Słońce wciąż jeszcze miało nieco dalej, niż wynosiła średnica jego tarczy do poszarpanego zachodniego horyzontu, kiedy Rhuarc oświadczył, że znaleźli się mniej więcej o milę od miejsca, gdzie postanowił się zatrzymać na noc — Stanicy Imre.
— Dlaczego? — spytał Rand. — Jeszcze przez wiele godzin będzie widno.
Odpowiedziała mu idąca po drugiej stronie Jeade’ena Aviendha, pogardliwym tonem, którego przywykł już oczekiwać.
— W Stanicy Imre jest woda. Należy obozować blisko wody, oczywiście, kiedy jest taka możliwość.
— Poza tym wozy handlarzy dalej już nie pojadą — dodał Rhuarc. — Gdy wydłużą się. cienie, będą musieli stanąć, żeby nie ryzykować połamania kół i nóg mułów. A wolę nie zostawiać ich za sobą. W przeciwieństwie do Couladina nie mogę poświęcić nikogo, żeby się nimi opiekował.
Rand odwrócił się w siodle. Wozy, otoczone przez Duadhe Mahdi’in Jindo, Poszukiwaczy Wody, brnęły z wielkim mozołem po ciężkim terenie jakieś kilkaset kroków za nimi, podskakując i wzniecając wysokie pióropusze żółtego pyłu. Większość parowów była przeważnie albo za głęboka, albo o zbyt stromych zboczach, uniemożliwiających pokonywanie ich bezpośrednio, przez co cała karawana skręcała się i wiła niby pijany wąż. Można było dosłyszeć głośne przekleństwa woźniców, zmuszających muły do zdwojenia wysiłków. Kadere i Keille nadal się kryli we wnętrzach pomalowanych na biało wozów.
— Nie — powiedział Rand — nie zechcesz ich zostawić.
Wbrew sobie roześmiał się cicho.
Mat popatrzył na niego dziwnie spod szerokiego ronda nowego kapelusza. Rand uśmiechnął się uspokajająco w odpowiedzi, ale wyraz twarzy tamtego ani na moment nie uległ zmianie.
„Sam będzie musiał zadbać o siebie — pomyślał Rand. — Zbyt wiele od tego zależy”.
Jeżeli już mowa o dbaniu o siebie, zauważył, że Aviendha znowu mu się przypatruje, z chustą udrapowaną na głowie jak shoufa. Ponownie wyprostował się w siodle. Moiraine zrugała ją niby za niańczenie go, odnosił jednak wrażenie, że w istocie Aviendha czeka tylko, aż on się potknie i przewróci, co bez wątpienia uznałaby za zabawne, Aielowie mieli bowiem specyficzne poczucie humoru. Wolałby myśleć, że po prostu nie podoba jej się, iż wbito ją w suknię i kazano go pilnować, lecz ten błysk w jej oczach miał raczej zbyt osobisty wyraz.
Za to pozostałe kobiety nareszcie przestały mu się bez przerwy przyglądać. Moiraine i Egwene wędrowały razem z Amys i resztą Mądrych, trzymając się w połowie dystansu dzielącego Jindo i Shaido; w tej chwili wszystkie wpatrywały się w coś, co Aes Sedai trzymała w dłoniach. Przedmiot odbijał światło zachodzącego słońca, siejąc iskry niczym szlachetny kamień; przyglądanie mu się pochłaniało je w tym samym stopniu, co dziewczęta zabawa błyskotkami. Lan jechał w tyle, razem z gai’shainami i jucznymi końmi, wyglądał na zmęczonego.
Na widok tej sceny Randowi zrobiło się nieswojo. Przyzwyczaił się już, że stanowi centrum uwagi tej grupki. Cóż mogło je bardziej zaabsorbować? Z pewnością nie miał szczególnego powodu do zadowolenia, biorąc pod uwagę intencje Moiraine, Amys czy którejś z pozostałych. One wszystkie wiązały z jego osobą jakieś swoje plany. Egwene była wśród nich jedyną, której naprawdę ufał.
„Światłości, mam nadzieję, że jeszcze mogę jej ufać”.
Jedyną osobą, której mógł naprawdę ufać, był on sam.
„Kiedy dzik opuszcza kryjówkę, pozostajesz tylko ty i twoja włócznia”.
Tym razem jego śmiech był bardziej gorzki.
— Czyżby Ziemia Trzech Sfer wydawała ci się zabawna, Randzie al’Thor? Śmiej się, póki możesz, mieszkańcu mokradeł. Kiedy moja kraina zacznie cię łamać, wiedz, że to bolesna kara za to, jak potraktowałeś Elayne.
Czy ta kobieta nigdy nie przestanie?
— Nie okazałaś szacunku Smokowi Odrodzonemu — żachnął się — ale mogłabyś znaleźć go odrobinę dla Car’a’carna.
Rhuarc zachichotał.
— Wódz klanu to nie król mieszkańców mokradeł, Rand, Car’a’carn również nim nie jest. Okazuje mu się należny szacunek, choć kobiety zazwyczaj mniej o to dbają, zwłaszcza jeśli może im to ujść na sucho. Jednakże rozmawiać z nim może każdy. — Mimo to spojrzał krzywo na kobietę idącą po drugiej stronie Randa. — , Aczkolwiek niektóre zaiste potrafią naginać wymagania honoru.
Aviendha musiała wiedzieć, że to ostatnie jest przeznaczone dla jej uszu, jej twarz bowiem skamieniała. Uparcie jednak szła obok, nie mówiąc już ani słowa, z pięściami wbitymi w boki.
Pojawiły się dwie Panny powracające ze zwiadów, pędziły na złamanie karku. Najwyraźniej nie były razem, jedna biegła w kierunku Shaido, druga w stronę Jindo. Tę drugą Rand rozpoznał — blondwłosa kobieta o imieniu Adelin, przystojna, chociaż jej surową twarz szpeciła blizna, cienka biała linia przecinająca ogorzały od słońca policzek. Była wśród Aielów, którzy zdobyli Kamień, choć wyraźnie starsza od pozostałych Panien i jakieś dziesięć lat starsza od niego. Rand cały się zjeżył na widok szybkiego spojrzenia, jakim obrzuciła Aviendhę, zanim zrównała krok z Rhuarkiem, spojrzenia zdradzającego na równi ciekawość i współczucie. Jeśli Aviendha zgodziła się donosić na niego Mądrym, to z pewnością na współczucie nie zasługiwała. On również nie mógł być aż tak uciążliwym towarzyszem.
Adelin zaś całkowicie zignorowała Randa.
— W Stanicy Imre coś się dzieje — oznajmiła Rhuarkowi szybkimi, urywanymi słowami. — Nikogo nie widać. Trzymałyśmy się w ukryciu i nie podchodziłyśmy blisko.
— Dobrze — odparł Rhuarc. — Powiadom Mądre.
Odruchowo unosząc włócznię, zawrócił w stronę głównej grupy Jindo. Aviendha mruknęła coś do siebie, skubiąc spódnice, najwyraźniej pragnęła do niego dołączyć.
— Myślę, że one już wiedzą — stwierdził Mat, kiedy Adelin pomknęła w stronę Mądrych.
Widząc podniecenie, jakie zapanowało wśród kobiet otaczających Moiraine, Rand uznał, że przyjaciel ma rację. Zdawało się, że wszystkie mówią jednocześnie. Egwene osłaniała oczy przed słońcem, wpatrując się albo w Adelin, albo w niego, drugą dłoń trzymała przy ustach. Skąd się dowiedziały, pytanie to należało odłożyć na później.
— Co się tam może dziać? — spytał Aviendhę. Nadal coś do siebie mrucząc, nie odpowiedziała. — Aviendho! Co się dzieje?
Nic.
— Ażebyś sczezła, kobieto, możesz przecież odpowiedzieć na proste pytanie! Co się tam dzieje?
Zaczerwieniła się, ale mimo to odpowiedziała opanowanym głosem.
