Żar popołudniowego słońca palił Pustkowie; góry na północy, a więc dokładnie przed nimi, rzucały cienie. Pod kopytami Jeade’ena przemykały wyschnięte wzgórza, jedne wyższe, inne niższe, niczym fale na oceanie popękanej gliny, mile mijały jedna za drugą. Góry ściągały na siebie wzrok Randa od czasu, jak poprzedniego dnia pierwszy raz je zobaczyli — szczyty pozbawione śnieżnych czap, nie tak wysokie jak w Górach Mgły, znacznie też niższe niźli Grzbiet Świata, ale całe z postrzępionych grani brunatnego i szarego kamienia, poprzecinanego od czasu do czasu pasami żółci i czerwieni, spiętrzone tak, że człowiek wolałby chyba pokonywać pieszo Mur Smoka. Westchnął, rozmościł się wygodniej w siodle, poprawił shoufę, którą nosił do czerwonego kaftana. W tych górach leżało Alcair Dal. Wkrótce nastąpi swego rodzaju koniec wszystkiego. Albo początek. Może i jedno, i drugie. Wkrótce, być może.
Słomianowłosa Adelin wysforowała się łatwo naprzód przed srokatego ogiera, a kolejne dziewięć spalonych słońcem Far Dareis Mai otoczyło go szerokim kręgiem, wszystkie z tarczami i włóczniami w dłoniach, z futerałami na łuki na plecach, czarne zasłony kołysały się na ich piersiach gotowe do uniesienia. Gwardia honorowa Randa. Aielowie tak ich nie określali, niemniej Panny szły do Alacair Dal, mając na względzie honor Randa. Tak wiele różnic, a on nawet nie potrafił połowy z nich rozpoznać, choćby miał je wprost przed oczyma.
Na przykład zachowanie Aviendhy względem Panien oraz sposób, w jaki one się odnosiły do niej. Przez większość czasu, tak jak w tej chwili, szła obok jego konia z rękoma schowanymi pod szalem spowijającym jej ramiona; patrzące spod ciemnej szarfy zielone oczy ze skupieniem wbijała w widniejące z przodu góry, rzadko rozmawiała z Pannami, czasami wymieniała z nimi jedno lub dwa słowa, ale nie było w tym nic dziwnego. Schowane ręce, to było sedno wszystkiego. Panny wiedziały, że nosi bransoletę z kości słoniowej, jednak udawały, iż jej nie widzą; nie zdjęła jej, choć skrywała nadgarstek, ilekroć sądziła, że któraś może ją obserwować.
„Nie należysz do żadnej społeczności” — powiedziała mu Adelin, kiedy zaproponował, że może ktoś inny, nie zaś Panny Włóczni, dostarczy mu eskorty. Każdy wódz, niezależnie, czy klanu czy szczepu, przybędzie na miejsce w towarzystwie ludzi ze społeczności, do której należał, zanim został wodzem.
„Nie należysz do żadnej społeczności, ale twoja matka była Panną”. — Słomianowłosa kobieta oraz pozostała dziewiątka nie spojrzały na Aviendhę, stojącą w odległości nie większej niż dziewięć stóp, w przedsionku dachu Lian; ale zrobiły to specjalnie. — „Przez niezliczone lata Panny, które nie chciały porzucić włóczni, oddawały swe dzieci Mądrym, aby te przekazały je na wychowanie innym kobietom, żadna potem nie wiedziała, komu przypadło dziecko, ani nawet czy było chłopcem czy dziewczynką. Teraz powrócił do nas syn Panny, a my wiemy, kim jest. Pójdziemy do Alcair Dal, mając na względzie twój honor, synu Shaiel, Panny z Chumai Taardad”.
Jej twarz była tak poważna — twarze wszystkich były śmiertelnie poważne, włączywszy Aviendhę — że pomyślał, iż zaproponują mu taniec włóczni, jeśli odmówi.
Kiedy przystał na ich propozycję, zmusiły go do przejścia ponownie przez rytuał „Honor za honor”, tym razem pili napój zwący się oosquai, robiony z zemai, wychylając do dna małe srebrne pucharki. Było ich dziesięć, więc tyleż musiał wypić. Dziesięć panien, dziesięć pucharków. Napój przypominał wodę zabarwioną na jasnobrązowy kolor i jak woda smakował — a był mocniejszy niż podwójnie destylowana brandy. Po tym wszystkim nie był już w stanie chodzić prosto i musiały zanieść go do łóżka, śmiejąc się z niego i nie zważając zupełnie na jego protesty; a wszystkie na dodatek łaskotały go, aż ze śmiechu niemalże nie mógł złapać tchu. Wszystkie prócz Aviendhy. Nie odeszła wprawdzie, stała obok i przyglądała się całej scenie z twarzą równie pozbawioną wyrazu jak kamień. Kiedy Adelin i pozostałe ułożyły go wreszcie na kocach i poszły sobie, Aviendha siadła przed drzwiami, rozłożyła swe ciężkie suknie i patrzyła na niego tym kamiennym wzrokiem, dopóki nie zasnął. Kiedy się obudził, wciąż była na swoim miejscu, wciąż patrzyła. I odmawiała rozmów na temat Panien lub oosquai; jeśli o nią chodziło, można by pomyśleć, że nic nie zaszło. Czy Panny byłyby równie powściągliwe, nie wiedział; w jaki sposób miałby spojrzeć w twarze dziesięciu kobiet i zapytać, dlaczego upiły go, a potem zrobiły sobie zabawę z rozbierania i kładzenia do łóżka?
Tak wiele różnic, w tak nielicznych obyczajach potrafił się dopatrzyć sensu i nie umiał przewidzieć, w którym momencie może się potknąć i zrujnować swoje plany. Jednak nie mógł sobie pozwolić na czekanie. Spojrzał przez ramię. Co się stało, już się nie odstanie.
„A któż może powiedzieć, co się jeszcze wydarzy?”
Całkiem z tyłu szli za nim Taardad. Nie tylko Taardad Dziewięciu Dolin oraz Jindo, lecz także Aiadi i Cztery Kamienie, Chumani, Krwawa Woda i jeszcze inni, szeroką kolumną otaczającą kołyszące się wagony handlarzy oraz grupę Mądrych i rozciągającą się na przestrzeni dwóch mil w drżącym od upału powietrzu; kolumnę otaczali zwiadowcy i łącznicy. Z każdym dniem przybywało ich coraz więcej, w odpowiedzi na wezwanie, które Rhuarc rozesłał pierwszego dnia, stu mężczyzn i Panien tutaj, trzystu albo pięciuset tam, stosownie do liczebności każdego szczepu, a pamiętać należało, iż siedziby musiały przede wszystkim zadbać o własne bezpieczeństwo.
W oddali, z południowego wschodu zbliżała się biegiem następna grupa, stopy biegnących wzbijały chmurę pyłu; być może należeli do jakiegoś innego klanu, zmierzającego do Alcair Dal, po namyśle jednak osądził, że tak nie jest. Dotąd swoich przedstawicieli przysłało jedynie dwie trzecie szczepów, szacował, że za nim musi się znajdować ponad piętnaście tysięcy Aielów Taardad. Razem stanowili prawdziwą armię w marszu, która nieprzerwanie rosła. Niemalże cały klan zmierzał na miejsce spotkania wodzów, gwałcąc tym samym wszelkie obyczaje.
W pewnej chwili, gdy Jeade’en osiągnął szczyt kolejnego wzniesienia, przed oczyma Randa rozpostarło się wreszcie długie, szerokie zagłębienie, w którym trwały przygotowania do spotkania wodzów, na otaczających wzgórzach zobaczył obozowiska wodzów klanów i szczepów, którzy zdążyli już przybyć.
Pomiędzy dwoma lub trzema setkami niskich, pozbawionych ścianek namiotów stały rozproszone większe, choć wykonane z tej samej szarobrązowej materii, wysokie na tyle, aby wewnątrz można było stanąć, a na kocach w ich cieniu wyłożono wszelkiego rodzaju dobra — jaskrawo glazurowaną ceramikę, jeszcze barwniejsze dywany, biżuterię ze złota i srebra. Głównie wytwory rodzimego rzemiosła, choć zdarzały się również przedmioty spoza Pustkowia, a być może także jedwab i kość słoniowa z Dalekiego Wschodu. Jednak na pozór nikt nie był zainteresowany wymianą; kilkoro mężczyzn i kobiet, których mógł dojrzeć, siedziało przed swymi namiotami, zazwyczaj samotnie.
