Rozdział 9

Rankiem Deana wyrwała się z pałacu. Musiała. Odgłosy towarzyszące wprowadzaniu się wybranek Varali do Domu Kobiet napełniały jej kości lodem. Nigdy w życiu nie pragnęła tak bardzo kogoś zabić. Kogokolwiek.

Przestraszona niewolnica towarzyszyła jej aż do wyjścia. Tam Deana odesłała służącą do komnaty, obiecując, że zawiadomi ją zaraz, gdy wróci. Dziewczyna tylko skłoniła się nisko i znikła, tuląc dziecko do piersi.

Miasto nadal żyło wojną w dalekiej, północnej krainie, lecz ona słuchała tych wieści jednym uchem. W tej chwili bardziej interesowało ją znalezienie pierwszej karawany, która wyrusza przez pustynię. Skoro chcą się jej pozbyć z pałacu, ułatwi im to.

Gdy zbliżała się do karawanseraju, drogę zagrodziła jej dziwaczna konstrukcja. Długie na dwanaście stóp pudło niesione przez tuzin muskularnych młodzieńców ubranych tylko w przepaski biodrowe i sandały.

Lektykę postawiono przed nią, a jeden z tragarzy ukłonił się nisko i powiedział: – Moja królowa ma zaszczyt zaprosić cię do siebie, pani.

Deana powoli puściła rękojeści szabel. Cała scena była nierzeczywista. Stojąca na lwich łapach, rzeźbiona w kwiaty i ptaki lektyka, której wnętrze kryły przed spojrzeniem gęste, muślinowe zasłony. Atletyczni młodzi mężczyźni o skórze natartej pachnącymi olejkami. Zaproszenie wypowiedziane najczystszym meekhem.

Jeśli istniał jakikolwiek sposób, by ją zaciekawić, już jedna z tych rzeczy by wystarczyła. Przynajmniej oderwie myśli od pałacu.

Wewnątrz od razu zrozumiała, czemu do noszenia tego pudła zatrudniono tuzin tragarzy. Na atłasowych poduszkach, tonąc w powodzi śnieżnobiałych jedwabi i koronek, na pół siedziała, na pół leżała największa kobieta, jaką Deana spotkała w życiu. Nie otyła, ale właśnie wielka. Miała czarną jak noc skórę błyszczącą od wonności, wysoko upięte włosy, kształtną szyję i piękną, naprawdę piękną twarz. Wysoko uniesione kości policzkowe, duże usta, zgrabny nos i oczy, wielkie, migdałowe, wściekle mroczne i dumne. I tylko wzrost psuł ten ideał. Siedem stóp? Może nawet więcej – trudno było to ocenić, ale niewątpliwie gdyby stanęły obok siebie, Deana ledwo sięgnęłaby jej do ramienia.

– Moi przodkowie pochodzą z Ommalen na samym krańcu Równiny Bahijskiej. – Tamta najwyraźniej przywykła do tego, że ludzie mierzą ją zdumionymi spojrzeniami. – Plemię Uawari Nahs znane jest z tego, że tych, którzy mają mniej niż sześć stóp i cztery cale wzrostu, wypędza jako karłów. To lud wojowników i myśliwych, poluje na słonie, mualaki i ciężkorogie gawu, a równinne lwy są trofeum zdobywanym przez naszych chłopców i dziewczęta przed ukończeniem piętnastego roku życia. Słynie też – dodała z lekkim uśmiechem – z urody swoich kobiet.

Czarna dłoń wysunęła się spomiędzy jedwabi i lekko musnęła rękę Deany.

– Dwa krańce świata spotykają się w jednym miejscu. Córka Północy i córka Południa. – Nieznajoma błysnęła olśniewającym uśmiechem. – Witaj w moim mieście, wojowniczko.

Deana rozsiadła się w przeciwległym krańcu lektyki. Dziwne zaproszenie, obliczone na to, by ją zaintrygować, dziwne powitanie, dziwna sytuacja. Wnętrze zmuszało do zajęcia pozycji półleżącej, niewygodnej do obrony, przesunęła więc pochwy szabel do przodu.

– Za Anaarami i Górami Wrzasku jest jeszcze kawałek świata – odpowiedziała niezobowiązująco.

– To prawda. Czy jednak w twych żyłach nie płynie również krew Meekhanu? Tak słyszałam.

Brzęknęło kryształowo i w rękach kobiety zalśniły dwa rżnięte pucharki wypełnione płynnym światłem.

– Napijesz się ze mną? Za spotkanie Północy z Południem.

Deana przyjęła kielich, nie bardzo wiedząc, jak ta kobieta wyobraża sobie…

Czarna opaska rozwiązała problem.

– Dziwne. U mnie w afraagrze to ja byłam dziewczyną z południa.

– Widzisz. Wystarczy przebyć pół świata, by wszystko stanęło na głowie. Nie słyszę, żebyś piła…

– Z nieznajomą? Nie. Wiesz, kim jestem, najwyraźniej znasz moje imię i pochodzenie. Ja nie wiem nic. Przedstaw się.

– Och. Obcesowo i bezpośrednio. