28 Wieża Ghenjei

Ponieważ noc była już bliska, nie mieli innego wyjścia, jak rozbić obóz na górze, w pobliżu Bramy. Dwa obozy. Faile nalegała na to.

— Czas z tym skończyć — poinformował ją Loial pełnym niesmaku basem. — Wyjechaliśmy z Dróg, a ja dotrzymałem mojej przysięgi. Koniec z tym.

Faile przybrała jedną ze swych póz, znamionujących skończony upór, z brodą uniesioną do góry i pięściami wspartymi na biodrach.

— Zostaw to, Loial — powiedział Perrin. — Będę obozował jakiś kawałek dalej.

Loial spojrzał na Faile, która odwróciła się do dwóch kobiet Aiel, gdy tylko usłyszała, że Perrin się zgadza, potem potrząsnął swoją wielką głową i wykonał taki ruch, jakby chciał się przyłączyć do Perrina i Gaula. Perrin zatrzymał go delikatnym gestem, tak nieznacznym, że miał nadzieję, iż żadna z kobiet go nie zauważyła.

Obóz rozbił naprawdę niedaleko, w odległości nie większej niż dwadzieścia kroków. Brama mogła być zamknięta, ale wciąż były kruki i w powietrzu wisiało coś, co mogły zapowiadać. Chciał być blisko w razie potrzeby. Jeżeli Faile się to nie spodoba, to trudno. W takim stopniu przyzwyczaił się do ignorowania jej protestów, że drażniło go, gdy nic nie mówiła.

Nie zwracając uwagi na rwanie w boku i udzie, rozsiodłał Steppera i uwolnił od ciężarów juczne konie, pętając je i sypiąc do worków po kilka garści jęczmienia i owsa. Z pewnością tak wysoko nie było dla nich zbyt wiele paszy. Co zaś się tyczy tego, co tu było... Nasadził cięciwę na swój łuk i położył go wraz z kołczanem blisko ognia, a topór wyciągnął z pętli przy pasie.

Gaul dołączył do niego, gdy rozpalał ogień, a potem w całkowitym milczeniu zjedli posiłek złożony z chleba, sera i suszonego mięsa, który popili czystą wodą. Słońce zaszło za góry, kreśląc sylwetki szczytów i barwiąc czerwienią chmury. Cienie skryły dolinę, powietrze powoli zaczął przesycać chłód.

Otrzepawszy okruchy z dłoni, Perrin poszedł wyciągnąć z juków swój gruby płaszcz z zielonej wełny. Być może, bardziej niż mu się wydawało, przywykł do upału panującego w Łzie. Przy kobiecym ognisku, spowitym w cienie, rzecz jasna nie panowało milczenie; słyszał, jak się śmieją oraz strzępy tego; o czym mówiły, a które spowodowały, że zaczerwienił się po same uszy. Kobiety mogły rozmawiać o wszystkim, nie miały w ogóle żadnych oporów. Loial odsunął się od nich na tyle, na ile mógł, chociaż wciąż siedział w świetle i starał się zagłębić w lekturze. Przypuszczalnie nawet sobie nie zdawały sprawy, że wprawiają go w zakłopotanie; może wydawało im się, iż mówią na tyle cicho, że ogir nie słyszał.

Mrucząc coś do siebie, Perrin wrócił do ogniska i usiadł naprzeciw Gaula. Aiel zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na panujący chłód.

— Czy znasz jakieś wesołe historie?

— Wesołe historie? Nie potrafię od ręki żadnej sobie przypomnieć. — Oczy Gaula pobiegły w stronę drugiego ogniska i roztaczającego się wokół niego śmiechu. — Opowiedziałbym coś, gdybym potrafił. Pamiętasz słońce?

Perrin zaśmiał się głośno, tak by tamte również go słyszały.

— Pamiętam. Kobiety!

Wesołość przy sąsiednim ognisku przycichła na chwilę, a potem rozbrzmiała na powrót z równą siłą. To powinno im wystarczyć. Inni ludzie też potrafią się śmiać. Perrin zapatrzył się ponuro w ogień. Bolały go rany.

Po chwili Gaul powiedział:

— To miejsce z każdą chwilą znacznie bardziej przypomina Ziemię Trzech Sfer niż pozostałe części mokradeł. Oczywiście jest tu wciąż zbyt dużo wody, a drzewa są zbyt wysokie i nazbyt liczne, ale nie jest tak obce jak miejsce zwane lasem.

