Cienie świtu stawały się coraz krótsze i bladły stopniowo, w miarę jak Rand i Mat pokonywali nagie, wciąż ciemne dno doliny, zostawiając za sobą spowite we mgłę Rhuidean. Suche powietrze zwiastowało nadciągającą spiekotę, niemniej jednak Rand, nie mając na sobie kaftana, czuł przenikający chłód, który towarzyszył lekkim podmuchom wiatru. To nie potrwa długo; niebawem zaatakuje ich pełne słońce parzące jak ukrop obnażoną skórę. Biegli najszybciej jak potrafili, w nadziei, że okażą się zwycięzcami w wyścigu z nadciągającym żarem, ale nie sądził, by mieli jakieś szanse. Wbrew wszelkim staraniom nie potrafili biec naprawdę szybko.
Mat truchtał właściwie, ledwo powłócząc obolałymi nogami; połowę jego twarzy znaczyła ciemna smuga, rozchełstany kaftan odsłaniał rozwiązaną koszulę, którą przylepiła do ciała zasychająca krew. Od czasu do czasu ostrożnie dotykał grubej bruzdy otaczającej gardło, sczerniałej już prawie, pomrukując coś przy tym bezgłośnie. Właściwie bez przerwy się potykał, a wówczas wspierał się przez moment dziwaczną włócznią o czarnym drzewcu i ściskał za głowę. Nie skarżył się, co niestety stanowiło zły znak. Mat zawsze mocno utyskiwał z powodu niewielkich niewygód, skoro zaś teraz milczał, znaczyło to, że dręczył go ból naprawdę dojmujący.
Rand nie mógł pozbyć się uczucia, jakby coś się wgryzało w starą, częściowo tylko zaleczoną ranę w boku, piekły go skaleczenia na twarzy i głowie, brnął jednak dalej, zgięty wpół, starając się za wszelką cenę odepchnąć od siebie ból. Za bardzo dręczyła go świadomość, że za jego plecami wschodzi słońce, a gdzieś przed nim, na nagim zboczu czekają Aielowie. Tam była woda i cień, i pomoc dla Mata. Wschodzące słońce za plecami i Aielowie przed nim. Świt i Aielowie.
Ten Który Przychodzi Ze Świtem. Tamta Aes Sedai, którą spotkał, choć może mu się tylko śniło, że ją spotkał, zanim dotarł do Rhuidean — wyrażała się w takich słowach, jakby głosiła Przepowiednię.
„Zwiąże was razem. Zabierze was z powrotem i zniszczy was”.
Słowa brzmiące jak prawda proroctw. Zniszczy ich. Zgodnie z Proroctwem miał spowodować ponowne Pęknięcie Świata. Ta wizja przepełniała go trwogą. Być może tego chociaż uda mu się uniknąć, ale i tak wojna, śmierć, zniszczenie szły za nim krok w krok. Łza była pierwszym miejscem, z którego odchodząc, po raz pierwszy — zdawałoby się od bardzo dawna — nie zostawił po sobie chaosu, ciał umarłych i zgliszczy.
Pożałował nagle, że nie może wskoczyć na grzbiet Jeade’ena i pognać przed siebie tak szybko jak to tylko możliwe. I nie zdarzyło mu się to po raz pierwszy.
„Ale mnie nie wolno uciec — pomyślał. — Muszę tego dokonać, nie ma bowiem nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Jeżeli nie ja, wówczas Czarny zwycięży”.
Kiepski wybór, innego jednak nie było.
„Ale dlaczego mam zniszczyć Aielów? W jaki sposób?”
Kiedy o tym pomyślał, przeszył go dreszcz. To było tak, jakby z góry zgadzał się na wszystko, uznawał, że ma do tego prawo. A przecież nie chciał ich skrzywdzić.
— Światłości — wychrypiał. — Nie chcę nikogo niszczyć.
Ponownie poczuł pył zgrzytający między zębami, wypełniający zaschnięte usta.
Mat zerknął na niego w milczeniu. Ostrożnie.
„Jeszcze nie oszalałem” — pomyślał ponuro.
W trzech obozowiskach położonych na zboczu krzątali się Aielowie. Potrzebował ich, taka była prawda. Pomysł wykorzystania ich przyszedł mu na myśl już wtedy, gdy po raz pierwszy dopuścił możliwość, że imiona: „Smok Odrodzony” oraz „Ten Który Przychodzi Ze Świtem” mogą odnosić się do jednego człowieka. Potrzebował ludzi, którym mógł zaufać, ludzi, którzy za nim pójdą, nie powodowani tylko lękiem, który w nich wzbudzał czy żądzą władzy. Ludzi, którzy nie chcieli go wykorzystać do swych własnych celów. Spełnił wymagania Proroctw, a teraz ich wykorzysta. Wykorzysta, nie ma bowiem innego wyjścia. Dotąd nie popadł w obłęd — w tej kwestii nie miał wątpliwości — ale wielu nazwie go szaleńcem, zanim ukończy swe dzieło.
Swój wyścig ze słońcem przegrali w chwili, gdy dotarli do stóp zbocza Chaendaer, gdy żar runął z nieba jak cios pałki. Rand wspinał się tak szybko, jak tylko było można na nierównym zboczu, pokonując zagłębienia, wzniesienia i strome urwiska; w gardle zamarł już dawno smak ostatniego łyka wody, słońce zaś suszyło koszulę równie prędko, jak zwilżał ją pot. Mat też nie potrzebował ponaglania. Przed niskimi namiotami Mądrych stała Bair ze skórzanym workiem z wodą w dłoniach, jego powierzchnia lśniła skroploną parą. Oblizując spękane wargi, Rand przysiągłby, że z miejsca, w którym się znajdował, potrafi dostrzec błyszczącą rosę.
— Gdzie on jest? Coś z nim zrobił?
Słysząc ten ryk, Rand zamarł w pół kroku. Na szczycie grubego, granitowego występu, sterczącego niczym wyprężony kciuk ze zbocza góry, stał Couladin, mężczyzna o włosach barwy ognia. Wokół podstawy występu zebrali się pozostali członkowie klanu Shaido, wszyscy obserwowali uważnie Randa i Mata. Niektórzy zasłonili twarze.
— O kim mówisz? — zawołał w odpowiedzi Rand. Głos mu się łamał z pragnienia.
Rozwścieczonemu Couladinowi oczy wychodziły z orbit.
— O Muradinie, człowieku z mokradeł! Wszedł tam dwa dni przed tobą, a jednak to wy wyszliście pierwsi. Nie mógł przepaść tam, gdzie wam udało się przeżyć! Zamordowaliście go!
Randowi zdało się, że słyszy krzyk dobiegający od strony namiotów Mądrych, lecz zanim zdążył choć mrugnąć, Couladin wyprężył się niczym atakujący wąż i cisnął w niego włócznią. W ślad za nią z szybkością błyskawicy pomknęły kolejne dwie, rzucone przez Aielów zgromadzonych u podstawy granitowego występu.
Rand instynktownie pochwycił saidina i w jednej chwili trzmał już w dłoni miecz wykuty z ognia. Ostrze zamigotało w jego rękach — Wir Wiatru na Górze; jakże trafna nazwa — rozcinając dwa drzewca. Matowi ledwie udało się odbić trzecie zamachem czarnej włóczni.
— Dowód! — zawył Couladin. — Weszli do Rhuidean uzbrojeni! To jest zakazane! Popatrzcie na krew, którą są zbroczeni! Oni zamordowali Muradina!
Nie skończył jeszcze mówić, a już zamierzył się kolejną włócznią; tym razem pomknęło za nią kilkanaście innych.