— Najprawdopodobniej to jakaś napaść, ktoś kradnie kozy albo owce, jedne i drugie można wypasać w Imre, lecz ze względu na wodę zazwyczaj zapędza się tam kozy. Prawdopodobnie Chareen, szczep Białej Góry albo Jarra. Oni żyją najbliżej. Choć może to być również jeden ze szczepów Goshien. Tomanelle mieszkają za daleko. Tak mi się wydaje.
— Będziemy się bili? — Sięgnął do saidina; w jego wnętrzu rozlał się słodki strumień Mocy. Wysączyła się z niego cuchnąca skaza, z porów skóry trysnął pot. — Aviendho?
— Nie. Adelin powiedziałaby, gdyby napastnicy wciąż tam byli. Do tej pory i stado, i gai’shain są już wiele mil stąd. Nie możemy odzyskać stada, ponieważ musimy towarzyszyć tobie.
Tylko przez moment zastanawiał się, dlaczego nie wspomniała o odzyskaniu jeńców gai’shain. Wysiłek, jakiego wymagało nieugięte utrzymywanie saidina, by nie przełamać się wpół, nie dać się porwać, nie pozostawiał wiele miejsca dla myśli.
Rhuarc i Jindo wybiegli na czoło pochodu, osłaniając po drodze twarze, a Rand znacznie wolniej ruszył ich śladem. Aviendha obrzucała go zniecierpliwionymi spojrzeniami, ale przymuszał Jeade’ena jedynie do żwawego chodu. Nie galopował, nie chciał bowiem wpaść w niczyją pułapkę. Mat. również nie popędził; zawahał się i obejrzał na karawanę handlarzy, dopiero potem ruszył krótkim galopem. Rand ani razu nie spojrzał na wozy.
Shaido zostali w tyle, czekając, aż wyprzedzą ich Mądre. Oczywiście. To były ziemie Taardad. Couladina w najmniejszej mierze nie obchodziły tutejsze waśnie. Rand miał nadzieję, że wodzowie klanów zbiorą się szybko w Alcair Dal. Jak zjednoczyć naród pogrążony w bezustannych bratobójczych walkach? Najmniejsze z jego aktualnych zmartwień.
Widok Stanicy Imre, kiedy wreszcie rozpostarł się przed jego oczyma, stanowił swego rodzaju niespodziankę. Kilka rozproszonych stad długowłosych kóz pasło się na spłachetkach ostrej trawy, obgryzając nawet liście kolczastych krzewów. Z początku nie zauważył prymitywnego, kamiennego budynku stojącego u podstawy wysokiego wzniesienia; nie obrobiony kamień stapiał się idealnie z otoczeniem, a kilka kolczastych krzewów ukorzeniło się w pokrytym ziemią dachu. Niezbyt duży, wyposażony w szczeliny łucznicze zamiast okien i jedne drzwi, niczego więcej nie dostrzegł. Po chwili wypatrzył kolejny budynek, nie większy od tamtego, osadzony w skalnym występie około dwudziestu kroków wyżej. Zza kamiennego budynku, u podstawy wzniesienia, biegła w górę głęboka szczelina, poza nią nie było widać żadnej drogi do położonego wyżej domu.
Rhuarc stał z zasłoną na twarzy na otwartej przestrzeni, w odległości jakichś czterystu kroków od wzniesienia. Chuć oprócz niego nie można było dostrzec żadnego Aiela, nie oznaczało to oczywiście, że innych tam nie ma. Rand podjechał bliżej, ściągnął wodze i zsiadł z konia. Wódz klanu nie oderwał wzroku od kamiennych budowli.
— Kozy — powiedziała Aviendha, wyraźnie zaniepokojona. — Napastnicy nie zostawiliby żadnych kóz. Większość stada zniknęła, ale wygląda to trochę tak, jakby je rozpuszczono swobodnie.
— I to przed wieloma dniami — zgodził się Rhuarc, nie odrywając oczu od budynków — bo inaczej więcej pozostałoby na miejscu. Dlaczego nikt stamtąd nie wychodzi? Przecież z tej odległości łatwo mogą mnie rozpoznać.
Ruszył przed siebie, nie protestując, kiedy Rand przyłączył się do niego, prowadząc za sobą Jeade’ena. Aviendha wsparła dłoń na rękojeści noża, a Mat, nie zsiadając z konia, uniósł włócznię o czarnym drzewcu, jakby się spodziewał, że może być w każdej chwili potrzebna.
Drzwi zbudowano z krótkich, wąskich desek nie obrobionego drewna. Część mocnych klamer była wyłamana, rozrąbana toporami. Rhuarc wahał się chwilę, zanim je otworzył. Ledwie zajrzał do środka, natychmiast zawrócił, by omieść wzrokiem okolicę.
Rand wsunął głowę do środka. Nikogo. Wnętrze, rozjaśnione światłem wsączającym się przez szczeliny łucznicze, składało się z jednej izby, najwyraźniej nie było przeznaczone do zamieszkiwania — po prostu miejsce, w którym pasterze mogą schronić się przed dokuczliwą pogodą lub bronić w razie napaści. Żadnych sprzętów, stołów ani krzeseł. Na podwyższeniu pod okopconym otworem w dachu znajdowało się otwarte palenisko. W szerokiej szczelinie przecinającej tylną ścianę wykuto stopnie wiodące w głąb szarej skały. Pomieszczenie było całkiem zdewastowane. Pościele, koce, garnki — wszystko walało się na kamiennej posadzce wśród porozcinanych poduszek. Ściany, a nawet sufit, wyglądały jakby zalano je jakąś cieczą, która zaschła w postaci czarnych plam.
Kiedy Rand pojął, co to takiego, szarpnął się do tyłu, zanim zdążył choćby pomyśleć, utkany z Mocy miecz rozbłysnął w jego dłoni. Krew. Tyle krwi. To było miejsce mordu i to dokonanego w sposób znacznie bardziej bestialski niźli potrafiłby sobie wyobrazić. Na zewnątrz panował całkowity spokój, od czasu do czasu tylko było słychać delikatne stąpnięcia kopyt kóz.
Aviendha wyszła równie szybko, jak weszła.
— Kto? — spytała z niedowierzaniem, jej wielkie, niebieskozielone oczy wypełniły się wściekłością. — Kto mógł to zrobić? Gdzie są zabici?
— Trolloki — mruknął Mat. — Mnie to wygląda na robotę trolloków.
Parsknęła z pogardą.
— Trolloki nie zapuszczają się do Ziemi Trzech Sfer, mieszkańcu mokradeł. Najdalej na kilka mil od Ugoru i to skrajnie rzadko. Słyszałam, że Ziemię Trzech Sfer nazywają Polami Śmierci. To my polujemy na trolloki, człowieku z bagien, a nie one na nas.
Wciąż całkowity spokój. Rand puścił miecz, odepchnął saidina. Z trudem. Słodyczy Mocy starczało niemalże, by stłumić wstręt, jakim promieniowała skaza, uniesienie sprawiało, że prawie o niej zapomniał. Mat miał rację, cokolwiek mówiła Aviendha, to stało się dawno, trolloki zdążyły uciec. Trolloki na Pustkowiu, w miejscu, do którego przybył. Głupotą byłoby uznać to za zwykły przypadek.
„Ale skoro oni zaczną uważać mnie za głupiego, to może staną się lekkomyślni”.
Rhuarc dał znak Jindo, że mają wejść do środka — wyrośli nagle, jakby spod ziemi — jakiś czas potem nadciągnęli pozostali, Shaido, handlarze ze swymi wozami oraz grupa Mądrych. Wieść o tym, na co się natknęli w stanicy, rozeszła się szybko. Wśród Aielów zapanowało wyczuwalne nieomal napięcie. Poruszali się tak, jakby w każdej chwili oczekiwali nagłego ataku, być może nawet ze strony swoich pobratymców. Zwiadowcy rozbiegli się wachlarzem we wszystkich kierunkach. Woźnice wyprzęgli muły i nerwowo rozglądali się dookoła, wyraźnie gotowi wraz z pierwszym okrzykiem zanurkować pod wozy.