Ziemia była tutaj kiepska, nie odrodziła się do czasu, gdy ogień zniszczył Mahetheren, rosły na niej rzadkie drzewa, wszystkie dziwacznie poskręcane przez wiatr, karłowate, o grubych pniach, nie przekraczające trzydziestu stóp. Perrin uznał to miejsce za najbardziej spustoszone ze wszystkich, jakie dotąd w życiu widział.

— Chciałbym któregoś dnia zobaczyć twoją Ziemię Trzech Sfer, Gaul.

— Być może będziesz mógł, jak uporamy się z tym, co mamy tutaj zrobić.

— Być może. — Oczywiście szanse były niewielkie. Tak naprawdę to żadne. Mógł powiedzieć o tym Aielowi, ale nie miał ochoty rozmawiać na te tematy, ani, jeśli już o to chodzi, również o nich myśleć.

— Tutaj znajdowało się Manetheren? Pochodzisz z krwi Manetheren?

— To było Manetheren — odparł Perrin. — Przypuszczam, że tak.

Trudno było uwierzyć, że w tych małych farmach i cichych wioskach mieszkają ludzie, będący ostatnimi spadkobiercami krwi Manetheren, ale tak właśnie twierdziła Moiraine. Dawna krew wciąż silna jest w Dwu Rzekach, powiadała.

— To było dawno temu, Gaul. Teraz jesteśmy farmerami, pasterzami, a nie wielkimi wojownikami ani nie wielkim narodem.

Gaul uśmiechnął się lekko.

— Skoro tak twierdzisz. Widziałem, jak tańczyłeś włócznie, widziałem też Randa al’Thora oraz tego, na którego wołacie Mat. Ale skoro tak twierdzisz...

Perrin poruszył się niespokojnie. Jak bardzo się zmienił od czasu wyjazdu z domu? On, ale także Rand i Mat? Nie chodziło tylko o jego oczy i o wilki, i o to, że Rand potrafił przenosić, to było mało istotne. Ale jak bardzo zmienili się wewnętrznie? Co jeszcze zostało z dawnych chłopców z Dwu Rzek? Z całej trójki Mat był najbardziej sobą, takim, jakim go pamiętał. Wręcz nawet jeszcze bardziej, jakby wyjazd z domu wyzwolił w nim coś, czego nie potrafił wcześniej z siebie wydobyć.

— Słyszałeś o Manetheren?

— Wiemy więcej o waszym świecie, niż przypuszczacie. Ale mniej, niż sądzimy. Dawno temu pokonałem Mur Smoka i czytałem książki przywożone przez handlarzy. Wiedziałem, że istnieją „łodzie”, „rzeki” i „lasy”, albo przynajmniej wydawało mi się, że wiem. — Słowa te w ustach Gaula zabrzmiały jak wyrazy z obcego języka. — Tak właśnie wyobrażałem sobie „las”. — Gestem wskazał rzadkie drzewa, skarlałe w porównaniu z tym, czym powinny być. — Wiara w pewne rzeczy wcale nie czyni ich prawdziwymi. A co z Jeźdźcem Nocy i bękartami Tego Który Zabija Liść? Czy sądzisz, że to przypadek, iż natknęliśmy się na trolloki w pobliżu tej Bramy?

— Nie. — Westchnął Perrin. — Widziałem kruki w dole doliny. Być może były to zwykłe ptaki, ale po spotkaniu z trollokami nie chcę ryzykować.

Gaul pokiwał głową.

— To mogły być Oczy Cienia. Jeżeli przygotowujesz się na najgorsze, wszystkie niespodzianki są potem przyjemne.

— Z przyjemnymi niespodziankami potrafię sobie poradzić. — Perrin poszukał w myślach wilków i ponownie niczego nie znalazł. — Być może dzisiejszej nocy uda mi się czegoś dowiedzieć. Może. Jeżeli coś się stanie, obudzić mnie zaraz, choćby kopniakami.

W jego własnych uszach zabrzmiało to dziwnie, ale Gaul tylko kolejny raz pokiwał głową.

— Gaul, nigdy nie próbowałeś mnie pytać o moje oczy, ani nawet nie przyjrzałeś im się po raz drugi. Żaden z Aielów tego nie zrobił. — Wiedział, że jego oczy lśnią złotem w świetle ogniska.

