36 Błędne kierunki

Podczas gdy dopiero co wschodzące słońce zarysowało ostro sylwetki oddalonych gór, Aielowie zlikwidowali obozowisko i opuścili Rhuidean. Podzieleni na trzy grupy, klucząc po zboczach Chaendaer, schodzili ku nierównym płaskowyżom naznaczonymi wzgórzami, wysokimi, kamiennymi iglicami oraz zwieńczonymi płasko pagórkami, wśród których królowały szaroście, brązy i wszelkie inne pośrednie kolory, przetykane niekiedy wydłużonymi spiralami czerwieni i brunatnej żółci. Tu i ówdzie, w drodze na północny zachód, przechodzili pod wielkimi, naturalnymi łukami albo gigantycznymi płytami skalnymi, które osobliwie balansowały w chwiejnej równowadze, wciąż grożąc upadkiem. Rand gdzie nie spojrzał, widział w oddali wierzgające jakby, poszarpane górskie wierzchołki. Wszystkie szczątki pozostałe po Pęknięciu Świata zdawały się gromadzić w tym miejscu, zwanym Pustkowiem Aiel. Twarde podłoże, tam, gdzie nie tworzyła go spękana glina żółtej, brązowej tudzież nieokreślonej zupełnie, pośredniej barwy, było kamieniste i nagie, a wszędzie przecinały je wyschłe parowy i kotliny. Uboga roślinność, mizerna, niewysoka, składała się głównie z ciernistych krzewów oraz dziwnych kolczastych tworów pozbawionych liści; nieliczne kwiaty, białe, czerwone lub żółte, budziły w przygodnym widzu zadziwienie swą wyjątkowością. Gdzieniegdzie grunt pokrywały połacie stwardniałej trawy, a niezwykle rzadkie karłowate drzewa miały, jak było do przewidzenia, albo ciernie, albo kolce. Niemniej jednak, w porównaniu z Chaendaer i doliną Rhuidean, flora tych okolic zasługiwała nieomal na miano bujnej. Powietrze było tak czyste, ziemia zaś tak naga, że Randowi wydawało się, iż ogarnia wzrokiem całe mile.

Pod tym słońcem, które przypominało grudę stopionego złota zawieszoną wysoko na bezchmurnym niebie, powietrze nie było ani odrobinę bardziej wilgotne, a skwar nie mniej niemiłosierny. Owinął głowę shoufą, usiłując osłonić się przed jego promieniami, często też popijał wodę ze skórzanego worka przymocowanego do siodła Jeade’ena. O dziwo, noszenie kaftana wydawało się pomagać; niby nie pocił się mniej, ale skryta pod czerwoną wełną koszula zachowywała wilgoć, chłodząc go nieco. Mat użył skrawka tkaniny, by przymocować wielką, białą chustę do czubka głowy, tworząc coś w rodzaju dziwnej czapy, której tył opadał mu na z kark, stale ponadto osłaniał oczy przed łuną żaru. Swą mieczowłócznię ze znakiem kruka niczym lancę wsparł końcem o strzemię.

Ich grupa składała się z około czterystu Jindo; Rand i Mat jechali na przedzie, obok Rhuarka i Heirna. Aielowie oczywiście szli pieszo, namioty i część łupów z Łzy dźwigały konie i juczne muły. Kilka Panien Jindo utworzyło grupę zwiadowczą, rozciągniętą przed nimi w wachlarz, Kamienne Psy podążały na końcu w charakterze tylnej straży, trzon głównej kolumny asekurowały zaś czujne oczy oraz trzymane w pogotowiu włócznie i łuki z naciągniętymi strzałami. Pokój Rhuidean obowiązywał podobno tak długo, aż ci, którzy wyprawili się do Chaendaer, nie wrócą do swych siedzib, niemniej jednak, jak Rhuarc wyjaśnił Randowi, znane były przypadki pomyłek, a wszak przeprosinami oraz ceną krwi nie da się wydobyć zmarłych z ich grobów. Rhuarc natomiast uważał, iż prawdopodobieństwo pomyłki jest tym razem szczególnie duże, z pewnością po części spowodowane obecnością Shaido.

Ziemie klanu Shaido leżały za ziemiami Taardad Jindo, patrząc od strony Chaendaer; ich grupa szła równolegle do Jindo, oddzielona dystansem około ćwierć mili. Zdaniem Rhuarka Couladin powinien był poczekać jeszcze jeden dzień na powrót brata. Niczego to nie zmieniało, że Rand był świadkiem, jak Muradin wydłubał sobie oczy; wyznaczony czas wynosił dziesięć dni. Wcześniejsze odejście równało się porzuceniu tego, który wszedł da Rhuidean. A jednak Couladin nakazał Shaido zwinąć namioty, gdy tylko spostrzegł, że Jindo mocują bagaże na grzbietach swych jucznych zwierząt. Shaido zdążali teraz równo z nimi, z własnymi zwiadowcami i tylną strażą, pozornie ignorując Jindo, ale dzieląca ich przestrzeń trzystu kroków ani na moment się nie powiększyła. Kiedy jakiś człowiek podejmował próbę zdobycia piętna wodza klanu, zazwyczaj przywoływano świadków z około pół tuzina większych szczepów, i dlatego ludzie Couladina górowali liczebnie nad Jindo, w stosunku co najmniej dwóch do jednego. Rand podejrzewał, iż to obecność trzeciej grupy, w połowie drogi między Shaido i Taardad, stanowiła powód, dla którego ta przestrzeń ani razu nie zmniejszyła się niespodzianie, zwiastując użycie siły.