Przez jakiś czas cały obóz przypominał mrowisko, w które ktoś wsadził kij. Rhuarc dopilnował, by handlarze ustawili wozy w szeregu na skraju obozowiska Jindo. Couladin robił groźne miny, to oznaczało bowiem, że wszyscy Shaido, którzy zechcą handlować, będą musieli wejść na teren Jindo, ale nic nie mówił. Być może nawet on rozumiał, że w zaistniałej sytuacji wszystko łatwo może skończyć się tańcem włóczni. Shaido rozbili namioty w odległości niecałej ćwierci mili, Mądre, jak zwykle, pośrodku. One również zbadały wnętrze budynku, podobnie Moiraine i Lan, ale nawet jeśli doszły do jakichś wniosków, nikomu nic nie zdradziły.
Wody Stanicy Imre dostarczało maleńkie źródełko w głębi rozpadliny; zasilało głęboki, mniej więcej okrągły staw — który Rhuarc nazywał zbiornikiem — o średnicy niecałych dwóch kroków. Skoro wody w nim wystarczało dla pasterzy, to wystarczyło jej również dla Jindo, którzy napełnili nią część skórzanych worków. Nie podszedł tam żaden Shaido, na ziemi Taardad pierwszeństwo do wody mieli Jindo. Wyglądało na to, że kory czerpią wilgoć wyłącznie z grubych liści kolczastych krzewów. Rhuarc zapewnił Randa, że tam, gdzie się zatrzymają następnej nocy, będzie więcej wody.
Podczas gdy woźnice wyprzęgali konie i ściągali wiadra z wozów, w których trzymali zapasy wody, Kadere zgotował wszystkim niespodziankę. Wysiadł z wozu w towarzystwie ciemnowłosej kobiety, w sukni z czerwonego jedwabiu oraz czerwonych, aksamitnych kamaszach, bardziej nadających się do pałacowych wnętrz niźli na Pustkowie. Przezroczysta czerwona chusta, zamotana prawie jak shoufa oraz welon nie zapewniały dostatecznej osłony przed słońcem i z pewnością w najmniejszej mierze nie skrywały bladej, pięknej twarzy w kształcie serca. Przywarłszy do grubego ramienia handlarza, kołysała się kusząco, gdy prowadził ją na oględziny splamionej krwią izby; Moiraine i pozostali udali się do miejsca, gdzie gai’shain rozbijali obozowisko Mądrych. Gdy oboje wyszli na zewnątrz, młoda kobieta drżała nieznacznie. Rand był pewien, że to udawane, równie pewien jak tego, że sama poprosiła, by pokazać jej tę rzeźnię. Demonstracja obrzydzenia trwała całe dwie sekundy, po czym kobieta zaczęła się przyglądać z takim samym zainteresowaniem Aielom.
Wyszło na jaw, iż również postać Randa zalicza do widoków, które miała ochotę zobaczyć. Kadere był wyraźnie gotów zabrać ją z powrotem do wozu, ona jednak poprowadziła go do Randa z uwodzicielskim uśmiechem na pełnych wargach przesłoniętych przezroczystym welonem.
— Hadnan opowiadał mi o tobie — powiedziała głosem przywodzącym na myśl snujący się nisko nad ziemią dym. Na pozór przytulała się ściśle do handlarza, uwieszona na jego ramieniu, ale jej ciemne oczy bezceremonialnie prześlizgiwały się po sylwetce Randa. — Ty jesteś ten, o którym rozmawiają Aielowie. Ten Który Przychodzi Ze Świtem.
Z drugiego wozu wyłonili się Keille i bard; stanęli w niewielkim oddaleniu, przysłuchując się rozmowie.
— Na to wychodzi — odparł.
— Dziwne. — Uśmiech stał się podejrzanie szelmowski. — Myślałam, że będziesz przystojniejszy.
Poklepawszy Kadere po policzku, westchnęła.
— Ten potworny upał tak męczy. Chciałabym już wrócić. Nie każ na siebie długo czekać.
Kadere nic nie powiedział, dopóki nie wspięła się po schodkach, by zniknąć we wnętrzu wozu. Zastąpił kapelusz długą, białą chustą, zawiązaną na czubku głowy, z końcami dyndającymi na karku.
— Musisz wybaczyć Isendre, dobry panie. Ona bywa czasami... zbyt śmiała. — Mówił łagodnym głosem, ale oczy miał jak drapieżny ptak. Zawahał się, po chwili ciągnął dalej: — Słyszałem o tobie jeszcze inne rzeczy. Słyszałem, żeś zabrał Callandora z Serca Kamienia.
Wyraz oczu mężczyzny nie zmienił się nawet odrobinę. Skoro wiedział o Callandorze, to wiedział też, że Rand jest Smokiem Odrodzonym, wiedział, że potrafi władać Jedyną Mocą. A w jego oczach nawet na moment nie pojawił się snach, czy choćby niepewność. Niebezpieczny człowiek.
— A ja słyszałem, iż powiadają — replikował Rand — że w to, co się słyszy, nie powinno się wcale wierzyć, zaś w to, co się widzi, tylko w połowie.
— Roztropna zasada — rzekł Kadere po chwili. — Jednakże człowiek, jeśli pragnie osiągnąć coś wielkiego, musi w coś wierzyć. Wiarą i wiedzą wyłożona jest droga do wielkości. Wiedza jest być może najcenniejsza ze wszystkiego. Wszyscy poszukujemy skarbu wiedzy. Wybacz, dobry panie. Isendre nie jest kobietą cierpliwą. Być może znajdziemy inną sposobność do rozmowy.
Zanim mężczyzna zdążył zrobić trzy kroki, Aviendha powiedziała cichym i jednocześnie twardym głosem:
— Należysz do Elayne, Randzie al’Thor. Gapisz się tak na każdą kobietę, która pojawia się przed twymi oczami, czy tylko na te, które chodzą półnagie? Jeśli zedrę z siebie ubranie, czy też będziesz tak patrzył? Należysz do Elayne!
Zupełnie zapomniał o jej obecności.
— Nie należę do nikogo, Aviendho. Elayne? Ona najwyraźniej nie może w ogóle się zdecydować, o co jej właściwie chodzi.
— Elayne obnażyła przed tobą swe serce, Randzie al’Thor. Jeśli nie udowodniła ci tego w Kamieniu Łzy, to czy jej dwa listy nie powiedziały ci, co ona czuje? Jesteś jej, inne nie mają do ciebie prawa.
Rand uniósł bezradnie ręce i odszedł od niej. Przynajmniej próbował. Deptała mu po piętach, wciąż czuł na sobie jej pełne dezaprobaty spojrzenie.
Miecz. Wprawdzie Aielowie zapomnieli być może przyczynę, dla której przestali się posługiwać mieczami, ale pogarda pozostała. Miecz mógł sprawić, że Aviendha zostawi go w spokoju. Odszukał Lana w obozie Mądrych i poprosił, by obserwował i korygował ćwiczone formy. Spośród czterech Mądrych dostrzec mógł tylko Bair, wyraz pogardy pogłębił zmarszczki na jej twarzy. Egwene też gdzieś zniknęła. Moiraine przywdziała maskę spokoju, ciemne oczy były chłodne, jak zwykle nie można było stwierdzić, jakie ma zdanie na ten temat.
Nie miał zamiaru obrażać Aielów, więc ukrył się z Lanem między namiotami Mądrych i Jindo. Używał jednego z mieczy ćwiczebnych, które Lan woził w swoich bagażach, z wiązką ściśle powiązanych rózg zamiast ostrza. Waga i balans były właściwe, toteż mógł się zapomnieć w podobnym do tańca przechodzeniu od formy do formy z mieczem, który ożywał w jego rękach, zrastając się z nim w jedną całość. Zazwyczaj tak było. Dzisiaj wszak słońce przemieniło się w palenisko, które wypiekało zeń całą wilgoć i siły. Aviendha przycupnęła z boku, przyciskała kolana do piersi i wpatrywała się w niego uporczywie.