— Świat się zmienia — powiedział cicho Gaul. — Rhuarc, a także Jheran, wódz mojego klanu, no i oczywiście Mądre również, usiłowali to ukryć, ale teraz są już niespokojni, od czasu jak wysłali nas przez Mur Smoka na poszukiwanie Tego Który Przychodzi Ze Świtem. Przypuszczam, że ta przemiana nie będzie taka, w jaką zawsze wierzyliśmy, nie mam pojęcia, czym będzie się różnić, ale różnić się będzie na pewno. Stwórca zesłał nas do Ziemi Trzech Sfer, aby wykuć i ukształtować nas, a także by ukarać za grzech, na cóż jednak zostaliśmy ukształtowani?

Znienacka ponuro potrząsnął głową.

— Colinda, Mądra z Siedziby Gorących Źródeł, mówi mi, że jak na Kamiennego Psa, zdecydowanie za dużo myślę, a Bair, najstarsza Mądra wśród Shaarad, grozi, że wyśle mnie do Rhuidean po śmierci Jherama, czy tego będę chciał, czy nie. Mając na uwadze to wszystko, Perrin, cóż znaczy kolor oczu człowieka?

— Żałuję, że wszyscy tak nie myślą.

Przy drugim ognisku wesołość wreszcie ucichła. Jedna z kobiet Aielów — Perrin nie potrafił stwierdzić która — objęła pierwszą wartę; odwróciła się plecami do ognia, pozostali zaś usnęli. To był męczący dzień. Łatwo będzie zasnąć, zatopić się we śnie, którego potrzebował. Położył się obok ogniska, otulając płaszczem.

— Pamiętaj, szturchnij mnie lub nawet kopnij, jeżeli będzie trzeba.

Sen ogarnął go natychmiast, jeszcze zanim Gaul skończył potakiwać głową, a wraz z nim pojawiły się widzenia.


Był dzień, a on stał samotnie obok Bramy, wyglądającej niczym ładnie wyrzeźbiony kawałek ściany, zupełnie tutaj nie pasujący. Oprócz tego na stoku nie było najmniejszego śladu ludzkiej obecności. Niebo było jasne i czyste, a lekka bryza przyniosła z doliny zapach jeleni i królików, przepiórek i gołębi, a prócz tego tysiące rozmaitych woni wody, ziemi i drzew. To był wilczy sen.

Przez chwilę uczucie bycia wilkiem zdominowało go prawie całkowicie. Miał łapy i... Nie! Przesunął dłońmi po ciele i z ulgą stwierdził, że czuje swoje własne ciało, swój kaftan i płaszcz. Oraz szeroki pas, za którym zazwyczaj tkwił topór, a teraz pętla przytrzymywała na poły przeciągnięty przez nią młot.

Zmarszczył brwi i znienacka, na chwilę tylko, w miejscu młota zamigotał topór, bezcielesny i mglisty. Błyskawicznie jednak zmienił się z powrotem w młot. Ssąc wargę, miał nadzieję, że tak już zostanie. Topór zapewne był lepszą bronią, ale on wolał swój młot. Nie pamiętał, by coś takiego zdarzyło mu się wcześniej, żeby coś się zmieniało, ale w istocie niewiele wiedział o tym osobliwym miejscu. Jeżeli w ogóle to można było nazwać miejscem. To był wilczy sen i dziwne działy się w nim rzeczy, z pewnością nie mniej dziwne niż w zwykłych snach.

Jakby myśl o dziwaczności wyzwoliła nagle jedną z nich, część nieba bowiem ponad górami pociemniała nagle, zmieniła się w okno wychodzące na inny świat. Pośród wirów huraganu stał Rand, śmiejąc się dziko, wręcz szaleńczo, z uniesionymi ramionami, a na skrzydłach wiatru płynęły małe sylwetki, złote i szkarłatne, przypominające do złudzenia dziwnego zwierza przedstawionego na sztandarze Smoka; ukryte oczy obserwowały Randa, ale trudno było stwierdzić, czy on wie o tym. Dziwne „okno” zamigotało, ale natychmiast zastąpiło je kolejne, znajdujące się jeszcze dalej, a w nim Nynaeve i Elayne skradały się ostrożnie poprzez obłąkany krajobraz pokrzywionych, mrocznych budowli, ścigając jakąś niebezpieczną bestię. Perrin nie potrafiłby powiedzieć, skąd wie, iż bestia jest niebezpieczna, nie miał jednak w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Obraz zniknął i kolejny czarny kleks rozlał się na niebie. Mat, stojący na rozstajach dróg. Rzucił monetę, wybrał jedno rozwidlenie i nagle miał na sobie kapelusz o szerokim rondzie, a w ręku pałkę zakończoną szerokim ostrzem miecza, której używał jako kostura. Kolejne „okno”, a z niego spojrzały nań Egwene oraz kobieta o długich siwych włosach, patrzyły na niego zaskoczone; za ich plecami Biała Wieża kruszyła się, kamień po kamieniu. Potem one również zniknęły.