Rand rzucił się w bok, ledwie dostrzegając kątem oka, jak Mat skacze w drugą stronę, jednak nim obaj padli na ziemię, wiązka włóczni doleciała tam, gdzie dopiero przed momentem stał, roztrącając się wzajemnie. Poderwał się błyskawicznie na nogi i aż zamarł, patrząc na sterczące z kamienistego podłoża drzewca. Tworzyły idealnie regularny krąg wokół miejsca, z którego uskoczył. Przez chwilę nawet Couladin oszołomiony stał bez ruchu, gapiąc się tępo na cud.
— Dosyć! — krzyknęła Bair, zbiegając ze zbocza prosto na znieruchomiałych mężczyzn. Długa, baniasta spódnica nie ograniczała jej ruchów, mimo siwych włosów pokonywała zbocze, skacząc jak młoda dziewczyna, i to dziewczyna ogarnięta napadem furii. — Pokój Rhuidean, Couladin!
Cienki głos Mądrej ciął powietrze, świszcząc niczym żelazny pręt.
— Już dwukrotnie próbowałeś go naruszyć! Raz jeszcze, a zostaniesz skazany na banicję! Daję ci na to moje słowo! Ty i każdy, kto sięgnie po broń!
Zatrzymała się, lekko poślizgnąwszy się tuż przed Randem. Stanęła twarzą w kierunku Shaido, unosząc do góry worek z wodą, jakby to była tarcza lub raczej broń.
— Niechaj ten, kto wątpi w me słowa, podniesie tylko rękę! Zgodnie z Umową Rhuidean zostanie wyzuty z cienia, będzie mu odmówiony wstęp do wszelkiej siedziby, stanicy czy namiotu. Własny szczep będzie nań polował jak na dzikiego zwierza.
Niektórzy Shaido pośpiesznie odsłonili twarze — choć tylko niektórzy — do Couladina jednak nic nie potrafiło przemówić.
— Oni są uzbrojeni, Bair! Weszli do Rhuidean uzbrojeni! To jest...!
— Milczeć! — Bair pogroziła mu pięścią. — Ty masz czelność mówić o broni? Ty, który chciałeś naruszyć Pokój Rhuidean i mordować z obnażoną przed światem twarzą? Oni nie wzięli broni, ja zaświadczam o tym. — Statecznym ruchem odwróciła się do niego plecami, jednak spojrzenie, którym omiotła Randa i Mata było niewiele łagodniejsze od tego, którym obdarzyła Couladina. Skrzywiła się na widok dziwnej włóczni w ręku Mata, wyposażonej w ostrze przypominające klingę miecza. Spytała: — Czyś znalazł ją w Rhuidean, chłopcze?
— Dano mi ją, stara kobieto — odburknął chrapliwie Mat. – Zapłaciłem za nią i zamierzam ją zatrzymać.
Prychnęła.
— Obaj tak wyglądacie, jakbyście się tarzali po nożowej trawie. Co...? Nie, opowiecie później. — Mierząc wzrokiem wykuty z Mocy miecz Randa, zadygotała. — Pozbądź się tego. I pokaż im znaki, zanim ten głupiec Couladin spróbuje ich znowu podburzyć. Przez to swoje zacietrzewienie gotów jest, bez mrugnięcia okiem, doprowadzić do wygnania całego swego klanu na banicję. Szybko!
Przez chwilę gapił się na nią bez słowa. Znaki? Potem przypomniał sobie piętno, które pokazał mu kiedyś Rhuarc, piętno człowieka, który przeżył Rhuidean. Pozwolił mieczowi zniknąć, rozwiązał tasiemkę przy lewym mankiecie koszuli i podwinął rękaw do łokcia.
Wokół przedramienia wił się kształt sylwetki podobnej do tej, która widniała na sztandarze Smoka, falista pręga zwierza ze złotą grzywą, pokrytego purpurowymi i złotymi łuskami. Spodziewał się tego naturalnie, ale i tak przeżył wstrząs. To coś wyglądało jak fragment skóry, jak jakieś nie istniejące, niesamowite stworzenie, które się w niej zagnieździło. Ręka była niby taka jak zawsze, lecz łuski iskrzyły się w słońcu niczym wypolerowany metal; miał wrażenie, że jeśli dotknie złotej grzywy falującej nad nadgarstkiem, poczuje pod czubkami palców każdy pojedynczy włosek.
Podniósł szybko obnażoną rękę tak wysoko, by Couladin i jego ludzie mogli ją zobaczyć. Wśród członków klanu Shaido rozległy się szmery; Couladin tylko coś warknął bez słów. Tłum zgromadzony wokół granitowego występu rósł, jako że coraz więcej Shaido nadbiegało ze swoich namiotów. Nieco wyżej na zboczu stał Rhuarc z Heirnem i jego Jindo; czujnie obserwowali Shaido oraz Randa, spowici w aurę wyczekiwania, której nie rozproszył widok symbolu na uniesionym ramieniu. W połowie drogi dzielącej obie grupy przystanął Lan, z rękoma wspartymi o rękojeść miecza i twarzą niby czoło nadciągającej burzy.
W chwili, gdy Rand zaczynał powoli pojmować, że Aielowie czekają na coś więcej jeszcze, zbliżyły się do niego schodzące ze szczytu góry Egwene oraz pozostałe trzy Mądre. Twarze starszych kobiet aż mieniły się kolorami, będącymi w takim samym stopniu rezultatem pośpiechu, do którego zostały zmuszone, jak i złości, przepełniającej je w nie mniejszym stopniu niźli Bair. Amys obrzucała piorunującymi spojrzeniami Couladina, natomiast wzrok słonecznowłosej Melaine obwiniał Randa. Seana wyglądała, ujmując najprościej, na kogoś, kto zaraz zacznie gryźć skały. Egwene, z głową obwiązaną chustą, której końce miała ułożone na ramionach, wpatrywała się w Mata i w niego na poły z konsternacją, a na poły tak, jakby jakiś czas temu porzuciła nadzieję, że ich jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
— Głupi mężczyzno — burknęła Bair. — Wszystkie znaki.
Cisnąwszy worek z wodą w stronę Mata, chwyciła prawą rękę Randa i zadarła mu rękaw, ukazując lustrzane odbicie stworzenia wyrytego w skórze lewego przedramienia. Na moment zaparło jej dech w piersiach, dopiero po chwili wydała przeciągłe westchnienie. Zdawała się balansować na ostrej jak brzytwa granicy dzielącej ulgę od lęku. Mimo że spodziewała się zobaczyć drugie piętno, nie potrafiła pozbyć się strachu. Amys i pozostałe dwie Mądre niczym echo odpowiedziały podobnym westchnieniem. Przestraszone kobiety Aiel stanowiły osobliwy widok.
Rand prawie wybuchnął śmiechem, choć wcale nie był rozbawiony.
— „Dwa razy podwójnie będzie naznaczony”.
Tak właśnie mówiły Proroctwa Smoka. Czaple odciśnięte we wnętrzach obu dłoni, a teraz te piętna. Jedno z tych dziwacznych stworzeń — Smoki, tak je nazywało Proroctwo — miało być „przez pamięć utraconą”. Rhuidean z pewnością jej dostarczyło utraconą historię pochodzenia Aielów. Drugie musiało być „przez cenę, którą musi zapłacić”.
„Jak szybko będę ją musiał zapłacić? — zastanawiał się. — I ilu ludzi będzie musiało zapłacić ją razem ze mną?”
Zawsze będą musieli być ci inni, nawet gdyby ze wszystkich sił starał się zapłacić ją sam jeden.
Nie zważając na przepełniający ją lęk, Bair nie zawahała się ani na moment przed uniesieniem jego ręki w górę i głośnym obwieszczeniem:
— Patrzcie na to, czego nigdy dotąd nie widziano. Oto wybrany został Car’a’carn, wódz wodzów. Zrodzony z Panny, przybył o świcie z Rhuidean, by zjednoczyć Aielów, jak powiada proroctwo! Oto zaczyna się spełniać!