Zadyszany, w końcu opuścił rękę.
— Tracisz zdolność koncentracji — powiedział mu Lan. — Musisz ją utrzymywać nawet wtedy, gdy twe mięśnie zmieniają się w wodę. Strać ją i to będzie ten dzień, w którym zginiesz. A zabije cię prawdopodobnie wiejski parobek, który po raz pierwszy ujmie miecz w swe dłonie.
Uśmiech na kamiennej twarzy był nagły, niespodziewany.
— Tak. Cóż, ja już nie jestem parobkiem, prawda?
Doczekali się widowni, choć zgromadzonej w oddali. Aielowie ustawili się szpalerami wzdłuż skrajów obozowisk Jindo i Shaido. Wśród tych pierwszych wyróżniało się wyraźnie otulone w kremowe barwy cielsko Keille, obok niej stał bard w kaftanie z kolorowych łatek. Po czyjej stronie ten stoi? Nie chciał, by zauważyli, że ich obserwuje.
— Jak walczą Aielowie, Lan?
— Do ostatka — odparł sucho Strażnik. — Nigdy nie tracą koncentracji. Popatrz tutaj.
Czubkiem miecza wyrysował w ubitej, spękanej glinie koło i strzałki.
— Aielowie zmieniają taktykę w zależności od okoliczności, ale oto jedna, którą preferują. Poruszają się kolumną, podzieloną na ćwierci. Kiedy napotykają wroga, pierwsza ćwiartka przypuszcza atak, by go przyszpilić. Druga i trzecia grupa rozstawiają się z obu stron szerokim łukiem, po czym uderzają z flanek i od tyłu. Ostatnia drużyna czeka w rezerwie, często nawet nie obserwując bitwy, robi to tylko ich dowódca. Kiedy w szeregach wroga pojawi się jakiś słaby punkt, luka, cokolwiek, tam uderza rezerwa. Koniec! — Wbił miecz w środek pokreślonego strzałkami koła.
— Jak zwyciężyć przeciwko takiej taktyce? — spytał Rand.
— To trudne. Podczas początkowego starcia... nie wypatrzysz Aielów, dopóki nie zaatakują, chyba że masz szczęście... natychmiast wysyłaj konnych, żeby odparli albo przynajmniej opóźnili te szarże z flanki. Jeśli uda ci się zachować większość swych sił i przetrzymać natarcie, możesz wówczas skierować oddziały na pozostałych i ich też rozgromić.
— Dlaczego chcesz się uczyć walki z Aielami? — wybuchnęła Aviendha. — Czyżbyś nie był Tym Który Przychodzi Ze Świtem, który ma nas zjednoczyć i przywrócić nam dawną chwałę? A poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, jak się walczy z Aielami, to pytaj o to Aielów, a nie mieszkańca mokradeł. Jego taktyka na nic się nie zda.
— Od czasu do czasu całkiem nieźle służyła ludziom z Pogranicza. — Miękkie buty Rhuarka poruszały się prawie bezdźwięcznie po twardej glebie. Pod pachą trzymał worek z wodą. — Zawsze czyni się wyjątek dla kogoś, kto cierpi z powodu zawiedzionych nadziei, Aviendho, ale nawet ci, którzy się dąsają, powinni znać jakieś granice. Wyrzekłaś się włóczni, by spełnić swe zobowiązanie względem ludzi i krwi. Któregoś dnia bez wątpienia zmusisz jakiegoś wodza klanu, by uczynił to, czego ty chcesz, zamiast tego, czego on chce, ale nawet gdybyś została tylko Mądrą najmniejszej siedziby, najmniejszego szczepu Taardad; to zobowiązanie pozostanie i nie będziesz potrafiła go wypełnić, jeżeli będą kierować tobą napady złego humoru.
Mądra. Randowi zrobiło się głupio. Oczywiście dlatego właśnie poszła do Rhuidean. Nigdy by mu jednak nie przyszło do głowy, że zechce wyrzec się włóczni. Ale to niewątpliwie wyjaśniało, dlaczego wybrano właśnie ją, by go szpiegowała. Nagle zaczął się zastanawiać, czy ona potrafi przenosić Moc. Miał wrażenie, że z grona tych wszystkich kobiet, jakie pojawiły się w jego życiu od tamtej pamiętnej Zimowej Nocy, Min była jedyną, która tego nie potrafiła.
Rhuarc cisnął w jego stronę bulgoczący worek. Ciepła woda łagodziła spieczone gardło niczym schłodzone wino. Starał się nie zmarnować ani kropli na opryskanie twarzy, kosztowało to jednak mnóstwo wysiłku.
— Sądziłem, że może zechcesz poćwiczyć włócznią — oznajmił Rhuarc, kiedy Rand wreszcie opuścił do połowy opróżnioną skórę. Dopiero teraz zauważył, że wódz klanu ma dwie włócznie oraz dwie tarcze. Nie były to włócznie ćwiczebne, o ile takowe w ogóle istniały, ale zwykłe, bojowe, zakończone ostrymi, stalowymi grotami, długimi na stopę.
Stal czy drewno, jego mięśnie domagały się odpoczynku. Nogi drżały, głowa ciążyła. Keille i bard zniknęli, ale Aielowie z obu obozów nadal go obserwowali. Widzieli, jak ćwiczy nienawistnym im mieczem, nieważne, że drewnianym. Byli jego ludem. Nie znał ich, ale należeli do niego, i to na wiele sposobów. Aviendha również wciąż mu się przypatrywała spode łba, jakby winiąc go za to, że Rhuarc ją skarcił. Jednakże jej obecność nie miała, oczywiście, najmniejszego wpływu na decyzję, którą podjął. Jindo i Shaido obserwowali, to się liczyło.
— Góra potrafi czasem zrobić się bardzo ciężka — westchnął, biorąc z rąk Rhuarka włócznię i tarczę. — Czy w ogóle się zdarza, że można chociaż na trochę ująć jej wagi?
— Po śmierci — lakonicznie odparł Lan.
Zmuszając obolałe mięśnie nóg do wysiłku — i starając się jednocześnie ignorować Aviendhę — Rand zmierzył się z Rhuarkiem. Nie miał jeszcze zamiaru umierać. Nie, jeszcze wicie czasu upłynie, zanim nabierze ochoty.
Wsparty o wysokie koło, ukryty w cieniu jednego z wozów handlarzy, Mat zerknął na szereg utworzony z obserwujących Randa Jindo. Widział teraz tylko ich plecy. Ten człowiek to wyjątkowy dureń, że chce mu się pląsać na takim upale. Rozsądny człowiek wyszuka sobie jakieś schronienie przed słońcem, coś do picia. Przenosząc siedzenie w cień, zajrzał do kufla z ale, które kupił u woźniców i skrzywił się. Taka już natura ale, że nie smakuje jak należy, kiedy jest ciepłe niczym zupa. To przynajmniej było mokre. Jedyną inną rzeczą, którą kupił oprócz kapelusza, była fajka z krótkim cybuchem i ozdobioną srebrem czaszą; spoczywała teraz w kieszeni kaftana razem z mieszkiem na tytoń. Nie handlowanie było mu obecnie w głowie. Od kiedy pojawiła się możliwość wydostania z Pustkowia, towary na wozach handlarzy nagle przestały sprawiać wrażenie szczególnie atrakcyjnych.