Z pięciu obozowisk, rozłożonych na wzgórzach otaczających teren święta, cztery wyglądały na zupełnie puste, jedynie kilka tuzinów mężczyzn oraz Panien spacerowało między namiotami, które pomieściłyby przynajmniej tysiąc osób. Piąty obóz zajmował co najmniej dwukrotnie większy obszar od pozostałych, można było dostrzec w nim setki ludzi, a drugie tyle zapewne przebywało w namiotach.
Rhuarc wspiął się truchtem na szczyt wzgórza i zatrzymał obok Randa. Towarzyszyło mu dziesięciu Aethan Dor, Czerwonych Tarcz, za nimi biegł Heirn z dziesięcioma Tain Shari, Prawdziwą Krwią, oraz czterdziestu wodzów szczepów ze swoją eskortą honorową, wszyscy z włóczniami, tarczami, łukami i kołczanami. Tworzyli znaczną siłę, liczniejszą niźli ci, którzy zdobyli Kamień Łzy. Niektórzy Aielowie zgromadzeni w obozowiskach i wśród większych namiotów spoglądali w stronę szczytu wzgórza. Nie na tłoczących się tam Aielów, jak podejrzewał Rand. Na niego — człowieka na koniu. Widok rzadko oglądany w Ziemi Trzech Sfer. Pokaże im więcej takich, zanim wszystko się skończy.
Wzrok Rhuarca spoczywał na największym obozie, gdzie kolejni Aielowie odziani w cadin’sor wylewali się z namiotów i zatrzymywali, by spojrzeć w ich stronę.
— Shaido, o ile się nie mylę — powiedział cicho. — Couladin. Nie jesteś jedynym, który łamie obyczaje, Randzie al’Thor.
— A więc dobrze, że tak się stało. — Rand ściągnął shoufę z głowy i wepchnął ją do kieszeni kaftana, w której trzymał ter’angreal, figurkę mężczyzny o okrągłej twarzy, z mieczem na kolanach. Słońce natychmiast zaczęło przypiekać mu obnażoną głowę, jakby chciało pokazać, jaką osłonę dawała shoufa. — Gdybyśmy przybyli tu zgodnie z obyczajem...
Shaido ruszyli w kierunku gór, pozostawiając puste namioty. I wywołali zamieszanie w pozostałych obozowiskach oraz na terenie, gdzie trwały przygotowania do święta; Aielowie przestali obserwować człowieka na koniu i odprowadzili ich wzrokiem.
— Czy dałbyś radę utorować sobie drogę do Alcair Dal, Rhuarc, mając przeciwko każdemu ze swych ludzi dwóch co najmniej przeciwników?
— Na pewno nie przed nastaniem nocy — powoli odpowiedział wódz klanu — nawet mając za przeciwników te złodziejskie psy, Shaido. To coś więcej niż pogwałcenie zwyczaju! Nawet Shaido powinni mieć więcej honoru!
Gniewne pomruki aprobaty rozeszły się wśród szeregów Taardad stojących na wzgórzu. Nie dotyczyło to jednak Panien, które z jakiegoś powodu zebrały się z boku wokół Aviendhy, nad czymś poważnie się naradzając. Rhuarc powiedział kilka cichych słów do przedstawiciela Czerwonych Tarcz, człowieka o zielonych oczach, którego twarz wyglądała tak, jakby używano jej do wbijania kołków w płocie, tamten natychmiast się odwrócił i zwinnie zbiegł ze wzgórza, kierując w stronę nadchodzących Taardad.
— Spodziewałeś się czegoś takiego? — Rhuarc zapytał Randa, kiedy tylko Czerwona Tarcza się oddalił. — Czy to dlatego zwołałeś cały klan?
— Nie spodziewałem się dokładnie tego, Rhuarc. — Shaido zaczęli formować szereg przed wąską szczeliną prowadzącą z gór; zasłonili twarze. — Ale czy mógł być jakiś inny powód, dla którego Couladin odszedł tamtej nocy, jak nie taki, że zapragnął się znaleźć w miejscu, gdzie łatwiej mu będzie przysporzyć mi kłopotów? Czy pozostali wodzowie już są w Alcair Dal? Dlaczego?
— Okazji, jaką daje spotkanie wodzów, nie można zmarnować, Randzie al’Thor. Tutaj będzie można omówić wszystkie spory graniczne, prawa do wypasu bydła, tysiące innych rzeczy. Woda. Jeżeli spotykają się dwaj Aielowie z różnych klanów, wówczas mówią o wodzie. Jeśli jest ich trzech, z trzech klanów, wtedy mówią o wodzie i wypasie bydła.
— A czterech? — zapytał Rand. Na miejscu byli już przedstawiciele pięciu klanów, Taardad stanowili szósty.
Rhuarc zawahał się na moment, jego dłoń odruchowo powędrowała do drzewca włóczni.
— Czterech będzie tańczyć włócznie, Randzie al’Thor. Ale tutaj to się nie powinno zdarzyć.
Taardad rozstąpili się, aby przepuścić Mądre, szale miały owinięte wokół głów; Moiraine, Lan i Egwene jechali za nimi. Egwene i Aes Sedai miały dookoła skroni białe chusty, wilgotne imitacje szarf noszonych przez kobiety Aiel. Mat również podjechał bliżej, trzymał się nieco na uboczu, włócznię o czarnym drzewcu miał wspartą o łęk siodła. Patrzył na rozpościerający się przed nim widok, twarz ocieniał mu kapelusz z szerokim rondem.
Strażnik pokiwał głową do jakichś swoich myśli, gdy zobaczył Shaido.
— Mogą być kłopoty — powiedział cicho. Jego czarny ogier zezował na srokacza Randa; tylko tyle, ale Lan, choć nadal wzrokiem mierzył szereg Aielów przed szczeliną, uspokajająco poklepał Mandarba po karku. — Ale nie od razu, jak sądzę.
— Nie od razu — zgodził się Rhuarc.
— Gdybyś tylko... pozwolił mi iść z sobą. — Wyjąwszy to jedno drobne zająknienie, głos Moiraine był równie dźwięczny jak zawsze; na jej twarzy malował się chłodny spokój, jednak ciemne oczy patrzyły na Randa w taki sposób, jakby samą siłą spojrzenia mogła zmusić go do uległości.
Długie jasne włosy Amys, zwisające spod szala, zakołysały się, gdy zdecydowanie potrząsnęła głową.
— To nie jest jego postanowienie, Aes Sedai. To sprawa wodzów, sprawa mężczyzn. Jeżeli teraz pozwolimy ci zejść do Alcair Dal, następnym razem, gdy spotkają się Mądre lub panie dachu, jakiś wódz klanu również będzie chciał tam wetknąć swój nos. Oni myślą, że mieszamy się do ich spraw, i często próbują się wtrącać w nasze.
Uśmiechnęła się lekko do Rhuarca, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie mówi o nim, lecz zupełny brak odzewu z jego strony powiedział Randowi, że on myśli zupełnie inaczej.
Melaine ujęła rąbek szala i popatrzyła Randowi prosto w oczy. Jeżeli nawet nie zgadzała się z Moiraine, to w każdym razie nie miała zaufania również do niego. Od czasu opuszczenia Zimnych Skał prawie nie spał; nawet jeśli zaglądały do jego snów, to widziały same koszmary.
— Bądź ostrożny, Randzie al’Thor — powiedziała Bair, jakby czytała w jego myślach. — Zmęczony człowiek łatwo popełnia pomyłki. Dzisiaj nie możesz sobie pozwolić na żadną. — Opuściła szal na swe delikatne ramiona, a w jej cichym głosie rozbrzmiała niemal gniewna nuta. — Nie możemy sobie pozwolić, żebyś popełniał pomyłki. Aielowie nie mogą sobie na to pozwolić...