Rand zupełnie nie przewidział, że reakcje Aielów będą właśnie takie. Couladin spojrzał na niego z góry, z jeszcze większą nienawiścią niż przedtem, o ile to w ogóle możliwe, i sztywno wyprostowany ruszył w górę zbocza, by zniknąć między namiotami Shaido. Sami Shaido zaczęli się rozchodzić, zerkając na Randa z nieodgadnionymi twarzami, po czym sprężystymi krokami powędrowali do swych schronień. Heirn i wojownicy ze szczepu Jindo, prawie się nie wahając, postąpili tak samo. Po kilku chwilach na zboczu został tylko Rhuarc, jego oczy pełne były niepokoju. Lan podszedł do wodza klanu; sądząc po wyrazie jego twarzy, równie dobrze Rand mógłby dla niego wcale nie istnieć. Rand zaś nie był pewien, czego się właściwie spodziewał, ale z pewnością nie tego.
— A żebym sczezł! — mruknął Mat. Najwyraźniej dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trzyma w dłoniach worek pełen wody. Gwałtownym ruchem wyrwał korek, podniósł w górę skórzany bukłak i pił, a woda ciekła mu po twarzy, spływając na pierś. Gdy wreszcie zaspokoił pragnienie, przyjrzał się ponownie piętnom na rękach Randa i potrząsnął głową, powtarzając: „Niech sczeznę!”, i dopiero wtedy podał mu worek z resztą wody.
Rand wpatrywał się z konsternacją w Aielów, po chwili jednak napił się z prawdziwą rozkoszą. Pierwsze łyki przepaliły bólem wyschnięte gardło.
— Co wam się stało? — spytała ostro Egwene. — Czy Muradin was zaatakował?
— Zabronione jest mówić o tym, co zaszło w Rhuidean — surowo zaprotestowała Bair.
— Nie Muradin — odparł Rand. — Gdzie jest Moiraine? Sądziłem, że ona pierwsza nas powita.
Potarł twarz, na dłoni zostały mu czarne płatki zaschniętej krwi.
— Nie dbam teraz o to, czy zapyta o pozwolenie, zanim mnie uzdrowi.
— Ani ja — dodał ochrypłym głosem Mat. Chwiał się, wspierając na włóczni i przyciskał grzbiet dłoni do czoła. — Kręci mi się w głowie.
Egwene skrzywiła się.
— Ona jest chyba jeszcze w Rhuidean. Ale skoro w końcu wy wyszliście stamtąd, to może jej też się uda. Poszła zaraz po was. Aviendha także. Tak długo was wszystkich nie było.
— Moiraine poszła do Rhuidean? — spytał z niedowierzaniem Rand. — I Aviendha? Dlaczego...?
Nagle dotarł do niego sens pozostałych jej słów.
— Co masz na myśli, mówiąc: „tak długo”?
— Upłynęło siedem dni — odparła. — Siedem dni, odkąd wszyscy poszliście do doliny.
Worek wypadł mu z rąk. Seana złapała go, zanim na kamienne zbocze wylała się reszta jakże cennej w Pustkowiu wody. Rand ledwie to zauważył. Siedem dni. Podczas siedmiu dni mogło się zdarzyć wszystko.
„Mogą mnie już ścigać, domyślać się, co planuję. Muszę wykonać ruch. Szybki ruch. Muszę ich wyprzedzić. Nie po to zaszedłem tak daleko, by teraz przegrać”.
Wszyscy wpatrywali się w niego, nawet Rhuarc i Mat, z oczyma pełnymi prawdziwej troski. I z czujnością. Nic dziwnego. Któż może wiedzieć, co mu przyjdzie do głowy, do jakiego stopnia zachował jeszcze zdrowe zmysły? Tylko kamienny wyraz twarzy Lana nie uległ zmianie.
— Mówiłem ci, że to była Aviendha, Rand. Naga jak nowo narodzone niemowlę. — W głosie Mata słychać było pełne bólu zgrzytanie, stał, kołysząc się na niepewnych nogach.
— Kiedy powróci Moiraine? — spytał Rand. — Skoro poszła w tym samym czasie, to powinna niebawem się pojawić.
— Jeśli nie wróci przed upływem dziesiątego dnia — odparła Bair — to nie wróci już nigdy. Nikomu nie udało się powrócić po upływie dziesięciu dni.
A więc dodatkowe trzy dni, być może. Jeszcze trzy dni, a on stracił ich już siedem.
„A niech sobie przychodzą. Nie przegram!”
Ledwie zdołał opanować szyderczy grymas wypełzający mu na twarz.
— Potraficie przenosić Moc. W każdym razie przynajmniej jedna z was potrafi. Widziałem, jak miotałyście ciałem Couladina. Czy uzdrowicie Mata?
Amys i Melaine wymieniły spojrzenia, które można było określić jedynie słowami: „pełne żalu”.
— Nasze drogi rozeszły się w innych kierunkach — ze smutkiem stwierdziła Amys. — Są Mądre, które potrafiłyby zrobić to, o co prosisz, przynajmniej do pewnego stopnia, ale my do nich nie należymy.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał gniewnym tonem. — Potraficie przenosić jak Aes Sedai. Dlaczego więc nie potraficie uzdrawiać jak one? Początkowo nawet nie chciałyście, by w ogóle poszedł do Rhuidean. A teraz myślicie, że możecie spokojnie pozwolić mu umrzeć tu, na waszych oczach?
— Przeżyję — powiedział Mat, ale nękany cierpieniem zaciskał oczy.
Egwene położyła dłoń na ramieniu Randa.
— Nie wszystkie Aes Sedai potrafią jednako sprawnie uzdrawiać — powiedziała uspokajającym głosem. — Najlepsze Uzdrowicielki to Żółte Ajah. Sheriam, Mistrzyni Nowicjuszek, nie umie uzdrowić nic poważniejszego prócz siniaka czy drobnego skaleczenia. Nie ma dwóch takich kobiet, które dysponowałyby identycznymi talentami albo umiejętnościami.
Jej ton go zirytował. Nie był rozpieszczonym dzieckiem, które trzeba uspokajać. Spojrzał krzywo na Mądre. Tak czy owak, on i Mat będą musieli poczekać na Moiraine. O ile nie padła ofiarą tamtego bąbla zła, materializującego się w postaci stworów z pyłu. Choć do tej pory zapewne się już rozproszył, tak jak wcześniej tamten w Łzie.
„Nie powstrzymałyby jej. Potrafiłaby, przenosząc Moc, utorować sobie drogę pomiędzy nimi. Ona wie, co robi, nie musi się bezustannie zastanawiać tak jak ja”.
Ale w takim razie, dlaczego jeszcze nie wróciła’? Dlaczego w ogóle tam poszła i dlaczego jej nie spotkali? Głupie pytanie. W Rhuidean mogła przebywać równocześnie setka ludzi, wcale się nie spotykając. Za wiele pytań, a żadnych odpowiedzi, przynajmniej, jak podejrzewał, dopóki ona nie wróci. O ile w ogóle wróci.
— Mamy zioła i maści — powiedziała Seana. — Zejdźcie ze słońca, to opatrzymy wasze rany.
— Ze słońca — mruknął Rand. — Tak.
Zachowywał się coraz bardziej grubiańsko, ale nie dbał o to. Po co Moiraine poszła do Rhuidean? Nie potrafił uwierzyć w jej zapewnienia, że nie będzie starała się popychać go w kierunku, który uważała za słuszny, lekceważąc jednocześnie zupełnie jego zdanie. Skoro ona była tam, na miejscu, to czy mogła wpłynąć na to, co zobaczył? Zmienić w jakiś sposób kształt wizji? Jeśli choćby podejrzewała, co sobie zaplanował...