Im natomiast interes szedł nieprzerwanie, i to wcale nie dzięki ale. Aielom temperatura nie przeszkadzała, lecz prawdopodobnie uważali piwo za zbyt słabe. Większość klientów zaliczała się do Jindo, choć również z drugiego obozu napływał stały strumień Shaido. Couladin i Kadere długo nachylali ku sobie głowy, nie doszli chyba jednak do żadnej ugody, ponieważ ręce Couladina pozostały puste. Kadere wyraźnie się nie podobało, że stracił szansę na zawarcie transakcji; długo odprowadzał Couladina spojrzeniem jastrzębich oczu i Jindo, którzy chcieli zwrócić na siebie jego uwagę, musieli przemawiać trzy razy, by ich usłyszał.
Aielowie nie mieli wiele do zaoferowania w brzęczącej monecie, ale handlarze i ich ludzie ochoczo przyjmowali srebrne misy, złote figurynki lub wspaniałe gobeliny złupione we Łzie, ponadto z aielowych mieszków wyłaniały się samorodki złota i srebra, na ich widok Mat aż się podniósł. Tylko że Aiel, który przegra w kości, potrafi sięgnąć do swych włóczni. Zastanawiał się, gdzie też mogą być te kopalnie. Tam, gdzie jeden człowiek może znaleźć złoto, może je znaleźć również inny. Takie zajęcie jednak wiąże się prawdopodobnie z dużymi nakładami pracy. Upił tęgiego łyka piwa i usadowił się z powrotem pod kołem wozu.
Ciekawiło go, co się sprzedaje, a co nie, i jakie ceny osiąga. Aielowie nie byli z tych naiwnych, którzy oddaliby złotą solniczkę za, powiedzmy, zwój tkaniny. Znali wartość rzeczy i nieustępliwie się targowali, a potrzeby mieli szczególne. Książki na przykład szły na pniu, nie każdy wprawdzie je kupował, ale ci, którzy chcieli, wybrali wszystkie, które się kryły w wozach. Koronki i aksamity znikały natychmiast po wyciągnięciu ich na zewnątrz za zdumiewające ilości srebra i złota, wstążki zresztą cenione były podobnie, zupełnie natomiast nie sprzedawały się cienkie jedwabie. Jedwab jest tańszy na wschodzie, podsłuchał, gdy Shaido tłumaczyli to Kadere. Zwalisty woźnica ze złamanym nosem próbował namówić jedną z Panien Jindo na rzeźbioną bransoletę z kości słoniowej. Wyciągnęła z mieszka szerszą i bardziej zdobną, po czym zaproponowała mu walkę o parę. Wahał się, nim odmówił, co udowodniło Matowi, że jest głupszy, niż wygląda. Igły i szpilki wyrywano sobie z rąk, za to garnki i większość noży wywołały szyderstwa; kowale Aielów wytwarzali lepsze. Towary wędrowały z rąk do rąk, począwszy od flakoników z perfumami i solami do kąpieli, a skończywszy na beczułkach z brandy. Wino i brandy osiągało dobre ceny. Z zaskoczeniem usłyszał, jak Heirn pyta o tytoń z Dwu Rzek. Handlarze żadnego nie mieli.
Jeden z woźniców bez powodzenia próbował zainteresować Aielów ciężką kuszą o Leżu wysadzanym złotem. Kusza przykuła oko Mata, zwłaszcza inkrustowane w niej złote lwy z bodajże rubinowymi oczami. Małe, a jednak rubiny. Z dobrego, długiego łuku z Dwu Rzek można było wypuścić sześć strzał, podczas gdy kusznik jeszcze by naciągał cięciwę do drugiego strzału. Niemniej jednak kusza tych rozmiarów miała dalszy zasięg, o całe sto kroków. Mając dwóch ludzi, którzy nie robiliby nic, tylko nasadzali bełty na kusze znajdujące się w rękach kuszników, a nadto jeszcze krzepkich pikinierów, którzy odpieraliby atak kawalerii...
Krzywiąc się, wsparł głowę o szprychy. Znowu to samo. Musi wydostać się z Pustkowia, uciec daleko od Moiraine, daleko od wszelkich Aes Sedai. Mógłby na krótko wrócić do domu. Może nawet uda się zdążyć na czas, by przydać się na coś w kłopotach z Białymi Płaszczami.
.,Niewielka na to szansa, chyba że użyję przeklętych Dróg albo jakiegoś przeklętego Kamienia Portalu”.
To i tak nie rozwiąże jego problemów. Przede wszystkim w Polu Emonda nie wyjaśni, co ci wężowi ludzie mieli na myśli, mówiąc’ o Córce Dziewięciu Księżyców albo o umieraniu i życiu na nowo. Albo o Rhuidean.
Potarł przez kaftan srebrny medalion z głową lisa, który znowu wisiał na jego szyi. Źrenicę lisiego oka stanowiło maleńkie kółko przepołowione falistą linią, jedna strona była tak wypolerowana, że aż lśniła, na drugą jakimś sposobem padał cień. Starożytny symbol Aes Sedai, z czasów poprzedzających Pęknięcie. Włócznia z czarnym drzewcem, na grocie której wyryte były dwa kruki, stała oparta obok niego, wziął ją do ręki i ułożył na kolanach. Kolejne dzieło Aes Sedai. W Rhuidean nie znalazł żadnych wyjaśnień, tylko następne pytania i...
Przed Rhuidean jego pamięć była pełna dziur. Gdy kierował swe myśli ku przeszłości, przypominał sobie, powiedzmy, jak wchodził rankiem w jakieś drzwi i wychodził stamtąd wieczorem, ale nic pomiędzy. Teraz coś się pojawiło, coś, co wypełniało wszystkie te dziury. Sny na jawie... To było tak, jakby przypominał sobie tańce, bitwy, ulice i miasta, których wszak nigdy nie widział, nie miał nawet pewności, czy się zdarzyły bądź istniały naprawdę, podobne do setek cząstek pamięci należących do setek różnych ludzi. Lepiej może myśleć o nich jako o snach — trochę lepiej — w nich jednak poczynał sobie równie pewnie, jak w każdym z własnych wspomnień. Przeważnie były to bitwy; czasami w jakiś sposób opadały go ukradkiem, zupełnie jak teraz ta kusza. Łapał się wówczas na tym, że przypatruje się jakiemuś skrawkowi ziemi i planuje, jak zorganizować tam zasadzkę, albo jak się przed zasadzką uchronić, jak przygotować armię do bitwy. To było szaleństwo.
Nie patrząc, powiódł palcem po linii falistego pisma, wyrzeźbionego w czarnym drzewcu włóczni. Odczytywał je teraz z taką samą łatwością jak każdą książkę, aczkolwiek potrzebował całej drogi powrotnej do Chaendaer, żeby to sobie uświadomić. Rand nic nie powiedział, ale Mat podejrzewał, że w Rhuidean się zdradził. Znał teraz Dawną Mowę, wyłuskał ją sobie z tych snów.
„Światłości, co oni ze mną zrobili?”
— Sa souvraya niende misain ye — powiedział na głos. — Zagubiłem się we własnym umyśle.
— Uczony, i to pomimo czasów i Wieku.
Mat podniósł wzrok i zobaczył barda, który patrzył na niego ciemnymi, głęboko osadzonymi oczyma. Wyższy ponad przeciętną, mniej więcej w średnim wieku i zapewne atrakcyjny dla kobiet, ale w dziwnie baczny sposób trzymał głowę przekrzywioną, jakby próbował patrzeć na człowieka z ukosa.
— Ja to tylko gdzieś kiedyś usłyszałem — skłamał Mat. Musi bardziej uważać. Jeżeli Moiraine postanowi wpakować go do Białej Wieży na badania, to już go stamtąd nigdy nie wypuszczą. — Człowiek słyszy jakieś strzępy i je zapamiętuje. Znam kilka fraz.
To powinno dostatecznie wyjaśnić wszystko, co mu się głupio wymknęło.
— Jestem Jasin Natael. Bard. — Natael nie wywijał zamaszyście połami kaftana jak Thom; równie dobrze mógł oświadczyć, że jest cieślą albo kołodziejem. — Czy masz coś przeciwko, jeśli się przyłączę?
