Wichura nie słabła. Ozza wyłączyła się zupełnie, czytała Gniazdo światów.
Wokół ścian pokoju ustawiono sfatygowane kanapy. Jedne składane, inne nie. Izby nie odnawiano od lat: ściany brudne; na suficie czarne plamy od klimatyzatora; firanki obrosły szarym kurzem. Poprzedni mieszkańcy opuścili mieszkanie z końcem wiosny, a Linda i Jack Lasco zamieszkali tu parę dni temu. Otyły i powolny Jack sprawiał wrażenie nieporadnego. Linda niska, o krótko przystrzyżonych włosach i okrągłej twarzy, była jego przeciwieństwem: energiczna i ruchliwa. Rozkwitała w towarzystwie. Oboje byli dokładnie zsynchronizowani, Krainy zmieniali tym samym transportem.
Nie byli sami. Na kanapie siedziała Gail Rottman. Jej mąż, Zbigen, z obrzydzeniem odchylił firankę, zerkając przez okno na mizerny lasek, spoza którego przeświecała tafla jeziora. Bardzo chudy, wysoki i pogarbiony, przypominał wodnego ptaka na patykowatych odnóżach. Roffmanowie zamieszkiwali drugą połowę parterowego domu nad jeziorem.
– Dom jest fascynującą formą terenu. To zdumiewające, że naturalną – powiedziała Gail, zerkając na męża.
Piątą osobą był Zekhe Gomesh. Parę dni temu przybył z Magaysch. Krótki czas pobytu sprawiał, że przebywający w każdej Krainie na ogół znali się od dawna. Gomesh należał do wyjątków. Dlatego chociaż niższy i starszy od Jacka, dla Lindy stanowił atrakcję najwyższego rodzaju. Dla niego przeznaczona była jej mimika i ożywienie.
– Kolega Jacka, Taylor – zaczęła Linda (Taylor był poprzednim obiektem jej zainteresowań, ale już przeniósł się do Tolzdamag) – twierdzi, że domy mogą być konstrukcjami sztucznymi. Mają zbyt skomplikowaną strukturę, żeby powstały całkowicie naturalnie.
– Powszechnie znany eksperyment pokazuje, że podczas tężenia lawy nasyconej gazem tworzą się pustacie o dowolnej wielkości i o dowolnie cienkich ścianach. Wysiłkiem technicznym można przecież zbudować obiekt przypominający naturalne formy terenu, ale to żaden dowód. Jest oczywiste, że praktyczni użytkownicy uzupełniali naturalną pustać o szyby, framugi czy drzwi. Teraz tego zaprzestano jako zbyt kosztownego i mało efektywnego. – Wysoka Gail, choć młodsza od Lindy, wyglądała poważniej. Pracowała w Urzędzie Ewidencji Ludności Godaab. Dla swojej rodziny bez trudu załatwiła przydział mieszkania z szybami. – Jest tak wiele niezamieszkałych domów w lasach i na stepie, że wydaje się niepodobieństwem, aby je wszystkie ktoś zbudował. – Gail miała dostęp do pełnych danych o ludności, trudno było z nią dyskutować. – Po drugiej stronie jeziora jest fabryka. Tylko częściowo zasiedlona, bo w wielu jej pomieszczeniach zalegają hałdy trujących związków chemicznych. Dla mnie to przekonywujący dowód, że jest naturalną, powulkaniczną formą terenu, Związki te stanowią pozostałość po erupcji lub zdeponowała je woda, podobnie jak odkłada złoża innych minerałów. Przeciętny dom jest prostszą i mniejszą kopią fabryki, Też jest formą naturalną. Także zatrucie jeziora jest wynikiem tych samych procesów wulkanicznych. Te same związki chemiczne – podsumowała pewnym siebie tonem.
– Ale pochmurno. Rano myślałem, że się poopalamy nad jeziorem – mruknął Zbigen. Palcami rozgarniał zmierzwioną brodzę i wyszukiwał pryszcze, które wyrastały pod włosami, Znalezionego ściskał dwoma palcami i z lubością, przez narastający ból wyczuwał, kiedy ciśnienie tkanki gwałtownie spada, gdy na zewnątrz wytryskuje kropelka żółtej ropy, a po niej leniwie wypływa większa kropla ciemnej krwi. Wycierał miejsce boju palcem, a następnie lokalizował kolejnego pry szcza. – Lubię Godaab, tu jest dobra pogoda. – W Magaysch było zimno i padało.
