Rano Gavein zażądał od Scholl natychmiastowej operacji Ra Mahleine.
– Twoja żona nie powinna już żyć od kilku dni.
– Ale ona wstaje z fotela, przestały wychodzić jej włosy, nawet się opaliła.
– To przypadkowy wybryk natury, fluktuacja, Gavein. Gdybyś mógł obejrzeć ją od środka, ogarnęłoby cię przerażenie. – Drugi podbródek Scholl nerwowo zadrżał. – Znalazłbyś niewiele organów wolnych od przerzutów. Operacja nie ma najmniejszego sensu.
– Przecież nawet ty nie widziałaś jej od środka – bronił się. – Nie otwierałaś jej.
– Jednak widziałam – Nott była nieubłagana. – Dwa dni temu zrobiłam jej tomogram. Sto czterdzieści cztery przekroje. Ty wiesz, ile to kosztowało rząd Davabel?
– Mniej niż uzbrojenie jednego gwardzisty.
– Nieco mniej. Ale nie o to chodzi – machnęła ręką. – Prawie w każdym przekroju widać jakieś narosłe świństwo…
Przerwali, gdy weszła Ra Mahleine. Była w znakomitej formie. We flanelowej bluzce i zgrabnych spodniach, opalona, nie wyglądała na nieuleczalnie chorą dziewczynę. Może chodziła wolniej, może starała się nie schylać, żeby przed oczyma nie pociemniało.
– No widzisz, Dave – mruknęła Scholl.
– Z zaopatrzeniem przyjechał jakiś oficjalny facet – powiedziała Ra Mahleine. – Twierdzi, że jest prokuratorem generalnym. Chcesz z nim rozmawiać?
– Prokurator Fernandez prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni gwardzistów – powiedziała Scholl, a jej podbródek podskoczył jak korale indyka.
Czyżby epidemia zgonów w Davabel była potrzebna, żeby Ra Mahleine żyła? – Gavein zamyślił się. – Po to, żeby zachować jakąś stałą przyrody niezmienną, jedna fluktuacja wytworzyła spójnie fluktuację przeciwną…? Jeśli tak, to ona ma do tego prawo. Nie żal mi tych tysięcy… umierających przecież w naturalny sposób, ale po spełnieniu niezwykłego warunku. Davabel zabijało Ra Mahleine na swoim statku, więc niech teraz płaci za jej życie.
– Prokurator generalny czeka, czy będę miał ochotę z nim gadać? – parsknął śmiechem. – Bycie Śmiercią to niezła fucha.
Fernandez był niestarym człowiekiem o masywnej głowie, ciężko zwieszonej do przodu. Patrzył na rozmówcę spode łba ponurym wzrokiem bawołu. Szerokie sklepienie czaszki ujawniała tłustawo połyskująca płytka łysina czołowa obramiona krótkimi, czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu. Grube, regularne rysy niewątpliwie przystojnej twarzy podkreślały przystrzyżone krótko czarne wąsy. Fernandez wyciągnął na przywitanie dużą, miękką i spoconą dłoń.
Gavein dyskretnie wytarł rękę w spodnie i skinął, by usiedli, ale Fernandez nie skorzystał z oferty. Miał przykry zwyczaj rozmawiania, stojąc za siedzącym rozmówcą i obserwowania przez ramię jego dłoni. Gavein domyślił się, że jest to nawyk zawodowy.
– Domyśla się pan, po co przyszedłem… – zaczął Fernandez, również fachowo przerzucając ciężar rozmowy na współrozmówcę. Mówił cicho i niewyraźnie. Słowa grzęzły w gąszczu jego wąsów. A może, jako nie zaprotokołowane, winny jak najszybciej rozpłynąć się w niepamięci.
– Wolałbym, żeby pan sam powiedział – obronił się Gavein. Nie lubił, jak zawodowcy przeprowadzali z nim rutynowe rozmowy. Niech się trochę pomęczy i popracuje.
