie widział. Jego wzrok skupiony był tylko na niej. Faile.

Ruszyła ze swego miejsca przed szeregiem ludzi ze Wzgórza Czat, zatrzymała się na moment, by powstrzymać Bain przed pójściem w jej ślady, a potem pognała mu na spotkanie. Dosiadała konia tak wdzięcznie, jakby ona i kara klacz stanowiły jedność, wysmukła, wyprostowana, prowadziła Jaskółkę wyłącznie za pomocą kolan, lejce trzymając niedbale w jednej dłoni. Czerwona wstążka małżeńska wciąż wplątana była w jej włosy, końce zwisały na ramiona. Musi znaleźć dla niej jakieś kwiaty.

Przez chwilę jej oczy wpatrywały się weń badawczo, jej usta... Z pewnością nie mogła się niczego obawiać, pachniała jednak niepokojem.

— Powiedziałam, że pojadę — rzekła na koniec, wysoko unosząc głowę. Jaskółka tańczyła, idąc bokiem, z szyją wygiętą w łuk, Faile kierowała nią, zdając się w ogóle tego nie zauważać. — Nie powiedziałam, jak daleko. Nie wmówisz mi tego.

Nie potrafił wykrztusić słowa. Była taka piękna. Chciał tytko na nią patrzeć, widzieć ją, piękną, żywą, z nim. Pachniała czystym potem z leciutką domieszką ziołowego mydła. Nie był pewien, czy ma ochotę śmiać się czy płakać. Być może obie te rzeczy naraz. Chciał wchłonąć głęboko cały jej zapach.

Marszcząc czoło, ciągnęła dalej:

— Oni tylko na to czekali, Perrin. Naprawdę tak było. Nie musiałam właściwie nic mówić, żeby przekonać ich, by przyszli wam z pomocą. Trolloki nie naprzykrzały im się szczególnie mocno, ale widzieli dymy. Pędziłyśmy naprawdę szybko, Bain i ja, i dotarłyśmy do Wzgórza Czat dobrze przed pierwszym brzaskiem, a wyruszyłyśmy z powrotem, kiedy tylko wzeszło słońce. — Mars na jej czole rozpłynął się w szerokim uśmiechu, pełnym zapału i dumy. Taki piękny uśmiech. Jej ciemne oczy rozsiewały iskry. — Poszli za mną, Perrin. Poszli za mną! Nawet Tenobia nigdy nie prowadziła mężczyzn do boju. Raz chciała, ale ojciec porozmawiał z nią sam na sam w jej komnatach i kiedy wyruszył do Ugoru, ona została w domu.

Ze smętnym uśmiechem dodała:

— Przypuszczam, że ty i on stosujecie te same metody perswazji. Tenobia wygnała go, ale miała wówczas tylko szesnaście lat i Rada Lordów po kilku tygodniach zdołała wpłynąć na zmianę jej decyzji. Kiedy jej o wszystkim opowiem, zzielenieje z zazdrości.

Przerwała ponownie, tym razem po to, by nabrać tchu. Wsparła się pięścią o biodro.

— Nie masz zamiaru nic mówić? — dopytywała się niecierpliwie. — Chcesz tak siedzieć tutaj niby jakiś włochaty worek. Nie powiedziałam, że wyjadę z Dwu Rzek. Ty to powiedziałeś, nie ja. Nie masz prawa się złościć, że nie zrobiłam tego, czego nie obiecywałam! A ty próbowałeś mnie odesłać, ponieważ myślałeś, że zginiesz! Wróciłam, żeby...

— Kocham cię.

Na nic więcej nie potrafił się zdobyć, ale w dziwny sposób zdawało się to wystarczać. Kiedy tylko się odezwał, podprowadziła Jaskółkę tak blisko, by móc objąć go ramionami i wtulić twarz w jego pierś; wyglądało to tak, jakby chciała go zadusić. Delikatnie gładził jej ciemne włosy, czując tylko ich miękkość, czując tylko ją.

— Tak się bałam, że przybędziemy za późno — wymamrotała z twarzą wtuloną w jego kaftan. — Ludzie ze Wzgórza Czat maszerowali tak szybko, jak tylko mogli, ale kiedy doszliśmy już na miejsce i zobaczyłam trolloki walczące wśród domostw, takie ich mrowie, jakby wioska została pogrzebana pod lawiną, i nie mogłam dostrzec ciebie...

