Podszedł do niej od tyłu i wsunął dłonie w jej włosy.
– Zaplotę ci warkocz, Kocie Manule. Chcesz?
Nie odpowiedziała, ale oparła głowę wygodniej.
– Lorraine – odwrócił się. – Przynieś jakiś grzebień, tylko czysty, nie pochlapany.
Nie zareagowała.
– Wybacz, Lorraine – speszył się własnym zarozumialstwem. – Ale nie traktuję cię jak służącą…
– Jest w porządku. – Tym razem usłuchała i zniknęła w drzwiach.
Zaraz jednak wróciła, przerażona i szlochająca.
– Przepraszam, Dave, ale grzebień jest w komódce pod lustrem, a tam na podłodze leży mama i patrzy na mnie. Ja nie mogę – rozpłakała się w głos.
Na parterze zastał poprzewracane meble, połamane stołki; wszędzie plamy krwi. Edda leżała na podłodze, jej rozbita czaszka odsłaniała mózg; zastygłe, przekrwione oczy były otwarte; palce lewej ręki zgruchotano; w wyciągniętej prawej dłoni trzymała strzęp tkaniny.
Massmoudieh leżał na kanapie w kuchni otoczony ciemną kałużą; w kącikach ust miał zaschłą, różową pianę; jego ciało na piersiach stanowiło krwawą, postrzępioną masę. Musiał dostać kilkadziesiąt pchnięć bagnetem. Kanapa była podziurawiona w wielu miejscach. Chłopcy sierżanta Kusyja nie zawsze trafiali do celu. Fatima siedziała w fotelu z głową odchyloną do tyłu. Na wysokości prawego obojczyka zaczynała się brunatnoczerwona głęboka bruzda i kończyła na wysokości lewego biodra. Jak wstęga upiornego orderu. Seria z karabinu przebiła oparcie fotela na wylot, kałuża krwi zebrała się za nim.
Wbiegł na piętro. Drzwi były rozbite. Mryna leżała na podłodze; widać było, gdzie została trafiona – krwawych plam było przynajmniej osiem; mętny wzrok wbiła w sufit; usta rozdziawione jak do krzyku. Ostrożnie obszedł ją, aby nie wdepnąć w kałużę. Lustro stłuczono, ale komoda ocalała. Wziął grzebień z szuflady i schował do kieszeni.
Apartament Wilcoxów był zdemolowany. Wokół walały się puste butelki po wódce. Brenda leżała na tapczanie zwinięta w kłębek. Tutaj spotkała ją seria pocisków. Woniało alkoholem.
Może dobrze – pomyślał. – Może była nieprzytomna.
Nie zgwałcili jej. W przepoconej, brudnej odzieży, cuchnąca wódką, nie wydała się im wystarczająco ponętna.
Drzwi do jego mieszkania też rozbito. Anabel leżała z rozrzuconymi nogami na materacu. Głowę miała odgiętą do tyłu, twarzy nie było widać, tylko dziurki od nosa. Ciało miała półdziecinne, białe i nie uszkodzone. Podszedł krok bliżej. Na szyi zaciśnięto jej pasek od podomki.
Jej twarz wyglądała przerażająco: oczy nieruchome, białka nabiegłe krwią; skóra sinoszara, obrzmiała; z ust wyłaził napuchły język; pod jej lewą piersią zauważył niedużą owalną ranę od uderzenia bagnetem. Któryś z oprawców skrócił jej mękę. Uderzenie było bardzo silne, ostrze przebiło na wylot ją i materac.
Wrócił na parter. Włączył telewizor. Na ekranie ukazał się Thomp. Wyglądał starzej niż zwykle; wzrok miał przygaszony; twarz wisiała na kościach policzkowych, jak pranie na sznurku.
Byłby niezłą Śmiercią… – pomyślał Gavein. – Jest niezłą Śmiercią – poprawił się w myśli.
– …Komitet kierowany przeze mnie podjął niezbędne kroki, aby uwolnić Davabel od straszliwego zjawiska związanego z Davidem Śmiercią. Obecnie mogę zagwarantować, że człowiek ten nie żyje. Wierzymy zatem, że epidemia zgonów dobiegnie końca. Nie wiemy, ilu z nas jeszcze umrze, kto jeszcze zetknął się z Dawidem Śmiercią. Ja też się z nim zetknąłem. Ale wiem, że nie rozprzestrzeni się to na nikogo nowego. Ochroniliśmy nasze dzieci. Ochroniliśmy Davabel. Niestety cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest wysoka. Zupełnemu zniszczeniu uległ Urząd Naukowy. Centralne Davabel przypomina wymarłą pustynię. Nie można winić nikogo, że chroniąc swoje życie, opuścił miejsce zamieszkania, nie będą wyciągane z tego powodu żadne konsekwencje. Ale teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, zostaną zapewnione warunki powrotu do domów rodzinnych. Jednocześnie zwracamy się do ludności z prośbą o cierpliwość i wyrozumiałość, ponieważ powrót do opuszczonych dzielnic miasta będzie możliwy dopiero po zabezpieczeniu opuszczonego mienia przez Gwardię i Obronę Cywilną. Chcemy uniknąć przypadków grabieży. Słowa szczególnego uznania chciałbym skierować do funkcjonariuszy Gwardii i żołnierzy Obrony Cywilnej. Oni to odegrali główną rolę w zapewnieniu bezpieczeństwa ludności podczas ewakuacji oraz podczas rozwiązania problemu Davida Śmierci…
Ostatnie słowa rozwścieczyły Gaveina. Thomp przebrał miarkę!
Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i owinął nią zakrwawioną słuchawkę. Doskonale pamiętał numer. Po tamtej stronie linii zachrypiał czyjś głos.
– Z pułkownikiem Medvedcem. To ważne.
– Pułkownika nie ma. Jest w ministerstwie. Proszę powiedzieć, o co chodzi, a ja mu to przekażę, gdy wróci. Mówi porucznik Adams.
– Słuchajcie no, Adams – Gavein nauczył się rozmawiać z funkcjonariuszami. – Jeśli chcecie jeszcze jutro pierdzieć w swój służbowy stołek, to dajcie mi Medvedca, Natychmiast! Mówi David Śmierć.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Ktoś przytkał dłonią słuchawkę. Rozległ się ledwie słyszalny stuk włączającego się aparatu zapisującego i namierzającego.
– Taak… proszę powtórzyć – powiedział Adams.
– Słyszeliście wyraźnie. Teraz ja czekam. Przez chwilę trwała milcząca rozgrywka.
– Nie ma Medvedca… Wróci za godzinę.
– Podajcie numer, pod którym go złapię. – Gavein starał się mówić możliwie najzwięźlej. Uważał, że w chwilach milczenia, nie są w stanie namierzyć, skąd dzwoni.
Mylił się oczywiście.
– To nie jest możliwe. Numery ministerstwa są utajnione. Proszę podać swój numer, pułkownik Medvedec zadzwoni zaraz, gdy wróci.
– To żarty – prychnął Gavein. – Za dziesięć minut chcę usłyszeć Medvedca. – Odłożył słuchawkę.