Jak wszyscy Aielowie, Mądre szły pieszo w towarzystwie tych dziwnych, odzianych w biel mężczyzn i kobiet, których Rhuarc nazwał gai’shain; prowadzili ich zwierzęta juczne. Niby nie służba, ale Rand nie był pewien, czy właściwie pojął wyjaśnienia Rhuarka dotyczące honoru, obowiązku i jeńców; Heirn wyrażał się jeszcze bardziej niezrozumiale, zupełnie jakby zmuszano go, by tłumaczył komuś, dlaczego woda jest mokra. Moiraine, Egwene i Lan przyłączyli się do Mądrych, obie kobiety jechały konno. Strażnik prowadził konia nieco bliżej Shaido, obserwując ich tak samo bacznie, jak otaczające ich dzikie okolice. Moiraine i Egwene zsiadały niekiedy z koni i przez jakiś czas szły pieszo, rozmawiając z Mądrymi. Rand oddałby ostatni grosz, by usłyszeć, o czym mówią. Często popatrywały w jego kierunku ukradkowymi spojrzeniami, których on bez wątpienia miał nie zauważać. Egwene, powodowana nie wiedzieć czym, zebrała włosy w dwa warkocze niczym panna młoda, wplatając w nie czerwone wstążki. Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobiła. Przed wyjazdem z Chaendaer skomentował jej wygląd — właściwie tylko napomknął o tych warkoczach — a wówczas ona omal nie urwała mu za to głowy.

— Kobietą dla ciebie jest Elayne.

Spojrzał zakłopotany na Aviendhę. Do jej niebieskozielonych oczu powróciło wyrywające spojrzenie, nadal jednak nakładała się na nie warstwa intensywnej niechęci. Kiedy wstał tego ranka, czekała przed jego namiotem i od tego czasu nie oddaliła się odeń dalej jak na trzy kroki. Najwyraźniej Mądre zapędziły ją do szpiegowania, czego on najwyraźniej miał być nieświadom. Była piękna, jego zaś widocznie uważano za dostatecznie głupiego, by się miał w niczym nie zorientować. Bez wątpienia taki był prawdziwy powód, dla którego nosiła obecnie spódnice i nie miała przy sobie żadnej broni prócz małego noża przy pasie. Kobiety chyba uważały mężczyzn za naiwnych. Żaden Aiel, jak się nad tym zastanowić, nie skomentował tej zmiany w ubiorze Aviendhy, ale nawet Rhuarc unikał przypatrywania jej się zbyt długo. Prawdopodobnie wiedzieli, dlaczego mu towarzyszy albo przynajmniej przeczuwali w tym rękę Mądrych i dlatego nie chcieli o niczym rozmawiać.

Rhuidean. Nadal nie rozumiał, dlaczego tam poszła; Rhuarc burknął coś o „sprawach kobiet”, najwyraźniej nie kwapiąc się do dalszej dyskusji w jej obecności. Wziąwszy zaś pod uwagę fakt, że tak uporczywie nie odstępowała boku Randa, należało wyciągnąć wniosek, że ten temat w ogóle nie będzie podlegał dyskusjom. Wódz klanu z pewnością przysłuchiwał im się teraz, podobnie zresztą Heirn i wszyscy Jindo znajdujący się w zasięgu głosu. Czasami trudno się było połapać, o co chodzi Aielom, odniósł jednak wrażenie, że teraz znakomicie się bawią. Mat cicho pogwizdywał, ostentacyjnie patrząc na wszystko, tylko nie na nich dwoje. Tak czy inaczej, był to pierwszy raz, kiedy się do niego odezwała tego dnia.

— O co ci chodzi? — spytał.

Szła obok Jeade’ena, sute spódnice nie ograniczały jej ruchów. Nie, nie szła. Skradała się. Machałaby ogonem, gdyby była kotem.

— Elayne to mieszkanka mokradeł, pochodzi z tej samej rasy co ty. — Arogancko podrzuciła głowę. Brakowało jej krótkiego warkoczyka, jakie wojownicy Aiel nosili zaplecione na karku. Złożona chusta, którą obwiązała skronie, niemal całkowicie zakrywała włosy. — Odpowiednia kobieta dla ciebie. Czyż nie jest piękna? Proste plecy, szczupłe, silne nogi, wargi jak dojrzałe jabłuszka. Włosy niczym szczere złoto, oczy jak niebieskie szafiry. Skórę ma gładszą od najlepszego jedwabiu, łono piękne i miło zaokrąglone. Jej biodra są jak...

Przerwał jej nerwowo, czując, jak pałają mu policzki.

— Wiem, że ona jest piękna. Ale co ty teraz robisz?

— Opisuję ją. — Aviendha spojrzała na niego krzywo. — Widziałeś ją kiedyś w kąpieli? Nie muszę jej opisywać, jeśli widziałeś...

— Nie widziałem!