– Dobrze – Fernandez zawahał się. – Chodzi o śledztwo w sprawie zamordowania lokatorów tego domu. To znaczy… – Wyjął z przezroczystej aktówki jeden z dokumentów. – To znaczy: Eddy Eisler, C, właścicielki posesji, Mryny Patrie, C, Anabel de Grouvert, S, Fatimy i Massmoudieha Hougassian, bk, bk oraz Brendy Wilcox, też bez kategorii.
– Tak? – Gavein spojrzał na niego badawczo.
– Śledztwo dotyczy też śmierci doktora Yulliusa Saalsteina, S, pracownika UN-u – odczytał z namaszczeniem prokurator. – Zresztą może pan zapoznać się z dokumentacją – dodał i wręczył aktówkę Gaveinowi. W miejscu, gdzie trzymał ją Fernandez, teczka była mokra i śliska, jak skóra karpia. Ujął teczkę obok, ale wyginała się na boki i przy otwieraniu suwak się zacinał. Położył ją więc na kanapie i wysunął jedną z kartek. To lista nazwisk oddziału Gwardii: sierżant Gavril Kusyj, S, kapral Hahns Jura, C, szeregowi: Cain Brown, P, Manuelo Bobrov, P, Frane Kratz, C, Eberhardt Ziaia, P, Ivan Dwell, C. Brakowało kogoś…
– W tamtym oddziale był jeszcze jeden, niski, pulchny… Mówili na niego Olszovsky.
– Jest pan pewien, że człowiek o takim nazwisku był w tym oddziale?
– Tak.
– W Gwardii jest tylko jeden człowiek o takim nazwisku, szeregowy Vandy Olszovsky, odznaczony orderem za uratowanie płonącego transportera opancerzonego i jego ciężko rannej załogi. Mamy ważne przesłanki świadczące, że nie brał udziału w masakrze.
– Ale do oddziału należy?
– Tak.
– Wystarczy sprawdzić poranny raport Kusyja.
– Nie został sporządzony. Wyszli na służbę bez raportu.
– To wykroczenie.
– To prawda. Ale nie da się posłać martwych do aresztu.
– A zeznania oskarżonych?
– Nie ma zeznań. Spalili się wszyscy, nie zdążyli zeznawać. To znaczy, przeżył Kusyj, ale nie odzyskał przytomności. Przebywa w klinice neurologicznej. Odniósł bardzo poważne obrażenia. Prawdopodobnie nieodwracalne,
– Olszovsky żyje, więc go chronicie? Reszta i tak jest poza jurysdykcją.
– Pan mnie obraża – powiedział spokojnie Fernandez, To stwierdzenie było częścią gry i tak odebrał to Gavein.
– Oświadczam przy świadkach – wskazał głową na Scholl i Ra Mahleine – że wśród morderców był człowiek o nazwisku Olszovsky, jeden z żołnierzy wymówił jego nazwisko. A oddział liczył osiem osób, nie siedem i to też zeznały wcześniej Lorraine i moja żona.
To zakończyło dyskusję z prokuratorem generalnym.
Ile jeszcze będzie takich jałowych rozmów? – pomyślał Gavein.
Codzienny, poranny rytuał przebiegał w typowy sposób: odjeżdżające na sygnale wozy, potem davabelskie śniadanie: serek, jajko, szynka i keczup.
Ra Mahleine, naszpikowana lekarstwami przez Scholl, nie miała boleści. Po śniadaniu, też jak zwykle, usiadła w fotelu przed domem i zabrała się za robótkę, obok zaś przycupnęła Lorraine. Gavein wyniósł drugi fotel i ustawił na chodniku. Dzień był jeszcze cieplejszy niż ostatnie. Na wymarłej ulicy było zacisznie i przyjemnie. Eksplodujący helikopter rozświetlał cienie. Był ognistą kulą upstrzoną dziesiątkami odłamków, która powoli bladła na niebie. Załoga helikoptera dawno już nie żyła.
Gavein otworzył książkę.