Ruszył w stronę namiotów Jindo — ludzie Couladina zapewne nie zaoferowaliby mu odpoczynku w swoich — ale Amys skierowała go w stronę płaskiego namiotu, stojącego nieco powyżej miejsca, w którym obozowały Mądre.
— Możliwe, że przez jakiś czas trudno im będzie się czuć swobodnie w twoim towarzystwie — powiedziała. Rhuarc, stając obok niej, pokiwał głową na znak, że podziela jej zdanie.
Melaine zerknęła na Lana.
— To nie jest twoja sprawa, Aan’alleinie. Ty i Rhuarc zabierzcie Matrima i...
— Nie — wtrącił się Rand. — Chcę, żeby poszli ze mną.
Częściowo dlatego, że chciał, by wódz klanu wyjaśnił mu różne rzeczy, a częściowo ze zwykłego uporu. Te Mądre za — wzięły się, że go wezmą na smycz tak jak Moiraine. Nie miał zamiaru się na to godzić. Popatrzyły na siebie, a potem pokiwały głowami, jakby ustępowały temu żądaniu. Jeśli uważały, że będzie grzecznym chłopcem, ponieważ dostał cukierka, to się grubo myliły.
— Można by sądzić, że będziesz towarzyszył Moiraine — powiedział do Lana, ignorując Mądre i ich potakiwania.
Przez twarz Strażnika przemknął błysk zażenowania.
— Mądrym udało się ukryć jej odejście prawie do samego zachodu słońca — wyjaśnił ozięble. — Potem... przekonały mnie, że pójście jej śladem na nic się nie zda. Powiedziały nawet, że jeśli to zrobię, to i tak jej nie znajdę, dopóki nie zacznie stamtąd wychodzić, a wówczas nie będzie mnie już potrzebowała. Nie jestem już taki pewien, czy powinienem był ich usłuchać.
— Usłuchać! — warknęła Melaine. Jej bransolety ze złota i kości słoniowej zabrzęczały, kiedy z irytacją poprawiła szal. — Uwierzyć mężczyźnie, gdy twierdzi, że będzie zachowywał się rozsądnie. Z pewnością byłbyś zginął, a najprawdopodobniej i ją również byś zabił.
— Melaine i ja musiałyśmy go przekonywać przez połowę nocy, zanim zechciał usłuchać — powiedziała Amys. W jej nieznacznym uśmiechu krył się cień rozbawienia, zabarwiony odrobiną złośliwości.
Twarz Lana mogła być równie dobrze wyrzeźbiona z chmur burzowych. Raczej nie było się czemu dziwić, jeśli Mądre użyły przeciwko niemu Mocy. Co ta Moiraine tam robi?
— Rhuarc — powiedział Rand — w jaki sposób mam zjednoczyć Aielów? Oni nie chcą nawet na mnie patrzeć. Uniósł na moment obnażone ręce; łuski Smoków zalśniły w niemiłosiernym słońcu.
— Powiadają, że jestem Tym Który Przychodzi Ze Świtem, ale wszyscy na dobrą sprawę uciekli, gdy tylko pokazałem te stwory.
— Jedna rzecz to wiedzieć, że proroctwo ostatecznie się spełni — odparł powoli wódz klanu — a inna to widzieć, jak się spełnia na twoich oczach. Mówi się, że na nowa scalisz klany w jeden naród, tak jak to było dawno temu, ale my walczyliśmy ze sobą niemal tak samo długo, jak walczyliśmy z resztą świata. Dla niektórych z nas kryje się za tym jeszcze coś innego.
„Zwiąże was razem i zniszczy was”.
Rhuarc też to musiał słyszeć. A także inni wodzowie klanów oraz Mądre, jeśli byli w tym lesie lśniących, szklanych kolumn. Pod warunkiem, że Moiraine nie zaaranżowała tej wizji specjalnie dla niego.
— Czy każdy widzi to samo wśród tych kolumn, Rhuarc?
— Nie! — warknęła Melaine, z oczyma jak zielona stal. — Zamilcz albo odeślij Aan’alleina i Matrima. Ty też musisz odejść, Egwene.
— Nie wolno — powiedziała Amys tylko odrobinę łagodniejszym tonem— rozmawiać o tym, co się dzieje w Rhuidean z kimkolwiek prócz tych, którzy tam byli. Ale i tak mało kto o tym rozmawia, a jeżeli już, to niezwykle rzadko.
— Mam zamiar zmienić to, co wolno, a czego nie wolno — odparł chłodno Rand. — Przyzwyczajajcie się do tego.
Posłyszał pomrukiwanie Egwene o tym, że powinno się go wytargać za uszy i uśmiechnął się do niej szeroko.
— Egwene też może zostać, wszak poprosiła tak ładnie.
Pokazała mu język i zaczerwieniła się, gdy dotarło do niej, co właśnie zrobiła.
— Zmiana — powiedział Rhuarc. — Wiesz, że on przynosi zmiany, Amys. Aż dziw bierze, jakie to zmiany i w jaki sposób zachodzą, skoro z ich powodu stajemy się podobni do dzieci pozostawionych samotnie w ciemnościach. Skoro tak być musi, niech więc już teraz się zacznie. Wśród tych wodzów, z którymi rozmawiałem, nie ma nawet dwóch takich, którzy oglądaliby to wszystko dokładnie tymi samymi oczyma, Rand, aż do momentu dzielenia się wodą i tego spotkania, podczas którego zawarta została Umowa Rhuidean. Nie wiem, czy to samo dotyczy Mądrych, ale podejrzewam, że tak. Moim zdaniem to sprawa linii krwi. Sądzę, że ja patrzyłem oczyma moich przodków, tak jak ty oczyma swoich.
Amys i pozostałe Mądre obrzucały go groźnymi spojrzeniami, uparte w swym milczeniu. Na twarzach Mata i Egwene malował się wyraz identycznej nieomal dezorientacji. Tylko Lan zdawał się w ogóle nie słuchać; spojrzenie niewidzących oczu utkwił w swym wnętrzu, najwyraźniej aż tak bardzo niepokoił się o Moiraine.
Sam Rand czuł się nieco dziwnie. Patrzeć oczyma własnych przodków. Od jakiegoś czasu wiedział, że Tam al’Thor nie jest jego prawdziwym ojcem, że znalazł go jako noworodka na zboczach Góry Smoka po ostatniej wielkiej bitwie Wojny o Aiel. Noworodka leżącego obok martwej matki, Panny Włóczni. Przyznał się do krwi Aielów, żądając prawa wstępu do Rhuidean i uświadamiając sobie tym samym, że właśnie wrócił do domu. Do przodków. Do Aielów.
— A zatem ty też widziałeś początki budowy Rhuidean — powiedział. — I tamte dwie Aes Sedai. Słyszałeś... słyszałeś, co jedna z nich powiedziała.
„On was zniszczy”.
— Słyszałem. — Rhuarc wyglądał na zrezygnowanego, na człowieka, który właśnie się dowiedział, że mają mu amputować nogę. — Wiem.
Rand zmienił temat.
— Czym było „dzielenie się wodą”?
Wódz klanu uniósł brwi ze zdziwieniem.
— Nie rozpoznałeś tego? Ale właściwie nie wiem, jak miałbyś to rozpoznać, skoro nie dorastałeś wśród opowieści. Zgodnie z najstarszymi opowieściami, od dnia, w którym rozpoczęło się Pęknięcie Świata aż do dnia, w którym po raz pierwszy wkroczyliśmy do Ziemi Trzech Sfer, tylko jeden naród nas nie atakował. Tylko jeden naród dawał nam wodę za darmo, kiedy była potrzebna. Długo to trwało, zanim odkryliśmy, kim oni byli. Teraz jest już i tak po wszystkim. Przysięga pokoju została naruszona, zabójcy drzew plunęli nam w twarz.
— Cairhien — powiedział Rand. — Mówisz o Cairhien, o Avendoralderze oraz o Lamanie, który ściął Drzewo.
