Rand rozejrzał się dookoła, marszcząc czoło. Jakąś milę przed sobą dostrzegł skupisko pagórków o wysokich, prostopadłych ścianach, lub być może było to jedno wielkie wzgórze poprzecinane licznymi szczelinami. Po jego lewej ręce płaska równina z łatami ostrej trawy, pozbawionymi liści powykręcanymi roślinami, rozproszonymi kolczastymi krzewami i przygiętymi ku ziemi drzewami ciągnęła się aż do jałowych wzgórz i jarów o poszarpanych brzegach, nierównych głazów przypominających krzywe kolumny, a potem jeszcze dalej ku postrzępionym szczytom górskich łańcuchów w oddali. Po prawej stronie krajobraz był nieomal identyczny, wyjąwszy to, że popękana równina żołtej gliny była nieco bardziej płaska, góry zaś bliżej. Wszystko w niczym się nie różniło od jakiejkolwiek części Pustkowia, jaką oglądał, odkąd opuścili Chaendaer.
— Gdzie? — zapytał.
Rhuarc spojrzał na Aviendhę, która tymczasem patrzyła na Randa, jakby ten postradał zmysły.
— Chodź. Niech twe własne oczy ukażą ci Zimne Skały.
Spuściwszy shoufę na ramiona, wódz klanu odwrócił się i z obnażoną głową pobiegł szybko ku popękanej skalnej ścianie, widocznej z przodu.
Shaido zatrzymali się już i teraz krzątali, rozbijając namioty. Heirn oraz Jindo puścili się truchtem za Rhuarkiem, wiodąc swoje juczne muły; wszyscy odkryli głowy i wydawali nieartykułowane wrzaski, Panny eskortujące handlarzy pokrzykiwały na woźniców, by poganiali zaprzęgi i ruszali w ślad za Jindo. Jedna z Mądrych uniosła spódnice do kolan i pognała za Rhuarkiem — po jasnych włosach Rand osądził, że musiała to być Amys, z pewnością Bair nie potrafiłaby biec tak lekko — ale reszta grupki Mądrych poruszała się dalej stałym tempem. Przez chwilę Moiraine spojrzała na Randa tak, jakby chciała wyrwać się ze swego towarzystwa i dołączyć do niego, potem jednak zawahała się, wymieniła kilka gwałtownych zdań z jedną z Mądrych. Jej włosy wciąż skrywał szal. Na koniec Aes Sedai podprowadziła swą siwą klacz do szarego ogiera Egwene i karego Lana, tuż przed nosem odzianego w biel gai’shain, który prowadził za uzdy juczne zwierzęta. Mimo to, oczywiście, ostatecznie skierowali się w tę samą stronę co Rhuarc.
Rand pochylił się, proponując dłoń Aviendzie. Kiedy odmownie potrząsnęła głową, rzekł:
— Jeżeli dalej będą robić tyle hałasu, za nic nie usłyszę cię z tej odległości. A co się stanie, jeśli zrobię jakiś idiotyczny błąd tylko dlatego, że nie usłyszę tego, co mówisz?
Mrucząc coś pod nosem, spojrzała na Panny. skupione wokół wozów handlarzy, potem westchnęła i podała mu rękę. Pociągnął ją w górę, ignorując jęk protestu i wciągnął na grzbiet Jeade’ena za swoim siodłem. Kiedy próbowała sama dosiąść konia, kończyło się to zazwyczaj na tym, że omal nie ściągała go z siodła. Dał jej chwilę na poprawienie grubych sukni — choć w najlepszym razie i tak sięgały wysoko ponad miękkie do kolan buty — a potem puścił się cwałem. Po raz pierwszy Aviendha jechała szybciej niż stępa, objęła go dłońmi w pasie i przytuliła się, by nie spaść.
— Jeżeli sprawisz, że wyjdę na głupią przed moimi siostrami, mieszkańcu mokradeł... — warknęła ostrzegawczo za jego plecami.
— Dlaczego miałyby tak o tobie myśleć? Widziałem, jak czasami Bair, Amys lub inne jechały za Moiraine i Egwene, by łatwiej im było rozmawiać.
Po chwili powiedziała:
— Łatwiej akceptujesz zmiany niż ja, Randzie al’Thor.
Nie był do końca pewien, jak ma to rozumieć.
Kiedy Jeade’en zrównał się z Rhuarkiem, Heirnem oraz Amys, którzy znajdowali się trochę z przodu przed wciąż krzyczącymi Jindo, zaskoczony był, zobaczywszy obok biegnącego z łatwością Couladina, którego płomiennorude włosy połyskiwały w słońcu. Aviendha ściągnęła shoufę Randa na ramiona.
— Do siedziby klanu musisz wejść z odsłoniętą twarzą, tak aby była dla wszystkich widoczna. I musisz narobić hałasu. Zostaliśmy dostrzeżeni już dawno temu, a więc wiedzą, kim jesteśmy, ale taki jest zwyczaj, musisz dać do zrozumienia, że nie masz zamiaru zdobywać siedziby z zaskoczenia.
Pokiwał głową, ale trzymał język za zębami. Ani Rhuarc, ani żadna z towarzyszących mu osób nie wydawali żadnych odgłosów, podobnie zresztą jak Aviendha. Mimo to pozostali Jindo robili taką wrzawę, że można ich było słyszeć z odległości wielu mil.
Couladin pochylił głowę w jego stronę. Po ogorzałej od słońca twarzy przemknęła pogarda, pogarda i coś jeszcze. Nienawiść i lekceważenie Rand by zrozumiał, ale rozbawienie? Cóż takiego wydawało się Couladinowi zabawne?
— Głupi Shaido — mruknęła za jego plecami Aviendha. Być może miała rację, może rozbawił go jej widok na koniu. Ale Rand przypuszczał, że nie o to tylko chodzi.
Przygalopował Mat, ciągnąc za sobą tuman żółtobrązowego pyłu, kapelusz zsunął na tył głowy, a włócznię wsparł o strzemię niczym lancę.