Wstyd mu było, że przemawia do niej głosem dobywającym się jakby ze zdławionego gardła. Nie ulegało wątpliwości, Rhuarc i pozostali słuchali, najwyraźniej rozbawieni, co jednoznacznie znamionowały ich nadmiernie poważne oblicza. Mat przewrócił oczami, nie tając szelmowskiego uśmiechu.

Aviendha wzruszyła jedynie ramionami i poprawiła chustę.

— Szkoda, że się o to nie postarała. Ja za to widziałam i mam zamiar postępować jak jej prawie siostra. — Akcent położony na to słowo zdawał się mówić, że jego „prawie siostra” zapewne uczyniłaby to samo; obyczaje Aielów były dziwne, ale to już zakrawało na czyste szaleństwo! — Jej biodra...

— Skończ z tym!

Spojrzała na niego z ukosa.

— Ona jest kobietą dla ciebie. Elayne złożyła serce u twych stóp jak ślubny wianek. Uważasz, że był ktoś taki w Kamieniu Łzy, kto o tym nie wiedział?

— Nie chcę rozmawiać o Elayne — zaprotestował kategorycznym tonem. Na pewno nie chciał, jeśli ona miała zamiar ciągnąć rozmowę w taki sam sposób, w jaki ją zaczęła. Już pod wpływem samej tej myśli twarz znowu zaczęła mu pałać. Ta kobieta robiła wrażenie, iż zupełnie nie dba o to, co mówi, ani czy ktoś jej przypadkiem nie słucha!

— Dobrze, że się czerwienisz; odepchnąłeś ją przecież, mimo że obnażyła przed tobą serce. — Głos Aviendhy był surowy i pełen pogardy. — Napisała dwa listy, odsłaniając wszystko, zupełnie jakby rozebrała się do naga pod dachem twojej matki. Zaciągasz ją do kątów, żeby się z nią całować, a potem odrzucasz. Ona naprawdę wyraziła w tych listach to wszystko, co myśli, Randzie al’Thor! Egwene mi o tym powiedziała. Każde słowo było prawdziwe. Jakie masz względem niej zamiary, mieszkańcu bagien?

Rand przejechał dłonią po włosach, poprawił też shoufę. Każde słowo w listach Elayne było prawdziwe? W obu listach? Absolutnie wykluczone! Jeden zaprzeczał drugiemu we wszystkich niemalże kwestiach! Wzdrygnął się nagle. Egwene jej o tym powiedziała? O listach Elayne? To te kobiety rozmawiają ze sobą o tych sprawach? A więc znaczy to, że wspólnie planują, jak najskuteczniej skonfundować mężczyznę?

Zrozumiał nagle, jak bardzo tęskni za Min. Min nigdy nie uczyniła nic, by zrobić z niego głupca. Cóż, w ostatecznym rozrachunku nie więcej niż jeden, może dwa razy. I nigdy go nie obraziła. Prawda, kilkakrotnie nazwała go „pasterzem”. Ale w jej towarzystwie z jakiegoś niewytłumaczonego powodu czuł się swobodnie, bezpiecznie. Nigdy, w odróżnieniu od Elayne albo Aviendhy, nie sprawiła, by wyglądał we własnych oczach na skończonego idiotę.

Swym milczeniem wyraźnie zirytował dziewczynę jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. Kilkanaście razy poprawiła chustę, mrucząc coś pod nosem i stawiając takie kroki, jakby chciała coś zdeptać. W końcu przestała burczeć, a dla odmiany zaczęła się na niego gapić. Jak drapieżny ptak. Nie pojmował, jakim cudem jeszcze się nie potknęła i nie upadła.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — spytał podniesionym głosem.

— Ja tylko słucham, Randzie al’Thor, ponieważ życzyłeś sobie, bym milczała. — Uśmiechnęła się, ukazując zaciśnięte zęby. — Czyżbyś nie był zachwycony, że słucham cię, tak jak rozkazałeś?

Zerknął ponad nią na Mata, który tylko pokręcił głową. Po prostu nie było sposobu na zrozumienie kobiet. Próbował myśleć o tym, co ich czeka dalej, ale przychodziło mu to z trudem, bo cały czas czuł na sobie jej spojrzenie. Piękne oczy, gdyby nie przepełniająca je pogarda, toteż w tej chwili z całej duszy pragnął, by patrzyła raczej na coś innego.


Osłaniając oczy przed łuną słońca, Mat robił, co mógł, by nie spoglądać na Randa i kobietę Aiel, idącą między ich końmi. Nie pojmował, dlaczego Rand znosi ją tak cierpliwie. Należało przyznać, że Aviendha jest całkiem ładna — więcej nawet niż zwyczajnie ładna, szczególnie teraz, gdy wreszcie włożyła coś, co przypominało normalny ubiór — ale niestety język miała niczym jadowity wąż, a także temperament, w porównaniu z którym Nynaeve była uosobieniem potulności. Cieszył się jednak, że Rand przykleił się do niej, a nie do niego.