Kolejni jeźdźcy, którzy pojawili się na wzniesieniu, ponownie skupili na sobie spojrzenia Aielów. Wśród większych namiotów zgromadził się kilkusetosobowy tłum obserwatorów, mężczyźni w cadin’sor i długowłose kobiety w spódnicach, bluzkach i szalach. Po chwili ich uwagę przykuł zakurzony wóz Kadere, ciągniony przez muły. Ubrany w kremowy kaftan handlarz siedział na koźle, a Isendre, w białych jedwabiach z odpowiednią parasolką, obok niego. Następny pojawił się wóz Keille; Natael, siedzący obok niej, trzymał wodze zaprzęgu, potem reszta krytych płótnem wozów i na koniec trzy wielkie pojazdy z wodą niczym ogromne beczki na kołach. Wszyscy patrzyli na Randa, kiedy wozy turkotały obok, skrzypiąc nie naoliwionymi osiami — Kadere i Isendre, Natael w swym płaszczu barda, Keile, która wbiła swój masywny korpus w śnieżną biel, a na wetknięte we włosy grzebienie zarzuciła biały koronkowy szal. Rand poklepał Jeade’ena po wygiętej w łuk szyi. Kobiety i mężczyźni wylewali się z terenu przygotowań do święta na spotkanie nadjeżdżającym wozom. Shaido czekali. Już wkrótce.
Egwene podprowadziła swą szarą klacz do Jeade’ena; gniadosz próbował powąchać Mgłę i w nagrodę za swój wysiłek został uszczypnięty.
— Nie dałeś mi szansy porozmawiania z sobą, od kiedy opuściliśmy Zimne Skały, Rand. — Nic nie powiedział, teraz była już Aes Sedai, i to nie tylko dlatego, że za taką chciała uchodzić. Zastanawiał się, czy ona również szpieguje go w snach. Twarz miała ściągniętą, oczy zmęczone. — Nie sądź, że musisz polegać tylko na sobie, Rand. Nie walczysz samotnie. Inni również będą dla ciebie walczyć.
Marszcząc czoło, starał się na nią nie patrzeć. Jego pierwsze skojarzenie dotyczyło Pola Emonda i Perrina, nie potrafił sobie jednak wyobrazić, skąd mogłaby wiedzieć, dokąd Perrin pojechał.
— Co masz na myśli? — zapytał w końcu.
— Ja walczę dla ciebie — powiedziała Moiraine, zanim Egwene zdążyła otworzyć usta. — Podobnie jak Egwene.
Obie kobiety porozumiały się spojrzeniami.
— Walczą dla ciebie ludzie, o których istnieniu nie masz pojęcia, nie bardziej niż oni o twoim. Nie rozumiesz, co to oznacza, że kształtujesz Koronkę Wieku, nieprawdaż? Zmarszczki tworzone przez twoje działania, zmarszczki wywołane samym twoim istnieniem, rozchodzą się po Wzorze, zmieniając nici żywotów, o których nigdy niczego się nie dowiesz. Ta bitwa w żadnej mierze nie jest tylko twoja. Jednak to ty stoisz w samym sercu sieci Wzoru, więc jeżeli ty poniesiesz porażkę, jeżeli ty przegrasz, przegrają wszyscy i wszystko. Ponieważ nie mogę iść z tobą do Alcair Dal, pozwól, by Lan ci towarzyszył. Jeszcze jedna para oczu, która będzie strzegła twoich pleców.
Strażnik odwrócił się lekko w siodle i popatrzył na nią krzywo; nie miał szczególnej ochoty zostawiać jej samej, skoro w pobliżu byli Shaido, zamaskowani, by zabijać.
Rand nie sądził, by miał dostrzec spojrzenie, którym porozumiały się Moiraine i Egwene. A więc mają przed nim jakieś tajemnice. Egwene patrzyła już oczyma Aes Sedai, ciemnymi i nieprzeniknionymi. W tym momencie jego wzrok padł na Aviendhę i Panny, które zdążyły już do niego wrócić.
— Niech Lan zostanie z tobą, Moiraine. Mój honor spoczywa w rękach Far Darei Mai.
Usta Moiraine lekko się zacisnęły, najwidoczniej była to właśnie ta rzecz, którą należało powiedzieć, sądząc po wyrazach twarzy Panien. Adelin i pozostałe uśmiechnęły się szeroko.
Poniżej Aielowie tłoczyli się wokół woźniców, którzy wypinali z zaprzęgów muły. Nie wszyscy jednak zwracali na nich uwagę. Keille i Isendre mierzyły się wzrokiem, stojąc przy swoich wozach, Natael mówił coś gwałtownie do jednej z nich, Kadere zaś do drugiej, dopóki wreszcie nie zrezygnowały z tego pojedynku na spojrzenia. Już od jakieś czasu obie odnosiły się do siebie w ten sposób. Gdyby chodziło o mężczyzn, Rand oczekiwałby, że w krótkim czasie dojdzie do walki.
— Uważaj na siebie, Egwene — powiedział. — Wszyscy uważajcie na siebie.
— Nawet Shaido nie będą sprawiać kłopotów Aes Sedai — uspokoiła go Amys — w nie większym stopniu, niźli odważyliby się uczynić coś Bair, Melaine czy mnie samej. Nawet Shaido nie pozwolą sobie na pewne rzeczy.
— Po prostu uważajcie na siebie!
Nie zamierzał powiedzieć tego tak ostro. Nawet Rhuarc spojnał na niego ze zdziwieniem. Nie rozumieli, a on nie ośmieliłby się im wyjaśnić. Jeszcze nie. Kto pierwszy zatrzaśnie swoją pułapkę? Musiał ryzykować ich życie w takiej samej mierze jak swoje.
— A co ze mną, Rand? — zapytał znienacka Mat, obracając w palcach złotą monetę, jakby zupełnie nieświadom tego, co robi. — Czy masz jakieś zastrzeżenia, bym poszedł tam z tobą?
— A chcesz? Sądziłem, że zostaniesz z handlarzami.
Mat zmarszczył brwi, spojrzał na wory w dole, a potem przeniósł wzrok na szereg Shaido przy ujściu szczeliny.
— Nie wydaje mi się, że łatwo będzie stąd uciec, jeżeli ty dasz się zabić. Niech sczeznę, jeśli i tak nie wciągasz mnie do tego swojego kotła... Dovienya — wymamrotał — Rand słyszał już przedtem w jego ustach to słowo, Lan powiedział mu, że w Dawnej Mowie oznacza ono „szczęście” — i podrzucił monetę w górę. Kiedy spróbował ją złapać, zatańczyła mu w palcach i spadła na ziemię. W jakiś niewytłumaczalny sposób wylądowała na krawędzi, stoczyła się po pochyłości, podskakując w szczelinach spalonej ziemi i lśniąc w promieniach słońca przez całą drogę w dół, aż do miejsca, gdzie stały wory, i tam dopiero upadła na bok.
— A żebym sczezł, Rand — jęknął. — Nie powinieneś tego robić!
Isendre podniosła monetę i trzymając ją w palcach, spojrzała w górę zbocza. Pozostali patrzyli również — Kadere, Keille i Natael.
— Możesz iść — powiedział Rand. — Rhuarc, czy już nie czas?
Wódz klanu spojrzał przez ramię.
— Tak. Dokładnie... — Za nim piszczałki zaczęły grać wolną melodię. — ...czas.
Do piszczałek dołączyły głosy. Chłopcy Aielów przestawali śpiewać, kiedy osiągali wiek męski, z wyjątkiem pewnych okazji. Otóż mężczyźni śpiewali tylko pieśni bitewne i lamenty za zmarłych. Z pewnością do tej śpiewnej harmonii przyłączyły się również Panny, ale zagłuszyły je męskie głosy.
Czyśćmy włócznie — kiedy słońce wysoko stoi.
Czyśćmy włócznie — i gdy zachodzi nam.
Pojawili się Taardad, rozciągnięci na szerokość mili w każdą stronę, biegnąc do rytmu pieśni w dwu szerokich kolumnach, z włóczniami w dłoniach, zasłoniętymi twarzami; na pozór nie kończące się kolumny sunęły w stronę gór.
Czyśćmy włócznie — Kto śmierci się boi?
Czyśćmy włócznie — Nikt, kogo znam!
Stojący w obozach Aielowie patrzyli zdziwieni; coś w ich zachowaniu powiedziało Randowi, że panuje tam cisza. Nie — którzy z woźniców stali osłupiali, pozostali rozpuścili muły i wpełzli pod wozy. A Keille, Isendre, Kadere i Natael obserwowali Randa.
Czyśćmy włócznie — dopóki życie trwa.
Czyśćmy włócznie — gdy przychodzi życia kres.