— Co to za miejsce, Rand? — zapytał głośno, starając się przekrzyczeć hałas czyniony przez tamtych.
— Te kobiety powiedziały tylko: „Jedź szybciej. Jedź szybciej” — wyjaśnił mu Rand, na co tamten zmarszczył tylko brew i omiótł wzrokiem skaliste wzgórze wznoszące się przed nim.
— Przypuszczam, że z odpowiednią ilością zapasów mógłbyś bronić tego przez lata, ale w porównaniu z Kamieniem czy Tora Harad, to zwykła grządka.
— Tora, co? — zapytał Rand.
Mat zgarbił się, zapadł w sobie, dopiero po chwili wyjąkał:
— Nic takiego, coś, o czym kiedyś przypadkiem usłyszałem. — Stanął w strzemionach, by spojrzeć za siebie ponad głowami Jindo w kierunku wozów handlarzy. — Przynajmniej wciąż są z nami. Zastanawiam się, jak długo jeszcze potrwa, zanim sprzedadzą wszystko i odjadą.
— Na pewno zostaną aż do Alcair Dal. Rhuarc mówi, że tam odbywa się rodzaj święta, kiedy spotykają się wodzowie klanów, nawet jeśli jest ich tylko dwu lub trzech. A co będzie, jak się pojawi naraz dwunastu? Nie przypuszczam, by Kadere i Keille chcieli stracić taką okazję.
Mat nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z tych wieści.
Rhuarc biegł prosto do największej ze szczelin w pionowej kamiennej ścianie; w najszerszym miejscu miała dziesięć do dwunastu kroków szerokości, jej dno całkowicie skrywał cień, kiedy tak wijąc się, wiodła coraz głębiej, ciemna i chłodna pod wstążką nieba. Bezsłowne okrzyki Aielów nabrały mocy, spotęgowane odbiciem od szarobrunatnych ścian; i wtedy nagle zamilkli, ciszę przerywał jedynie tupot kopyt mułów, a dalekie skrzypienie kół wozów na jej tle wydawało się niezwykle głośne.
Pokonali kolejny zakręt i szczelina otworzyła się nagle na szeroki wąwóz, długi i nieomal zupełnie prosty. Powitały ich przenikliwe jak ptasi Lament krzyki, dochodzące ze wszystkich stron, wydawane przez setki kobiecych gardeł. Wokół całej drogi stał gęsty tłum, kobiety w workowatych spódnicach, z szalami udrapowanymi wokół głów, oraz mężczyźni w szarobrązowych kaftanach i spodniach, cadin’sor, a także Panny Włóczni, machające rękoma na powitanie, uderzające w garnki i inne przedmioty, które mogły posłużyć do robienia hałasu.
Rand zamarł z otwartymi ustami, i to nie tyle na widok rozpościerającego się przed nim pandemonium. Ściany wąwozu były zielone; porastały je rośliny zasadzone na wąskich tarasach wspinających się aż do połowy wysokości zboczy. Nie były to wyłącznie tarasy, zrozumiał po chwili. Małe domki o płaskich dachach zbudowane z szarego kamienia albo żółtej gliny zdawały się spiętrzone nieomal jeden na drugim niczym winne grona, pomiędzy nimi wiły się dróżki, a na dachu każdego znajdował się ogródek, w którym rosła fasola, dynie, pieprz, melony i rośliny, których dotąd nigdy w życiu nie widział. Kury biegały swobodnie, o bardziej czerwonym upierzeniu niż te, do których był przyzwyczajony, oraz jakiś dziwny rodzaj innego drobiu, większy i nakrapiany na szaro. Dzieci, przeważnie ubrane jak ich rodzice, oraz odziani na biało gai’shain poruszali się między rabatkami, trzymając w dłoniach wielkie gliniane dzbany i podlewając rośliny — najwyraźniej każdą z osobna. Aielowie nie budowali miast, jak mu zawsze mówiono, ale to z pewnością było miasteczko średniej przynajmniej wielkości, jeżeli nawet najdziwniejsze ze wszystkich, jakie dotąd widział w życiu. Zgiełk był tak wielki, że nie mógł zadać żadnego z pytań, które cisnęły mu się do głowy; na przykład, czym są te wielkie okrągłe owoce, za czerwone i lśniące, jak na jabłka, rosnące na niskich krzakach o bladych liściach, albo te proste łodygi o szerokich liściach, na których rosły długie, grube odrośla o żółtych wąsach? Zbyt długo był rolnikiem, żeby go to nie zastanawiało.
Rhuarc i Heirn zwolnili, podobnie postąpił Couladin, ale dalej szli dość szybkim krokiem, zatykając w marszu włócznie za rzemienie pokrowców na łuki przytroczonych do pleców. Amys pobiegła naprzód, śmiejąc się jak dziewczyna, podczas gdy mężczyźni szli dalej równym krokiem w szpalerze ludzi stojących na dnie wąwozu, okrzyki kobiet mieszkających w siedzibie wibrowały w powietrzu i nieomal tłumiły zupełnie łoskot garnków. Rand pojechał za nimi, zgodnie z tym, co kazała mu zrobić Aviendha. Mat wyglądał tak, jakby chciał zawrócić i natychmiast odjechać.
W odległym krańcu wąwozu ściana pochylała się ponad jego dnem, tworząc głęboką, ciemną niszę. Słońce nigdy tutaj nie docierało, jak powiedziała Aviendha, a znajdujące się tam skały, zawsze chłodne, nadały siedzibie jej nazwę. Przed smugą wiecznego cienia, na szerokim szarym głazie, którego szczyt wygładzono, tworząc platformę, stała Amys w towarzystwie drugiej kobiety.
Tamta druga, smukła w swych workowatych sukniach, z szarfą wiążącą słomiane włosy spływające poniżej pasa, o skroniach lekko naznaczonych siwizną, wyglądała na starszą od Amys, chociaż z pewnością była więcej niż przystojna i tylko kilka zmarszczek znaczyło kąciki szarych oczu. Ubrana tak samo jak Amys — prosty brązowy szal owinięty wokół ramion, naszyjnik i bransolety ze złota ,oraz rzeźbionej kości słoniowej wcale nie świetniejsze czy bogatsze od ozdób tamtej — a przecież to była Lian, pani dachu Siedziby Zimnych Skał.