Ściągnął chustę, otarł pot z twarzy i zawiązał ją z powrotem. Ten upał, to wieczne słońce, świecące prosto w oczy, zaczynały już działać mu na nerwy. Czy w całej tej krainie nie ma czegoś takiego jak cień? Pot piekł, zalewając rany. Poprzedniej nocy nie zgodził się na uzdrawianie, kiedy Moiraine go obudziła, mimo że dopiero co udało mu się wreszcie zasnąć. Kilka skaleczeń to raczej niewygórowana cena za to, że człowiek uniknął kontaktu z Mocą, a poza tym ta herbata Mądrych, która tak obrzydliwie smakowała, uśmierzyła ból głowy. No, w każdym razie do pewnego stopnia. Nie wierzył, że Moiraine potrafi zrobić coś z jego pozostałymi dolegliwościami i nie zamierzał jej o nich mówić, dopóki sam nie zrozumie, co mu się właściwie przydarzyło. O ile kiedykolwiek zrozumie. W ogóle nie chciało mu się o tym myśleć.

Moiraine i Mądre obserwowały go. Właściwie, jak podejrzewał, obserwowały Randa, ale wrażenie było takie samo. Nagle ta z włosami jak słońce, Melaine, wdrapała się na grzbiet Aldieb, siadła z tyłu za Aes Sedai i jechała dalej niezdarnie, obejmując Moiraine w pasie i rozmawiając z nią. Nie miał pojęcia, że Aielowie w ogóle potrafią jeździć konno. Piękna ta Melaine, zwłaszcza jej oczy gorejące zielenią. Tyle że, niestety, potrafi przenosić Moc. Tylko skończony dureń zadawałby się z taką. Poprawiając się w siodle Oczka, przypomniał sobie, że jego nie obchodzi, co robią Aielowie.

„Byłem w Rhuidean. Zrobiłem, co musiałem, tak jak kazali ci wężowi ludzie”.

I na co mu to przyszło?

„Ta cholerna włócznia, srebrny medalion i... Mógłbym teraz odejść. Zrobię to, jak tylko mi się poukłada w głowie”.

Mógł odejść. Spróbować znaleźć drogę do wyjścia z Pustkowia — zanim umrze z pragnienia albo od udaru słonecznego. Mógłby, gdyby Rand przestał go ciągnąć, gdyby tak go nie trzymał. Przekona się, jeśli spróbuje zwyczajnie odejść. Rozejrzał się po niegościnnym krajobrazie i wykrzywił usta. Zerwał się wiatr — miało się wrażenie, że wieje z mocno rozgrzanego pieca — niewielkie zawirowania w powietrzu ciągnęły spirale żółtego pyłu nad spękaną ziemią. Dalekie góry lśniły za mgłą żaru. Może lepiej jeszcze trochę poczekać.

Nadbiegła jedna z tych Panien, które wysforowały się do przodu, na zwiady, zrównała krok z Rhuarkiem i zaczęła mówić mu coś do ucha. Kiedy skończyła, błysnęła uśmiechem w stronę Mata, który zajął się wyjmowaniem ostrego rzepa z grzywy Oczka. Tę rudowłosą kobietę o imieniu Dorindha, mniej więcej w wieku Egwene, pamiętał aż za dobrze. Była to jedna z tych, które namówiły go wzięcia udziału w Pocałunku Panny. To ona wzięła pierwszy fant. Odwrócił wzrok nie dlatego, że nie chciał spojrzeć w jej oczy, z pewnością nie dlatego również, żeby się bał; człowiek powinien wszak chronić swego konia przed rzepami, to wszystko.

— Handlarze — obwieścił Rhuarc, kiedy Dorindha puściła się pędem w tę samą stronę, z której przybiegła. — Wozy handlarzy jadą w tym kierunku.

Ton jego głosu nie wskazywał, by był szczególnie zadowolony z wieści.

Mat natomiast rozpromienił się. O to właśnie chodziło. Jeśli taki handlarz wiedział, jak dostać się w głąb Pustkowia, to znał również wyjście z niego. Ciekaw był, czy Rand podejrzewa, o czym on myśli; twarz tamtego stawała się równie nieprzenikniona jak oblicza Aielów.

Aielowie przyspieszyli nieco tempo — ludzie Couladina niemal bez wahania postąpili tak samo jak grupa Jindo i Mądrych; ich zwiadowcy najprawdopodobniej przynieśli im takie same informacje — żwawym krokiem, zmuszając konie do całkiem dziarskiego chodu. Słońce na pozór zupełnie nie męczyło Aielów, nawet gai’shain w ich białych szatach. Zdawali się frunąć lekko ponad spękaną ziemią.

Po chwili, niecałe dwie mile dalej ukazały się wozy, półtora tuzina, rozciągnięte w jednej linii. Na każdym widniały ślady trudów podróży, wszędzie, gdzie się dało, przymocowano zapasowe koła. Mimo okrywającej je warstwy żółtego pyłu pierwsze dwa, pomalowane na biało, przypominały skrzynie na kołach czy raczej małe domki wyposażone z tyłu w drewniane schodki, z dachów których wystawały metalowe kominy. Ostatnie trzy, ciągnione przez zaprzęgi liczące po dwadzieścia mułów, podobne były do złudzenia do ogromnych beczek, również białych, niewątpliwie wypełnionych wodą. Te, które jechały w środku, można było pomylić z wozami handlarzy z Dwu Rzek; wsparte na wysokich kołach z mocnymi szprychami, pobrzękiwały powiązanymi w pęki garnkami i innymi przedmiotami w wielkich torbach z siatki, przymocowanych wzdłuż wysokich, owalnych osłon z płótna.