Czyśćmy włócznie...
— Idziemy? — Nie czekał na potwierdzenie Rhuarca, wbił pięty w boki Jeade’ena i ruszył w dół zbocza. Adelin oraz pozostałe Panny pobiegły za nim. Mat wahał się przez chwilę, potem pognał Oczko, ale Rhuarc i pozostali wodzowie Taardad, każdy ze swoimi dziesięcioma wojownikami, szli tuż za gniadoszem. W połowie drogi do namiotów Rand obejrzał się za siebie. Moiraine i Egwene siedziały na swych koniach obok Lana. Aviendha stała w grupie trzech Mądrych. Wszyscy patrzyli na niego. Zdążył już chyba zapomnieć, jak to jest nie być obserwowanym przez innych.
Kiedy wjechał na skraj wąwozu, wyszła mu na spotkanie delegacja, ponad dziesięć kobiet w spódnicach i bluzkach, przystrojone biżuterią ze słota, srebra i kości słoniowej, towarzyszyli im mężczyźni, w szarościach i brązach cadin’sor, jednak nieuzbrojeni, wyjąwszy noże przy pasach, znacznie mniejsze od tych ciężkich ostrzy, które chociażby Rhuarc nosił przy sobie. Ustawili się jednak w taki sposób, aby Rand musiał przystanąć, a nadto najwyraźniej ignorowali Taardad okrążających ich od wschodu i zachodu.
Czyśćmy włócznie — Życie jest snem.
Czyśćmy włócznie — Każdy sen kończy się.
— Nie spodziewałem się tego po tobie, Rhuarc — powiedział potężnie zbudowany, siwowłosy mężczyzna. Nie był gruby, Rand nie widział dotąd jeszcze grubego Aiela, na jego całą masywną sylwetkę składały się mięśnie. — Nawet ze strony Shaido była to niespodzianka, ale ty!
— Czasy się zmieniają, Mandhuin — odrzekł wódz klanu. — Od jak dawna Shaido są tutaj?
— Przybyli dokładnie o wschodzie słońca. Dlaczego podróżowali w nocy, któż może wiedzieć? — Mandhuin popatrzył na Randa i zmarszczył lekko brwi, a potem przekrzywiwszy głowę, spojrzał w stronę Mata. — Dziwne czasy, doprawdy, Rhuarc.
— Kto jeszcze jest, oprócz Shaido? — zapytał Rhuarc.
— My, Goshien, przybyliśmy pierwsi. Potem Shaarad. — Potężny mężczyzna skrzywił się, wymawiając imię swych wrogów, nie przestając jednocześnie przyglądać się dwóm mieszkańcom mokradeł. — Chareen i Tomanelle dotarli później. I na końcu Shaido, jak już powiedziałem. Sevanna dopiero niedawno przekonała wodzów, aby tu przybyli. Bael nie widział powodów, by wziąć udział w spotkaniu, podobnie jak wielu innych.
Kobieta w średnim wieku, o szerokiej twarzy, z włosami jaśniejszymi niż Adelin, gwałtownym ruchem wsparła dłonie na biodrach, grzechocząc przy tym bransoletami ze złota i kości słoniowej, których miała tak dużo, jak Amys i jej siostra-żona razem wzięte.
— Słyszeliśmy, że Ten Który Przychodzi Ze Świtem wyszedł z Rhuidean, Rhuarc. — Patrzyła koso na Mata i Randa. Cała delegacja nie spuszczała z nich wzroku. — Słyszeliśmy, że dzisiaj odbędzie się proklamacja Car’a’carna. Zanim przybędą wszystkie klany.
— A więc ktoś opowiadał ci o proroctwach — powiedział Rand.
Lekko trącił swego gniadosza kolanami, delegacja usunęła mu się z drogi.
— Dovienya — wymruczał Mat. — Mia dovienya nesodhin soende.
Cokolwiek to miało oznaczać, brzmiało niczym gorące życzenie.
Kolumny Taardad otoczyły Shaido z obu stron, odwrócili się twarzami do tamtych, wciąż zamaskowani śpiewali. Nie zrobili żadnego ruchu, który mógłby zostać zrozumiany jako groźba, stali zwyczajnie, przewyższając tamtych liczebnością piętnaście albo dwadzieścia razy, i śpiewali, a ich głosy niosły się po okolicy niczym grzmot.
Czyśćmy włócznie — aż cienia nie stanie już nikomu.
Czyśćmy włócznie — aż woda nie będzie słona.
Czyśćmy włócznie — Jak jeszcze daleko do domu?
Czyśćmy włócznie — Póki nie skonam!
Podjeżdżając bliżej do zamaskowanych Shaido, Rand zauważył, że Rhuarc sięga do swojej zasłony.
— Nie, Rhuarc. Nie przybyliśmy tu po to, by z nimi walczyć.
Chciał powiedzieć, iż ma nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale Aiel zrozumiał to opacznie.
— Masz rację, Randzie al’Thor. Żadnego szacunku dla Shaido. — Pozostawiając zasłonę na miejscu, Rhuarc podniósł głos. — Żadnego szacunku dla Shaido!
Rand nie odwrócił głowy, ale poczuł przez skórę, że za jego plecami opadają czarne zasłony.
— Och, krew i popioły! — wymamrotał Mat. — Krew i krwawe popioły!
Czyśćmy włócznie — aż słońce nie zrobi się zimne.
Czyśćmy włócznie — aż woda swobodnie popłynie.
Czyśćmy włócznie...
Po szeregach Shaido przebiegło poruszenie znamionujące niepokój. Cokolwiek powiedzieli im Couladin czy Sevanna, potrafili przecież liczyć. Tańczyć włócznie z Rhuarkiem i tymi, którzy mu towarzyszyli, to była jedna rzecz, nawet gdyby oznaczało to wystąpienie przeciwko wszystkim obyczajom, czymś innym jednak było starcie z przeważającą siłą Taardad, która starłaby ich z powierzchni ziemi niczym lawina. Powoli rozstępowali się, by Rand mógł przejechać przez środek ich szyku, ustępowali, dając mu wolną drogę.
Z piersi Randa wyrwało się westchnienie ulgi. Adelin oraz pozostałe Panny szły jednak naprzód, patrząc wprost przed siebie, jakby Shaido w ogóle nie istnieli.
Czyśćmy włócznie — polo tchu w piersiach.
Czyśćmy włócznie — moja stal lśni. Czyśćmy włócznie...
Za jego plecami pieśń zamieniła się w cichy pomruk, kiedy wjechali w szeroki wąwóz o stromych ścianach, głęboki i skryty w cieniu niczym rana zadana górom. Przez kilka minut najgłośniejszym dźwiękiem był stukot końskich kopyt na kamieniach oraz szuranie miękkich butów Aielów. Zupełnie znienacka przejście otworzyło się na Alcair Dal.
Rand teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ten wąwóz nazywano złotą misą, chociaż niczego złotego w sobie nie miał. Niemalże doskonale okrągły, jego szare ściany wznosiły się wokół stromo, z wyjątkiem odległego krańca, gdzie piętrzyły się do wnętrza niczym załamująca się fala. Grupki Aielów stały na zboczach z odkrytymi głowami i twarzami, było ich znacznie więcej niż klanów. Taardad, którzy weszli do środka z wodzami szczepów, przyłączyli się do nich. Według Rhuarca to, że zbierali się raczej według społeczności niźli klanów, oznaczało dodatkową szansę na zachowanie pokoju. Tylko jego Czerwone Tarcze oraz Panny zostały wraz z Randem i wodzami Taardad.
Wodzowie szczepów siedzieli ze skrzyżowanymi nogami przed występem skalnym poniżej spiętrzonego nawisu. Sześć małych grupek, w tym jedna złożona z Panien, stało między nimi a owym występem. Najpewniej byli to Aielowie, którzy przyszli tu bronić honoru swoich wodzów klanu. Grup było sześć, choć dotąd przybyli przedstawiciele tylko pięciu klanów. Panny mogły reprezentować Sevannę — choć Aviendha szybko poinformowała go, że Sevanna nigdy nie była Far Dareis Mai, ale dodatkowa grupa... Jedenastu ludzi, nie dziesięciu. Nawet widząc tylko tył płomiennorudej głowy, Rand był pewien, że to Couladin.