Kiedy Rhuarc zatrzymał się przed głazem, o krok bliżej niźli Heirn i Couladin, przenikliwe, wibrujące okrzyki ustąpiły miejsca zupełnej ciszy.
— Proszę o pozwolenie wejścia do twej siedziby, pani tego dachu — oznajmił głośno, donośnie.
— Masz moje pozwolenie, wodzu klanu — odpowiedziała oficjalnie złotowłosa, równie głośno. Potem uśmiechnęła się i dodała cieplejszym tonem: — Cieniu mego serca, zawsze otrzymasz moje pozwolenie.
— Dziękuję ci, pani tego dachu i mego serca. — To również nie brzmiało szczególnie oficjalnie.
Heirn wystąpił naprzód.
— Pani tego dachu, proszę o pozwolenie na wejście pod twój dach.
— Masz moje pozwolenie, Heirn — oznajmiła Lian krępemu mężczyźnie. — Pod moim dachem znajdzie się woda i cień dla ciebie. Szczep Jindo zawsze jest tu mile widziany.
— Dziękuję ci, pani tego dachu.
Herin klepnął Rhuarca w ramię i odszedł do swych ludzi. Ceremonie Aielów były najwidoczniej krótkie, ale treściwe.
Couladin zadarł wysoko głowę i dołączył do Rhuarca.
— Proszę o pozwolenie na wejście do twej siedziby, pani tego dachu.
Lian zamrugała i marszcząc czoło, spojrzała na niego. Za Randem rozległy się głosy, zadziwiający szmer, jaki potrafi wydać kilka setek gardeł. Atmosfera nagle stała się napięta, jakieś niebezpieczeństwo zawisło w powietrzu. Mat bez wątpienia również to poczuł, ściskając bowiem mocniej drzewce włóczni, odwrócił się, by sprawdzić, co robi reszta Aielów.
— O co chodzi? — zapytał Rand cicho, zwracając się przez ramię do Aviendhy. — Dlaczego ona nic nie mówi?
— Poprosił w taki sposób, jakby był wodzem klanu — wyszeptała w odpowiedzi Aviendha, w jej głosie brzmiało niedowierzanie. — Ten człowiek jest głupcem. Musiał oszaleć! Jeżeli ona mu odmówi, będzie to oznaczało kłopoty z Shaido, a wobec takiej obrazy ona może tak postąpić. Nie wyniknie z tego waśń krwi... on nie jest wodzem klanu, niezależnie od tego, jak wysoko zadziera nos... ale kłopoty z pewnością.
Nagle, znienacka w jej głosie pojawiły się ostre tony.
— Nie słuchałeś, nieprawdaż? Nie słuchałeś! Ona może odmówić pozwolenia wstępu nawet Rhuarcowi, a wówczas jemu nie pozostanie nic innego, jak odwrócić się i odejść. To by zniszczyło klan, ale jest to w jej mocy. Może odmówić nawet Temu Który Przychodzi Ze Świtem, Randzie al’Thor. Wśród nas kobiety nie są zupełnie bezbronne, jak to jest z waszymi kobietami na mokradłach, które muszą być co najmniej królowymi lub szlachciankami, w przeciwnym razie skazane bowiem są na to, by tańczyć, jak im zagrają mężczyźni.
Lekko pokręcił głową. Za każdym razem, kiedy już miał sam się skarcić za to, że tak niewiele nauczył się o Aielach, Aviendha przypominała mu, jak ona sama mało wie o wszystkich, którzy nie są Aielami.
— Któregoś dnia z przyjemnością przedstawię cię Kołu Kobiet w Polu Emonda. Będzie... ciekawe... usłyszeć, jak im wyjaśniasz, jakie to są bezbronne. — Poczuł, że niespokojnie przesuwa się za jego plecami, usiłując zobaczyć wyraz jego twarzy, i na wszelki wypadek przybrał całkowicie obojętną minę. — Być może one również wyjaśnią ci kilka rzeczy.
— Masz moje pozwolenie — zaczęła Lian, a Couladin uśmiechnął się jeszcze szerzej, nadymając się z przepełniającej go pychy — by zatrzymać się pod mym dachem. Tu znajdzie się dla ciebie woda i cień.
Ciche westchnienia wydobywające się z setek ust tworzyły wspólnie całkiem spory hałas.
Płomiennowłosy mężczyzna zachwiał się niczym trafiony strzałą, twarz poczerwieniała mu z gniewu. Wyglądało na to, że zupełnie nie wie, co począć. Ruszył wyzywająco do przodu, spojrzał na Lian i Amys, zaplótł dłonie, jakby nie chciał, by samowolnie pomknęły ku drzewcom włóczni, potem się odwrócił i poszedł w stronę zebranych, obrzucając ich wściekłymi spojrzeniami. Na koniec zatrzymał się i popatrzył na Randa. Węgle w palenisku nie mogły chyba bardziej parzyć niż spojrzenie jego błękitnych oczu.
— A teraz bez przyjaciół i samotny — wyszeptała Aviendha. — Powitała go jak żebraka. Śmiertelna obraza dla niego, ale nie dla Shaido. — Nagle ścisnęła Randowi żebra tak mocno, że aż jęknął. — Ruszaj, mieszkańcu mokradeł. Cały honor, jaki posiadam, spoczywa w twoich rękach, wszyscy będą wiedzieć, iż to ja ciebie uczyłam! Ruszaj!
Przerzucając nogę nad grzbietem konia, zsiadł z Jeade’ena i stanął obok Rhuarca.
„Nie jestem Aielem — pomyślał. — Nie rozumiem ich i nie mogę sobie pozwolić, by się do nich nadto upodobnić. Nie mogę”.
Żaden z pozostałych mężczyzn tego nie zrobił, ale on ukłonił się Lian; przecież tak go właśnie wychowano.
