Zwykle parkowali swój ciągnik naczepowy koło domu Daphne. Ośmielony nawiązaniem znajomości z Bolyami, Gary przyjechał nim do siebie. Ciągnik stał na maleńkim, prywatnym parkingu za domem. Wysokie, blaszane pudło lśniące chromowaniami i białym, błyszczącym lakierem. Dwie niklowane, symetryczne rury wydechowe dumnie celowały w niebo, daleko ponad kabinę, nawet powyżej wysokiego ekranu z blachy poprawiającego opływ powietrza. Gdy spajał się ze swoją naczepą, nabierał majestatu potwora drogowego; samotnie, wyglądał jak niepoważny fragment większej całości.
Gary, leżąc na asfalcie, coś reperował pod wozem. Daphne mozolnie pucowała chromowane oprawy potężnych reflektorów. Firma zobowiązywała. Zaniedbany wóz mógł stracić licencję, a wcześniej dobre oferty. Zmiana Krainy jest poważnym wydarzeniem, które zdarza się co piętnaście lat i dwadzieścia dekad. Każdy chciał wyruszyć w nowe życie, jeśli nie luksusowym, to przynajmniej zadbanym pojazdem, a nie zabłoconą i odrapaną ciężarówką.
Gary szczupłą dłonią, o suchej skórze pokrytej rudymi piegami, po omacku szukał pozostawionego narzędzia.
Daphne bez słowa wsunęła mu w dłoń szukany klucz. Mówiła szybko, gwałtownie gestykulując. Chodziła pochylona do przodu, przesadnie wypychając do tyłu za szerokie biodra. Gary podejrzewał ją o tłumione szaleństwo, chociaż może to tylko białe rzęsy nadawały nieprzytomny wyraz jej bladym oczom. W ciągu dwóch lat wspólnej pracy nie dała podstaw do takich przypuszczeń, przeciwnie – była przygnębiająco normalna.
Głośny klakson odegrał fragment głupawej melodyjki. Na placyk wtoczył się nowiutki czerwony amido. Gary siedział na asfalcie, wycierając poplamione smarem palce w szmatę. Daphne zmywała detergentem maskę wozu. Cienki, spieniony strumyczek cieczy ściekł pod siedzenie Gary’ego. Ten zerwał się, czując przemoczone spodnie.
– Myślże czasem, ty cholerna babo!
– To pracuj, a nie siedź, jakby ci tyłek przyrósł do asfaltu – zareplikowała.
Z wnętrza amido wytoczył się spocony, zaczerwieniony, ale szczęśliwy Spig. Bez słowa otworzył wszystkie drzwiczki, podniósł klapę silnika i bagażnika. Rozbebeszony samochód przypominał czerwoną kwokę przymierzającą, jak rozsiąść się na jajach.
Spig w milczeniu wpatrywał się w głąb bagażnika, to znów popatrywał na silnik. Przestępował z nogi na nogę, co chwilę zerkając to w kierunku Wialica, to na Daphne.
– Miejże litość, człowieku – Daphne rzuciła Gary’emu w ręce szmatę nasyconą detergentem. – Pochwal…
Gary podszedł do Spiga.
– Masz fajny samochód, Spig. O! W środku też jest czerwony. – Uważał amido za wyjątkowo podłą markę.
– To rzadka okazja – Spig odpowiedział po chwili, jakby radość utrudniała mu formułowanie myśli. – Zaproponowali mi znakomite warunki. Będę płacił dopiero w Tolz. Za część pozostałych po Sitcie pieniędzy możemy jeszcze coś wziąć na kredyt.
– Sittę miałeś już prawie spłaconą.
– W trzech czwartych. Co z tego?
Daphne milcząco potakiwała Spigowi, zerkając nerwowo to na jego twarz, to na samochód. Gdyby się nie garbiła, byłaby wyższa od niego.
– Dość tej terapii, Gary – mruknęła. – Trzeba skończyć robotę.
– Czego? – Spig nie doczekał się odpowiedzi.