Perrin wziął głęboki oddech. Widział już przedtem podobne obrazy, właśnie tutaj, w wilczym śnie i uważał, iż te widzenia są w pewnym sensie rzeczywiste albo przynajmniej coś wyrażają. Czymkolwiek były, wilki ich nie widziały. Moiraine sugerowała, że wilczy sen jest tym czymś, co nazywała Tel’aran’rhiod, ale nie rozwijała dalej tego tematu. Podsłuchał raz, jak Egwene i Elayne rozmawiały o snach, ale Egwene i tak już wiedziała o nim i wilkach nazbyt wiele, być może równie dużo jak Moiraine. A nie było to coś, o czym potrafiłby rozmawiać, nawet z nią.

Był jeden człowiek, z którym mógłby na ten temat porozmawiać. Żałował, że nie spotkał po raz wtóry Elyasa Machery, tego, który wprowadził go w wilczy świat. Elyas musiał wiedzieć o tych rzeczach wszystko. Kiedy pomyślał o nim, przez moment wydawało mu się, że słyszy swoje imię, słabo niesione przez wiatr, ale kiedy starał się wsłuchać bliżej w odległy głos, znalazł tylko szum wiatru. Był tutaj całkiem sam.

— Skoczek! — zawołał i dodał w myślach:

„Skoczek!”

Wilk umarł już dawno temu, a jednak wciąż żył, tutaj. Wilczy sen był miejscem, do którego szły wilki po śmierci, aby oczekiwać na powtórne narodziny. Dla nich był czymś znacznie więcej niż tylko snem; nawet na jawie wydawały się częściowo w nim żyć. Jedna rzeczywistość była dla nich prawie tak samo realna — być może nawet równie realna — jak ta druga.

— Skoczek!

„Skoczek!”

Skoczek się nie pojawił.

Wszystko na nic. Znalazł się tutaj dla określonego celu i powinien zająć się jego realizacją. W najlepszym razie dostanie się do miejsca, gdzie przedtem widział kruki, zajmie mu wiele godzin.

Zrobił krok — krajobraz dookoła niego rozmazał się — i postawił stopę obok wąskiego strumyka, o brzegach porośniętych chylącą się nad nim cykutą i górską wierzbą, a okryte chmurami szczyty znalazły się wysoko w górze. Przez chwilę wpatrywał się w nie zadziwiony. Znajdował się w przeciwległym niż Brama krańcu doliny. W rzeczy samej, dokładnie w tym miejscu, do którego zmierzał, w miejscu, z którego wylatywały kruki, skąd wystrzelono strzałę, która trafiła pierwszego jastrzębia. Coś takiego nie zdarzyło mu się nigdy dotąd. Czy to dlatego, że uczył się coraz więcej na temat wilczych snów — Skoczek zawsze karcił go za ignorancję — czy też tym razem sama natura snu była odmienna?

Ostrożnie zrobił następny krok, ale to był już tylko zwykły krok. Wokół nie było śladów bytności łucznika czy kruków, najmniejszego tropu, lotki z pióra czy zapachu. Sam zresztą nie wiedział, czego miałby się spodziewać. Oczywiście, że nie będzie po nich żadnego śladu, jeśli również nie znajdą się we śnie. Gdyby udało mu się jednak znaleźć wilki, mogłyby mu pomóc odnaleźć swoich braci i siostry, żyjących w świecie jawy, tamte zaś z kolei poinformowałyby go, czy w górach znajduje się jakiś Pomiot Cienia. Może, gdyby znalazł się wyżej, usłyszałyby jego wezwanie.