Na stopniu skalnym stali: złotowłosa kobieta, obwieszona taką samą ilością biżuterii jak tamta przy namiotach, szary szal ozdabiał jej ramiona — bez wątpienia Sevanna — oraz czterej wodzowie klanów, nieuzbrojeni, z wyjątkiem noży przy pasach, a wśród nich najwyższy człowiek, jakiego Rand dotąd widział w życiu. Bael z Goshien Aiel, wnioskując z opisu, który podał mu Rhuarc; ten człowiek był co najmniej o dłoń wyższy od samego Rhuarca. Sevanna przemawiała, a dzięki wyjątkowemu ukształtowaniu kanionu, jej słowa niosły się dźwięcznie po całym jego dnie.
— ...pozwólcie mu przemówić! — Jej głos był napięty i przepełniony gniewem. Głowę trzymała uniesioną wysoko i lekko odchyloną do tyłu, jakby samą siłą woli próbowała zdominować stojących na skalnym stopniu. — Domagam się tego zgodnie z prawem! Dopóki nie zostanie wybrany nowy wódz, ja reprezentuję Suladrica i Shaido. Domagam się respektowania moich praw!
— Ty reprezentujesz Suladrica, dopóki nie zostanie wybrany nowy wódz, pani dachu — przemówił siwowłosy mężczyzna drażliwym tonem; był to Han, wódz klanu Tomanelle. Jego twarz przypominała pociemniałą, pomarszczoną zwierzęcą skórę; mimo iż wyższy od przeciętnego mężczyzny z Dwu Rzek, jak na Aiela był niski, choć barczysty. — Nie mam wątpliwości, że dobrze znasz swoje prawa, pani dachu, ale być może nie tak świetnie orientujesz się w prawach wodza klanu. Tutaj przemawiać może tylko ten, kto wszedł do Rhuidean... oraz ty, która pojawiłaś się w zastępstwie Suladrica... — Han nie wydawał się szczególnie uszczęśliwiony, że wymawia te słowa, ale tony pobrzmiewające w jego głosie świadczyły, że raczej rzadko bywa zadowolony z czegokolwiek — ...jednakie wędrujące po snach, powiedziały naszym Mądrym, że Couladinowi odmówiono prawa wstępu do Rhuidean.
Couladin wykrzyknął coś, najwyraźniej z wściekłością, choć zupełnie nie dało się rozróżnić słów — najwidoczniej akustyczna sztuczka działała tylko ze skalnego stopnia — ale Erim, z Chareen, o jasnorudych niegdyś włosach, dzisiaj jednak prawie zupełnie siwy, przerwał mu ostro:
— Czy nie masz żadnego szacunku dla praw i zwyczajów, Shaido? Nie masz honoru? Zachowaj więc milczenie.
Kilka par oczu stojących na zboczach Aielów zwróciło się w stronę nowo przybyłych. Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie; pokazywali sobie obcych na koniach, którzy jechali na czele wodzów szczepów i oddziału Panien. Ilu go obserwuje, zastanawiał się Rand. Trzy tysiące? Cztery? Więcej? Nie słyszał z ich strony najlżejszego szmeru.
— Zebraliśmy się tutaj, aby usłyszeć wielką nowinę — powiedział Bael. — Ale dopiero wówczas, gdy przybędą wszystkie klany.
Jego ciemnorude włosy również zdradzały oznaki siwizny; wśród wodzów klanów nie było ludzi młodych. Potężna sylwetka i głęboki głos ściągnęły na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych.
— Kiedy wszystkie klany już przybędą. Skoro wszystko, o czym Sevanna chce teraz mówić, ogranicza się do żądania, by dopuszczono do głosu Couladina, to wolę wrócić do swego namiotu i zaczekać.
Jheran, z Shaarad, wróg krwi Baela z Goshien, szczupły mężczyzna, o jasnobrązowych włosach przetykanych gęstymi pasmami siwizny, przemówił, nie zwracając się do żadnego z wodzów w szczególności.
— Powiadam, że nie wrócimy do naszych namiotów. Ponieważ Sevanna już zebrała nas tutaj, omówmy to, co jest tylko odrobinę mniej istotne niźli nowina, której oczekujemy. Woda. Pragnę podnieść kwestię wody w Stanicy Grzbietu Łańcucha.
Bael odwrócił się z groźną miną w jego stronę.
— Głupcy! — warknęła Sevanna. — Skończcie już z tym czekaniem! Ja...
Wtedy właśnie stojący na skalnym stopniu zdali sobie sprawę z obecności nowo przybyłych. W całkowitym milczeniu obserwowali ich zbliżanie się, wodzowie klanów marszczyli czoła, Sevanna patrzyła wilkiem. Była przystojną, stosunkowo młodą kobietą — a wydawała się jeszcze młodsza, gdy tak stała wśród tych siwiejących mężczyzn — ale w skrzywieniu jej ust widoczna była chciwość. Wodzowie klanów tchnęli godnością, nawet Han na swój odpychający sposób, natomiast w jej bladozielonych oczach błyszczało wyrachowanie. W przeciwieństwie do wszystkich kobiet Aielów, jakie Rand dotąd spotkał, nosiła swoją luźną białą bluzkę rozwiązaną, ukazując mocno opalony, głęboki dekolt, obramowany sznurami licznych naszyjników. Potrafiłby w tych ludziach rozpoznać wodzów klanów po sposobie, w jaki się zachowywali, jeśli zaś Sevanna była panią dachu, to w niczym nie przypominała Lian.
Rhuarc podszedł do skalnego stopnia — wcześniej zostawił Czerwonym Tarczom swoje włócznie, tarczę, łuk i kołczan — — i wspiął się nań. Rand podał wodze swego konia Matowi — — który mamrocząc „Dopomóż nam, szczęście!”, wodził wzrokiem po otaczających ich Aielach; Adelin kiwnęła zachęcająco głową do Randa — i prosto z siodła wstąpił na skalny próg. Po całym kanionie rozeszły się zaskoczone pomruki.
— Co ty robisz, Rhuarc? — dopytywał się Han, krzywiąc usta — sprowadzasz tutaj tego mieszkańca bagien? Jeżeli sam nie masz zamiaru go zabić, to przynajmniej nie pozwól, by stał tutaj jak wódz.
— Ten człowiek, Rand al’Thor, przyszedł tutaj, aby przemówić do wodzów klanów. Czy wędrujące po snach nie powiedziały wam, że przybędzie ze mną? — Słowa Rhuarca wywołały głośne pomruki wśród słuchaczy.
— Melaine powiedziała mi wiele rzeczy, Rhuarc — stwierdził Bael, wpatrując się w Randa spod zmarszczonych brwi. — Że Ten Który Przychodzi Ze Świtem wyszedł z Rhuidean. Nie chcesz chyba powiedzieć, iż ten człowiek...
Urwał, jakby niedowierzanie zatkało mu usta.
— Jeżeli temu mieszkańcowi bagien wolno jest przemówić — szybko wtrąciła Sevanna — to i Couladinowi również.
Podniosła gładką dłoń, a Couladin, z twarzą poczerwieniałą od gniewu, wgramolił się na stopień.
Han machnął na niego ręką.
— Zejdź na dół, Couladin! Źle się stało, że Rhuarc pogwałcił obyczaj, więc czemu ty też miałbyś to robić!
— Nadszedł czas, by skończyć z tymi zużytymi zwyczajami! — wykrzyknął Shaido o płomiennej czuprynie, zrywając z siebie szarobrązowy kaftan. Wcale nie musiał krzyczeć, jego słowa niosły się echem po kanionie, nie zniżył jednak głosu. — Ja jestem Tym Który Przychodzi Ze Świtem!
Podwinął rękawy koszuli ponad łokcie i wyrzucił ręce w górę. Wokół obu przedramion lśniły metalicznie wężopodobne stwory pokryte szkarłatnymi i złotymi łuskami, ze stopami opatrzonymi pięcioma złotymi pazurami; złote grzywy znajdowały się dokładnie na grzbietach jego nadgarstków. Dwa idealne Smoki.
— Ja jestem Car’a’carn!
Odpowiedziało mu wycie przypominające swą mocą grzmot, Aielowie poderwali się na nogi i wrzeszczeli z radości. Wodzowie klanów również powstali, Taardad skupili się w niepewną gromadkę, pozostali członkowie eskort honorowych krzyczeli równie głośno jak wszyscy.