Mat wskazał skinieniem głowy miejsce na ziemi obok siebie i bard podwinął nogi, podkładając sobie do siedzenia kaftan. Wyraźnie fascynowali go Jindo i Shaido, którzy uwijali się przy wozach, większość wciąż uzbrojona we włócznie i tarcze.
— Aielowie — mruknął. — Nigdy bym się nie spodziewał. Ledwie potrafię w to uwierzyć.
— Przebywam z nimi od kilku tygodni — powiedział Mat — i nie wiem, czy sam w nich wierzę. Dziwny naród. Jeśli któraś z Panien ci zaproponuje, byś się z’ nią zabawił w Pocałunek Panny, to radzę odmówić. Uprzejmie.
Natael spojrzał na niego pytająco.
— Wiedziesz, jak się zdaje, intrygujący żywot.
— Co masz na myśli? — spytał ostrożnie Mat.
— Z pewnością nie traktujesz tego jako jakiejś tajemnicy? Niewielu ludzi podróżuje w towarzystwie... Aes Sedai. Ta kobieta, Moiraine Damodred. No i jeszcze Rand al’Thor. Smok Odrodzony. Ten Który Przychodzi ze Świtem. Kto wie, ile proroctw go zapowiadało? Doprawdy, niezwykli towarzysze podróży.
Aielowie gadali, rzecz jasna. Każdy by gadał. A jednak było trochę niepokojące, że jakiś obcy tak spokojnie mówi o Randzie.
— On nadaje się zupełnie nieźle na towarzysza podróży. Jeśli cię interesuje, to pogadaj z nim. Ja sam wolałbym, żeby mi nie przypominano.
— Może porozmawiam. Może później. Porozmawiajmy o tobie. Jak rozumiem, poszedłeś do Rhuidean, dokąd oprócz Aielów nikt nie wchodził od trzech tysięcy lat. Stamtąd ją masz’? — Sięgnął do włóczni ułożonej na kolanach Mata, ale opuścił rękę, kiedy Mat lekko ją cofnął. — Bardzo dobrze. Opowiedz mi, co widziałeś.
— Dlaczego?
— Jestem bardem, Matrimie. — Natael przekrzywiał głowę w niepokojący sposób, a jego głos zdradzał irytację, że musi wszystko wyjaśniać. Uniósł rąbek kaftana z kolorowymi łatkami jakby na dowód. — Widziałeś to, czego nikt prócz garstki Aielów nie widział. Cóż za historie mógłbym stworzyć, gdybym znał wizje, na jakie napatrzyły się twoje oczy. Gdybyś chciał, mógłbym nawet uczynić cię bohaterem.
Mat parsknął.
— Nie chcę być żadnym przeklętym bohaterem.
Nie istniały jednak dostatecznie uzasadnione powody do milczenia. Amys i pozostałe z jej zgrai mogły sobie paplać, że nie wolno opowiadać o Rhuidean, ale on nie jest żadnym Aielem. Poza tym mogło się opłacić, jeśli będzie miał kogoś wśród handlarzy, kogoś, kto będzie mu choć odrobinę życzliwy i w razie potrzeby szepnie słowo w jego intencji.
Opowiedział mu całą historię, od momentu dotarcia do muru z mgły aż do samego wyjścia, opuszczając wybrane fragmenty. Nie miał zamiaru mówić nikomu o tamtych krzywych drzwiach ter’angreala i wolałby raczej zapomnieć o pyle, który przybrał kształt postaci, usiłujących go zabić. Opis dziwnego miasta, złożonego z samych ogromnych pałaców, z pewnością wystarczy, nie zapomniał też o Avendesorze.
Drzewo Życia Natael szybko zbył, ale resztę kazał Matowi opowiadać bez końca, rozpytując o coraz to nowe szczegóły, począwszy od wrażenia, jakie towarzyszyło marszowi przez mgłę oraz tego, ile czasu upłynęło, zanim to nie rzucające cienia światło nabrało barwy, a skończywszy na opisach wszystkich przedmiotów, jakie Mat zauważył na wielkim placu w samym sercu miasta. O tych szczegółach Mat mówił niechętnie; jeszcze język mu się omsknie i zacznie opowiadać o ter’angrealu, a kto wie, do czego to doprowadzi? Mimo to wysączył do końca ciepłe ale i ciągnął dalej, dopóki nie zaschło mu w gardle. Wyszła mu z tego opowieść dość nieciekawa; tak o tym wszystkim mówił, jakby tylko tam wszedł, zaczekał na Randa, a potem natychmiast wyszli, lecz Natael najwyraźniej usilnie pragnął się dokopać do ostatniego strzępka całej historii. W tym momencie naprawdę przypominał Thoma; Thom się czasami przyczepiał do człowieka, jakby miał zamiar wyżąć go do sucha.
— Czy tym właśnie miałeś się zajmować?
Mat mimo woli podskoczył na dźwięk głosu Keille, którego melodyjny ton krył twarde nuty. Ta kobieta działała mu na nerwy, a w tej chwili miała taką minę, jakby chciała wydrzeć mu serce, bardowi zresztą również.
Natael niezdarnie podniósł się na nogi.
— Ten młodzieniec opowiedział mi właśnie niesłychanie fascynujące rzeczy na temat Rhuidean. Nie uwierzyłabyś.
— Nie jesteśmy tu z powodu Rhuidean. — Słowa te były równie ostre jak jej haczykowaty nos. Choć teraz przynajmniej patrzyła jedynie na Nataela.
— Powiadam ci...
— Niczego mi nie powiadasz.
— Nie próbuj zamknąć mi ust!
Ignorując Mata, ruszyli w stronę wozów, sprzeczając się zniżonymi głosami i zapalczywie gestykulując. Zanim zniknęli w jej wozie, Keille pogrążyła się w ponurym milczeniu, zupełnie jakby została skutecznie zastraszona.
Mat zadygotał. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak to jest mieszkać z taką kobietą. Pewnie tak samo jak razem z niedźwiedziem, którego bolą zęby. Za to Isendre... Ta twarz, te wargi, ten kołyszący chód. Gdyby tak potrafił odciągnąć ją od Kadere, to może stwierdziłaby, że młody bohater — przy niej te stworzenia z pyłu miałyby dziesięć stóp wzrostu; podałby jej każdy szczegół, jaki zapamiętał albo potrafił zmyślić — że przystojny, młody bohater bardziej jej pasuje niż opasły, stary handlarz. Warto było o tym pomyśleć.
Słońce zapadło za horyzont, a małe ogniska z kolczastych gałęzi rozlały kałuże żółtego światła wśród namiotów. Zapachy gotowanej strawy wypełniły obóz: koza pieczona z suszonymi papryczkami. Obozowisko przeniknął chłód, chłód nocy Pustkowia. Jakby słońce zabrało ze sobą cały upał. Mat zupełnie się nie spodziewał, że będzie tak bardzo potrzebował grubego kaftana, kiedy pakował się do wyjazdu z Kamienia. Może handlarze mają jakieś. Może Natael zagra w kości o swój kaftan.
Zjadł przy ognisku Rhuarka razem z Heirnem i Randem. I oczywiście z Aviendhą. Byli tam również handlarze, Natael obok Keille i Isendre całkiem wtulona w Kadere. Odebranie Isendre temu człowiekowi z haczykowatym nosem mogło być trudniejsze, niż liczył — albo łatwiejsze. Mimo że spleciona z tamtym, wpatrywała się zamglonymi oczyma w Randa i w nikogo innego. Można by pomyśleć, że już mu nacięła uszy, tak jak właściciel stada naznacza swe owce. Kadere i Rand wydawali się tego nie zauważać; handlarz prawie nie odrywał wzroku od Randa. Aviendha natomiast zauważyła, bo popatrwała na niego groźnie. Ognisko dawało przynajmniej trochę ciepła.