— Pani tego dachu, proszę o pozwolenie wejścia pod twój dach.
Usłyszał, jak Aviendha wstrzymuje oddech. Miał powiedzieć coś innego, słowa, które wyrzekł Rhuarc. Oczy wodza klanu zwęziły się z niepokoju, patrzył na swą żonę, zaczerwienioną zaś twarz Couladina wykrzywił szyderczy uśmiech. W cichych szmerach tłumu pobrzmiewała konsternacja.
Pani dachu spojrzała na Randa twardziej jeszcze niż na Couladina, mierząc go wzrokiem od stóp do głów, a potem znowu — na shoufę zwisającą z ramion i czerwony kaftan, którego z pewnością nie założyłby nigdy żaden Aiel. Następnie zerknęła pytająco na Amys, a tamta pokiwała głową.
— Taka skromność — powiedziała Lian powoli — przystoi mężczyźnie. Mężczyźni rzadko wiedzą, jak się na nią zdobyć.
Uniosła odrobinę spódnice i odkłoniła się niezgrabnie, nie była to rzecz, którą kobiety Aielów robiły na co dzień, ale jednak był to ukłon, odpowiedź na jego gest.
— Car’a’carn otrzymuje pozwolenie wejścia do mej siedziby. Dla wodza wodzów zawsze znajdzie się woda i cień w Zimnych Skałach.
Kobiety w tłumie wzniosły znowu przenikliwy lament, ale czy było to na jego cześć, czy też należało to do ceremonii, Rand nie wiedział. Couladin zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na niego z nieskrywaną nienawiścią, potem odszedł, potrącając brutalnie Aviendhę, która niezgrabnie próbowała zsiąść z konia. Szybko wtopił się w tłum.
Mat zamarł z nogą w strzemieniu, patrząc za nim.
— Uważaj na swoje plecy w obecności Couladina, Rand — powiedział cicho. — Zważ na me słowa. Wiem, co mówię.
— Wszyscy mi to powtarzają — odrzekł Rand.
Handlarze zaczęli już rozkładać swe towary we wnętrzu wąwozu oraz przy samym wejściu. Moiraine wraz z pozostałymi Mądrymi powitana została kilkoma okrzykami i uderzeniami w garnki, ale nie mogło się to równać z przywitaniem Rhuarca.
— To nie o niego muszę się martwić.
Ze strony Aielów nie spodziewał się niebezpieczeństwa.
„Moiraine z jednej strony, a Lanfear z drugiej. Jakich większych niebezpieczeństw mógłbym sobie życzyć?”
Na myśl o tym omal się nie roześmiał.
Amys i Lian zeszły na dół i, ku zaskoczeniu Randa, Rhuarc otoczył obie ramionami. Były wysokie, jak większość kobiet Aielów, ale żadna nie sięgała mu nawet do ramienia.
— Poznałeś moją żonę Amys — zwrócił się do Randa. — Teraz musisz poznać moją żonę Lian.
Rand zdał sobie sprawę, że ze zdziwienia szeroko otworzył usta. Pośpiesznie je zamknął. Po tym, jak Aviendha poinformowała go, że pani dachu Zimnych Skał jest żoną Rhuarca i nazywa się Lian, pewien był, że wówczas, w Chaendaer coś źle zrozumiał z tym całym „cieniu mego serca”, które wplecione zostało w rozmowę wodza z Amys. W każdym razie miał wtedy inne rzeczy na głowie. Ale to...
— Obie? — zająknął się Mat. — Światłości! Dwie! Och, niech sczeznę! To jest najszczęśliwszy mężczyzna na świecie albo największy głupiec od czasów stworzenia!
— Myślałem — powiedział Rhuarc, marszcząc brwi — że Aviendha wprowadziła cię w nasze zwyczaje. Wygląda na to, że o wielu rzeczach zapomniała.
Odchylając nieco głowę, by spojrzeć na swego męża — na ich męża — Lian mrugnęła do Amys, która powiedziała sucho:
— Wydawała się idealna do informowania go o wszystkim, co powinien wiedzieć. Miało to też powstrzymać ją od natychmiastowej ucieczki do swych Panien, kiedy tylko na moment spuścimy ją z oka. Teraz jednak sądzę, że będę musiała odbyć z nią dłuższą rozmowę w jakimś ustronnym miejscu. Bez wątpienia uczyła go mowy gestów Panien albo jak się doi gary.
Lekko się rumieniąc, Aviendha nerwowym gestem odrzuciła do tyłu głowę; jej ciemnorude włosy były na tyle długie, że zakryły uszy i wystawały spod szarfy, spowijającej głowę.
— Były znacznie istotniejsze sprawy, o których należało mówić, niźli obyczaje małżeńskie. W każdym razie on i tak nie słuchał.
— Była dobrą nauczycielką — szybko wtrącił Rand. — Dowiedziałem się od niej mnóstwa rzeczy o waszych obyczajach i Ziemi Trzech Sfer.
Mowa gestów?
— Wszystkie błędy, które popełniam, to moja wina, nie jej.
W jaki sposób można wydoić długą na dwie stopy, jadowitą jaszczurkę? Po co?
— Była dobrą nauczycielką i z przyjemnością widziałbym ją dalej w tej roli, o ile to możliwe.
„Dlaczego, na Światłość, to powiedziałem?”
Aviendha potrafiła wprawdzie być miła, kiedy się zapominała, ale na ogół była niczym kamień uwierający w bucie. Dopóki jednak to ona będzie w jego pobliżu, będzie przynajmniej wiedział, kogo Mądre wyznaczyły do pilnowania.
Amys wpatrywała się w niego uważnie, jasnobłękitne oczy były ostre niczym spojrzenie Aes Sedai.
— Moim zdaniem to przyzwoita umowa — powiedziała po chwili.
Aviendha już otworzyła usta, w jej oczach płonęło oburzenie, ale natychmiast zamknęła je i sposępniała, kiedy Mądra przeniosła na nią wzrok. Być może Aviendha myślała, że jej obecność przy nim dobiegnie teraz końca, gdy dotarli już do Zimnych Skał.