Woźnice ściągnęli wodze, gdy tylko spostrzegli Aielów i czekali teraz, aż kolumny zbliżą się do nich. Z wozu jadącego na czele wysiadł zwalisty mężczyzna w jasnoszarym kaftanie i ciemnym kapeluszu z szerokim rondem, stał i patrzył, co chwila zdejmując swój płaski kapelusz, by otrzeć czoło wielką, białą chustką. Mat nie potrafił go winić, że denerwował się widokiem około półtora tysiąca Aielów sunących w jego stronę. Zdziwiły go natomiast twarze towarzyszących mu najbliżej Aielów. Rhuarc, który biegł przed koniem Randa, wyglądał niezwykle groźnie, podobnie Heirn.

— Nie rozumiem — powiedział Mat. — Macie takie miny, jakbyście chcieli kogoś zabić.

To mogło oznaczać kres jego wszystkich nadziei.

— Myślałem, że są trzy rodzaje ludzi, których wy, Aielowie, wpuszczacie na Pustkowie: handlarze, bardowie i Lud Wędrowców.

— Handlarze i bardowie są witani z wdzięcznością — odparł zwięźle Heirn.

Jeśli to było wdzięczne powitanie, to Mat nie chciałby oglądać Aielów, którzy witają kogoś niewdzięcznie.

— A co z Ludem Wędrowców? — spytał z ciekawością. Kiedy Heirn wciąż milczał, dodał: — Z Druciarzami? Tuatha’anami?

Twarz wodza szczepu stwardniała jeszcze bardziej, zanim ponownie skierował wzrok w stronę wozów. Aviendha obrzuciła Mata takim spojrzeniem, jakby uważała go za głupca.

Rand podjechał na Jeade’enie do Oczka.

— Na twoim miejscu nie wspominałbym o Druciarzach w obecności Aielów — powiedział ściszonym głosem. — Druciarze to... drażliwy temat.

— Skoro tak mówisz. — Czemuż to Druciarze mieliby stanowić drażliwy temat? — A mnie się wydaje, że ten handlarz już ich dość rozdrażnił. Handlarz! Pamiętam kupców, którzy przyjeżdżali do Pola Emonda i mieli mniej wozów.

— Ten przyjechał na Pustkowie — zachichotał Rand. Jeade’en podrzucił łeb i kilka następnych kroków wykonał tak, jakby tańczył. — Ciekaw jestem, czy uda mu się stąd wyjechać?

Krzywy uśmiech Randa nie objął oczu. Czasami Mat niemalże pragnął, by przyjaciel zdecydował wreszcie, czy jest szalony czy nie, i raz na zawsze byłby z tym wreszcie spokój. Niemalże.

W odległości trzystu kroków od wozów Rhuarc dał znak, że mają się zatrzymać, dalej poszli tylko on i Heirn. Przynajmniej taki chyba miał zamiar, jednakże Rand zmusił piętami swego pstrokatego wierzchowca do jazdy za nimi, a jego śladem podążyła nieodłączna straż złożona ze stu Jindo. I oczywiście Aviendha, trzymając się tak blisko, jakby była uwiązana do konia Randa. Mat bez wahania dotrzymał im towarzystwa. Jeśli Rhuarc zamierzał powiedzieć temu jegomościowi, że ma stąd zabierać manatki, to on za nic nie straci takiej szansy i zabierze się razem z nim.

Z kolumny Shaido wybiegł Couladin. Sam. Chciał być może postąpić tak samo jak Rhuarc i Heirn, niemniej Mat podejrzewał, że demonstruje w ten sposób, iż wybiera się w pojedynkę tam, gdzie Rand potrzebuje stu strażników. Z początku wydawało się, że Moiraine też idzie, lecz między nią i Mądrymi doszło do wymiany słów, po której wszystkie zostały na swoich miejscach. Patrzyły jednak uważnie. Aes Sedai zsiadła z konia i zaczęła się bawić jakimś małym, roziskrzonym przedmiotem, Egwene i Mądre zaś zbiły się wokół niej w ciasną gromadkę.

Z bliska, mimo iż ciągle wycierał twarz, rosły, odziany w szary kaftan jegomość nie sprawiał bynajmniej wrażenia zdenerwowanego, aczkolwiek drgnął, gdy jakby spad ziemi wyskoczyły znienacka Panny, otaczając kręgiem jego wozy. Woźnice, mężczyźni o twardych twarzach naznaczonych złamanymi nosami i nazbyt wielką liczbą blizn, by pokazywać się publicznie, wyglądali na gotowych do wpełznięcia pod kozły; w porównaniu z Aielowymi wilkami byli jak uliczne psy. Kupiec natychmiast odzyskał panowanie nad sobą. Nie był tęgi jak na swój wzrost; zwalistość sylwetki zawdzięczał przede wszystkim mięśniom. Rand i Mat na swych koniach przyciągnęli jego pełne ciekawości spojrzenie, natychmiast jednak wyróżnił Rhuarka. Nos w kształcie haczykowatego dzioba i ciemne, skośne oczy nadawały jego kanciastej, śniadej twarzy drapieżny wyraz, który nie złagodniał, gdy mężczyzna uśmiechnął się szeroko i zakreślił kapeluszem szeroki łuk.

