Rano zaterkotał telefon. Gavein podniósł słuchawkę. Znów Medvedec.
– Dzwonię jako przedstawiciel Urzędu Naukowego.
– Gratuluję awansu.
– Dziękuję. Zawdzięczam go panu. Urząd zaprasza na spotkanie. Pański fenomen zainteresował najwyższe czynniki.
– Jak długo trwałyby te badania? Pan rozumie żona jest chora. Muszę się nią opiekować.
– UN jest szybki. Sądzę, że uporają się w kilka dni, najwyżej tydzień.
– A zwolnienie z pracy? Zwrot kosztów?
– UN jest agendą rządową. Dopilnuje, żeby wszystko zostało należycie załatwione.
– W takim razie nie mam wyboru, muszę się zgodzić.
– Gdzie chcą cię zabrać?
– Mówi, że na badania do Urzędu Naukowego – przysłonił słuchawkę dłonią.
– Coraz więcej umiera. Prawda, Medvedec? – rzucił do mikrofonu.
– Powiem inaczej: ciągle umierają. Dokładna liczba jest jeszcze trzycyfrowa.
– To gdzie mam się zgłosić? Pod jaki adres?
– Przyjedziemy po pana. Chodzi o bezpieczeństwo.
– Kiedy?
– Za godzinę.
Termin był szokująco bliski. Gavein nie czuł się przygotowany, ale nie odmówił.
Zarówno Lorraine, jak i Anabel zadeklarowały się usługiwać Ra Mahleine pod nieobecność Gaveina.
Obie mają nadzieję zmieścić się pod parasolem ochronnym wokół Davida Śmierci – pomyślał. – Instynkt samozachowawczy działa.
Ra Mahleine z obsesyjną dokładnością przecierała okulary. Uważała, że w Davabel sypią za dużo soli na jezdnię, aż szkła jej okularów matowieją. Do tego zastanawiającego wniosku wiodło długie, skomplikowane rozumowanie. Otóż, gdy spadnie śnieg, zostaje natychmiast (w domyśle: złośliwie) posypany solą przez władze miasta. Tworzy się rozmiękła bryja, którą samochody chlapią na jej okulary, a sól wyżera w szkle dziurki. W wyniku tego rozumowania wiele czasu poświęcała usuwaniu domniemanych resztek soli. Ra Mahleine wychudła. Niknęła w puszystej podusze kanapy. Wydawało się, że osłabiona całą energię zużywa na pedantyczne czyszczenie okularów.
Podniosła wzrok na Anabel. Bez okularów jej oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle.
– Biorę ciebie, Anabel ale musisz być bardzo posłuszna – powiedziała z mocą. – Będziesz pod ochroną mojej mocy, to znaczy, ta ochrona będzie działać, póki… – urwała. – Ale pilnuj się… Jedno nieposłuszeństwo i koniec z tobą. Nędzny jak i ty sama.
Czyżby postanowiła zamęczyć Anabel? – pomyślał Gavein. Ra Mahleine drżała ze wstrętu na jej widok, ale właśnie ją wybrała. Może chciała odreagować dawne męki i upokorzenia.
– Jeszcze pamiętam, jak mnie skopałaś na pożegnanie. I w co kopałaś ze szczególnym upodobaniem.
Gavein zadrżał z oburzenia. O tym fakcie dotąd nie wiedział.
– Nie martw się, Lorraine – kontynuowała. – Ciebie nie będę karać jak ją. Będziesz chodzić ze mną na spacery. Jestem jeszcze słaba, a niedługo zrobi się wiosna. Śnieg szybko topnieje. Zamierzam dużo chodzić, a ty będziesz się mną opiekować.
– Ale przecież ja pracuję.
– Chcesz żyć? W tym celu trzeba być blisko Gaveina, a przynajmniej blisko mnie, prawda?
Nawet ona uwierzyła w tę historię – pomyślał. – Świetnie wczuła się w rolę żony Śmierci.
– Pani Throzz ma rację – włączyła się matka Lorraine.
– Tak będzie najlepiej. Do czasu, aż sprawa tych wszystkich zgonów się wyjaśni, weźmiesz urlop. Na pewno ci nie odmówią. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.