— Musisz być zmęczony po podróży — zwróciła się do Lian Randa, patrząc na niego macierzyńskim wzrokiem — i zapewne również głodny. Chodź.
Jej ciepły uśmiech objął również Mata, który odsunął się na bok i spoglądał w kierunku wozów handlarzy.
— Wejdźcie pod mój dach.
Rand zdjął juki z Jeade’ena i oddał go pod opiekę kobiecie gai’shain, która zajęła się również Oczkiem. Mat rzucił ostatnie spojrzenie w stronę wozów, a potem przerzucił sakwy podróżne przez ramię i poszedł za Randem.
Dach Lian, jej dom, przycupnął na najwyższym poziomie po zachodniej stronie wąwozu, ponad nim wznosiła się na wysokość dobrych stu kroków już tylko naga ściana skalna. Niezależnie od tego, czy było to mieszkanie wodza klanu i pani dachu, z zewnątrz przypominało skromny prostokąt z dużych cegieł z żółtej gliny, wyposażony w wąskie, pozbawione szyb okna, zasłonięte prostymi białymi zasłonami; ogród warzywny znajdował się na jego dachu, drugi zaś na małym tarasie oddzielonym od domu wąską dróżką wykładaną szarymi, płaskimi kamieniami. Mógł składać się z jakichś dwu pomieszczeń. Wyjąwszy jedynie kwadratowy dzwon z brązu zawieszony obok drzwi, zdawał się niczym nie różnić od pozostałych domów, które Rand mógł dostrzec wokół, a stał w tak dogodnym miejscu, iż pod nim rozpościerała się cała dolina. Mały, skromny dom. Wewnątrz jednak było inaczej.
Ceglaną część domu stanowiło jedno pomieszczenie z posadzką wyłożoną czerwono-brązowymi płytkami, będące jedynie fragmentem całego wnętrza. W ścianie skalnej, do której przylegało, wykuto pozostałe izby, o wysoko sklepionych sufitach i zadziwiająco chłodne. Rand dostrzegł tylko jedno krzesło, z wysokim oparciem, polakierowane na złoto i czerwono, wyraźnie rzadko używane; krzesło wodza, poinformowała go Aviendha. Oprócz niego niewiele można było dostrzec wyrobów z drewna, jedynie kilka wypolerowanych czy polakierowanych skrzynek i kufrów oraz niski pulpit, na którym leżała otwarta książka; chcąc czytać, trzeba się było położyć na podłodze. Zdobnie tkane dywany pokrywały podłogę, a jaskrawe dywaniki leżały warstwami; rozpoznał wzory z Łzy, Cairhien i Andoru, a nawet Illian czy Tarabon, pozostałe jednak były mu nie znane, szerokie postrzępione pasy, a także połączone, puste w środku kwadraty, w barwach szarych, brązowych i czarnych. Ostro kontrastując z jednostajnością otaczającej doliny, żywe kolory były wszędzie; zdobienia ścian, nie miał najmniejszych wątpliwości, przywiezione musiały być zza drugiej strony Grzbietu Świata — być może w taki sam sposób, w jaki dekoracje ścienne opuściły Kamień Łzy — a poduszki wszelkich rozmiarów i barw, często zdobione chwastami lub frędzlami albo jednym i drugim, uszyto z jedwabiu w kolorach czerwieni i złota. Tu i ówdzie, w niszach wykutych w ścianie, stały delikatne porcelanowe wazy, srebrne dzbany lub rzeźby z kości słoniowej, często przedstawiające jakieś dziwne zwierzęta. A więc to były owe ,jaskinie”, o których pisał tamten Tairenianin. Mogły zdawać się krzykliwe niczym wystrój Łzy — albo stroje Druciarzy — a mimo to była w nich jakaś godność, oficjalna i swojska zarazem.
Uśmiechając się lekko do Aviendhy i dając jej tym samym do zrozumienia, że jednak słuchał, Rand wyjął z juków gościniec dla Lian, pięknie odrobionego złotego lwa. Został skradziony z Łzy i odkupiony od Poszukiwacza Wody Jindo, ale jeżeli naprawdę był władcą Łzy, było to niczym okradanie samego siebie. Po chwili wahania Mat również wyciągnął podarunek, taireński naszyjnik ze srebrnych kwiatów, bez wątpienia pochodzący z tego samego źródła, i z pewnością także przeznaczony pierwotnie dla Isendre.
— Wspaniały. — Lian uśmiechnęła się, podnosząc do oczu lwa. — Zawsze przepadałam za produktami taireńskich rzemieślników. Wiele lat temu Rhuarc również przywiózł mi dwa ich dzieła.
Głosem właściwym dobrej gospodyni, która wspomina szczególnie udane zbiory cukrowych jagód, zwróciła się do męża:
— Zabrałeś je z namiotu Wysokiego Lorda, na chwilę przedtem, zanim Laman został ścięty, nieprawdaż? Szkoda, że nie doszedłeś do Andoru. Zawsze chciałam mieć jakąś rzecz z andorańskiego srebra. Ten naszyjnik również jest przepiękny, Macie Cauthon.
Słuchając jej zachwytów nad oboma podarunkami, Rand z trudem maskował przeżyty wstrząs. Mimo spódnic i macierzyńskiego spojrzenia była Aielem w tym samym stopniu co Panny Włóczni.
Kiedy Lian kończyła, do środka weszły Mądre w towarzystwie Moiraine oraz Lana i Egwene. Miecz Strażnika ściągnął na siebie jedno niechętne spojrzenie, lecz powitanie pani dachu stało się cieplejsze, kiedy Bair przedstawiła go jako Aan’alleina. Nie dorównywało jednak w najmniejszym stopniu pozdrowieniu, jakim obdarzyła Egwene i Moiraine.