Wodzowie klanów wyglądali na zupełnie ogłupiałych, nawet Rhuarc. Adelin i jej dziewięć Panien ujęły drzewca swych włóczni, jakby w każdej chwili miały być im potrzebne. Z oczyma utkwionymi w szczelinie prowadzącej na zewnątrz, Mat nasunął głębiej swój kapelusz na czoło i podprowadził dwa konie bliżej do skalnego występu, ukradkowym gestem dając Randowi znak, by wskoczył na siodło.
Sevanna uśmiechnęła się nieszczerze, poprawiając swój szal, a Couladin z uniesionymi ramionami podszedł bliżej do krawędzi skalnego stopnia.
— Przynoszę zmiany! — krzyczał. — Zgodnie z proroctwem, przynoszę nowe dni! Ponownie pokonamy Mur Smoka i odbierzemy to, co do nas należy! Mieszkańcy mokradeł są słabi, lecz bogaci! Pamiętacie bogactwa, jakie ostatnim razem przynieśliśmy z mokradeł? Tym razem zabierzemy im wszystko! Tym razem...!
Rand puszczał słowa tyrady tamtego mimo uszu. Ze wszystkich możliwych rzeczy tej jednej się nigdy nie spodziewał.
„Jak?”
To słowo tłukło się po jego głowie, jednak sam się sobie dziwił, że potrafi być tak spokojny. Powoli rozpiął kaftan, zawahał się przez krótką chwilę, zanim wyłowił z kieszeni ter’angreal. Wsadził go za pazuchę koszuli, pozwolił, by kaftan swobodnie opadł na ziemię, i podszedł do krawędzi skalnego występu, spokojnie rozwiązując tasiemki przy swoich rękawach. Kiedy uniósł ręce nad głowę, rękawy same swobodnie opadły.
Minęła dłuższa chwila, zanim zgromadzeni Aielowie dostrzegli lśniące w słońcu Smoki, skręcone wokół jego przedramion. Milkli stopniowo, kiedy jednak zapadła cisza, była całkowita. Szczęka Sevanny opadła. Najwyraźniej Couladin nie spodziewał się, że Rand ruszy za nim tak szybko, i nie powiedział jej, że ten drugi również będzie miał znamiona.
„Jak?”
Sądził zapewne, że ma dużo czasu; proklamowałby siebie, a Randa przepędzono by jako oszusta.
„Światłości, jak?”
Pani dachu Siedziby Comarda była teraz równie ogłupiała jak wodzowie klanów, tylko Rhuarc się nie zdziwił.
Couladin krzyczał dalej, wymachując ramionami, aby wszyscy dostrzegli znaki.
— ...nie zatrzymamy się na ziemiach tych, którzy łamią przysięgi! Zdobędziemy wszystkie kraje do samego Oceanu Aryth! Mieszkańcy bagien nie będą się w stanie odeprzeć.... — Nagle zdał sobie sprawę z ciszy, która zastąpiła triumfalne okrzyki. Wiedział, co jest jej przyczyną. Nie odwracając się nawet w stronę Randa, wrzasnął: — Mieszkaniec bagien! Spójrzcie na jego ubiór! Mieszkaniec bagien!
— Mieszkaniec bagien — zgodził się Rand. Nie podniósł głosu nawet odrobinę, ale dzięki akustyce kanionu usłyszeli go wszyscy. Shaido przez moment wyglądał na zaskoczonego, potem uśmiechnął się triumfująco, lecz uśmiech na jego twarzy gasł, w miarę jak Rand ciągnął dalej. — Co mówi Proroctwo Rhuidean? „Zrodzony z krwi”. Moją matką była Shaiel, Panna z Chumai Taardad.
„Kim była naprawdę? Skąd pochodziła?”
— Moim ojcem był Janduin ze szczepu Żelaznych Gór, wódz klanu Taardad.
„Moim ojcem jest Tam al’Thor. On mnie znalazł, wychował, kochał. Żałuję, że nie znałem cię, Janduinie, ale Tam jest moim ojcem”.
— „Zrodzony z krwi, ale wychowany przez tych, którzy nie są z krwi”. Dokąd was wysłały Mądre na poszukiwanie mnie? Do siedzib Ziemi Trzech Sfer? Wysłały was na drugą stronę Muru Smoka, tam gdzie się wychowywałem. Zgodnie z proroctwem.
Bael oraz pozostali trzej pokiwali powoli głowami, jednak niechętnie; Couladin też miał na ramionach Smoki, a bez wątpienia woleliby raczej kogoś ze swoich. Twarz Sevanny wyrażała zdecydowanie; nieważne, kto nosi prawdziwe znamiona, nie było najmniejszej wątpliwości, kogo poprze.
Całkowite przekonanie o własnej słuszności, jakim popisywał się Couladin, ani na chwilę nie osłabło; otwarcie wyszczerzył zęby, patrząc na Randa. W ogóle spojrzał na niego po raz pierwszy.
— Ile czasu minęło, odkąd po raz pierwszy ogłoszono Proroctwo Rhuidean? — Wciąż zdawał się uważać, iż powinien krzyczeć. — Kto może orzec, do jakiego stopnia słowa uległy zmianie? Moja matka była Far Dareis Mai, zanim porzuciła włócznię. Jak bardzo zmieniła się reszta? Albo została zmieniona! Powiedziane jest, że kiedyś służyliśmy Aes Sedai. Ja mówię, że one mają zamiar powtórnie nas zniewolić! Ten mieszkaniec bagien został wybrany, ponieważ podobny jest do nas z wyglądu! Nie pochodzi z naszej krwi! Przyszedł z Aes Sedai, które prowadziły go na smyczy! A Mądre powitały je jak rzekome pierwsze siostry! Wszyscy słyszeliście, że Mądre potrafią robić rzeczy przekraczające ludzkie pojęcie. Wędrujące po snach użyły Jedynej Mocy, aby utrzymać mnie z daleka od tego mieszkańca bagien! Użyły Jedynej Mocy, jak to czynią Aes Sedai! Aes Sedai sprowadziły tu tego mieszkańca bagien, aby nas podstępem zniewolić! A wędrujące po snach im w tym pomagały!
— To szaleństwo! — Rhuarc podszedł do Randa i spojrzał na milczących zebranych. — Couladin nigdy nie wszedł do Rhuidean. Słyszałem, jak Mądre odmówiły mu prawa wstępu. Rand al’Thor był tam. Widziałem, jak opuszczał Chaendaer, i widziałem, jak powrócił naznaczony tymi Smokami.
— A dlaczego odmówiły mi prawa wstępu? — warknął Couladin. — Ponieważ Aes Sedai im kazały! Rhuarc nie powiedział wam, że jedna z Aes Sedai wyszła z Chaendaer razem z tym mieszkańcem bagien! W taki właśnie sposób zdobył swoje Smoki! Dzięki czarom Aes Sedai! Pod Chaendaer zginął mój brat Muradin, zamordowany przez tego mieszkańca bagien i Aes Sedai Moiraine, a Mądre na rozkaz Aes Sedai pozwoliły im odejść wolno! Kiedy zapadła noc, wszedłem do Rhuidean. Nie zdradziłem tego nikomu, aż do tej chwili, .ponieważ to jest najwłaściwsze miejsce, w którym Car’a’carn może się ujawnić! Ja jestem Car’a’carn!
Kłamstwa przemieszane z dokładnie dobranymi drobinami prawdy. Ten człowiek cały tchnął przekonaniem o własnej racji, z pewnością miał przygotowaną odpowiedź na każde pytanie.
— Mówisz, że poszedłeś do Rhuidean bez zezwolenia Mądrych? — zapytał ostrym tonem Han, marszcząc czoło. Górujący nad wszystkimi Bael stał ze splecionymi ramionami i wyglądał na równie zdegustowanego, na twarzach Erima i Jherana malowały się podobne odczucia, może odrobinę mniej intensywne. Wodzowie klanów wciąż się wahali. Sevanna pochwyciła rękojeść swego noża i płonącym wzrokiem mierzyła Hana, jakby chciała zatopić ostrze w jego plecach.
Couladin jednak również na to miał odpowiedź.
— Tak, bez niego! Ten Który Przychodzi Ze Świtem przynosi zmiany! Tak mówi proroctwo! Bezużyteczne zwyczaje muszą się zmienić i ja je zmienię! Czy nie przybyłem tutaj o świcie?