Kiedy pieczona koza została zjedzona — w towarzystwie jakiejś nakrapianej, żółtej papki, ostrzejszej, jak się okazało, niźli zapowiadał niewinny wygląd — Rhuarc i Heirn nabili fajki o krótkich cybuchach i wódz klanu poprosił Nataela, by coś zaśpiewał.
Bard zamrugał.
— Ależ oczywiście. Oczywiście. Niech tylko przyniosę harfę. — Jego kaftan załopotał w podmuchach suchego, zimnego wiatru, gdy oddalał się w stronę wozu Keille.
Z pewnością różnił się od Thoma Merrilina. Thom raczej nie wstawał z łóżka bez fletu, harfy albo obu naraz. Mat nabił swą srebrną fajkę tytoniem i zaciągnął się z ukontentowaniem, a tymczasem wrócił Natael i przybrał pozę właściwą królowi. Tym już przypominał Thoma. Trąciwszy strunę, zaczął śpiewać.
Łagodnie wiatr wieje jak wiosny palce,
Łagodnie deszcz pada jak z niebios łzy.
Łagodnie w radości upływają lata,
One nie mówią o przyszłych burzach,
One nie mówią o wichrów zawierusze,
O ulewie stalowej i nawałnicy bitwy,
O wojnie, która serca rozszarpie wszystkim.
Był to Bród Mideana, stara pieśń o Manetheren, o dziwo, i o wojnie, która toczyła się w czasach poprzedzających wojny z trollokami. Natael wykonał ją przyzwoicie i mimo iż nie przypominało to zupełnie melodyjnych popisów śpiewaczych Thoma, rytmiczny potok słów przyciągnął gęsty tłum Aielów do skraju świateł ogniska. Zły Aedomon poprowadził Saferian przeciwko niczego nie podejrzewającym Manetherenianom; rabowali i palili, zmuszając wszystkich do ucieczki, aż wreszcie król Buiryn zebrał całe siły Manetheren i lud Manetheren spotkał się z Saferianami przy Brodzie Mideana, utrzymując go, mimo wielkiej przewagi liczebnej wrogów, przez trzy dni niezmordowanej bitwy, a tymczasem rzeką popłynął szkarłat, niebo zaś zaczerniło się od sępów. Trzeciego dnia, mimo iż ich szeregi stopniały, a nadzieje osłabły, Buiryn i jego ludzie wywalczyli sobie drogę przez bród, dokonując desperackiego wypadu, w trakcie którego wbili się głęboko w hordę Aedomona. Chcieli rozstrzygnąć losy bitwy, zabijając samego wodza Saferian. Niestety, wojska zbyt liczebne, by dało się je pokonać, otoczyły ich ze wszystkich stron, chwytając w pułapkę, zamykając wokół nich coraz ciaśniejszy pierścień. Zgromadzeni wokół swego króla i sztandaru Czerwonego Orła, walczyli dalej, nie chcąc się poddać nawet wtedy, gdy stało się jasne, jaki czeka ich los.
Natael śpiewał o tym, jak ich odwaga skruszyła serce samego Aedomona, który na koniec puścił niedobitków wolno, a sam zawrócił swą armię z powrotem do Safer, czcząc w ten sposób męstwo obrońców Manetheren.
Wracają po wodzie od krwi czerwonej
maszerują z głowami uniesionymi wysoko.
Nie wyrzekli się ni ręki, ni miecza,
nie wyrzekli się ni serca, ni duszy.
Sława im już na zawsze,
sława, jaką Wiek zapamięta cały.
Wybrzmiał ostatni akord i Aielowie zagwizdali z aprobatą, bębniąc włóczniami o skórzane tarcze, niektórzy wznosili zawodzące okrzyki.
Rzecz jasna, wcale tak się to nie odbyło. Mat przypominał sobie...
„Światłości, nie chcę!”
...ale i tak się stało — przypomniał sobie, jak radził Buirynowi, by nie akceptował oferty, jak mówił mu, że najmniejsza szansa jest lepsza niż żadna. Aedomon z błyszczącą, czarną brodą, wystającą spod stalowej siatki, która zasłaniała mu twarz, zawrócił swoich włóczników, potem zaczekał, aż rozciągną się długim szeregiem, prawie do samego brodu, a wówczas podnieśli się ukryci tam łucznicy i runęła szarża kawalerii. Jeśli zaś idzie o powrót do Safer... Zdaniem Mata nie tak było. W ostatnich wspomnieniach z brodu pamięta, jak próbuje się podnieść, po pas zanurzony w wodzie, przeszyty trzema strzałami, ale później było coś jeszcze, jeszcze jeden fragment. Widzi Aedomona, z posiwiałą brodą, który ginie podczas zażartego boju w jakimś lesie, spada z wierzgającego konia, przeszyty włócznią, ciśniętą przez chłopca bez zbroi i zarostu. To było gorsze od tamtych dziur.
— Nie podobała ci się pieśń? — zapytał Natael.
Dopiero po chwili dotarło do Mata, że mężczyzna przemawia do Randa, nie do niego. Rand zatarł dłonie i zanim odpowiedział, patrzył przez chwilę w płomienie małego ogniska.
— Nie jestem pewien, czy rzeczywiście roztropnie jest polegać na wielkoduszności wroga. Co o tym myślisz, Kadere?
Handlarz zawahał się, zerkając na kobietę, która przylgnęła do jego ramienia.
— Ja tam nie deliberuję nad takimi rzeczami — powiedział wreszcie. — Ja myślę o zyskach, nie o bitwach.
Keille zaśmiała się chrapliwie. Jej śmiech trwał dopóty przynajmniej, aż nie zobaczyła protekcjonalnego uśmiechu, jakim obdarzyła ją Isendre. Ciemne oczy handlarki zalśniły groźnie spomiędzy zwałów tłuszczu.
Niespodzianie z ciemności, która okrywała teren za namiotami, dobiegły ich ostrzegawcze okrzyki. Aielowie nasunęli zasłony na twarze, a po kilku chwilach z mroku wylały się trolloki. Stwory wyły i wywijały sierpowatymi mieczami, dźgały zakrzywionymi włóczniami i kolczastymi trójzębami, siekły toporami. Razem z nimi sunęły Myrddraale, niczym śmiercionośne, pozbawione oczu węże. Trwało to jedno uderzenie serca, ale Aielowie walczyli tak, jakby ostrzeżono ich godzinę wcześniej, odpierając atak wśród migotliwych błysków ostrzy włóczni.
Mat zdążył jeszcze zarejestrować, niezbyt przytomnie, sylwetkę Randa z płomienistym mieczem, który nagle pojawił się w jego ręku, ale zaraz potem również i jego wessał wir walki; swą bronią posługiwał się jak włócznią i pałką na przemian, ciął i uderzał, błyskawicznie obracając drzewce. Chociaż raz był rad z tych swoich sennych wspomnienień, bo dzięki nim oręż zdawał się znajomy, a potrzebował teraz każdego strzępka wprawy. Zewsząd otaczało go szaleństwo bitewnego chaosu.
Trolloki wyrastały przed nim i padały pod jego włócznią bądź włócznią któregoś Aiela, pozostałe wchłaniało pandemonium krzyków, wycia i szczęku stali. Stawały z nim do walki Myrddraale, czarne ostrza napotykały jego oznakowaną krukiem stal, w migotaniu błękitnego światła przywodzącego na myśl błyskawice; walczyły przez chwilę, po czym ginęły bezpowrotnie w tumulcie rzezi. Dwukrotnie wymach krótkiej włóczni nad jego głową skłonił osaczające trolloki do ucieczki. Wbił ostrze niby-miecza w pierś Myrddraala i w tym momencie zrozumiał, że zaraz zginie, potwór bowiem nie upadł, tylko się uśmiechnął szeroko bezkrwistymi wargami, a bezokie spojrzenie wsączyło mu w kości wywołującą dreszcz trwogę, czarny miecz wzniósł do ciosu. Jednak ułamek sekundy później Półczłowiek drgał już konwulsyjnie, przyszpilony do ziemi strzałami Aielów, szarpał się przez tę krótką chwilę, której Mat potrzebował, by odskoczyć od niego, wciąż usiłującego przerąbać go swym ostrzem, przerąbać cokolwiek.