— Laman został ukarany śmiercią — wyjaśnił beznamiętnym głosem Rhuarc. — Tych, którzy łamią przysięgi, zabija się.
Popatrzył z ukosa na Randa.
— Niektórzy, tacy jak Couladin, uważają, że nie można ufać nikomu, kto nie jest Aielem. Po części właśnie dlatego on cię tak nienawidzi. Po części. Uzna twoją twarz i krew za kłamstwa. Albo będzie tak twierdził.
Rand pokręcił głową. Moiraine opowiadała czasami o złożoności Koronki Wieku, Wzorze Wieku, tkanego przez Koło Czasu z nici, jakimi są ludzkie żywoty. Gdyby przed trzema tysiącami lat przodkowie Cairhienian nie pozwolili Aielom swobodnie korzystać z wody, to nigdy nie byłoby im dane prawo do korzystania z Jedwabnego Szlaku przez Pustkowie, ze szczepem Avendesory jako rękojmią umowy. Gdyby nie rękojmia, nie byłoby Drzewa, które król Laman mógł ściąć, nie byłoby Wojny o Aiel, a on nie urodziłby się na zboczu Góry Smoka, by zostać stamtąd zabrany i wychowany w Dwu Rzekach. Ile jeszcze istniało punktów tego typu, w których pojedyncza decyzja, w taki czy inny sposób, wywarła wpływ na tkanie się Wzoru przez trzy tysiące lat? Tysiąc razy po tysiąc maleńkich, rozgałęzionych punkcików, tysiąc razy tyle, wszystkie rozciągające Wzór w inny deseń. On sam był wcieleniem takiego wędrującego rozgałęzionego punktu, być może Mat i Perrin również. Tym, co robili albo czego nie robili, wywoływali na powierzchni Wzoru zmarszczki, które rozchodzić się będą jeszcze przez całe lata, przez Wieki.
Spojrzał na Mata, kuśtykającego w górę zbocza, wspartego na włóczni. Głowę zwiesił w dół, z bólu aż mrużył oczy.
„Stwórca chyba nie zastanowił się dobrze, skoro złożył przyszłość na barkach trzech młodych wieśniaków. Ja tego brzemienia nie mogę zrzucić. Muszę je nieść, niezależnie od kosztów”.
Kiedy doszli do niskich, niczym nie ogrodzonych namiotów Mądrych, kobiety wślizgnęły się do środka, mrucząc coś o wodzie i cieniu. Wciągnęły za sobą Mata; nie dość, że usłuchał potulnie, ale nadto jeszcze nie wygłosił żadnego komentarza, jego milczenie stanowiło bezsprzeczny dowód, że głowa i gardło naprawdę musiały straszliwie boleć.
Rand już miał pójść za nimi, ale Lan położył mu dłoń na ramieniu.
— Czy widziałeś ją tam? — spytał Strażnik.
— Nie, Lan. Przykro mi, nie widziałem. Ona wyjdzie stamtąd cała i zdrowa, skoro każdy może.
Lan chrząknął i zdjął rękę.
— Strzeż się Couladina, Rand. Widywałem już takich. Ambicja przepala mu trzewia. Poświęci cały świat, żeby ją zrealizować.
— Aan’allein mówi prawdę — stwierdził Rhuarc. — Smoki na twoich rękach nie będą się liczyły, jeśli zginiesz, zanim wodzowie klanów się o nich dowiedzą. Dopilnuję, by zawsze blisko ciebie byli jacyś Jindo Heirna, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do Zimnych Skał. Nawet wtedy Couladin będzie prawdopodobnie próbował przysparzać kłopotów, a Shaido zapewne pójdą za nim. Być może również inni. W Proroctwie Rhuidean ogłoszono, że zostaniesz wychowany przez tych, którzy nie są z krwi, ale Couladin niekoniecznie musi być tym jedynym, który będzie w tobie widział tylko mieszkańca mokradeł.
— Będę się starał strzec swoich pleców — stwierdził oschle Rand. W opowieściach, jeśli ktoś spełniał proroctwo, wszyscy krzyczeli: „Patrzcie i dziwujcie się!” albo coś podobnego, o ile nie miało się do czynienia ze zwykłymi rzezimieszkami. W prawdziwym życiu to najwyraźniej wyglądało zupełnie inaczej.
Weszli do namiotu, Mat siedział już na czerwonej poduszce ze złotymi frędzlami, zdjęto mu kaftan i koszulę. Jakaś kobieta w białej szacie z kapturem skończyła właśnie zmywać krew z jego twarzy i zabrała się teraz za tors. Amys trzymała między kolanami kamienny moździerz i ucierała w nim jakąś maść, Bair i Seana zaś, z głowami pochylonymi ku sobie, warzyły w garnku z gorącą wodą jakieś zioła.
Melaine skrzywiła się na widok Lana i Rhuarka, po czym wbiła spojrzenie chłodnych, zielonych oczu w Randa.
— Rozbierz się do pasa — powiedziała szorstka. — Rany na twojej głowie nie wyglądają specjalnie źle, ale pozwól sprawdzić, co powoduje, że tak się garbisz.
Uderzyła w mały, mosiężny gong i z tyłu namiotu wsunęła się jeszcze jedna, odziana na biało kobieta, z parującą srebrną misą w dłoniach i ręcznikiem przewieszonym przez ramię.
Rand usiadł na poduszce, zmuszając się do siedzenia prosto.
— Nie ma się czym przejmować — zapewnił ją. Druga kobieta w bieli przyklękła z gracją u jego boku i, stawiając opór próbom odebrania jej wilgotnej tkaniny, którą wyżęła w misce, zaczęła delikatnie przemywać mu twarz. Zastanawiał się, kim ona jest. Wyglądała na Aiel, ale zachowywała się zdecydowanie inaczej. W jej szarych oczach malowała się pełna determinacji potulność.
— To stara rana — wyjaśniła Egwene Mądrej o włosach jak słońce. — Moiraine nigdy nie udało się jej ostatecznie uzdrowić.
Popatrzyła na Randa z naganą w oczach; przez zwykłą uprzejmość powinien był choć tyle sam wyjaśnić. Na podstawie spojrzeń, jakie wymieniły między sobą Mądre, domyślił się, że już i tak powiedziała więcej, niż było trzeba. Rana, której Aes Sedai nie mogła uzdrowić; to dla nich stanowiło zagadkę. Moiraine prawdopodobnie wiedziała o nim więcej, niż on sam o sobie, i być może dlatego przeżywał z nią tak ciężkie chwile. Może z Mądrymi poszłoby lepiej, gdyby stanowił dla nich zagadkę.
Mat skrzywił się, kiedy Amys zaczęła wcierać jakąś maść w skaleczenia na piersi. Jeśli maść wywoływała takie samo uczucie, jak jej zapach, to Rand rozumiał, dlaczego przyjaciel tak się krzywi. Bair podała Matowi srebrną filiżankę.
— Wypij, młody człowieku. Korzeń timsinu i srebrny liść pomogą ci na ból głowy, o ile w ogóle coś ci może pomóc.
Nie ociągał się z wypiciem płynu; towarzyszyło temu wzdrygnięcie i grymas na twarzy.
— Smakuje jak wnętrze moich butów. — Wciąż siedząc, zdołał wykonać ukłon, niemalże tak ceremonialnie jak Tairenianie, gdyby nie fakt, że był w samej bieliźnie; popsuł go też nagłym uśmiechem. — Dziękuję ci, Mądra. I nie będę pytał, czy dodałaś czegoś po to tylko, by uzyskać ten... niezapomniany... smak.
Cichy śmiech Bair i Seany nie tłumaczył wcale, czy dodały czegoś, czy nie dodały, prawdopodobnie jednak Mat, jak zwykle zresztą, podszedł do kobiet z właściwej strony. Nawet Melaine uśmiechnęła się do niego przelotnie.