— To zaszczyt gościć was pod mym dachem, Aes Sedai. — Ton głosu Lian był przesycony skromnością; mały włos, a zaczęłaby się im kłaniać. — Powiada się, że służyliśmy Aes Sedai przed Pęknięciem Świata i że zawiedliśmy ich. Za uchybienie to zesłano nas tutaj, do Ziemi Trzech Sfer. Wasza obecność świadczy, iż być może nie jest to grzech, za który nie ma wybaczenia.
Oczywiście ona nie była w Rhuidean; najwyraźniej zakaz rozmów na temat tego, co działo się w Rhuidean, z każdym, kto tam nie był, stosował się również do męża i żony. A także obowiązywał między siostrami-żonami, czy też jakkolwiek nazywała się forma pokrewieństwa między Amys i Lian.
Moiraine również usiłowała wręczyć Lian gościniec, maleńkie, wykonane z kryształu i srebra flakoniki z wonnościami, które przybyły z samego Arad Doman, ale tamta rozłożyła dłonie.
— Sama twoja obecność stanowi prezent nieoszacowanej wartości, Aes Sedai. Przyjęcie czegoś jeszcze oznaczałoby dyshonor dla mego dachu oraz dla mnie samej. Nie potrafiłabym znieść takiej hańby.
Zabrzmiało to tak poważnie, jakby obawiała się, że Moiraine może uprzeć się przy swoim darze. Była to najwyraźniej oznaka wagi, jaką przywiązywano do Car ’a’carna oraz Aes Sedai.
— Jak sobie życzysz — odpowiedziała Moiraine, chowając flakoniki do sakwy przy pasie. Była lodowato pogodna w swym błękitnym jedwabiu, z połami białego płaszcza odrzuconymi do tyłu. — Wasza Ziemia Trzech Sfer z pewnością gościć będzie więcej Aes Sedai. Jak dotąd nie miałyśmy powodów, by się tu pojawiać.
Amys nie wydawała się szczególnie zadowolona, słysząc tę deklarację, a płomiennowłosa Melaine spojrzała na Moiraine niczym zielonooki kot, zastanawiający się, czy powinien coś zrobić z wielkim psem, który właśnie wszedł na podwórze. Bair i Seana wymieniły zatroskane spojrzenia, w niczym nie przypominające zakłopotania tych, które potrafiły przenosić.
Gromadka gai’shain zabrała płaszcze Moiraine i Egwene, przyniosła mokre ręczniki do obmycia twarzy i dłoni oraz maleńkie srebrne filiżanki z wodą, którą należało ceremonialnie wypić, na koniec zaś posiłek, podany w srebrnych dzbanach i na srebrnej tacy, stosownych raczej do pałacu; spożyto go jednak z glinianych naczyń pomalowanych w niebieskie paski. Wszyscy jedli, leżąc na posadzce, gdzie białe płytki osadzone w skale zastępowały stół, z głowami pochylonymi ku sobie, z poduszkami pod piersiami, rozrzuceni niczym szprychy w kole, podczas gdy gai’shain przemykali między nimi, roznosząc naczynia.
Mat miał kłopoty, wiercił się, próbując wygodniej ułożyć na poduszkach, Lan natomiast leżał rozparty, jakby całe życie jadał w ten właśnie sposób, Moiraine i Egwene zaś, na pozór przynajmniej, czuły się prawie równie wygodnie. Bez wątpienia miały za sobą dni praktyki w namiotach Mądrych. Randowi taki sposób jedzenia wydawał się co najmniej dziwny, lecz jedzenie było na tyle osobliwe, że zajmowało większość jego uwagi.
Ciemny, mocno przyprawiony grubo mielonym pieprzem gulasz z kozła trudno było nazwać swojską potrawą, ale groch wszędzie był grochem, podobnie dynia. Jednak tego samego nie można było powiedzieć o kruchym, zastanawiająco żółtym chlebie lub długiej, jaskrawoczerwonej fasoli zmieszanej z zieloną albo o daniu z jasnożółtych ziaren i cząstek papkowatej czerwieni, które Aviendha określiła jako zemai oraz t’mat, czy też o słodkich bulwiastych owocach z grubą zielonkawą skórą, które, jak twierdziła, rosły na tych pozbawionych liści, kolczastych roślinach, zwanych kardon. Wszystko mimo to było smaczne.
Miałby więcej przyjemności z posiłku, gdyby nie jej drobiazgowy wykład. Nie siostry-żony. To miano było zastrzeżone dla Amys i Lian, które leżały po obu bokach Rhuarca i uśmiechały się do siebie równie często jak do swego męża. Jeśli nawet poślubiły go obie, by nie niszczyć łączącej je przyjaźni, oczywiste było, że obie go kochają. Rand nie potrafił sobie wyobrazić, by Elayne i Min zgodziły się na taki układ; zdziwiło go nawet, dlaczego w ogóle o tym pomyślał. Słońce musiało chyba zagotować mu mózg.
Nawet jeśli Aviendha pozostawiła to jedno wyjaśnienie innym, o pozostałych rzeczach mówiła w najdrobniejszych szczegółach. Być może uważała go za idiotę, skoro nie wiedział o siostrach-żonach. Leżąc na prawym boku, twarzą do niego, uśmiechała się niemal słodko, opowiadając, że łyżki można używać zarówno do jedzenia gulaszu, jak i zemai, ale jej oczy lśniły światłem, które mówiło mu, że tylko obecność Mądrych powstrzymuje ją od rozbicia na jego głowie jakiegoś dzbana albo innego naczynia.
— Nie rozumiem, co ja ci zrobiłem — powiedział cicho. Doskonale zdawał sobie sprawę z obecności Melaine po swej prawej stronie, która na pozór zdawała się pogrążona w cichej konwersacji z Seaną. Bair wtrącała to tu, to tam jakieś słowo, ale pewien był, że również wytęża słuch. — Ale jeżeli tak bardzo nienawidzisz uczenia mnie, nie musisz tego dłużej robić. To po prostu jakoś tak wyszło. Nie wątpię, że Rhuarc albo Mądre znajdą kogoś innego.
Z pewnością kogoś znajdą, jeżeli pozbędzie się tego szpiega.
