Rozdział 4

Kamana przywitała go usłużnie otwartą bramą, smrodem z fosy, w której woda zmieniła się w paskudny szlam, i ponurymi spojrzeniami miejskich drabów. Altsin pozdrowił ich uniesieniem dłoni. Większość miejscowych stanowili matriarchiści, więc w zamian dostał nieznaczne ukłony. Mnichów szanowano w mieście, a choć wielkość klasztoru wyraźnie dźgała pod żebro miejscowych kupców, nikt nie próbował ich stąd wyrugować. Dobre kontakty i wyraźny mir, jakim przeor Enroh cieszył się wśród miejscowych plemion, warte były więcej niż zakonne budynki, nawet w mieście, w którym każdy jard powierzchni kosztował sto orgów i wciąż drożał.

Otulony cegłami Kamień Graniczny błysnął bielą w murze jakby na przypomnienie, kto rządzi na wyspie.

Kamana była największym miastem na Amonerii, jedynym, gdzie Seehijczycy pozwalali przybijać statkom i zezwolili wybudować port. Pozostałe próby założenia jakichś przyczółków handlowych na wyspie uleciały w niebo wraz z dymem płomieni. Od lat mittarczycy, ponkeelańczycy i mieszkańcy innych handlowych centrów zachodniego wybrzeża kłócili się zażarcie o to, kto właściwie założył miasto, jakby ta wiedza dawała im jakiekolwiek korzyści. Ponieważ początki Kamany sięgały czasów sprzed powstania Imperium, Altsin podejrzewał, że zbudowała ją jakaś garstka desperatów uciekających przed religijnymi wojnami targającymi kontynentem.

W tej chwili, z trzydziestoma tysiącami mieszkańców, nie imponowała wielkością, ale jej rozwój wstrzymywały Kamienie Graniczne – osiemdziesiąt sześć białych głazów, którymi Seehijczycy zaznaczyli teren, jaki miasto może zająć. Kamienie już lata temu wkomponowano w mury miejskie i jeśli nawet komuś z Rady przychodziło do głowy, by sprawdzić, czy dawne umowy wciąż obowiązują, kości grzechoczące na Białej Plaży dość szybko sprowadzały go na ziemię. Miejscowe plemiona nie lubiły żartów z takich rzeczy.

Ledwo znalazł się za bramą, połknęły go wąskie uliczki, a kilkupiętrowe budynki wyrosły nad głową. Miasto się dusiło, mury ściskały je żelazną obręczą, a nie mogąc się za nie wylać, uciekało w jedyną dostępną stronę – ku górze. Poszczególne piętra kamienic dobudowywano coraz szersze, wykorzystując miejsce, jak tylko się dało, więc o ile przy ziemi zabudowę oddzielała solidna piętnastostopowa brukowana ulica, w sam raz by dwa wozy mogły się minąć bez przeszkód, o tyle na wysokości piątego piętra można było przejść między budynkami, dając po prostu lekkiego susa. Jeszcze jedno albo dwa piętra i dachy się ze sobą zetkną, a ulica zamieni w tunel. Oczywiście jeżeli pewnego pięknego dnia całość się nie zawali.

Miejscowi mistrzowie murarscy osiągnęli absolutną perfekcję w stawianiu coraz cieńszych i lżejszych ścian, lecz nawet oni nie byli cudotwórcami – w ciągu ostatniego roku pod gruzami trzech budynków zginęło ponad pięćdziesięciu ludzi. Rada Kamany od lat starała się wprowadzić ograniczenie w budowaniu kolejnych pięter, lecz póki zasiadali w niej właściciele sporej części miejskich kamienic, póty podobne prawo nie miało szans na uchwalenie. Poza tym każde dodatkowe piętro to warsztaty, manufaktury i składy handlowe, będące niczym wymię mitycznej Wantyjskiej Kozy, dające przy każdym pociągnięciu garść pereł. A tylko głupiec zrezygnuje z czegoś, co można opodatkować.

Monopol na handel z całą wyspą – cyną, miedzią i srebrem, bursztynem, futrami, miodem oraz bezcennym, używanym do budowy statków drewnem, w tym słynnym anuhijskim czerwonym dębem – sprawiał, że jak powiadano, w Kamanie nawet bruk był ze złota. Każdy ród kupiecki, każda gildia, każde przybrzeżne miasto starało się umieścić tu swoich przedstawicieli.