Wodzowie klanów zdawali się powoli przekonywać do gadaniny tamtego, podobnie jak obserwujący tę scenę Aielowie; nikt nie usiadł, wszyscy patrzyli w całkowitym milczeniu, tysiące czekały. Jeżeli Randowi nie uda się ich przekonać, zapewne nie opuści żywy Alcair Dal. Mat ponownie wskazał nieznacznym gestem siodło Jeade’ena. Rand nie raczył nawet przecząco potrząsnąć głową. Chodziło o coś więcej niż tylko o wydostanie się stąd żywym — potrzebował tych ludzi, potrzebna mu była ich lojalność. Musi mieć ludzi, którzy pójdą za nim, ponieważ w niego wierzą, a nie dlatego, że chcą go wykorzystać albo coś od niego dostać. Musi.
— Rhuidean — powiedział. To słowo wypełniło jakby cały kanion. — Twierdzisz, że poszedłeś do Rhuidean, Couladin? Co tam widziałeś?
— Wszyscy wiedzą, że o Rhuidean nie wolno mówić — — uciął Couladin.
— Możemy odejść na bok — powiedział Erim — i porozmawiać na osobności, wtedy będziesz mógł nam opowiedzieć...
Shaido przerwał mu, jego twarz płonęła gniewem.
— Z nikim nie będę na ten temat rozmawiał. Rhuidean jest świętym miejscem i to, co w nim zobaczyłem, też jest święte! — Ponownie wyrzucił w górę swe napiętnowane Smokami przedramiona. — One czynią mnie świętym!
— Przeszedłem przez las szklanych kolumn przy Avendesorze. — Rand mówił cicho, ale słowa niosły się wszędzie. — Widziałem historię Aielów oczyma moich przodków. Co ty widziałeś, Couladin? Ja nie boję się o tym mówić. A ty?
Shaido zadrżał od wrzącego w nim gniewu, jego twarz przybrała prawie barwę jego płomiennych włosów.
Bael i Erim wymienili niepewne spojrzenia, Jheran i Han również.
— Aby o tym rozmawiać, musimy odejść na bok — mruknął Han.
Couladin zdawał się nie dostrzegać, że stracił swoją przewagę nad tą czwórką, ale Sevanna zrozumiała to w lot.
— Rhuarc opowiedział mu o tych rzeczach — wypluła z siebie. — Żona Rhuarca jest wędrującą po snach, jedną z tych, które pomagają Aes Sedai! Rhuarc mu opowiedział.
— Rhuarc by tego nie zrobił — warknął na nią Han. — Jest wodzem klanu i człowiekiem honoru. Nie mów o tym, na czym się nie znasz, Sevanna.
— Nie boję się! — krzyknął Couladin. — Żaden człowiek nie zarzuci mi braku odwagi! Ja również patrzyłem oczyma moich przodków! Widziałem czasy, gdy przyszliśmy do Ziemi Trzech Sfer! Widziałem naszą chwałę! Chwałę, którą ponownie wam ofiarowuję!
— Widziałem Wiek Legend — oznajmił Rand — i początki podróży Aielów do Ziemi Trzech Sfer.
Rhuarc chwycił go za ramię, ale Rand strząsnął jego dłoń. Ten moment był im przeznaczony od chwili, gdy Aielowie po raz pierwszy zebrali się przed Rhuidean.
— Widziałem Aielów, kiedy jeszcze zwano ich Da’shain Aiel i wędrowali Drogą Liścia.
— Nie! — wzniósł się okrzyk z zewnątrz kanionu i przetoczył wyciem po jego zboczach. — Nie! Nie!
Z tysięcy gardeł. Ostrza włóczni, potrząsanych nad głowami, odbijały promienie słońca. Krzyczeli nawet niektórzy wodzowie szczepów Taardad. Adelin patrzyła na Randa, całkowicie zesztywniała. Mat gwałtownie wskazywał siodło i krzyczał coś do niego, ale jego słowa ginęły we wrzawie.
— Kłamca!
Akustyka kanionu spotęgowała krzyk Couladina; pełen gniewu i triumfu wzbił się ponad wrzaski zgromadzonych. Gwałtownie potrząsając głową, Sevanna ruszyła w jego stronę. Musiała podejrzewać, że jest oszustem, liczyła jednak, że jeśli go uciszy, to wszystko jeszcze jakoś się ułoży. Zgodnie z oczekiwaniami Randa, Couladin odepchnął ją. On wiedział, że Rand był w Rhuidean — sam przypuszczalnie nie wierzył nawet w połowę swej opowieści — ale w to również uwierzyć nie potrafił.
— Własnymi słowami zadał sobie kłam! Zawsze byliśmy wojownikami! Zawsze! Od zarania czasu!
Wycie tłumu narastało, włócznie lśniły w słońcu, ale Bael, Erim, Jheran i Han stali pogrążeni w kamiennym milczeniu. Teraz już wiedzieli. Nieświadomy ich spojrzeń, Couladin wymachiwał naznaczonymi Smokami rękoma w stronę zgromadzonych Aielów i w uniesieniu dalej im schlebiał.
— Po co? — powiedział cicho Rhuarc za plecami Randa. — Czy nie zrozumiałeś, dlaczego nigdy nie mówimy o Rhuidean? By sprostać prawdzie, że kiedyś byliśmy inni od tych, którymi jesteśmy dzisiaj, że byliśmy inni, niż wierzymy, że byliśmy tacy sami, jak ci pogardzani Zatraceni, których ty nazywasz Tuatha’anami. Rhuidean zabija tych, którzy nie potrafią stawić czoła prawdzie. Z trzech, którzy weszli do Rhuidean, żywy wraca tylko jeden. A teraz ty mówisz to w miejscu, gdzie wszyscy mogą słyszeć. Tego nie da się już cofnąć, Randzie al’Thor. Wieści się rozniosą. Ilu będzie miało w sobie dość siły, by sobie z tym wszystkim poradzić?
„Zabierze was z powrotem i zniszczy was”.
— Przynoszę zmiany — powiedział ze smutkiem Rand. — Nie pokój, lecz zamęt.
„Wszędzie, gdziekolwiek pójdę, sieję zniszczenie. Czy znajdę kiedyś takie miejsce, którego nie rozedrę na strzępy?”
— Będzie, co ma być, Rhuarc. Nie potrafię tego zmienić.
— Będzie, co ma być — mruknął Aiel po krótkiej chwili.
Couladin wciąż chodził tam i z powrotem po skalnym stopniu, obiecując Aielom chwałę i podboje, nieświadom, że wodzowie klanów obserwują go z tyłu. Sevanna w ogóle nie patrzyła na Couladina, jej bladozielone oczy ze skupieniem mierzyły wodzów, wargi odsłaniały zęby w paskudnym grymasie, pierś unosił przyśpieszony oddech. Ona musiała wiedzieć, co oznacza ich milczenie i spojrzenia.
— Rand al’Thor — powiedział głośno Bael; to imię wślizgnęło się między wrzaski Couladina, ucinając wycie tłumu jak nożem. Przerwał, by odkaszlnąć, zwiesił głowę, jakby dalej nie wierzył w to, co zaraz powie. Couladin odwrócił się pewny siebie, splótł ze spokojem ramiona, bez wątpienia oczekiwał teraz wyroku śmierci na mieszkańca bagien. Wysoki wódz klanu wziął głęboki oddech. — Rand al’Thor jest Car’a’carnem. Rand al’Thor jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem.
Oczy Couladina rozszerzyły się w niewiarygodnej furii.
— Rand al’Thor jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem — z podobnym ociąganiem oznajmił Han.
— Rand al’Thor jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem. — To były słowa Jherana, jego głos zabrzmiał ponuro, a potem odezwał się Erim: — Rand al’Thor jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem.
— Rand al’Thor jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem — powiedział Rhuarc, głosem tak cichym, że nie było go słychać tuż za krawędzią skalnego progu, a potem dodał: — A Światłość niech się zlituje nad nami wszystkimi.
Przez długą, długą chwilę panowała zupełna cisza. Potem Couladin, warcząc, zeskoczył ze stopnia, wyrwał włócznię jednemu ze swych Seia Doon i cisnął nią prosto w Randa. Jednak w momencie, gdy zeskakiwał, na występ wskoczyła Adelin; ostrze jego włóczni przebiło tarczę z byczej skóry, którą osłoniła Randa. Aż zatoczyła się od ciosu.