— Nic mi nie zrobiłeś... — Wyszczerzyła zęby; skoro miał to być uśmiech, to stanowczo powinien trwać dłużej. — ...i nigdy nie zrobisz. Możesz położyć się, gdzie chcesz, i rozmawiać z tymi, którzy cię otaczają. Wyjąwszy tych z nas, którzy muszą wszystko tłumaczyć, zamiast wspólnie jeść, oczywiście. Grzeczność nakazuje jednako bawić rozmową osoby, które spoczywają przy obu twoich bokach.
Leżący po jej drugiej stronie Mat spojrzał na Randa i przewrócił oczyma, najwyraźniej zadowolony, że zostanie mu to oszczędzone.
— Chyba że jesteś zmuszony zwracać się cały czas do jednej osoby, ponieważ kazano ci ją uczyć. Jedzenie bierze się prawą ręką... chyba że akurat podpierasz się na niej... i...
To była męka, ale ją najwyraźniej bawiła. Aielowie przywiązywali wielką wagę do wręczania prezentów. Może, jeśli da jej coś...
— ...wszyscy rozmawiają aż do czasu zakończenia posiłku, chyba że jedno z nas musi zamiast tego uczyć i...
„Łapówka”.
Czuł, że to niesprawiedliwe przekupywać kogoś, kto go szpieguje, uznał jednak, że jeśli ona ma zamiar dalej zachowywać się tak, jak teraz, to warto kupić sobie odrobinę spokoju.
Kiedy gai’shain wynieśli naczynia po posiłku, by po chwili wnieść srebrne puchary, Bair spojrzała ponuro na Aviendhę, ta wreszcie zapadła w ponure milczenie. Egwene uklękła, aby ponad Matem klepnąć ją w ramię, ale to najwidoczniej w niczym nie pomogło. Przynajmniej jednak milczała. Egwene rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie — albo wiedziała, o czym on myśli, albo uważała posępny nastrój Aviendhy za jego dzieło.
Rhuarc wyciągnął fajkę o krótkim cybuchu i kapciuch z tytoniem, nabił główkę do pełna, po czym przekazał skórzany kapciuch Matowi, który wydobył skądś swoją, wykładaną srebrem fajkę.
— Ktoś przyniósł wieści, które powinieneś usłyszeć, Randzie al’Thor, i to jak najszybciej. Lian powiedziała mi, że rozeszły się pogłoski, iż Jheran, wódz klanu Shaarad Aiel, oraz Bael, wódz Goshien, już dotarli do Alcair Dal. Erim z Chareen jest w drodze.
Pozwolił, by młoda gai’shain zapaliła jego fajkę za pomocą płonącej szczapki. Sądząc po sposobie, w jaki się poruszała, odmiennym od gracji pozostałych odzianych na biało mężczyzn i kobiet, Rand wywnioskował, że jeszcze niedawno musiała być Panną Włóczni. Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa jej rok służby, kolejne dni szyderstw i poniżenia.
Mat uśmiechnął się do kobiety, kiedy uklękła, by zapalić jego fajkę; spojrzenie zielonych oczu, jakim obrzuciła go spod kaptura, nie miało w sobie żadnej uniżoności i momentalnie spowodowało, że uśmiech zniknął z jego twarzy. Rozdrażniony przewrócił się na brzuch, cienka niebieska strużka dymu uniosła się z jego fajki. Źle doprawdy, że nie zauważył zadowolenia na jej twarzy ani też że zniknęło w rumieńcu wywołanym jednym spojrzeniem Amys; zielonooka uciekła, zdając się zawstydzona ponad miarę. A Aviendha, która tak bardzo nienawidziła konieczności porzucenia włóczni i która wciąż uważała się za siostrę włóczni wobec Panien, niezależnie od klanu...? Zmarszczyła brwi, patrząc na plecy odchodzącej gai’shain w taki sposób, w jaki pani al’Vere popatrzyłaby na kogoś, kto splunął na podłogę. Dziwni ludzie. Tylko w oczach Egwene moim było dostrzec cień współczucia.
— Goshien i Shaarad — wymamrotał nad pucharem z winem.
Rhuarc poinformował go, że każdy wódz klanu dla powagi przyprowadzi z sobą do Złotej Doliny kilku wojowników, podobnie postąpią wodzowie szczepów. W sumie będzie to oznaczało prawdopodobnie około tysiąca osób z każdego klanu. Dwanaście klanów. Dwanaście tysięcy ludzi i prócz nich jeszcze Panny, wszyscy aż do granic wrażliwi na punkcie swojego honoru i gotowi tańczyć włócznie, jeśli choćby kot zamruczy. Być może, ze względu na święto, trzeba tym razem czegoś więcej. Spojrzał w górę.
— Istnieje między nimi waśń, nieprawdaż? — Rhuarc i Lan pokiwali głowami. — Pamiętam, jak powiedziałeś, iż coś podobnego do pokoju Rhuidean panuje również w Alcair Dal, Rhuarc, ale widziałem również, do jakiego stopnia pokój ten wiąże Couladina oraz Shaido. Być może będzie lepiej, jak wyruszę od razu. Jeżeli Goshien i Shaarad zechcą walczyć... Wieści o tym zaczną się roznosić. Potrzebuję poparcia wszystkich Aielów, Rhuarc.
— Goshien nie są Shaido — ostro powiedziała Melaine, potrząsając grzywą złotych włosów niczym lwica.
— Shaarad też nie. — Cienki głos Bain był znacznie cichszy niźli młodszej kobiety, ale niemniej jednak stanowczy. — Jheran i Bael mogą się starać wzajemnie pozabijać, zanim wrócą do swych siedzib, lecz nie w Alcair Dal.
— Ale to nawet w najmniejszym stopniu nie odpowiada na pytanie Randa al’Thora — oznajmił Rhuarc. — Jeżeli udasz się do Alcair Dal, zanim przybędą tam wszyscy wodzowie, ci, którzy nie dotrą na czas, stracą honor. Nie jest to dobry sposób na oznajmienie, iż jesteś Car’a’carn, okryjesz bowiem hańbą ludzi, których wezwiesz, by poszli za tobą. Nakai mają najdalszą drogę do przebycia. Miesiąc i wszyscy znajdą się w Alcair Dal.