Pieniądze przyciągały ludzi, ludzie przyciągali kłopoty, kłopoty przyciągały złodziei, bandytów, przemytników i inne szumowiny. Liga Czapki od lat miała w Amonerii swoich rezydentów, handlujących wszystkim, od skradzionego bursztynu po informacje. Bo wiedza, który statek ma pełną ładownię, co wiezie i gdzie będzie płynął, warta była dla pirackich kapitanów czwartą część łupów.

Altsin potrafił nawiązać kontakt z ludźmi Ligi, lecz przez pierwsze miesiące wolał obchodzić ich z daleka. Nigdy nie wiadomo – Gruby mógł być wprawdzie nieświadomy jego roli w rzezi na dachach PonkeeLaa i w wyrżnięciu Prawych hrabiego Terleacha, ale zakładanie, że CetronbenGoron tego nie wie, było jak proszenie rekina, by pozwolił się pogłaskać po języku, w nadziei, że nie jest głodny. A gdyby wiedział, to co? Odpowiedź na to pytanie kryła się w rzucie monetą, której awers miał sztylet zabójcy, a rewers garotę. Anwalar nie dopuściłby do tego, by ktoś taki jak Altsin chodził spokojnie po świecie. Dokładnie z tych samych powodów, dla których sięgnął po władzę nad Ligą i stanął do walki z hrabią. Bo czuł się za ten świat odpowiedzialny. No dobrze, może nie za cały świat, tylko za PonkeeLaa i Ligę, ale dla Grubego miasto było światem, prawda?

Dlatego pierwsze dni Altsin spędził, nasłuchując plotek o ludziach, za których głowy anwalar wyznaczył cenę. I dopiero gdy nabrał pewności, że nie ma go wśród nich, mniej więcej dwa miesiące temu spotkał się z niejakim Severem Rają, który przewodził ludziom Ligi w Kamanie. Raja, stary pirat i korsarz, przyjął go ostrożnie, lecz gdy Altsin wykazał się wystarczającą wiedzą o Cetronie, by nie było wątpliwości, że jest jego człowiekiem, poczęstował winem i obiecał pomoc. Za odpowiednią opłatą, oczywiście. Zresztą sytuacja była wciąż napięta, echa wydarzeń w PonkeeLaa dotarły do Kamany już jakiś czas temu, ale były to echa odległe i zniekształcone, więc lojalność miejscowych w stosunku do Ligi Czapki stała pod lekkim, leciuteńkim znakiem zapytania. Takim na osiem cali dobrej stali między żebrami, jak powiadało złodziejskie przysłowie.

Wkrótce wszystkiego się dowie. Obiecał Raji dwieście orgów za informacje o Aonel, zapłacił jedną trzecią jako zaliczkę i dziś rano dostał zaproszenie na spotkanie. Miało się ono odbyć w kamienicy Raji, między ludźmi, co nie wróżyło źle, bo nikt rozsądny nie popełnia zabójstwa we własnym domu, a na dodatek w przekazanej wiadomości herszt Ligi kazał mu przynieść resztę pieniędzy, co też zapowiadało się dobrze. Może po prostu okazał się uczciwym złodziejem i naprawdę znalazł jakiś ślad po tej cholernej seehijskiej wiedźmie.

No cóż, zobaczy się.

Wrócił myślami do Białej Plaży.

Bracia Gennar i Lonnar z Weyrhów, którzy dowodzili najazdem Nesbordczyków, skierowali swoje osiemset długich łodzi pod miasto i zażądali otwarcia bram. Łaskawie zaproponowali, by wszyscy, którzy chcą odejść, mogli opuścić Kamanę, zabierając tyle majątku, ile zdołają unieść, i gwarantowali nietykalność każdemu rzemieślnikowi, który zdecyduje się zostać. Złodziej myślał czasem nad tym, co zostałoby z miasta, gdyby spełniło żądania morskich piratów, którym tak naprawdę chodziło nie tyle o bajeczny łup, ile o bazę wypadową do dalszych podbojów. Na wyspach Morza Awyjskiego robiło im się ciasno, a Amoneria kusiła bogactwem, łagodnym klimatem oraz słabością, wynikającą z podziału władzy na wyspie między dziesiątki skłóconych plemion i klanów zaplątanych w zabójczą sieć wzajemnych wojen, rodowych zemst i niekończących się porachunków. Nic, tylko przypłynąć i brać jak swoje.