Wciągnęła urywany oddech i powoli go wypuściła. Kiedy znowu zaczęła mówić, jej głos był już spokojniejszy. Odrobinę.

— Czy ludzie z Deven Ride też przyszli?

Drgnął, a jego ręka, gładząca jej włosy zamarła na moment.

— Tak, przyszli. Skąd wiesz? Czy to również twoja zasługa?

Zaczęła dygotać, dopiero po chwili zorientował się, że się śmieje.

— Nie, moje serce, chociaż chciałabym, żeby tak było. Kiedy tamten człowiek przyniósł wiadomość... „Przybywamy”... myślałam... miałam nadzieję... że tyle właśnie ona oznacza. — Odsunęła odrobinę głowę i spojrzała mu poważnie w oczy. — Nie mogłam ci powiedzieć, Perrin. Nie mogłam rozbudzać twoich nadziei, skoro sama jedynie podejrzewałam prawdę. To byłoby zbyt okrutne, gdyby... Nie gniewaj się na mnie, Perrin.

Rozradowany podniósł ją z siodła i posadził przed sobą; zaprotestowała, krztusząc się ze śmiechu, i objęła go mocno.

— Nigdy już nie będę zły na ciebie, przy...

Przerwała mu, kładąc dłoń na jego ustach.

— Matka mówi, że najgorszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił ojciec, było przysięganie, że nigdy już nie będzie na nią zły. Rok zajęło jej, zanim zmusiła go, by cofnął swe słowo, i mówi, że przez cały ten czas trudno było z nim żyć. Będziesz się na mnie złościł, Perrin, a ja na ciebie. Jeżeli chcesz, żebym złożyła kolejną przysięgę małżeńską, sam przysięgnij, że zawsze mi powiesz, gdy będziesz na mnie zły. Nie potrafię zadbać o to, czego nie pozwolisz mi zobaczyć, mój mężu. Mój mężu. — Powtórzyła tonem pełnym satysfakcji, tuląc się do niego. — Lubię brzmienie tych słów.

Zauważył, iż nie powiedziała mu, że sama zawsze powie mu, kiedy będzie zła; jeżeli sądzić z minionych wydarzeń, w połowie przynajmniej przypadków sam musiał do wszystkiego dochodzić, i to w najtrudniejszy z możliwych sposobów. I nie uczyniła żadnej obietnicy, że ponownie czegoś przed nim nie zatai. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia — dopóki była z nim.

— Powiem ci zawsze, kiedy będę na ciebie zły, moja żono — obiecał.

Obrzuciła go spojrzeniem z ukosa, jakby niepewna, jak ma to potraktować.

„Nigdy nie uda ci się ich zrozumieć, kuzynie Jaim, ale nie będziesz o to dbał”.

Nagle zdał sobie sprawę, że ze wszystkich stron otaczają ich martwe trolloki, niczym czarne pole pełne powalonych chwastów, podrygujące ciała Myrddraali wciąż odmawiały poddania się śmierci. Powoli zawrócił Steppera. Ziemia, na odległość wielu jardów, przypominała podwórzec rzeźni zasłany tuszami Pomiotu Cienia. Skakały już po nich wrony, a sępy krążyły nad ich głowami niczym wielka, skłębiona chmura. O dziwo, żadnych kruków nie można było w pobliżu dostrzec. A wedle słów Jaima na południe od wioski było podobnie; w każdym razie sępy krążyły tam również. Za mało, żeby odpłacić się za Deselle, Adorę czy małego Paeta lub... Za mało; nigdy nie będzie dosyć. Nic nigdy nie wynagrodzi tej straty. Ścisnął Faile tak mocno, że aż jęknęła, ale kiedy próbował ją uspokoić, objęła go za ramiona i przycisnęła do siebie z niemalże równą siłą. Ona mu wystarczy.