— Rhuarc — odezwał się Rand — jeśli Couladin ma zamiar przysparzać mi kłopotów, muszę go uprzedzić. Jak mam zawiadomić innych wodzów? O sobie. O tym.
Poruszył rękoma naznaczonymi piętnem Smoków. Odziana na biało kobieta u jego boku, która właśnie oczyszczała długie skaleczenie we włosach, wyraźnie unikała ich wzroku.
— Nie ma ustalonego ceremoniału — odparł Rhuarc. — Jaki by miał być, skoro coś takiego zdarza się tylko raz? Musi się odbyć spotkanie wodzów klanu w miejscach, w których obowiązuje coś w rodzaju Pokoju Rhuidean. Najbliżej Zimnych Skał i najbliżej Rhuidean jest Alcair Dal. Mógłbyś tam pokazać te dowody wodzom klanów i szczepów.
— Al’cair Dal? — spytał Mat, subtelnie zmieniając brzmienie tej nazwy. — Złota Misa?
Rhuarc przytaknął.
— To owalny kanion, aczkolwiek nie ma w nim żadnego złota. Na jednym krańcu znajduje się skalny występ i człowiek, który na nim stanie, jest słyszany przez wszystkich obecnych w kanionie, nie będąc zmuszonym nawet do podnoszenia głosu.
Rand spojrzał krzywo na Smoki na swych przedramionach. Nie był jedynym, który w jakiś sposób został naznaczony w Rhuidean. Mat przestał już, jak to czynił wcześniej przy różnych okazjach, wygłaszać przypadkowe słowa w Dawnej Mowie, zupełnie nie wiedząc, co mówi. Od Rhuidean najwyraźniej zaczął je rozumieć, mimo że nie zdawał sobie z tego sprawy. Egwene obserwowała Mata. Z namysłem. Za dużo czasu spędziła w towarzystwie Aes Sedai.
— Rhuarc, czy mógłbyś wysłać posłańców do wodzów klanów? — poprosił. — Ile potrzeba czasu na ściągnięcie ich wszystkich do Alcair Dal? Czego trzeba, by się upewnić, że się tam stawią?
— Posłańcy będą potrzebowali tygodni, a potem upłyną jeszcze następne, zanim wszyscy się tam zbiorą. — Rhuarc ruchem ręki wskazał na Mądre. — One natomiast mogą jednej nocy przemówić do wszystkich wodzów klanów w ich snach, do wodzów szczepów również. I mogą to zrobić kolejno wszystkie cztery, dzięki czemu żaden z tych mężczyzn nie pomyśli, że mu się to najzwyczajniej przyśniło.
— Doceniam twoje przeświadczenie, iż zdolne jesteśmy przenosić góry, cieniu mego serca — powiedziała ironicznym tonem Amys, sadowiąc się z maścią obok Randa — i mimo że jesteś najwidoczniej o tym całkowicie przekonany, to wcale tak nie wygląda. Wykonanie tego, co proponujesz, trwałoby kilka nocy, podczas których niewiele zaznałybyśmy odpoczynku.
Rand złapał ją za rękę, kiedy zaczęła wcierać w jego policzek intensywnie pachnącą miksturę.
— Czy zrobicie to?
— Aż tak ci pilno, żeby nas zniszczyć? — spytała podniesionym głosem, po czym zirytowana zagryzła wargę, kiedy kobieta w białym kapturze u drugiego boku Randa wyraźnie drgnęła.
Melaine po dwakroć klasnęła w dłonie.
— Zostawcie nas — rozkazała i kobiety w bieli wyszły, kłaniając się i zabierając swe naczynia i ręczniki.
— Zadręczasz mnie jak igiełka rzepu wbita w skórę — poskarżyła się rozdrażniona Amys. — Te kobiety, cokolwiek im powiemy, przekażą innym.
Wyswobodziła dłoń i zaczęła wcierać maść z większą energią, niż to było konieczne. Maść szczypała znacznie paskudniej niż pachniała.
— Nie mam zamiaru cię zadręczać — odparł Rand — ale czasu jest za mało. Przeklęci są na wolności, Amys, i jeśli się dowiedzą, gdzie jestem albo jakie są moje plany...
Kobiety nie wyglądały na zdziwione. Czyżby już wiedziały?
— Dziewięciu nadal żyje. Dziewięciu, a ci z nich, którzy nie chcą mnie zabić, sądzą, że można mnie wykorzystać. Nie mam czasu. Gdybym wiedział, jak natychmiast sprowadzić tu wodzów klanów i zmusić ich, by mnie zaakceptowali, zrobiłbym to.
— A co ty planujesz? — zapytała Amys lodowatym głosem.
— Czy poprosisz... każesz... wodzom, by przybyli do Alcair Dal?
Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. Kiedy wreszcie skinęła głową, zrozumiał, że czuje do niego żal.
Rozżalona czy nie, poczuł nagle, jak uszła z niego część napięcia. Nie istniał sposób na odzyskanie utraconych siedmiu dni, ale być może uda się uniknąć utraty następnych. Niemniej jednak trzymała go jeszcze w tym miejscu Moiraine, która nadal przebywała w Rhuidean razem z Aviendhą. Nie mógł tak zwyczajnie jej porzucić.
— Znałaś moją matkę — powiedział.
Egwene pochyliła się do przodu, równie spięta jak on, a Mat pokręcił głową.
Dłoń Amys na jego twarzy znieruchomiała.
— Znałam.
— Opowiedz mi o niej. Proszę.
Przeniosła uwagę na ranę za uchem; gdyby mars na czole potrafił uzdrawiać, nie potrzebowałby więcej maści. W końcu powiedziała:
— Historia Shaiel, według tego, co wiem, bierze swój początek w czasach, gdy byłam jeszcze Far Dareis Mai, na rok z okładem wcześniej, zanim wyrzekłam się włóczni. Razem z kilkoma innymi Pannami wyprawiłyśmy się prawie do samej Góry Smoka. Któregoś dnia zauważyłyśmy kobietę, młodą złotowłosą mieszkankę mokradeł, w jedwabiach, z jucznymi końmi i wspaniałą klaczą, której sama dosiadała. Mężczyznę byśmy oczywiście zabiły, ale ona nie miała żadnej broni prócz zwykłego noża przy pasie. Niektóre chciały ją zmusić, żeby pobiegła nago do Góry Smoka...
Egwene zamrugała; wyraźnie stale ją jeszcze dziwiły obyczaje Aielów. Amys ciągnęła dalej, bez chwili przerwy.
— ... ale ona zdawała się czegoś szukać. Zaciekawione śledziłyśmy ją, dzień po dniu, dbając, by nas nie zauważyła. Pozdychały jej konie, skończyła się woda, ale ona nie zawracała. Brnęła dalej na piechotę, aż w końcu upadła i nie mogła się podnieść. Postanowiłyśmy ją napoić i poprosić, by wyjawiła nam swą opowieść. Była bliska śmierci, toteż upłynął cały dzień, zanim wreszcie mogła przemówić.
— Miała na imię Shaiel? — spytał Rand, kiedy Mądra się zawahała. — Skąd pochodziła? Po co tu przyszła?
— Shaiel — powiedziała Bair — było imieniem, które sama dla siebie obrała. W tym czasie, kiedy ją znałam, nigdy nie zdradziła swego pierwotnego imienia. W Dawnej Mowie „Shaiel” oznaczałoby Kobietę Która Jest Oddana.
Mat skinął głową na znak potwierdzenia, nie zdając sobie z tego raczej sprawy; Lan przyjrzał mu się z namysłem znad srebrnej filiżanki wypełnionej wodą.
Shaiel na samym początku pełna była goryczy — dokończyła.
Amys, siedząca na piętach obok Randa, przytaknęła.