Wypatrzył punkt na najwyższym szczycie otaczającym dolinę, tuż pod chmurami, i dał krok w jego stronę. Świat rozmazał się i w jednej chwili już stał na zboczu góry, a białe bałwany tworzyły dach, pięć piędzi ponad jego głową. Mimo woli zaśmiał się. To było zabawne. Stąd mógł widzieć całą dolinę rozciągającą się u jego stóp.

— Skoczek! — Żadnej odpowiedzi.

Przeskoczył na następną górę, zawołał ponownie, potem była kolejna, i jeszcze jedna; zmierzał na wschód, w kierunku Dwu Rzek. Skoczek nie odpowiadał. Co gorsza, Perrin nie wyczuwał tu również obecności innych wilków. W wilczych snach zawsze były wilki. Zawsze.

Skakał ze szczytu na szczyt — kolejne kroki rozmazywały świat — wzywał, szukał. Góry, rozciągające się pod nim, były całkiem puste, wyjąwszy jelenia i inną zwierzynę. Od czasu do czasu jednak jego wzrok wyławiał ślady ludzkiej bytności. Starożytne ślady. Dwukrotnie dwie potężne rzeźby w zboczach, wielkie na całą górę, w innym miejscu dziwne kanciaste litery, wysokie na dwie piędzi; wyryte w poprzek zbocza, rzucały cień zbyt niewyraźny i przejrzysty. Deszcze i wiatr starły rysy twarzy rzeźb, a oczy mniej bystre niźli jego mogłyby z łatwością wziąć same litery za naturalny skutek erozji. Góry i zbocza ustąpiły miejsca Piaszczystym Wzgórzom, wielkiej pofałdowanej równinie pagórków, z rzadka porośniętych ostrą trawą i lichymi krzewami, ongiś bowiem, przed Pęknięciem, stanowiły wybrzeże wielkiego morza. I wtedy, nagle, zobaczył drugiego człowieka — stał na szczycie jednego z piaszczystych pagórków.

Znajdował się zbyt daleko, by można go było widzieć wyraźnie, po prostu wysoka, ciemnowłosa sylwetka, z pewnością jednak nie był to trollok ani nic z tego rodzaju. Ubrany w błękitny kaftan, z łukiem przewieszonym przez plecy, pochylał się nad czymś leżącym na ziemi. Niskie krzaki nie pozwalały jednak dojrzeć, co to jest. W jego postaci było jednak coś znajomego.

Zerwał się wiatr i Perrin poczuł odległy, słaby zapach tam — tego. Chłodny zapach, nie potrafił go inaczej określić. Chłodny i nie do końca ludzki. Zanim się zorientował, już trzymał w dłoni własny łuk, na cięciwę nasadzona była strzała, a ciężar kołczana obciążał pas.

Człowiek spojrzał w górę, dostrzegł Perrina. Na mgnienie oka zawahał się, potem odwrócił i zmienił w smugę mknącą wśród wzgórz.

Perrin skoczył w dół do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał tamten, spojrzał na to, czym on się zajmował, i bez namysłu rzucił się w pościg, zostawiając za sobą na poły obłupione ze skóry ciało wilka. Martwy wilk w wilczym śnie. To było nie do pomyślenia. Cóż mogło tutaj zabić wilka? Jakieś zło.

Ten, którego ścigał, uciekał przed nim, za każdym krokiem pokonując całe mile, prawie znikając mu z oczu. Wydostał się poza wzgórza, pokonał splątany Zachodni Las, w którym stały rzadko rozproszone farmy, i pomknął dalej nad polami uprawnymi, szachownicą otoczonych żywopłotem pól i małymi zagajnikami, aż do Wzgórza Czat. Dziwny był widok krytych strzechą domów rozłożonej na wzgórzu wioski, na której ulicach nie było żadnych ludzi oraz farm wyglądających na całkowicie opuszczone. Nie spuszczał też z oka uciekającego przed nim człowieka. Do tego stopnia przyzwyczaił się do tej szczególnej pogoni, że nawet się nie zdziwił, kiedy kolejny długi skok przeniósł go na prawy brzeg Rzeki Taren, a kolejny pomiędzy nagie wzgórza pozbawione drzew i wszelkiej trawy. Biegł na północ i na wschód, ponad strumieniami, drogami, wąskimi rzekami, całą uwagę skupiając na mężczyźnie przed sobą. Krajobraz stał się płaski, porośnięty trawą, co jakiś czas rosły w nim zagajniki; nie było widać śladu człowieka. Nagle coś zalśniło w oddali — iskrząca się w promieniach słońca metalowa wieża. Jego ofiara pośpieszyła prosto do niej i zniknęła w środku. Perrin w dwóch skokach znalazł się przy budowli.