Na całym obszarze kanionu rozszalało się pandemonium, mężczyźni krzyczeli i przepychali się na wszystkie strony. Pozostałe Panny Jindo poszły w ślady Adelin, tworząc krąg wokół Randa. Sevanna zeskoczyła ze stopnia i teraz gwałtownie krzyczała coś do Couladina, uczepiwszy się jego ramienia, gdy on tymczasem próbował poprowadzić Czarne Oczy Shaido przeciwko Pannom odgradzającym go od Randa. Heirn oraz kilkunastu jeszcze wodzów szczepów Taardad przyłączyło się do Adelin, z włóczniami w pogotowiu, pozostali jednak wciąż krzyczeli. Mat wgramolił się na skalny stopień, ściskając czarne drzewce swej włóczni z naznaczonym krukami ostrzem miecza na czubku, wykrzykując coś, co musiało być stekiem przekleństw w Dawnej Mowie. Rhuarc i pozostali wodzowie klanów mówili coś podniesionymi głosami, na próżno usiłując przywrócić porządek. W kanionie wrzało niczym w kotle. Rand zobaczył unoszone zasłony. Błysnęła włócznia, trafiła w ciało. Kolejna. Musiał położyć temu kres.
Sięgnął po saidina, Moc wypełniła go tak, że pomyślał, iż zaraz eksploduje, jeśli jej nie uwolni; brud skazy rozszedł się po jego ciele, aż poczuł, jakby zaraz miał przeżreć mu kości. Myśl pływała na zewnątrz Pustki; chłodna myśl. Woda. Tu, gdzie woda była tak rzadka, Aielowie zawsze rozmawiali o niej. Nawet w tym suchym powietrzu powinno być trochę wody. Przeniósł, nie zdając sobie do końca sprawy, co właściwie robi, sięgnął na oślep.
Ostra błyskawica przecięła niebo nad Alcair Dal, a wiatr powiał ze wszystkich stron naraz, wyjąc w wejściu do kanionu tak głośno, że zagłuszył krzyki Aielów. Wiatr przynosił drobiny wody, coraz więcej i więcej, dopóki nie zdarzyło się coś, czego nie widział w tym miejscu dotąd żaden człowiek. Deszcz zaczął padać drobną mgiełką. Wiatr ponad kanionem jęczał i wzbijał tumany pyłu. Na niebie pojawiły się dzikie błyskawice. A deszcz gęstniał coraz bardziej, aż wreszcie zmienił się w ulewę, która zmoczyła skalny stopień, przyklejając Randowi kosmyki włosów do czoła i koszulę do pleców, zamazując wszystko, co znajdowało się dalej niż pięćdziesiąt kroków.
Nagle uświadomił sobie, że nie czuje kropli deszczu siekących jego skórę, wokół niego powstała niewidzialna kopuła, która odsunęła na bok Mata i Taardad. Przez strumienie wody spływające po jej bokach widział niewyraźnie Adelin, napierającą na nie w daremnym wysiłku dostania się bliżej niego.
— Ty skończony głupcze, który zabawiasz się w jakieś gierki z innymi głupcami! Niszczysz wszystkie moje plany i marnujesz wysiłki!
Woda spływała po jego twarzy, gdy odwrócił się, by spojrzeć w oczy Lanfear. Jej biała suknia przepasana srebrnym paskiem była idealnie sucha, ciemne fale włosów nietknięte, nawet kropla deszczu nie spadła między srebrne gwiazdy i półksiężyce. Wielkie ciemne oczy patrzyły na niego z wściekłością.
— Nie oczekiwałem, że tak szybko się ujawnisz — powiedział cicho. Wciąż go wypełniała Moc, niósł go wartki potok, nad którym próbował rozpaczliwie zapanować, jednocześnie starając się, by tych wysiłków nie zdradził głos. Nie chciał czerpać więcej, niech płynie, tylko czekać, aż jego kości spłoną na popiół. Nie wiedział, czy ona potrafi odciąć go, w sytuacji gdy saidin rwie przezeń wyjącą strugą, ale pozwolił mu, by wypełnił go do granic możliwości. — Wiem, że nie jesteś sama. Gdzie on jest?
Piękne usta Lanfear zacisnęły się.
— Wiem, że się zdradził, kiedy nawiedził twój sen. Potrafiłabym nad wszystkim zapanować, gdyby nie jego panika...
— Wiedziałem od początku — przerwał jej. — Spodziewałem się tego od dnia, kiedy opuściłem Kamień Łzy. Tam, w sytuacji, gdy wszyscy mogli mnie widzieć i słyszeć, jednoznacznie wskazałem na Rhuidean i Aielów. Myślisz, że się nie spodziewałem, iż niektórzy z was przybędą tu za mną? Ale to jest moja pułapka, Lanfear, nie twoja. Gdzie on jest?
Ostatnie słowa wypowiedział lodowatym tonem. Emocje bezładnie szalały wokół zamykającej go od wewnątrz Pustki, pustki, która nie była pusta, pustki wypełnionej Mocą.
— Jeżeli wiedziałeś — odwarknęła — to dlaczego nastraszyłeś go opowiadaniem o spełnieniu swego przeznaczenia, o zrobieniu „tego, co będzie konieczne”?
Jej słowa ociekały wręcz szyderstwem.
— Zabrałam ze sobą Asmodeana, by cię uczył, ale on zawsze był skłonny przerzucać się do innego planu, jeśli pierwszy nastręczał trudności. Teraz zdaje mu się, że znalazł dla siebie coś lepszego w Rhuidean. I podczas gdy ty stoisz tutaj, on poszedł, by sobie to wziąć. Couladin, Draghkar, wszystko było po to, by odwrócić twoją uwagę, dopóki on nie zdobędzie tej rzeczy. Wszystkie moje plany obrócone w nicość przez twój upór! Czy masz jakieś pojęcie, ile wysiłku zajmie przekonanie go na powrót? To musi być on. Demandred, Rahvin czy Sammael zabiliby cię, zanim by cię nauczyli choćby unosić rękę, albo wzięli na smycz jak psa!
Rhuidean. Tak. Oczywiście. Rhuidean. Ile to tygodni konnej jazdy? Jednak kiedyś udało mu się czegoś takiego dokonać. Gdyby tylko przypomniał sobie jak...
— A ty pozwoliłaś mu odejść? Po tym wszystkim, co mówiłaś o pomaganiu mi?
— Nigdy otwarcie, tak powiedziałam. Cóż takiego mógł on znaleźć w Rhuidean, co warte byłoby mojego ujawnienia się? Kiedy zgodzisz się stanąć po mojej stronie, będzie dość czasu. Pamiętaj, co ci powiedziałam, Lewsie Therinie. — W jej głosie rozbrzmiały uwodzicielskie tony, pełne usta wygięły się, oczy zdawały się pochłaniać go niczym bezdenne stawy. — Dwa wielkie sa’angreale. Z nimi, we dwoje, możemy wyzwać nawet...
Tym razem sama urwała. Przypomniał sobie.
Mocą skręcił rzeczywistość, wygiął jej małą cząstkę. Pod kopułą, naprzeciw niego otworzyło się przejście. Tylko w taki sposób można to było opisać. Przejście wiodące w mrok, do miejsca, które było gdzie indziej.
— Wygląda na to, że ,pamiętasz jeszcze kilka rzeczy. — Spojrzała na przejście, a potem na niego przeniosła podejrzliwe spojrzenie. — Dlaczego jesteś taki niespokojny? Co jest w Rhuidean?
— Asmodean — powiedział ponuro. Na moment zawahał się. Nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza zalaną deszczem kopułę. Co tam się za nią dzieje? I Lanfear. Gdyby tylko sobie przypomniał, w jaki sposób oddzielił Egwene i Elayne.
„Gdybym tylko potrafił się zmusić, by zabić kobietę za to tylko, że spojrzała na mnie krzywo. Ona jest Przeklętą!”
Teraz nie było to wcale łatwiejsze niźli wówczas w Kamieniu.
Wszedł w przejście i zamknął je za sobą. Ona została na skalnym stopniu. Bez wątpienia sama wiedziała, jak je otworzyć, ale dzięki temu zdoła ją wyprzedzić.