— Jestem Hadnan Kadere — powiedział — handlarz. Poszukuję Siedziby Zimnych Skał, dobrzy panowie i handlował będę z każdym, ale jednocześnie tylko ze wszystkimi naraz. Mam wiele przednich...

Rhuarc uciął to lodowatym głosem.

— Znajdujesz się w sporej odległości od Zimnych Skał i wszelkich innych siedzib. Jak to się stało, żeś tak daleko ujechał od Muru Smoka bez przewodnika?

— Doprawdy nie wiem, dobry panie. — Kadere nie przestał się uśmiechać, ale kąciki jego ust odrobinę stężały. — Podróżuję jawnie. To moja pierwsza wyprawa tak daleko na południe Ziemi Trzech Sfer. Myślałem, że być może tu nie ma przewodników.

Couladin parsknął głośno, leniwie obracając w palcach jedną ze swych włóczni. Kadere zgarbił się, jakby już teraz czuł stal przenikającą jego krzepkie ciało.

— Przewodnicy są wszędzie — odparł chłodno Rhuarc. — Miałeś szczęście, żeś dotarł bez żadnego tak daleko. Szczęście, żeś żyw, że wracasz we własnej skórze do Muru Smoka.

Kadere błysnął niespokojnym uśmiechem; pełnym wyszczerzonych zębów, a wódz klanu mówił dalej.

— Szczęście, żeś nas spotkał. Jechałbyś tak jeszcze dzień albo dwa, a dotarłbyś do Rhuidean.

Twarz handlarza zszarzała.

— Słyszałem... — Urwał, by przełknąć ślinę. — Nie wiedziałem, dobrzy panowie. Musicie mi uwierzyć, nie zrobiłbym Czegoś takiego z rozmysłem. Ani też przypadkiem — dodał pośpiesznie. — Oby Światłość przyświecała prawdziwości mych słów, dobrzy panowie, nie postąpiłbym tak!

— To dobrze — powiedział Rhuarc. — Kary są bowiem surowe. Możesz podróżować ze mną do Zimnych Skał. Nie pozwolę, byś się znowu zagubił. Ziemia Trzech Sfer bywa niebezpiecznym miejscem dla tych, którzy jej nie znają.

Couladin butnie uniósł głowę.

— Czemu nie ze mną? — spytał ostrym tonem. — Shaido są tutaj liczniejsi, Rhuarc. On będzie podróżował ze mną, tak jak nakazuje obyczaj.

— Czyżbyś został wodzem klanu, podczas gdy oczy me zwrócone były w inną stronę? — Shaido o włosach jak ogień zarumienił się, ale Rhuarc nie zdradził ani śladu satysfakcji, tylko mówił dalej beznamiętnym głosem. — Ten handlarz poszukuje Zimnych Skał. Będzie podróżował ze mną. Towarzyszącym ci Shaido będzie wolno handlować z nim po drodze. Taardad nie są aż tak złaknieni widoku handlarzy, by próbować ich zatrzymać wyłącznie dla siebie.

Twarz Couladina pociemniała jeszcze mocniej, złagodził jednakże brzmienie swego głosu, mimo iż z wysiłku aż zaczął chrypieć.

— Rozbiję obóz w pobliżu Zimnych Skał, Rhuarc. Ten Który Przychodzi Ze Świtem interesuje wszystkich Aielów, nie tylko Taardad. Shaido zajmą właściwe im miejsce. Shaido też pójdą za Tym Który Przychodzi ze Świtem.

Nie zaznaczył, zauważył Mat, że mówi o Randzie. Przyglądający się wozom Rand wydawał się nie słuchać.

Rhuarc milczał przez chwilę.

— Shaido będą gośćmi witanymi na ziemiach Taardad z wdzięcznością, jeśli pójdą za Tym Który Przychodzi Ze Świtem. — To również można było odebrać na dwa sposoby.

Kadere cały czas wycierał twarz, najprawdopodobniej widząc siebie w samym środku wojny klanowej Aielów. Ciężkim westchnieniem ulgi zaakcentował, że przyjmuje zaproszenie Rhuarka.

— Dziękuję wam, dobrzy panowie. Dziękuję wam. — Prawdopodobnie za to, że go nie zabili. — Może zechcielibyście zobaczyć, co moje wozy mają do zaoferowania? Może znajdzie się na nich coś szczególnego, co mogłoby się wam spodobać?

— Później — odparł Rhuarc. — Zatrzymamy się na noc w Stanicy Imre i wówczas będziesz mógł pokazać swe towary.

Usłyszawszy nazwę Stanica Imre, cokolwiek oznaczała, Couladin zaczął się oddalać. Kadere włożył z powrotem swój kapelusz.

— Kapelusz — powiedział Mat, podjeżdżając do handlarza. Skoro musi zostać na Pustkowiu dłużej, to mógłby przynajmniej ochronić oczy przed tym cholernym słońcem. — Dam ci złotą markę za taki kapelusz.

