Spojrzał na Ra Mahleine. Wyglądała, jakby zdrzemnęła się na chwilę.
Niebo było bezchmurne. Budynki rzucały w zachodzącym słońcu długie cienie. Czuł się jasny i lekki. Wierzył, że już wkrótce połączy się z nią; tym razem na zawsze. Katalog wyobrażał sobie niemal namacalnie: opasła księga o rogach startych od częstego wertowania, leżąca może nie na półce, może nawet na biurku Bibliotekarza.
Po kilku minutach usłyszał warkot śmigłowca. Ujrzał znany mu już, duży, wojskowy aparat. Tym razem zaczepy uzbrojenia były puste.
Ileż tych dziwacznych maszyn latających ostatnio przewinęło się przez moje życie.
Śmigłowiec zawisł nad ulicą; wzniósł tumany kurzu. Gavein musiał zasłonić oczy. Z otwartych drzwi wychylił się ktoś, spojrzał w dół i wyrzucił sznurową drabinkę. Rozwinęła się w wyprężoną linię.
Gavein z początku miał trudności ze wspinaniem się, bo koniec drabinki odchylał się na bok, wywracając go w przeciwną stronę. Wyżej było łatwiej, ciężar zwisającej części sznura stabilizował położenie. Starał się nie patrzyć w dół, aby uniknąć zawrotu głowy.
Wreszcie, przy pomocy jednego z lotników wszedł do wnętrza śmigłowca. Potężna i groźna z oddali maszyna, z bliska wyglądała licho: powgniatane, nieoczekiwanie cienkie blachy poszycia; obity lakier, pogięte wsporniki.
W dole migał kolorowymi światłami ambulans. Śmigłowiec unosił się poniżej obszaru spowolnienia czasu. Aż po horyzont ciągnęły się dachy domów Davabel; jak izolowane wyspy, wyodrębniały się miejsca o wyższej zabudowie. Cały kontynent wyglądał z góry tak samo.
Piloci w lustrzanych goglach i zielonych kaskach patrzyli na niego, oczekując poleceń. Gavein gestem wskazał, by oddalili się od jego domu. Pilot przeniósł maszynę ponad inną ulicę.
Gavein spojrzał w dół. Nie czuł lęku. Wiara, że jest tylko bohaterem powieści zagnieżdżonej w innym świecie i nadzieja na Katalog sprawiły, że poczuł się niezwiązany ze swoim światem.
Byle szybko zginąć, zanim czas zatrze w jego umyśle rysy twarzy Ra Mahleine…
– Tylko mi nie zrób głupiego kawału i nie przestań czytać w tym momencie! – powiedział głośno. Piloci spojrzeli po sobie.
Nabrał głęboko powietrza w płuca i wyskoczył. Skulił ręce i nogi, żeby dodatkowo przyspieszyć i żeby skutek był pewniejszy. Pęd uderzył go w twarz.
Równie mocno uderzyły stare wątpliwości: Do żadnej ze śmierci nie przyczynił się niczym więcej jak zetknięciem czy kontaktem z daną osobą. Przecież wszyscy w Davabel byli ze sobą powiązani, choćby przez to, że zamieszkiwali w jednej Krainie. Jak pajęczyna pojawiła się w myślach sieć kontaktów międzyludzkich. Jasne, że każdy był ośrodkiem takiej samej sieci.
On Śmiercią? To absurd.
Przed oczyma duszy przelatywały twarze i nazwiska: Bryce, Haifan, Torth, Max, Edda, Saalstein, Thomp, Lorraine, dziesiątki twarzy. Ilu ludzi stykało się z nimi wszystkimi?
Ginę niepotrzebnie. Nic tym nie rozwiążę. Ludzie jak umierali, tak dalej będą to robić. Żadna śmierć nie naruszyła reguły Imion Ważnych. Ra Mahleine zmarła nie jak Intralla, lecz jak Aeriella, przecież rak skóry został wywołany promieniowaniem.