– Ty zawsze się wyrwiesz – zgasiła go Gail. – Przecież w Magaysch była zima, a potem wiosna…
– Podobno informacja genetyczna została zapisana sekwencją podjednostek jednego związku chemicznego, biopolimeru. – Linda chciała popisać się wiedzą przed Zekhem,
– Taylor tak twierdzi? – rzuciła Gail, a Jack posłał jej szybkie spojrzenie, nie pasujące do jego ospałości.
– Tak – ciągnęła niezrażona Linda. – Jest biologiem, a biolodzy mówią na tę sekwencję: Kod Życia. Myślę, że Imię Ważne można by nazwać Kodem Śmierci, przez analogię. Ja mam na Imię Ważne: Flo-Vor-Myz-lnt-Udda.
– I poznałaś jego sens? – Jack przejechał dłonią po pokrytej jasnym meszkiem łysinie. Powtarzał brodate dowcipy. Nie potrafił się powstrzymać, chociaż utrwalało to jego opinię jako niedorajdy.
Znaczenie Imienia Ważnego stawało się jasne dopiero po śmierci posiadacza. W przypadku Lindy oznaczało to: „Od ognia wywołanego przez walkę wywołaną przez mózg wywołany przez wnętrze wywołane przez piorun”. Co mogło oznaczać śmierć wywołaną przez nabyte w czasie burzy przeziębienie, które spowodowało gorączkę i majaki, a podczas nich zaplątanie się w prześcieradło i zrzucenie w czasie szamotaniny z prześcieradłem świeczki i pożar albo równie dobrze ciężkie porażenie prądem wywołujące zaburzenia zdrowia (i świadomości), w związku z tym bezładną szamotaninę i nie odnalezienie wyjścia z płonącego budynku. Mogło też znaczyć co innego.
– Krótki polipeptyd – zauważył Zekhe.
– Co? – Linda nie zrozumiała tej uwagi.
– Ma tylko pięć podjednostek i dwanaście możliwości na każdą z nich, Biolodzy mają do czynienia z polimerami o bardzo wielu podjednostkach, z których każda może być aminokwasem, a tych są dziesiątki.
– Jack ma książkę, która dzieje się w trakcie czytania – oznajmiła. Wolała pewniejszy grunt. – Zostało w niej zagnieżdżonych wiele książek. Dotarł do takiej, w której mają Imiona o dwunastu członach.
– Dwanaście do dwunastej Imion Ważnych, to jest coś – mruknął Zbigen. – Żadne z Imion się nie powtarza.
– Też mam taką książkę – wtrącił Zekhe.
Książki dziejące się były popularne. Znano ich trzynaście wersji. Ludzie lubili, gdy w trakcie czytania toczyło się życie bohaterów.
– Nie lubię jej czytać. Męczy mnie – powiedziała Linda. – Żal mi cierpień tych ludzi, gdy wiem, że cierpią tylko dlatego, że mnie chciało się siąść na kanapie i podnieść okładkę.
– Będziecie coś tu zmieniać? – Zekhe zmienił temat.
– Naprawię krzesła i zbiję stół – powiedział Zbigen. – Reszta jest w porządku.
– Nie sprawicie sobie jurty? – zapytała Linda. – Coraz więcej osób tak robi. Przynajmniej ma się coś własnego. Wygląda schludniej niż mieszkanie, a poza tym jest dziełem ludzkim. Słyszałam, że wymyślono ją do uszczelniania pokojów bez szyb. Teraz rozbijają jurty również poza domami.
– Należy mieszkać w domach – stwierdziła Gail. Jej i Zbigenowi nie groziło mieszkanie bez szyb. – A poza tym jurta nie jest zdrowa. Ciągnie od ziemi…
– Można wypleść matę z wikliny albo z konopi na podłogę.
– Wy kupujecie jurtę? – spytał Zbigen.
– Linda mnie namawiała – odpowiedział Jack. – Mieliśmy za mało pieniędzy na kupno, ale starczyło na materiał i wielkie nożyce krawieckie – uśmiechnął się. – Postanowiłem więc uszyć jurtę samodzielnie. Właśnie wczoraj skroiłem brezent według zalecanej formy.
Zbigen pokiwał z uznaniem głową. On sam nie miał zdolności do rękodzieła.