Kilkanaście razy twarde jak żelazo, czarne drzewce włóczni ledwie odparło pchnięcie trolloka. Włócznia była dziełem Aes Sedai, a on mógł tylko się z tego cieszyć. Srebrna głowa lisa na jego piersi pulsowała jakby chłodem, co miało mu przypominać, że to też piętno Aes Sedai. Jeśli to ono utrzymywało go przy życiu, gotów był pójść za Moiraine jak szczeniak.
Nie umiałby określić, czy trwało to minuty czy godziny, ale nagle w zasięgu wzroku nie było już ani Myrddraali, ani trolloków, aczkolwiek krzyki i wycie dobiegające z mroku świadczyły o trwającym właśnie pościgu. Pole bitwy zasłane było poległymi i umierającymi, ciałami Aielów, Pomiotu Cienia, wciąż miotającymi się Półludźmi. Powietrze wypełniały jęki bólu. Poczuł się nagle tak, jakby mięśnie zamieniły się w wodę, a płuca stanęły w ogniu. Osunął się na kolana, wspierając się na włóczni. Płomienie pożerały trzy okryte płótnem wory handlarzy, do burty jednego z nich włócznia trolloka przyszpiliła woźnicę, niektóre namioty też stały w ogniu. Krzyki od strony obozu Shaido i łuny nazbyt wielkie jak na światła ognisk dowodziły, że ich również zaatakowano.
Rand podszedł do klęczącego Mata. Wciąż trzymał w ręku płomienisty miecz.
— Nic ci się nie stało?
Aviendha szła za nim jak cień. Znalazła gdzieś włócznię i tarczę, zasłoniła twarz rąbkiem chusty. Nawet w spódnicach wyglądała na śmiertelnie niebezpieczną.
— Och, czuję się świetnie — mruknął Mat, wstając z wysiłkiem. — Nie ma to jak chwila tańca z trollokami przed snem. Nie mam racji, Aviendho?
Odkryła twarz i obdarzyła go skąpym uśmiechem. Ta kobieta najwyraźniej uwielbiała takie zabawy. Miał wrażenie, że warstwa potu, który pokrywa całe jego ciało, zaraz się zamieni w lodową skorupę.
Pojawiły się Moiraine i Egwene z dwoma Mądrymi, Amys i Bair, krążąc wśród rannych. Siadem Aes Sedai szły konwulsje uzdrawiania; w niektórych przypadkach tylko kręciła głową i wędrowała dalej.
Podszedł do nich Rhuarc z zaciętym wyrazem twarzy.
— Złe wieści? — spytał cicho Rand.
Wódz klanu chrząknął.
— Oprócz wieści o trollokach tutaj, w miejscu, gdzie nie powinno ich być, dwieście lig albo i dalej w głąb Pustkowia? Być może. Mniej więcej pięćdziesiąt trolloków zaatakowało obóz Mądrych. Mogły go zdobyć takimi siłami, gdyby nie Moiraine Sedai i odrobina szczęścia. Wydaje się natomiast, że znacznie mniej ich zaatakowało Shaido w porównaniu z liczbą, jaka uderzyła na nas, mimo iż przecież winno być odwrotnie, jako że mają większy obóz. Mógłbym niemalże pomyśleć, iż zostali zaatakowani tylko po to, by nie pozwolić im na przyjście nam z pomocą. Czy Shaido by nas wsparli, nie jest wcale takie pewne, ale trolloki i Jeźdźcy Nocy mogli o tym nie wiedzieć.
— A jeśli wiedziały, że z Mądrymi jest Aes Sedai — powiedział Rand — to wówczas celem ataku na ich obóz mogło być również powstrzymanie jej. Ja ściągam na siebie wrogów, Rhuarc. Pamiętaj o tym. Gdziekolwiek bym się znalazł, moi wrogowie nigdy nie są daleko.
Z głównego wozu karawany handlarzy wytknęła głowę Isendre. Chwilę później wysiadł na zewnątrz Kadere, a ona schowała się z powrotem, zamykając za nim pomalowane na biało drzwi. Stał i rozglądał się po scenie rzezi, światło płonących wozów malowało mu na twarzy falujące cienie. Skupił uwagę głównie na grupie otaczającej Mata. Los karawany na pozór wcale go nie interesował. Z wozu Keille wysiadł również Natael, powiedział coś do niej ze schodków, patrząc na Mata i pozostałych.
— Głupcy — burknął Mat, częściowo do siebie. — Ukryli się w wozach, jakby dla trolloka to stanowiło jakąś różnicę. Mogli upiec się żywcem.
— Jeszcze żyją — powiedział Rand i Mat pojął, że on też ich zauważył. — Najważniejsze jest to, Mat, kto pozostał wśród żywych. Jak z kośćmi. Nie wygrasz, jeśli nie możesz zagrać, a nie zagrasz, jeśli nie żyjesz. Kto wie, w co grają handlarze.
Roześmiał się cicho, a płomienisty miecz zniknął.
— Idę się trochę przespać — oznajmił Mat, już się odwracając. — Gdyby znowu pokazały się trolloki, to mnie obudźcie. Albo lepiej niech mnie zabiją pod kocami. Jestem zbyt zmęczony, by jeszcze raz się budzić.
Rand definitywnie przeciągał strunę. Może tej nocy przekona Keille i Kadere, by zawrócili. Jeśli mu się uda, zamierzał zrobić wszystko, by odjechać w ich towarzystwie.
Rand pozwolił Moiraine, by go zbadała; mruczała coś pod nosem, mimo iż nie odniósł żadnej rany. Ponieważ zaś takich, którym ich los nie oszczędził, było bardzo wielu, nie mogła marnować sił na usunięcie jego zmęczenia Jedyną Mocą.
— To było wymierzone przeciwko tobie — powiedziała wśród jęków rannych.
Ciała trolloków wywlekano w mrok, na grzbietach jucznych koni i mułów handlarzy. Myrddraali Aielowie rozmyślnie zostawiali tam, gdzie padli, dopóty, dopóki nie przestawali się ruszać, aby zdobyć pewność, że są naprawdę martwi. Zerwał się wiatr, wyzuty ze śladu wilgoci przypominał lód.
— Czyżby? — spytał.
Oczy Aes Sedai zalśniły w blasku ogniska, zanim się odwróciła w stronę rannych.
Egwene też do niego przyszła, ale tylko po to, by powiedzieć cichym, zjadliwym szeptem:
— Przestań robić wszystko, żeby ją zdenerwować!
Spojrzenie, jakie rzuciła w stronę stojącej obok niego Aviendhy, nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli; poszła dalej pomagać Bair i Amys, zanim zdążył powiedzieć, że nic nie zrobił. Śmiesznie wyglądała z tymi dwoma warkoczykami zaplecionymi we wstążki. Aielowie też chyba tak uważali, bo niektórzy się śmiali za jej plecami.
Potykając się i dygocząc, odszukał swój namiot. Nigdy w życiu nie był równie zmęczony. Niewiele brakowało, by miecz się nie pojawił. Miał nadzieję, że to tylko zmęczenie. Czasami, kiedy sięgał do Źródła, nie znajdował tam nic, czasami zaś Moc nie chciała zrobić tego, czego pragnął, ale miecz pojawiał się prawie od samego początku właściwie bez udziału myśli. A dzisiaj, po raz pierwszy... To musiało być zmęczenie.
Aviendha uparła się, że odprowadzi go do namiotu; kiedy się obudził następnego ranka, siedziała na zewnątrz ze skrzyżowanymi nogami, ale już bez włóczni i tarczy. Niezależnie od tego, czy szpiegowała, ucieszył go jej widok. Wiedział przynajmniej, kim i czym ona jest, wiedział, co do niego czuje.