— Umowa stoi! — zawołał dźwięcznie melodyjny kobiecy głos.

Mat obejrzał się i wzdrygnął. Oprócz Aviendhy i Panien w najbliższym otoczeniu pojawiła się kolejna kobieta, zbliżała się właśnie do nich od strony drugiego wozu, ale z pewnością nie pasowała do tego głosu, jednego z najpowabniejszych, jakie kiedykolwiek słyszał. Rand spojrzał na nią krzywo i potrząsnął głową z niedowierzaniem,. a niewątpliwie miał ku temu powód. O stopę niższa od Kadere, musiała ważyć tyle samo albo i więcej. Zwały tłuszczu niemalże całkowicie zakrywały jej ciemne oczy, nie pozwalając nawet stwierdzić, czy są skośne, za to nos stanowił miniaturę wędziska, jakie zdobiło twarz handlarza. Ubrana w suknię z jasnokremowego jedwabiu, mocno opiętą na opasłym cielsku, z białym, koronkowym szalem przymocowanym do zmierzwionych, czarnych włosów ozdobnymi grzebieniami z kości słoniowej, poruszała się z całkiem nie przystającą do niej lekkością, niemalże jak jedna z Panien.

— To znakomita oferta — powiedziała śpiewnym tonem. — Jestem Keille Shaogi, handlarka.

Wyrwała kapelusz z rąk Kadere i gwłatownym ruchem wyciągnęła go w górę, w kierunku Mata.

— Mocny, dobry panie, i prawie nowy. Przyda ci się taki, żeby ujść z życiem z Ziemi Trzech Sfer. Człowiek może tu sczeznąć... — Tłuste palce wydały odgłos przypominający trzaśnięcie z bata — ...ot tak.

Kaskada śmiechu, którą znienacka eksplodowała, brzmiała równie gardławo i pieszczotliwie jak głos.

— Złota marka, rzekłeś. — Oczy, zatopione po części w tłuszczu, zalśniły kruczą czernią, kiedy się zawahał. — Rzadko pozwalam mężczyźnie targować się dwa razy.

Szczególna kobieta, wyrażając się najoględniej. Kadere nie zaprotestował, wyjąwszy nieznaczny grymas. Jeśli Keille była jego partnerką, to nie ulegało wątpliwości, kto tu przewodzi. I zdaniem Mata, jeśli kapelusz miał ochronić jego głowę przed spaleniem się na węgiel, to istotnie wart był tej ceny. Kobieta nadgryzła taireńską markę, którą jej wręczył, zanim oddała kapelusz. O dziwo, pasował. Szerokie rondo rzucało przynajmniej błogosławiony cień, mimo iż wcale nie było pod nim chłodniej. Chusta powędrowała do kieszeni kaftana.

— Może ktoś jeszcze czegoś chce? — Tęga kobieta otaksowała Aielów wzrokiem, mrucząc na widok Aviendhy: „Cóż za piękne dziewczątko”. W stronę Randa rzuciła przymilne: „A co dla ciebie, dobry panie?” Głos dobywający się z tej twarzy zaiste porażał, zwłaszcza wówczas, gdy pojawiał się w nim ten swoisty, słodki ton. — Może coś dla osłony przed tą rozpaczliwą krainą?

Rand tylko pokręcił głową i zawrócił Jeade’ena w taki sposób, by móc przyjrzeć się bacznie woźnicom. W shoufie okalającej twarz naprawdę wyglądał jak Aiel.

— Dziś wieczorem, Keille — pohamował ją Kadere. — Handel zaczynamy wieczorem, w miejscu zwanym Stanicą Imre.

— Doprawdy? — Przez dłuższą chwilę przypatrywała się kolumnie Shaido, jeszcze dłużej grupie Mądrych, po czym zupełnie niespodziewanie odwróciła się w stronę swojego wozu, mówiąc przez ramię do handlarza: — Dlaczego więc zatrzymujesz tutaj tych dobrych panów? Ruszaj, Kadere! Ruszaj!

Rand odprowadził ją wzrokiem, ponownie kręcąc głową.

Za jej wozem stał bard. Mat zamrugał, myśląc, że pewnie upał go zmógł, ale osobnik nie zniknął, ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku ubrany w kaftan z naszytymi łatkami. Uważnie obserwował zgromadzenie, dopóki Keille nie pognała go przed sobą do wnętrza wozu. Kadere popatrzył najpierw na jej biały wóz, z twarzą jeszcze bardziej pozbawioną wyrazu niźli oblicza Aielów, i dopiero wtedy ruszył sztywnym krokiem w kierunku swojego. Doprawdy osobliwe towarzystwo.

— Zauważyłeś barda? — spytał Mat Randa, który niewyraźnie pokiwał głową, mierząc rząd wozów takim wzrokiem, jakby nigdy wcześniej nie widział na oczy takich pojazdów. Rhuarc i Heim już wracali do pozostałych Jindo. Setka otaczająca Randa czekała cierpliwie, dzieląc spojrzenia między niego i wszystko, w czym mogła się ukryć bodaj mysz. Woźnice unosili już lejce, ale Rand nadal nie ruszał z miejsca.