Z wioski wylewali się ludzie, Bran kulejąc, podpierał się swą włócznią niczym laską. Marin, uśmiechała się i szła obok, obejmując go ramieniem; Daise ściskał jej mąż, Wit. Gaul i Chiad szli ręka w rękę z opuszczonymi zasłonami. Uszy Loiala opadły ze zmęczenia, twarz Tama pokrywała krew, a Flann Lewis trzymał się na nogach tylko dzięki pomocy swej żony, Adine. Zastygłe plamy krwi znaczyły niemalże wszystkich, wielu miało na sobie pośpiesznie założone opatrunki. Ale wyszli z wioski szeroką ławą, Elam i Dav, Ewin i Aram, Eward Candwin i Buel Dowtry, Hu i Tad, stajenni z gospody „Winna Jagoda”. Ban, Tell oraz pozostali Towarzysze jechali pod wzniesionym sztandarem. Tym razem nie widział, kogo brakuje, widział jedynie tych, którzy przeżyli. Verin i Alanna na swych koniach, Thomas i Ihvon tuż za nimi. Stary Bili Congar wymachiwał kuflem, w którym z pewnością było ale, a może nawet brandy, i Cenn Bufie, pokręcony jak zawsze, choć teraz na dodatek również pokaleczony. I Jac al’Seen otaczający ramieniem żonę, jego synowie, córki w towarzystwie ich żon i mężów. Raen i Ila, z dziećmi na plecach. I następni. Twarze, których w ogóle nie znał — zapewne ludzie z Deven Ride i otaczających je farm. Chłopcy i dziewczęta biegali między nimi, śmiejąc się w głos.

Rozproszyli się na wszystkie strony, przemieszali z mieszkańcami Wzgórza Czat, tworząc wielki, pusty krąg, w środku którego znaleźli się Faile i on. Wszyscy unikali umierających Pomorów, ale poza tym zachowywali się tak, jakby nie dostrzegali trupów Pomiotu Cienia, których stosy piętrzyły się dosłownie wszędzie, widzieli tylko tę parę na Stepperze. Patrzyli w całkowitym milczeniu, aż Perrin zrobił się trochę nerwowy.

„Dlaczego nikt nic nie mówi? Dlaczego wszyscy spoglądają w ten sposób?”

Pojawiły się Białe Płaszcze, wyjechali powoli z wioski długą, błyszczącą, czwórkową kolumną; Dain Bornhald jechał na czele z Jaretem Byarem u swego boku. Płaszcze lśniły bielą, jakby dopiero co zostały wyprane; każda lanca nachylona dokładnie pod identycznym kątem. Wokół podniosły się gniewne szmery, ludzie jednak rozstąpili się, przepuszczając ich do środka.

Bornhald uniósł odzianą w rękawicę dłoń i zatrzymał kolumnę wśród podzwaniania uzd i skrzypienia siodeł. Stanął naprzeciwko Perrina.

— Skończyło się, Pomiocie Cienia. — Kąciki ust Byara wygięły się, jakby miał zamiar znowu obnażyć zęby, ale wyraz twarzy Bornhalda nie uległ zmianie, a głos nie podniósł ani odrobinę. — Z trollokami koniec. Zgodnie z naszą umową aresztuję cię pod zarzutem bycia Sprzymierzeńcem Ciemności i mordercą.

— Nie! — Faile obróciła się, by spojrzeć Perrinowi w twarz, w jej oczach płonął gniew. — Co on ma na myśli, mówiąc „umowa”?

Jej głos niemalże utonął w krzykach dobiegających ze wszystkich stron: „Nie! Nie!” oraz „Nie zabierzecie go!” i „Złotooki!”

Nie spuszczając wzroku z twarzy Bornhalda, Perrin uniósł dłoń i powoli zapadła cisza. Kiedy wszyscy już umilkli, powiedział:

— Powiedziałem, że nie będę oponował, jeżeli nam pomożecie. — Zaskakujące, że tak spokojnie brzmiał jego głos, mimo iż w jego wnętrzu szalał leniwy, zimny gniew. — Jeżeli pomożecie, Biały Płaszczu. Gdzie wyście byli?

Tamten nie odpowiedział.

Z kręgu mieszkańców Dwu Rzek wyszła naprzód Daise Congar razem z Witem, który nie odstępował jej na krok, jakby już nigdy nie miał zamiaru pozwolić jej choćby na moment się oddalić. Jeśli już o tym mowa, jej silne ramię otaczało go w niemalże taki sam sposób. Tworzyli doprawdy dziwny widok, ona trzymała mocno wyższe od siebie widły, toteż towarzyszący jej znacznie niższy mąż wyglądał, jakby znajdował się pod ochroną jakiejś potężnej wojowniczki.