Wieża o średnicy czterdziestu stóp, wznosząca się ku niebu na dobre dwieście, lśniła niczym hartowana stal. Równie dobrze mogła być kolumną litego metalu. Perrin dwukrotnie obszedł ją dookoła, nie znalazłszy wejścia, nawet szczeliny czy choćby rysy na jej gładkiej, pionowej ścianie. Jednak zapach tamtego wisiał w powietrzu, chłodna, nieludzka woń. Tutaj ślad się urywał. Człowiek — jeśli w ogóle był to człowiek — w jakiś sposób dostał się do środka. Musiał tylko dowiedzieć się jak, by móc pójść za nim.

„Stój!” To był jedynie strumień pierwotnych emocji, które umysł Perrina ubrał w słowa. „Stój!”

Odwrócił się dokładnie w tej samej chwili, gdy przed nim wylądował na ziemi wysoki, sięgający mu do pasa, posiwiały i pokryty bliznami, szary wilk. Wyglądało to tak, jakby spadł z nieba, co równie dobrze mogło być prawdą. Skoczek zawsze zazdrościł orłom ich umiejętności lotu, a tutaj, w tym świecie, sam potrafił fruwać. Spojrzenia dwu par żółtych oczu spotkały się.

— Dlaczego, Skoczek? On zabił wilka.

„Ludzie zabijali wilki, a wilki zabijały ludzi. Dlaczego tym razem gniew płonie w twoim gardle?”

— Nie wiem — przyznał Perrin po namyśle. — Być może dlatego, że zdarzyło się to tutaj. Nie wiedziałem, że tu można w ogóle zabić wilka. Sądziłem, że wilki są bezpieczne we śnie.

„Ścigałeś Oprawcę, Młody Byku. On znajduje się tutaj cieleśnie i potrafi zabijać”.

— Cieleśnie? Twierdzisz, że nie tylko śniąc? W jaki sposób może być tutaj cieleśnie?

„Nie wiem. Jest to rzecz niejasno pamiętana z dawnych czasów, która znowu okazała się prawdziwa. Dzisiaj stwory Cienia chodzą w snach. Istoty stworzone przez Jad Serca. Nie ma bezpiecznych miejsc”.

— Cóż, w tej chwili znajduje się w środku. — Perrin przyjrzał się pozbawionej jakichkolwiek występów metalowej wieży. — Jeżeli uda mi się stwierdzić, jak wszedł do środka, będę mógł z nim skończyć.

„Głupi szczeniak, rozgrzebujący gniazdo ziemnej osy. To miejsce jest złe. Wszyscy o tym wiedzą. A ty będziesz ścigał zło w samym środku zła. Oprawca umie zabijać”.

Perrin zawahał się. W emocjach, jakie jego umysł skojarzył ze słowem „zabijać”, pojawił się krańcowy ton.

— Skoczek, co się dzieje z wilkiem, który umiera we śnie?

Wilk milczał przez chwilę.

„Kiedy umieramy tutaj, umieramy na zawsze, Młody Byku. Nie wiem, czy to samo dotyczy ciebie, ale przypuszczam, że tak jest”.

— Niebezpieczne miejsce, łuczniku. Wieża Ghenjei jest niedobrym miejscem dla ludzi.

Perrin odwrócił się i na poły już uniósł łuk, zanim zobaczył kobietę, stojącą w odległości kilku kroków, gruby warkocz złotych włosów sięgał jej do pasa, przypominał mu do złudzenia podobne warkocze, jakie nosiły kobiety w Dwu Rzekach, był jednakże znacznie misterniej spleciony. Jej ubiór miał dziwny krój, krótki biały kaftan oraz luźne spodnie, z jakiegoś bladożółtego materiału, związane w kostkach nad płaskimi butami. Czarny płaszcz zdawał się skrywać coś, co lśniło srebrem przy boku.

Poruszyła się i metaliczny błysk zgasł.