Powinni się zastanowić, dlaczego nikt wcześniej nie podbił tej wyspy.

Dwadzieścia lat temu Kamana odmówiła, cechy stanęły na murach, fosa wypełniła się pierwszymi trupami.

A potem z głębi lądu przyszła mgła.

Wielu było takich, którzy chętnie opowiadali o tej bitwie, a ich historie mroziły krew w żyłach. Ponoć mgła rozpuszczała ludzką skórę, oślepiała i paraliżowała Nesbordczyków; ponoć kryła, jak opary z Uroczysk, demoniczne potwory, które rozrywały najeźdźców na sztuki i wysysały im żywcem szpik z kości. Podobno nesbordzcy czarownicy nie potrafili jej rozpędzić, bo mgła była tak naprawdę emanacją seehijskiego plemiennego boga, o którym tubylcy niechętnie rozmawiali i który żywcem pożarł morskich rabusiów.

Przeor Enroh, zapytany o te opowieści, uśmiechnął się tylko i wyjaśnił, że mgła pojawia się kilka razy do roku, wraz ze zmianą kierunku wiatrów wiejących nad oceanem. Gdy ciepłe powietrze znad gorących bagien dociera nad morze i zderza się z zimną, poranną bryzą, wał mgły może mieć sto stóp wysokości i wygląda jak wielka pierzyna, którą Łaskawa Pani przykryła kawałek wyspy. Opar jest gęsty jak mleko i trzeba by stu potężnych magów, żeby go wtedy rozpędzić. Jak łatwo się domyślić, Seehijczycy potrafią przewidzieć jego nadejście.

Uderzyli o świcie, siły trzydziestu plemion zjednoczonych w kameluuri. Nie mieli więcej wojowników niż najeźdźcy, lecz walczyli na swoim terenie. Nie pozwolili Nesbordczykom ustawić ściany z tarcz, zza której łucznicy masakrowaliby lżej opancerzonych tubylców. Pozbawili ich oczu, rozbili na małe oddziały i odcięli od plaży i statków, na które resztki północnych żeglarzy próbowały się wycofać. I wybili do ostatniego człowieka.

Gdy świątobliwy starzec o tym opowiadał, oczy świeciły mu się żywo, a ruchy nabierały niespodziewanej precyzji. Zamiast zakonnika pojawiał się żołnierz, a nawet więcej, oficer. To była wiedza, której Altsin złodziej nie mógł mieć, lecz Altsin głupiec opętany przez boga już tak. Aż się prosiło o pytanie, gdzie Enroh służył i jakie życiowe wiatry zagnały go między łaskawe dłonie Wielkiej Matki.

Zrobił unik i nie zapytał.

Potem przeor pochylił głowę i opowiedział, jak niedobitki nesbordzkiej armii, desperaci w grupkach po kilku–kilkunastu ludzi, podchodzili pod mury i rzucając broń, błagali, by wpuścić ich do miasta. Kamana odmówiła, być może ratując własne istnienie. Bo gdyby nie stawiła oporu najeźdźcom albo udzieliła im schronienia, Seehijczycy najpewniej by ją unicestwili.

I nie byłby do tego wcale potrzebny szturm na mury: wystarczyłoby tylko przerwanie szlaków kupieckich, wyrżnięcie wszystkich karawan, które ośmieliłyby się wyjść za mury, odcięcie Kamany od powietrza, jakim był dla niej handel, a los miasta byłby przesądzony. Mogłoby się utrzymać jakiś czas, sprowadzając żywność morzem, lecz po co? Miasto istniało dla wymiany towarów z miejscowymi plemionami. Bez tego było niczym.

Altsin pogrążył się głębiej w półmroku ulicy. Na dole sklepy, nad nimi warsztaty, na samej górze mieszkania, gdzie w pokoiku o wymiarach dziesięć stóp na dwanaście gnieździło się sześciu, a czasem i ośmiu ludzi, śpiących na piętrowych pryczach niczym żołnierze w koszarach. Ale znosili to bez skargi, w Kamanie niewielu chciało zamieszkać na stałe – ściągano tu z kontynentu, by pomieszkać kilka lat, harując od świtu do zmierzchu, i wrócić w rodzinne strony z kilkoma sakiewkami wypchanymi złotem.

Pod warunkiem że kamienica nie zawali ci się na głowę.