— Mniej — powiedziała Seana, leciutko kręcąc głową. — Dwukrotnie spacerowałam po snach Alsery, ona zaś powiedziała, że Bruan zamierza biec całą drogę od Siedziby Shiagi. Mniej niż miesiąc.
— Miesiąc więc, dla pewności — oznajmił Randowi Rhuarc. — Potem trzy dni do Alcair Dal. Może cztery. Ale wtedy wszyscy już tam będą.
Miesiąc. Potarł policzek. Zbyt długo. Zbyt długo i żadnego wyboru. W opowieściach wszystko działo się tak, jak bohater sobie zaplanował, a szczególnie wówczas, kiedy chciał, by się tak działo. W prawdziwym życiu takie wypadki zdarzały się rzadko, nawet dla ta’veren, na korzyść którego rzekomo miały działać proroctwa. W rzeczywistym życiu było tylko darcie pazurami, nadzieja i szczęście, kiedy znalazło się więcej niż pół bochenka, gdy potrzebny był cały. Choć przecież częściowo jego plany rozwijały się tak, jak pragnął. Ich bardziej niebezpieczna część.
Moiraine, rozciągnięta między Lanem i Amys, leniwie popijała wino, powieki miała przymknięte, jakby była śpiąca. Nie wierzył w to. Widziała wszystko, wszystko słyszała. Ale w tej chwili nie miał nic do ukrycia.
— Ilu mi odmówi, Rhuarc? Albo wystąpi przeciwko mnie? Sugerowałeś różne rzeczy, nigdy jednak nie powiedziałeś niczego wprost.
— Nie mogę mieć w tej kwestii żadnej pewności — odrzekł wódz klanu, wydmuchując dym. — Kiedy zobaczą Smoki, będą wiedzieli, kim jesteś. Nie ma sposobu na podrobienie Smoków z Rhuidean.
Czy powieki Moiraine zadrżały odrobinę?
— Jesteś tym, którego przepowiedziano. Ja cię poprę, z pewnością Bruan i Dhearic z Reyn Aiel. Pozostali...? Sevanna, żona Suladrica, przyprowadzi Shaido, ponieważ klan nie ma teraz wodza. Jest młoda jak na panią dachu siedziby, bez wątpienia przepełniona gniewem, że pozostanie jej tylko jeden dach miast wejścia do siedziby, kiedy ktoś zostanie wybrany w miejsce Suladrica. A Sevanna jest podstępna i niegodna zaufania jak wszyscy Shaido, którzy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi. Ale nawet jeżeli ona nie przysporzy kłopotów, to doskonale wiesz, że sprawi je Couladin. Zachowuje się jak wódz klanu, a niektórzy z Shaido mogą pójść za nim, mimo że nie wszedł do Rhuidean. Shaido są na tyle głupi, by to zrobić. Han, z Tomanelle, może pójść w każdą stronę. To drażliwy człowiek, o którym trudno cokolwiek powiedzieć i z którym trudno się porozumieć, i...
Przerwał nagle, gdy Lan mruknął cicho:
— Czy są w ogóle jacyś inni?
Rand nie sądził, aby uwaga ta miała dotrzeć do uszu wodza klanu. Amys dłonią zakryła uśmiech, jej siostra-żona niewinnie schowała twarz w pucharze z winem.
— Tak, jak mówiłem — ciągnął dalej Rhuarc, popatrując z rezygnacją to na jedną żonę, to na drugą — w tej sprawie nie można mieć jakiejkolwiek pewności. Większość pójdzie za tobą. Być może wszyscy. Być może nawet Shaido. Trzy tysiące lat czekaliśmy na człowieka, który będzie naznaczony dwoma Smokami. Kiedy pokażesz ręce, nikt nie będzie wątpił, że jesteś tym, którego przysłano, by nas zjednoczył.
I zniszczył, ale o tym nie wspomniał.
— Kwestią jest tylko, jak postanowią zareagować.
Przez chwilę stukał cybuchem fajki w zęby.
— Nie zmienisz decyzji i nie wdziejesz cadin’sor?
— I co im pokażę, Rhuarc? Fałszywego Aiela? Równie dobrze można by Mata przebrać za Aiela. — Mat zakrztusił się dymem. — Nie będę udawał. Jestem tym, kim jestem; muszą mnie wziąć takim, jakim jestem.
Rand uniósł w górę dłonie, rękawy kaftana zsunęły się na tyle, by odsłonić wyryte złotem głowy na wierzchach jego nadgarstków.
— Oto mój dowód. Jeżeli okaże się niewystarczający, to już nic ich nie przekona.
— Dokąd zamierzasz „raz jeszcze poprowadzić włócznie na wojnę”? — zapytała znienacka Moiraine, a Mat zakrztusił się znowu, wyciągnął cybuch z ust i zagapił się na nią. Jej ciemne oczy były zupełnie przytomne.
Pięści Randa zacisnęły się kurczowo, aż zatrzeszczały stawy. Niebezpiecznie jest starać się ją przechytrzyć, już dawno winien się o tym przekonać. Pamiętała każde słowo, jakie usłyszała, gromadziła je w pamięci, układała i badała, aż w końcu odkrywała ich prawdziwe znaczenie.
Powoli się podniósł. Wszyscy spoglądali na niego. Egwene marszczyła czoło, jakby zaniepokojona bardziej nawet niż Mat, ale Aielowie tylko patrzyli. Rozmowa o wojnie nie przerażała ich. Rhuarc wyglądał... na gotowego. Na twarzy Moiraine skrzepł lodowaty spokój.
— Wybaczcie mi, proszę — powiedział. — Zamierzam się trochę przejść.
Aviendha podniosła się na kolana i Egwene również wstała, żadna z nich jednak nie poszła za nim.