— Masz bystre oczy, łuczniku. Przyszło mi to do głowy już wówczas, kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz.

Jak długo go obserwowała? W zakłopotanie wprawiało go, że udało jej się podejść tak niezauważenie. Przynajmniej Skoczek mógłby go ostrzec. Wilk leżał, skryty w sięgającej do kolan trawie, z pyskiem wspartym na przednich łapach i obserwował go.

Kobieta zdawała się mieć w sobie coś znajomego, Perrin jednak nie miał wątpliwości, że pamiętałby, gdyby ją kiedykolwiek wcześniej spotkał. Kim była, że znalazła się w wilczym śnie? Czy może naprawdę był to również Tel’aran’rhiod Moiraine?

— Czy jesteś Aes Sedai?

— Nie, łuczniku. — Zaśmiała się. — Przyszłam tylko po to, by cię ostrzec, nie dbając o zakazy. Kiedy raz wejdzie się do Wieży Ghenjei, trudno potem wrócić do świata ludzi. Tutaj jest to niemal zupełnie niemożliwe. Posiadasz najwyższą odwagę, o której niektórzy twierdzą, iż jest nieodróżnialna od szaleństwa.

Nie można z niej wyjść? Ten człowiek — Oprawca — z pewnością wszedł do środka. Dlaczego miałby to zrobić, gdyby potem nie potrafił wyjść?

— Skoczek również powiedział, że to niebezpieczne. Wieża Ghenjei? Cóż to jest?

Jej oczy rozszerzyły się i szybko spojrzała na Skoczka, który leżał z brzuchem zanurzonym w trawie i nie zwracając na nią uwagi, obserwował Perrina.

— Potrafisz rozmawiać z wilkami? Dzisiaj jest to umiejętność dawno zapomniana w legendach. A więc dlatego jesteś tutaj. Powinnam wiedzieć. Wieża? To są drzwi, łuczniku, do światów Aelfinn oraz Eelfinn. — Wypowiedziała te nazwy takim tonem, jakby sądziła, że powinien je rozpoznać. Kiedy spojrzał na nią nie rozumiejącym wzrokiem, dodała: — Czy kiedykolwiek grałeś w grę zwaną węże i lisy?

— Wszystkie dzieci w to grają. Przynajmniej tak się dzieje w Dwu Rzekach. Ale przestają, kiedy stają się na tyle duże, by zrozumieć, że nie ma sposobu na wygraną.

— Wyjąwszy złamanie reguł gry — poprawiła go. — Odwaga wzmacnia, ogień oślepia, muzyka odurza, żelazo wiąże.

— To jest wiersz z gry. Nie rozumiem. Co to ma wspólnego z tą wieżą?

— Istnieją sposoby wygrania z lisami i wężami. Gra jest pamiątką po dawnych interesach. Nie ma znaczenia, dopóki będziesz trzymał się z daleka od Aelfinn i Eelfinn. Nie są źli w taki sposób, w jaki złem jest Cień, jednak do tego stopnia różnią się od ludzi, że równie dobrze można ich za takowych uważać. Nie wolno im ufać, łuczniku. Trzymaj się z dala od Wieży Ghenjei. Na ile możesz, unikaj Świata Snów. Przebudziły się ciemne stwory.

— Takie, jak ten człowiek, którego ścigałem? Oprawca?

— To jest dobre imię dla niego. Twój Oprawca nie jest stary, łuczniku, ale jego zło sięga najdawniejszych czasów. — Zdało mu się, jakby leciutko wspierała się na czymś, być może na tej srebrnej rzeczy, której nie potrafił dokładnie dostrzec. — Zdaje mi się, że już dużo ci powiedziałam. Nie rozumiem, dlaczego to ja właśnie zaczęłam mówić pierwsza. Oczywiście. Jesteś ta’veren, łuczniku?

— Kim ty jesteś? — Zdawała się wiedzieć niezwykle dużo na temat tej wieży i wilczych snów.

„Ale była zaskoczona, kiedy jej powiedziałem, że potrafię rozmawiać ze Skoczkiem”.

— Wydaje mi się, że gdzieś już musiałem cię spotkać.

— Złamałam już zbyt wiele zakazów, łuczniku.