— Opowiadała o porzuconym dziecku, o synu, którego kochała. O mężu, którego nigdy nie kochała. Gdzie to się wydarzyło, nie chciała powiedzieć. Nie sądzę, by kiedykolwiek wybaczyła sobie, że porzuciła własne dziecko. Zechciała wyjawić nieco więcej prócz tego, co musiała. To nas właśnie szukała, Panien Włóczni. Pewna Aes Sedai, Kitara Moroso, która potrafiła przepowiadać, powiedziała jej, że klęska spadnie na jej kraj i na lud, z którego się wywodzi, być może na cały świat, jeśli nie uda się do Panien Włóczni, by z nimi zamieszkać, nikomu nie mówiąc, że odchodzi. Musiała zostać Panną i nie mogła wrócić do własnego kraju, dopóki Panny nie dotrą do Tar Valon.
Z niedowierzaniem pokręciła głową.
— Musisz zrozumieć, jak to w tamtych czasach zabrzmiało. Panny do Tar Valon? Żaden Aiel nigdy nie pokonał Muru Smoka od dnia, w którym dotarliśmy do Ziemi Trzech Sfer. Miały upłynąć jeszcze cztery lata, zanim zbrodnia Lamana zawiodła nas na mokradła. I z pewnością nie została nigdy Panną Włóczni żadna kobieta, która nie wywodziła się z Aielów. Niektóre z nas uważały, że ona postradała zmysły od słońca. Ale była uparta i jakoś tak zgodziłyśmy się, że pozwolimy jej spróbować.
Kitara Moroso. Aes Sedai, która przepowiadała. Gdzieś słyszał to imię, ale gdzie? A więc miał brata. Przyrodniego brata. Kiedy był mały, zastanawiał się, jak to jest, gdy ma się brata albo siostrę. Kogo, gdzie? Ale Amys mówiła dalej.
— Prawie każda dziewczyna marzy, by zostać Panną i uczy się przynajmniej podstaw władania łukiem i włócznią, walki rękoma i stopami. Mimo to jednak te, które czynią ten ostateczny krok i poślubiają włócznię, przekonują się na własnej skórze, że nic nie wiedzą. Shaiel było jeszcze trudniej. Łukiem umiała się dobrze posługiwać, ale nigdy nie pokonała biegiem więcej niż milę, nie zdarzyło jej się też żywić wyłącznie tym, co znajdzie po drodze. Mogła ją pokonać dziesięcioletnia dziewczynka, poza tym nie wiedziała nawet, jakie rośliny oznaczają obecność wody. A jednak trwała w swym postanowieniu. Po roku wypowiedziała swe przysięgi wobec włóczni, została Panną, którą przyjęto do szczepu Chumai klanu Taardad.
I na koniec powędrowała z Pannami do Tar Valon, by umrzeć na zboczach Góry Smoka. Połowa odpowiedzi rodząca nowe pytania. Gdyby tylko mógł zobaczyć jej twarz.
— Masz coś z niej w rysach — powiedziała Seana, jakby czytała w jego myślach. Usadowiła się na skrzyżowanych nogach z niewielkim srebrnym pucharem wina. — Mniej z Janduina.
— Janduina? Mojego ojca?
— Tak — potwierdziła Seana. — Był wodzem klanu Taardad, najmłodszym, o jakim donoszą przekazy. Miał jednak coś w sobie, miał siłę. Ludzie słuchali go i szli za nim, nawet ci, którzy nie należeli do jego klanu. Zakończył dwustuletnią waśń krwi dzielącą Taardad i Nakai, zawarł takie przymierze nie tylko z Nakai, lecz również z Reyn, a Reyn nie byli dalecy od waśni krwi. Omal mu się nie udało zakończyć również waśni dzielącej Shaarad i Gośhien, a także nie dopuścić, by Laman ściął Drzewo. Mimo że taki młody, to on właśnie dowodził Taardad i Nakai, Reyn i Shaarad podczas wyprawy, której celem było odebranie ceny krwi Lamana.
Był. A zatem on też już nie żył. Na twarzy Egwene malowało się współczucie. Rand zignorował je; nie potrzebował współczucia. Jak mógł boleć nad utratą ludzi, których nigdy nie poznał? A jednak czuł tę utratę.
— W jaki sposób umarł Janduin?
Mądre wymieniły spojrzenia, w których widać było wahanie. W końcu Amys powiedziała:
— Był to początek trzeciego roku poszukiwań Lamana, gdy Shaiel odkryła, że spodziewa się dziecka. Zgodnie z prawem winna była powrócić do Ziemi Trzech Sfer. Pannie zabrania się nosić włócznię, kiedy nosi w sobie dziecko. Ale Janduin nie mógł jej niczego zabronić; gdyby zażądała naszyjnika z księżycem, postarałby się o niego. Została więc i w ostatniej bitwie przed Tar Valon zaginęła, a razem z nią zaginęło dziecko. Janduin nie mógł sobie wybaczyć, że nie zmusił jej do posłuszeństwa wobec prawa.
— Wyrzekł się swej pozycji wodza klanu — powiedziała Bair. — Nikt przedtem nigdy tak nie postąpił. Powiedziano mu, że tego mu nie wolno zrobić, ale on zwyczajnie odszedł. Udał się na północ razem z innymi młodymi ludźmi, żeby polować na trolloki i Myrddraale w Ugorze. To coś, co robią zwariowani młodzi mężczyźni oraz Panny, które mają mniej rozumu niż kory. Ci, którzy wrócili, zeznali jednak, że zabił go człowiek. Twierdzili, że Janduin mówił, iż ten człowiek był podobny do Shaiel, więc nie chciał podnieść włóczni, kiedy ten go tratował.
A więc już nie żył. Oboje nie żyli. Nigdy nie przestanie kochać Tama, nigdy nie przestanie uważać go za swego ojca, ale żałował, że nie będzie mu takoż nigdy dane zobaczyć Janduina i Shaiel, przynajmniej raz.
Egwene starała się oczywiście go pocieszyć, tak jak to zawsze robią kobiety. Nie było sensu próbować jej wytłumaczyć, że utracił coś, czego nigdy nie miał. Ze wspomnień o rodzicach zapamiętał cichy śmiech Tama al’Thora i dotyk delikatnych dłoni Kari al’Thor. Tyle każdy mężczyzna mógłby chcieć albo potrzebować. Wyglądała na rozczarowaną, a nawet nieco zmara.Nioną, Mądre zaś podzielały jej uczucia w mniejszym lub większym stopniu, począwszy od jawnego grymasu potępienia na twarzy Bair, a skończywszy na prychnięciu Melaine, która zabrała się również za ostentacyjne poprawianie szala. Kobiety nigdy nic nie rozumieją. Rhuarc, Lan i Mat rozumieli, zostawili go w spokoju, tak jak sobie życzył.
Z jakiegoś powodu nie miał ochoty jeść, kiedy Melaine przyniosła posiłek, więc wsparłszy łokieć o jedną z poduszek, ułożył się na skraju namiotu, skąd mógł obserwować zbocze i spowite we mgłę miasto. Słońce smagało dolinę i otaczające ją góry, wyprażając cienie. Powietrze, które napływało do wnętrza namiotu, zdawało się dmuchać wprost z otwartego paleniska pieca.
Po jakimś czasie podszedł do niego Mat przebrany w czystą koszulę. Nic nie mówiąc, usiadł obok Randa, zapatrzony na dolinę, wsparłszy swą dziwaczną włócznię o kolano. Co jakiś czas obmacywał palcami pochyłe litery wyrzeźbione w czarnym drzewcu.
— Jak twoja głowa? — spytał Rand, a Mat drgnął nerwowo.
— Już... nie boli. — Oderwał palce od rzeźbień i oplótł nimi kolana. — W każdym razie nie tak mocno. Nieważne, co dodały do mikstury; ta sztuczka im się udała.