Altsin wyszedł na jeden z czterech placów targowych, który na pierwszy rzut oka wydawał się wręcz nieprzyzwoicie rozległy, ale po bliższym przyjrzeniu się okazywało się, że ma ledwo kilkadziesiąt kroków w każdą stronę. To właśnie w takich miejscach zaopatrywali się wędrowni sprzedawcy szybkich posiłków, przedstawiciele profesji jedynej w swoim rodzaju, których złodziej zobaczył po raz pierwszy właśnie tutaj. Ich wózki jeździły później ulicamitunelami, turkocząc po bruku, a właściciele sprzedawali wprost przed wejściami do sklepów gorące polewki, placki z grzybami, boczkiem lub owocami morza, rozcieńczone wino i inne specjały, którymi człowiek mógł napełnić brzuch w czasie krótkiej przerwy w pracy. Tak żyła większość miasta, śpiąc w tłoku niczym skazańcy, harując bez przerwy i jedząc byle co z ruchomych straganów.

Minął targ, obojętny na ścigające go obietnice najświeższych w mieście ryb i wołowiny, co to jeszcze o świcie muczała, i ruszył w stronę klasztoru. Mimo że nie złożył ślubów posłuszeństwa, a przeor nie miał nad nim żadnej formalnej władzy, Altsin znał swoje obowiązki. Poza tym lepiej się nie wyróżniać. Zbliżał się wieczór, musiał jeszcze wyplewić grządkę cebuli, nakarmić kozy, pozamiatać dziedziniec, wziąć udział w modlitwach o zmierzchu. Potem czekała go skromna kolacja w klasztornej jadalni, zmywanie naczyń w kuchni i, jeśli pamięć go nie myliła, trwający do północy obchód ulic. Kamana też miała swoich ubogich, żebraków, bezdomnych i dziwki.

Ci, którym się nie poszczęściło, lądowali na bruku – jak w każdym mieście – mając za poduszkę desperację i bezradność za koc, a nazwa zgromadzenia, Bracia Nieskończonego Miłosierdzia, zobowiązywała. Złodziej nie wiedział, jak to jest w innych zakonach, w PonkeeLaa napatrzył się na sukinsyństwo i obłudę kapłanów wszelkich bogów, lecz tutaj przeor podchodził poważnie do zaleceń swojej wiary.

Mnisi co noc wychodzili trójkami na miasto, niosąc chleb, suszone ryby oraz garnki z polewką, owinięte w grube pledy, by dłużej trzymały ciepło. Rozlewali tę polewkę w wyszczerbione miski trzymane w drżących dłoniach, łamali chleb i ryby, opatrywali rany, czasem, w wyjątkowo zimne noce, zabierali zziębniętych do klasztoru. Altsin wychodził na nocne prace co kilka dni i prawdę powiedziawszy, nie miał nic przeciwko temu. Wspomógł klasztor hojnym datkiem i wolał, żeby pieniądze szły na coś takiego niż na złocone obicie krzesła przeora. Sam zbyt dobrze pamiętał, jak to jest siedzieć w mroku śmierdzącego zaułka z nadzieją, że popiskujący szczur wejdzie w zasięg kija.

Pamiętał smak takich szczurów, patroszonych złomkiem noża znalezionego na śmietnisku i pieczonych na garści szczap wyrzuconych przez morze. Gdyby Gruby nie przyuważył go pewnego dnia na ulicy… no dobrze, gdyby Altsin nie próbował Cetrona okraść i nie został przyłapany, mógłby nie dożyć dwunastego roku życia. Może dlatego dziś lubił te nocne wędrówki zakonników, było w tym coś… cholera jasna, nie znajdował lepszego określenia, coś dobrego. Napełnić żołądek głodnego, napoić spragnionego, opatrzyć rannego… I – to już był jego osobisty wkład – wrzucić do drewnianej miski kilka miedziaków albo oberżniętego dziesiątaka. Podobno nie powinno się żebrakom dawać pieniędzy, bo wydają je na tanie wino, ale na jaja Bliźniaka Mórz, to były jego pieniądze i jeśli mógł dzięki nim komuś ulżyć, to wara od tego wszystkim mądralom. Zwłaszcza takim, którzy nigdy nie chodzili nocą po zaułkach kamańskiego portu.

Dziś po zachodzie słońca miał wyjść w towarzystwie brata Naywira i brata Domaha. Przynajmniej nie będzie nudno.

Загрузка...