— Byli na Łące — oznajmiła głośno — stali w szyku i siedzieli na swoich koniach, wdzięcząc się niby dziewczęta gotowe do tańców w Niedzielę. Nawet nie drgnęli. To dlatego my zdecydowałyśmy się... — Od zgromadzonych kobiet dobiegły potwierdzające okrzyki — ...przyjść wam z pomocą, gdy zobaczyłyśmy, że możecie przegrać, a oni tylko siedzą niczym kury na grzędzie!

Bornhald ani na moment nie spuścił wzroku z twarzy Perrina, nawet nie mrugnął.

— Sądziłeś, że ci zaufam? — warknął. — Twoje plany zawiodły tylko dlatego, że inni przybyli z pomocą... co?... a ty nie miałeś w tym żadnego udziału.

Faile drgnęła. Nie spuszczając spojrzenia z Bornhalda, Perrin delikatnie przytknął palec do jej ust, dokładnie w chwili, gdy już miała zamiar je otworzyć. Ugryzła go — mocno — ale nic nie powiedziała. Głos Bornhalda zaczął się wznosić.

— Postaram się, byś wisiał, Pomiocie Cienia. Postaram się, byś wisiał, niezależnie, ile mnie to będzie kosztować! Zobaczę twego trupa, choćby świat miał sczeznąć!

Ostatnie słowa właściwie wykrzyczał. Byar wyjął długie na dłoń stalowe ostrze; potężnie zbudowany Biały Płaszcz znajdujący się za nim — Farran, tak się chyba zwał — obnażył swój miecz w całości, ale z uśmiechem zadowolenia miast z grymasem jak tamten.

Zamarli bez ruchu, gdy zagrzechotały kołczany, a strzały powędrowały na cięciwy, wszystkie łuki uniosły się do góry, lotki do ucha — szerokie groty mierzyły w kolumnę Białych Płaszczy. Wzdłuż całego szyku rozniosło się skrzypienie siodeł, kiedy mężczyźni poruszyli się niespokojnie. Na twarzy Bornhalda nie było widać śladu strachu, nie pachniał nim również, jego woń przepełniała wyłącznie nienawiść. Przebiegł trawionym gorączką spojrzeniem po kręgu ludzi z Dwu Rzek otaczającym jego oddział i zatrzymał je z powrotem na Perrinie.

Perrin dał znak dłonią i napięte cięciwy, niechętnie, zwolniły swój naciąg, a łuki powoli opadły.

— Nie pomogliście nam. — Jego głos był chłodny niczym stal i twardy jak kowadło. — Od czasu, jak przybyliście do Dwu Rzek, wszelka pomoc, jakiej udzielaliście, była właściwie przypadkowa. Ani przez moment nie troszczyliście się o to, że giną ludzie, że płoną farmy, dopóki mogliście znaleźć kogoś, kogo dało się określić jako Sprzymierzeńca Ciemności.

Bornhald zadrżał, choć jego oczy wciąż płonęły.

— Nadszedł czas, byście stąd odeszli. Nie tylko z Pola Emonda. Czas, abyś zabrał swoje Białe Płaszcze i opuścił Dwie Rzeki. Teraz, Bornhald. Już odjeżdżasz.

— Zobaczę, jak będziesz wisiał. Pewnego dnia — cicho powiedział Bornhald. Machnął dłonią, dając znak do wymarszu kolumny, wbił buty w boki konia i skoczył naprzód, jakby chciał stratować Perrina.

Perrin usunął Steppera na bok, pragnął tylko, żeby ci ludzie odjechali, by uniknąć dalszego zabijania. Niech do niego należy końcowy gest.

Bornhald ani razu się nie obejrzał, ale z wymizerowanej twarzy Byara oczy spoglądały z milczącą nienawiścią, Farran zaś zdawał się czegoś żałować. Pozostali patrzyli przed siebie, kiedy tak przejeżdżali obok nich pośród dzwonienia uprzęży i stuku kopyt. W absolutnej ciszy ludzki krąg rozstąpił się, przepuszczając ich. Pojechali na północ.

Kiedy ostatnie Białe Płaszcze minęły ich, do Perrina podeszła grupka kilkunastu ludzi, wszyscy pieszo, niektórzy w niedopasowanych fragmentach starych zbroi. Uśmiechali się niepewnie. Nie znał żadnego z nich. Człowiek o wydatnym nosie i pomarszczonej twarzy wyglądał na ich przywódcę, siwa głowa pozbawiona była jakiejkolwiek osłony, za to aż do kolan okrywała go pordzewiała kolczuga, spod niej jednak wystawał kołnierz chłopskiego kaftana. Skłonił się niezgrabnie, nie wypuszczając łuku z dłoni.