Znowu umilkł, a Rand pozwolił mu milczeć. Sam też nie miał ochoty na rozmowę. Czuł niemal przez skórę upływ czasu, ziarenka piasku w klepsydrze, spadające jedno po drugim, coraz wolniej i wolniej. Niemniej jednak wszystko wokół zdawało się pulsować, piach był gotów eksplodować w gwałtownym wirze. Bzdury. Zmogła go zwyczajnie połyskliwa mgła żaru, unosząca się nad nagą skałą góry. Wodzowie klanów i tak nie dotrą nawet o dzień wcześniej do Alcair Dal, choćby i Moiraine pojawiła się przed nim w tym właśnie momencie. Stanowili zresztą tylko element i to być może element najmniej istotny. Chwilę później dostrzegł Lana, który nie zwracając uwagi na słońce, przykucnął zwinnie na tym samym granitowym występie, z którego wcześniej korzystał Couladin. Strażnik też obserwował dolinę. Jeszcze jeden człowiek, który nie miał ochoty na rozmowę.
Rand odmówił również popołudniowego posiłku, mimo iż Egwene i Mądre na zmianę usiłowały go przymusić do jedzenia. Sprawiały wrażenie, że przyjmują jego odmowę dość spokojnie, ale kiedy zaproponował powrót do Rhuidean celem odszukania Moiraine — i Aviendhy przy okazji — Melaine wybuchnęła.
— Ty głupcze! Żaden mężczyzna nie może wejść dwa razy do Rhuidean. Nawet ty nie wróciłbyś żywy! A głoduj sobie, jeśli chcesz!
Rzuciła kawałkiem chleba w jego głowę. Mat złapał go w locie i spokojnie zaczął jeść.
— Dlaczego chcesz, żebym żył? — spytał ją Rand. — Wiesz, co powiedziała tamta Aes Sedai, zanim doszła do założenia Rhuidean. Zniszczę was. Dlaczego nie knujecie razem z Couladinem spisku, żeby mnie zabić?
Mat zakrztusił się, a Egwene wsparła pięści na biodrach, gotowa wygłosić kazanie, Rand jednak nie odrywał oczu od Melaine. Zamiast odpowiedzieć, popatrzyła na niego groźnie i wyszła z namiotu.
Odezwała się natomiast Bair.
— Wszyscy myślą, że znają Proroctwo Rhuidean, ale tak naprawdę wiedzą jedynie to, co Mądre i wodzowie klanów powtarzali im od pokoleń. Nie są to kłamstwa, ale nie jest to również cała prawda. Prawda mogłaby bowiem złamać najsilniejszego.
— A jak brzmi cała prawda? — spytał Rand.
Zerknęła na Mata, po czym powiedziała:
— W tym przypadku cała prawda, prawda znana tylko Mądrym i wodzom klanów, jest taka, że ty jesteś naszą zgubą. Naszą zgubą i naszym zbawieniem. Bez ciebie nikt z naszego ludu nie przeżyje Ostatniej Bitwy. Być może nawet nie dożyję do niej. Tak mówi proroctwo i taka jest właśnie prawda. Z tobą... „Rozleje krew tych, którzy nazywają się Aielami, jak wodę na piasek i połamie ich niczym suche gałązki, ale uratuje pozostałość pozostałości i dzięki temu przetrwają”. To straszne proroctwo, ale ta kraina nigdy nie była łaskawa.
Wytrzymała jego spojrzenie, nawet nie mrugnąwszy okiem. Straszna kraina i straszna kobieta.
Przewrócił się na drugi bok i zajął ponownie obserwowaniem doliny. Wszyscy z wyjątkiem Mata oddalili się.
Po południu wypatrzył wreszcie maleńką postać wspinającą się po zboczu, brnęła z widocznym mozołem. Aviendha. Mat miał rację; była naga jak nowo narodzone niemowlę. I było po niej widać skutki działania słońca, mimo że przecież wywodziła się z Aielów; opalone miała tylko dłonie i twarz, reszta ciała była zdecydowanie czerwona. Ucieszył się na jej widok. Nie lubiła go, ale tylko dlatego, że jej zdaniem źle potraktował Elayne. Najprostszy z motywów. Nie z powodu proroctwa albo zguby, jaka z jego winy czekała Aielów, nie z powodu Smoków na rękach, ani dlatego, że był Smokiem Odrodzonym. Z prostych, ludzkich powodów. Niemalże nie mógł się już doczekać tych chłodnych, wyzywających spojrzeń.
Zastygła w pół kroku, kiedy go zauważyła i w jej niebieskozielonych oczach nie było ani śladu chłodu. W porównaniu z tym spojrzeniem słońce zdawało się chłodne; powinien był natychmiast spalić się na popiół.
— Mhm... Rand? — powiedział półgłosem Mat. — Na twoim miejscu chyba nie odwracałbym się do niej plecami.
Z ust Randa wyrwało się westchnienie rezygnacji. No przecież. Jeśli weszła między te szklane kolumny, to wiedziała. Bair, Melaine, pozostali — oni wszyscy mieli całe lata, żeby do tego przywyknąć. Dla Aviendhy to była świeża, niezasklepiona rana.
„Nic dziwnego, że mnie nienawidzi”.
Mądre wybiegły na spotkanie Aviendhy, poganiając ją, by schroniła się w innym namiocie. Kiedy ją znowu zobaczył, miała na sobie baniastą brązową spódnicę, luźną białą bluzkę oraz szal zapętlony wokół szyi. Nie wyglądała na urzeczoną tym strojem. Zauważyła, że się jej przypatruje i wściekłość na jej twarzy — zwykła, zwierzęca wściekłość — wystarczyła, by się natychmiast odwrócił.
Cienie zaczynały się już rozciągać w stronę odległych gór, kiedy zjawiła się Moiraine; padała i podnosiła się chwiejnie podczas wspinaczki, równie opalona jak Aviendha. Zaskoczony zobaczył, że ona też nie ma na sobie ubrania. Kobiety są szalone, ot i wszystko.
Lan zeskoczył z kamiennego występu i pomknął do niej. Wziąwszy ją na ręce, pobiegł z powrotem w górę zbocza, chyba nawet jeszcze szybciej, niż zbiegł, na przemian klnąc i przywołując Mądre. Głowa Moiraine bezwładnie osuwała mu się z ramienia. Mądre wyszły z namiotu, żeby ją powitać, a Melaine zagrodziła mu drogę, kiedy usiłował wejść za nimi do środka. Pozostawiony tak, krążył w dół i w górę po zboczu, uderzając pięścią w otwartą dłoń.
Rand przewrócił się na plecy i zagapił na niski dach namiotu. Trzy dni zaoszczędzone. Powinien był się cieszyć, że Moiraine i Aviendha wróciły całe i zdrowe, ale czuł ulgę jedynie z powodu tych zaoszczędzonych dni. Tylko czas się teraz liczył. Musi mieć możliwość rozegrania wszystkiego na własnych warunkach. Być może ta możliwość wciąż jeszcze istniała.
— Co masz zamiar teraz zrobić? — spytał Mat.
— Coś, co tobie się zapewne spodoba. Zamierzam łamać zasady.
— Chciałem spytać, czy będziesz coś jadł? .la osobiście jestem głodny.
Rand roześmiał się mimo woli. Czy będzie coś jadł? Nie obchodziło go, czy jeszcze kiedykolwiek coś zje. Mat popatrzył na niego, jakby sądząc, że zwariował, a jego spojrzenie sprawiło, iż zaczął się śmiać jeszcze głośniej. Nie zwariował. Po raz pierwszy ktoś miał się naocznie przekonać, co oznacza spotkać Smoka Odrodzonego. Miał zamiar łamać zasady w sposób, jakiego nikt nie oczekiwał.