Poranne, obowiązkowe ćwiczenia były rzeczą, której Jaspers nie znosił. Codziennie na dziedzińcu przed barakami, jedynie zimą w niedogrzanej sali gimnastycznej, na zimnym parkiecie, w smrodzie potu. Każdy przynosił własnoręcznie uplecioną ze sznura konopnego matę do ćwiczeń, boleśnie drapiącą w plecy przez cienki drelich pidżamy.
Słońce tak wczesnym rankiem ledwie zdołało wysunąć tarczę ponad horyzont. Niedawno skończyły się roztopy i od gleby ciągnął wilgotny chłód.
Skończyli ćwiczenia w staniu, obecnie Jaspers wyciągnięty na wznak, zapamiętale machał nogami w takt komend strażnika.
– Na raz – nogi złączone i wyprostowane do góry na piętnaście centymetrów, na dwa – w dół, podnieść się do siadu na trzy i położyć na wznak na cztery.
– Raz… dwa… trzy… cztery… – odliczał strażnik. – Hm… hm… hm… osiem… – Odliczanie zaczynało go nudzić.
Mnie też się nudzi – pomyślał Jaspers. – Mogę przestać…
– I…! I… I… dwanaście. – Dzisiaj ćwiczenia prowadził Lasaille.
Jaspers sapał z wysiłku.
– Szesnaście… dwadzieścia… – Lasaille zrezygnował ze spójników udających liczby. Mówił, zachowując proporcjonalne odstępy czasu.
– Dwadzieścia sześć… trzydzieści jeden… – ciągnął.
Popierniczyło mu się… – stwierdził Jaspers i podniósł się.
– Co jest, Jaspers?
– Pan strażnik pomylił się – zameldował.
– Dlaczego?
– Ani dwadzieścia sześć, ani trzydzieści jeden nie są podzielne przez cztery.
Lasaille milczał, stukając pałką w dłoń.
Obrzydliwy uśmiech triumfu wypływał, znikał i znowu wypływał na twarz Krivyja. Nie rozumiał słów Jaspersa, ale wyczuwał, że to był błąd i Jaspers zdrowo podpadł, a słuszna kara go nie minie. Lepco, czerwony jak burak, łapał ustami powietrze jak ryba wyrzucona z wody. Dla niego ćwiczenia były walką o życie i chwilowa przerwa pozwalała nieco uciszyć serce walące jak oszalałe.
– Pracownik Jaspers – wycedził Lasaille, a Jaspers wyprężył się jak struna.
– Tak jest, panie strażniku – wyszczekał.
– Zgłosicie się po ćwiczeniach w biurze strażników.
Paskudne zadowolenie nie opuszczało nieforemnej gęby Krivyja.