— Dziwni jacyś ci handlarze, nie sądzisz, Rand? Ale z kolei trzeba być naprawdę kimś dziwnym, żeby przyjechać na Pustkowie, tak mi się przynajmniej wydaje. Spójrz zresztą na nas.

Wywołał tym grymas na twarzy Aviendhy, natomiast Rand jakby w ogóle go nie słuchał. Mat bardzo chciał, by tamten coś wreszcie powiedział. Cokolwiek. To milczenie było denerwujące.

— Przyszłoby ci do głowy, że eskortowanie handlarza to zaszczyt, o który Rhuarc i Couladin będą się sprzeczać? Czy rozumiesz cokolwiek z tego ji’e’toh`?

— Głupiś — mruknęła Aviendha. — To nie ma nic wspólnego z ji’e’toh. Couladin usiłuje się zachowywać jak wódz klanu. Rhuarc nie może na to pozwolić, dopóki... pozwoli pod warunkiem, że on pójdzie do Rhuidean. Shaido ukradną kości psu, ukradną kości razem z psem, ale nawet oni zasługują na prawdziwego wodza. A z powodu Randa al’Thora musimy pozwolić im na rozbicie tysiąca namiotów na naszych ziemiach.

— Jego oczy — odezwał się Rand, nie odrywając wzroku od karawany wozów. — To niebezpieczny człowiek.

Mat spojrzał na niego spod uniesionych brwi.

— Czyje oczy? Couladina?

— Oczy Kadere. Niby cały czas się pocił i bladł. A wyraz oczu ani razu nie uległ zmianie. Trzeba zawsze przyglądać się oczom. Jest inny, niż mówią pozory.

— Pewnie, Rand. — Mat poprawił się w siodle, do połowy uniósł wodze, jakby miał zamiar zaraz ruszyć w drogę. Może to milczenie nie jest aż takie złe. — Oczom trzeba się przyglądać.

Rand dla odmiany badał teraz szczyty najbliższych skalpych iglic i pagórków, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę.

— Czas to ryzyko — mruknął. — Czas zastawia sidła. Muszę unikać ich sideł, jednocześnie zastawiając własne.

Oprócz rozproszonych skupisk zarośli oraz rosnących gdzie — niegdzie karłowatych drzew, Mat nic tam jakoś nie umiał wypatrzyć. Aviendha powiodła podejrzliwym wzrokiem po wzniesieniach, po czym spojrzała koso na Randa, poprawiając chustę.

— Sidła? — spytał Mat.

„Światłości, niech on mi powie, że nie jest szalony”.

— Kto zastawia sidła?

Przez chwilę Rand patrzył na niego tak, jakby nie rozumiał pytania. Wozy handlarzy ruszyły w drogę eskortowane przez Panny, które przez jakiś czas długimi krokami biegły równolegle do nich, po czym, gdy minęli je Jindo, dołączyły do nich na samym końcu. Niczym lustrzane odbicia, naśladowali je Shaido. Znacznie liczniejsza grupa Panien wybiegła naprzód na zwiady. Aielowie otaczający samego Randa stali wciąż nieruchomo, za to grupa Mądrych ociągała się i obserwowała, a osądziwszy gesty Egwene, Mat uznał, że zamierza podejść i przyjrzeć się im z bliska.

— Nie zobaczysz tego ani nie poczujesz — odezwał się wreszcie Rand. Pochylając się lekko w stronę Mata, szepnął głośno, jakby udawał tylko, że szepcze. — Towarzyszy nam teraz zło, Mat. Pilnuj się.

Obserwował przetaczające się obok wozy, znowu z tym krzywym uśmiechem na twarzy.

— Mówiąc o złu, myślisz o Kadere?

— To niebezpieczny człowiek, Mat; jego oczy cały czas to zdradzają, któż jednak wie, jak jest naprawdę? Ale z jakiego to powodu muszę się martwić, skoro Moiraine i Mądre pilnują wszystkiego za mnie? Nie wolno nam też zapominać o Lanfear. Czy żył kiedykolwiek człowiek pilnowany przez tyle czujnych oczu?

Rand wyprostował się niespodzianie w siodle.

— Zaczęło się — oznajmił cicho. — Żałuję, że brak mi twego szczęścia, Mat. Zaczęło się i nie ma już odwrotu, nieważne gdzie spadnie ostrze.

Kiwając głową do jakichś skrytych myśli, ruszył na swym pstrokaczu po śladach Rhuarka, Aviendha biegła obok, stu Jindo za nimi.

Mat ucieszył się, że wreszcie może też ruszać. To już lepsze niż zostać tutaj, bez wątpienia. Słońce płonęło wysoko na ciemnoniebieskim niebie. Do zachodu czekała ich jeszcze długa droga. Zaczęło się? Co, jego zdaniem, się zaczęło? Zaczęło się w Rhuidean, a właściwie, mówiąc ściśle, w Polu Emonda, w zeszłoroczną Zimową Noc. „Towarzyszy nam zło” i „nie ma odwrotu”? A Lanfear? Rand spaceruje po krawędzi ostrza. To nie ulega wątpliwości. Jakaś droga wyjścia z Pustkowia musi się znaleźć, zanim będzie za późno. Od czasu do czasu przypatrywał się wozom handlarzy. Zanim będzie za późno. O ile już nie jest.

Загрузка...