Jak szalony sekciarz przybliżyłem swoją następną inkarnację, żeby chociaż ta nie była ostatnia… Nic to nie pomoże, nie spotkam Ra Mahleine. Nie ma Superświata Zero, ani Bibliotekarza i jego Superświata „-1”. Nie ma Katalogu! – Myśli biegły w oszalałym tempie.
Dałem się opętać paranoicznym wymysłom, takim samym, jakie wcześniej zniszczyły Wilcoxa. Jakże człowiek mógłby być Śmiercią? Przecież śmierć to zjawisko. Zaraz roztrzaskam się jak robak. Paranoiczna konstrukcja rzeczywistości, która doprowadziła mnie do zguby!
Łupp!! – uderzył w coś z wielkim impetem. Wszystko ucichło, świadomość jednak pozostała. Czuł tępy, mocny ból, ale niewątpliwie żył.
Cholera, nie udało się – westchnął. – Prezydent miał rację: Śmierć nie może umrzeć.
Spróbował poruszyć ręką, potem drugą. Nad głową miał ciemniejące niebo wiosennego wieczoru. Cisza była zupełna – śmigłowiec zdążył odlecieć. Gavein mógł swobodnie poruszać dłońmi i stopami, dalej coś utrudniało ruchy. Rozejrzał się: Wbiło go w dach samochodu. Blacha wgięła się głęboko, amortyzując upadek i ratując życie. Teraz jednak stanowiła pułapkę.
Na łokciach nie mógł się wesprzeć, bo były potłuczone, ale ciągnąc podudziami i wspierając się dłońmi, powoli wypełzł ze wgniecenia. Zaraz osunął się po przedniej szybie na maskę silnika. Zabolało tak, że krzyknął. Z maski zlazł na chodnik. Mógł stać o własnych siłach, choć plecy bolały, jak rozrywane szczypcami.
Poznał to miejsce: ta sama furgonetka, którą z UN-u przywiózł go Saalstein. Wrócił nią do Ra Mahleine, a teraz uratowała mu nie chciane życie, nie pozwalając uciec.
Machnął ręką, co wywołało nową falę bólu. Rozejrzał się wokoło bezradnie.
– Jednak nie pozwoliłeś mi się wymknąć! Żeby chociaż ta epidemia zgonów ustała. Ale ty też jesteś czytany.
Przynajmniej wiesz, jak to sprawdzić, obserwując otaczający świat.
Z pobliskiej bramy wyszedł fioletowy kot. Spojrzał na Gaveina i utykając podbiegł ku niemu.
– Roan? Ty jesteś Roan?
Kot otarł się o nogawkę jego spodni.
– Czy ja trafiłem do Katalogu?
Gavein przyjrzał się: kotu brakowało kiści lewej, przedniej łapy, ale brakowało też kawałka ucha. Z drugiej strony, czy kot może być tak bardzo fioletowy?
– Roan?
Kot odbiegł parę kroków i zerkał na Gaveina.
Nie pamiętam, żeby tu stały tak gustowne kamienice. A barwy tynku były takie nasycone. Ten bruk taki czysty, kostki tak równo ułożone.
– Mam za tobą iść, kotku?
Kot wrócił, otarł się o nogawkę Gaveina i znowu oddalił trochę. Czekał na kuśtykającego Gaveina. Znudzony ziewnął, wystawiając języczek.
– Dokąd mnie prowadzisz, kotku? Czy to Katalog?
Kot dreptał przed siebie, co chwilę zatrzymując się i zerkając na Gaveina. Prowadził aleją na zachód.
Gavein zmrużył oczy, wypatrując czegoś w dali. Zachodzące słońce świeciło prosto w twarz.
Czy tam daleko na jezdni to fotel? Ktoś w nim siedzi, a obok stoi grupka innych osób? – Nie mógł dostrzec, maksymalnie nawet wytężając wzrok.
Gavein szedł coraz szybciej, kulawy kot z trudem za nim nadążał.
Waterloo-Kraków, styczeń 1989 – luty 1992