— Jerinvar Barstere, mój lordzie Perrinie. Wszyscy nazywają mnie Jer. — Mówił szybko, jakby bał się, że nie dane mu będzie dokończyć. — Przepraszam, że ci przeszkadzam. Paru z nas może dopilnować, by Białe Płaszcze odjechały, jeśli uznasz to za stosowne. Wielu chce również wracać od razu do domów, nawet jeżeli nie zdążyliby przed zmrokiem. We Wzgórzu Czat jest ze dwa razy tyle Białych Płaszczy, ale nie ruszą na nas. Mają rozkazy, by jak najszybciej się wycofać, tak przynajmniej powiadają. Banda głupców, jeśli chciałbyś znać moje zdanie, a my już też jesteśmy srodze zmęczeni ich obecnością i wtykaniem nosa do domów ludzi, i ciągłym usiłowaniem oskarżenia o coś twego sąsiada. Dopilnujemy, żeby się wynieśli, jeżeli tego będziesz sobie życzył. — Obdarzył Faile pełnym zakłopotania spojrzeniem, potarł swój okazały podbródek, ale ani na chwilę słowa nie przestały płynąć z jego ust. — Wybacz mi, lady Faile. Nie miałem zamiana przeszkadzać ani tobie, ani twojemu lordowi. Po prostu chciałem, by wiedział, że jesteśmy z nim. Wspaniałą kobietę masz, mój panie. Wspaniałą kobietę. Bez obrazy, moja pani. Cóż, wciąż jeszcze jest jasno, a gadaniem owiec się nie strzyże. Wybacz, że przeszkodziłem, lordzie Perrinie. Wybacz, lady Faile.

Skłonił się ponownie, a gdy pozostali poszli w jego ślady, wycofał się pośpiesznie, poganiając ich przed sobą i burcząc:

— Nie czas teraz, by przeszkadzać lordowi i jego pani. Mamy jeszcze robotę do wykonania.

— Kto to był? — zapytał Perrin z lekka oszołomiony całą tą przemową; Daise i Cenn wzięci razem nie potrafili tak dużo mówić. Znasz go, Faile? To ktoś ze Wzgórza Czat?

— Pan Barstere jest burmistrzem we Wzgórzu Czat, a pozostali są członkami Rady Wioski. Koło Kobiet Wzgórza Czat wyśle do ciebie delegację pod przewodnictwem Wiedzącej, kiedy tylko będą pewne, że nic im nie grozi. Chcą się przekonać, czy „ten lord Perrin” jest odpowiedni dla Dwu Rzek, jak powiedziały, ale najpierw wszystkie zażyczyły sobie, żebym im pokazała, jak należy ci się kłaniać. Sama Wiedząca, Edelle Gaelin, przyniesie ci swoje ciasto z suszonymi jabłkami.

— Och, niech sczeznę! — zaparło mu dech. To się roznosiło. Wiedział, że powinien był to ukrócić na samym początku.

— Nie nazywajcie mnie w ten sposób! — krzyknął za odchodzącymi mężczyznami. — Jestem kowalem! Słyszycie? Kowalem!

Jer Barstere odwrócił się, aby mu pomachać na pożegnanie i skinął głową, zanim popędził dalej swoich ludzi.

Chichocząc, Faile pociągnęła go za brodę.

— Jesteś słodkim głuptasem, mój lordzie Kowalu. Już za późno, by wszystko odwrócić. — Nagle jej uśmiech stał się prawdziwie paskudny. — Mężu, czy istnieje jakakolwiek możliwość, że w najbliższym czasie będziesz mógł spędzić kilka chwil sam na sam ze swoją żoną? Małżeństwo zdaje się mnie ośmielać do tego stopnia, że zaczynam zachowywać się jak jakaś dziewka Domani! Wiem, że musisz być zmęczony, ale...

Przerwała z lekkim okrzykiem i przylgnęła do niego, chwytając się poły kaftana, kiedy pognał Steppera galopem w kierunku gospody „Winna Jagoda”. Choć raz nie przejmował się w najmniejszym stopniu ścigającymi go okrzykami.

— Złotooki! Lord Perrin! Złotooki!