— Zakazów? Jakich zakazów? — Na ziemię obok Skoczka padł cień, a Perrin odwrócił się szybko, zły, że ponownie dał się zaskoczyć. Nikogo tam jednak nie było. Ale on przecież widział na własne oczy — cień mężczyzny z rękojeściami dwu mieczy wystającymi znad ramion. Coś w tym obrazie poruszyło zapomnianą strunę jego pamięci.

— On ma rację — powiedziała stojąca za nim kobieta. — Nie powinnam z tobą rozmawiać.

Kiedy się odwrócił, jej również już nie było. Jak tylko okiem sięgnąć otaczała go jedynie równina traw, na której co jakiś czas rosły rzadkie zagajniki. Błyszcząca, srebrzysta wieża trwała niewzruszona.

Zmarszczył brwi i spojrzał na Skoczka, który wreszcie uniósł łeb.

— To cud, że nie opadły cię wiewiórki ziemne — wymruczał Perrin. — Co o niej sądzisz?

„O niej? Ona? — Skoczek wstał i rozejrzał się dookoła. — Gdzie?”

— Rozmawiałem z nią. Tutaj. Przed momentem.

„Rzucałeś słowa na wiatr, Młody Byku. Nie ma tu żadnej onej. Tylko ty i ja”.

Perrin zirytowany podrapał brodę. Była tutaj. Nie rozmawiał przecież z samym sobą.

— Dziwne rzeczy mogą się tutaj dziać — wymruczał pod nosem. — Ona mówiła to sarno co ty, Skoczek. Kazała mi się trzymać z daleka od tej wieży.

„Jest mądra”.

W myśli pojawił się element powątpiewania. Skoczek wciąż nie wierzył, że była tu jakaś „ona”.

— Strasznie daleko odszedłem od swego pierwotnego celu — zrzędził Perrin. Wyjaśnił, jaka potrzeba kierowała jego poszukiwaniami wilków w Dwu Rzekach albo wyżej w górach, poinformował Skoczka o krukach i o spotkaniu z trollokami w Drogach.

Kiedy skończył, Skoczek przez dłuższy czas nic nie mówił, jego kosmaty ogon zwisał nisko i sztywno. Na koniec wreszcie...

„Unikaj swego dawnego domu, Młody Byku. — Obraz, który umysł Perrin określił jako dom, przedstawiał w istocie teren oznakowany przez wilcze stado. — Tutaj nie ma już żadnych wilków. Te, które były, a którym nie udało się uciec, nie żyją. Tutaj Oprawca nawiedza sny”.

— Muszę wrócić do domu, Skoczek. Muszę.

„Uważaj na siebie, Młody Byku. Dzień Ostatniego Polowania zbliża się coraz szybciej. Pobiegniemy razem w Ostatnim Polowaniu”.

— Pobiegniemy — powiedział ze smutkiem Perrin. Pięknie było wyobrazić sobie, że po śmierci mógłby dalej tutaj żyć; czasami zdawało mu się, że jest już na poły wilkiem. — Muszę już iść, Skoczek.

„Obyś zażył dobrego polowania, Młody Byku, i poznał tę, która urodzi ci wiele szczeniaków”.

— Do widzenia, Skoczek.


Otworzył oczy i zobaczył odblask mętnego światła, rzucanego przez żar wygasającego ogniska na skalną ścianę. Gaul przycupnął na skraju ciemnej poświaty i wpatrywał się w mrok. W drugim obozowisku właśnie wstawała Faile, obejmując swoją wartę. Księżyc wisiał nad górami, w jego świetle chmury wyglądały niczym perłowe cienie. Perrin ocenił, że musiał spać nie dłużej niż jakieś dwie godziny.

— Teraz ja trochę będę czuwał — powiedział, odrzucając płaszcz.

Gaul pokiwał głową i położył się na ziemi, dokładnie tam, gdzie przedtem kucał.

— Gaul? — Aiel uniósł głowę. — W Dwu Rzekach może być gorzej, niż przypuszczałem.

— Zazwyczaj tak bywa — odrzekł cicho Gaul. — Na tym polega życie.

Aiel spokojnie skłonił głowę i ułożył się do snu.

Oprawca. Kim był? Czym był? Pomiot Cienia przy Bramie, kruki w Górach Mgły oraz ten człowiek, zwany Oprawcą, w Dwu Rzekach. To nie mógł być zbieg okoliczności, niezależnie od tego, czego by się chciało.

Загрузка...