Z grubego konaru gęsto pokrytego listowiem dębu, na skraju Zachodniego Lasu, Ordeith patrzył na odległe o milę Pole Emonda. To było niemożliwe.

„Żeby ich pokarało. Żeby sczeźli”.

Wszystko szło zgodnie z planem. Nawet Isam sam mu się podłożył.

„Dlaczego ten głupiec przestał przysyłać trolloki? Powinien ich posłać tyle, żeby całe Dwie Rzeki aż poczerniały od ich mrowia!”

Strużka śliny ściekała mu z ust, ale nie zwracał na to uwagi, nie bardziej niż na dłoń błądzącą w okolicy pasa.

„Nękać ich, dopóki nie pękną im serca! Wdeptywać wrzeszczących w ziemię!”

Tyle planów, by znaleźć się bliżej Randa al’Thora i wszystko na nic! Dwie Rzeki nawet szczególnie nie ucierpiały. Kilka spalonych farm się nie liczyło ani kilku chłopów zarżniętych żywcem przed pójściem do kotła trolloków.

„Chcę, by Dwie Rzeki zapłonęły takim płomieniem, który pozostanie w ludzkiej pamięci przez tysiące lat!”

Jego wzrok zatrzymał się na sztandarze powiewającym nad wioską, oraz na drugim, łopoczącym poniżej tamtego. Szkarłatny łeb wilka na tle obrzeżonej szkarłatem bieli i czerwony orzeł. Czerwień jako znak krwi, którą spłyną Dwie Rzeki, aby Rand al’Thor zawył wreszcie z bólu. Manetheren.

„To ma być sztandar Manetheren!”

Ktoś musiał im opowiedzieć o Manetheren, nieprawdaż? Co ci głupcy mogą wiedzieć o chwale Manetheren?

„Manetheren. Tak”.

Istniało więcej sposobów, żeby ich ukarać. Zaśmiał się tak gwałtownie, że omal nie spadł z drzewa, zanim dopiero zdał sobie sprawę, że nie obejmuje pnia obiema rękami, że jedna ściska pas w miejscu, gdzie powinien wisieć sztylet. Śmiech zamienił się w warczenie, gdy spojrzał na tę rękę. To, co mu ukradziono, spoczywało w Białej Wieży. To, co było jego z mocy prawa równie dawnego jak Wojny z Trollokami.

Zsunął się na ziemię i chwiejnie podszedł do konia, potem objął spojrzeniem swych towarzyszy. Swoje psy. Trzydziestu Białych Płaszczy, jacy mu jeszcze zostali. Oczywiście po bieli ich płaszczy nie pozostał ślad. Plamy rdzy pokrywały zmatowiałe zbroje, Bornhald nigdy nie rozpoznałby w tych ponurych, podejrzliwych, brudnych i nie ogolonych twarzach swych wcześniejszych żołnierzy. Ludzie patrzyli na Ordeitha bez śladu wiary, choć z lękiem w oczach, na znajdującego się pośród grupy Myrddraala nie odważali się spoglądać wcale; jego blada, bezoka twarz była wszakże równie pozbawiona wyrazu, drewniana jak ich oblicza. Półczłowiek obawiał się, że Isam dowie się o wszystkim; Isam wcale nie był szczególnie uszczęśliwiony, kiedy podczas napaści na Taren Ferry tak wielu ludziom udało się zbiec, by ponieść w świat wieści o tym, co zdarzyło się w Dwu Rzekach. Ordeith zachichotał na myśl o samopoczuciu Isama. Stanowił jednak problem, który można było odłożyć na później, pod warunkiem oczywiście, że tamtemu uda się dożyć.

— Jedziemy do Tar Valon — warknął. Czekała ich trudna jazda, jeśli mieli wyprzedzić Bornhalda przy promie. Sztandar Manetheren, wzniesiony ponownie w Dwu Rzekach, po tylu wiekach. Jakże umęczył go ten Czerwony Orzeł, dawno temu.

— Ale najpierw do Caemlyn!

„Dręczyć ich, nękać!”

Niech najpierw zapłacą Dwie Rzeki, później Rand al’Thor, a potem jeszcze...

Śmiejąc się, pogalopował przez las na północ, nie zerknąwszy nawet za siebie, by sprawdzić, czy inni podążają za nim. Musieli. Nie mieli dokąd pójść.

Загрузка...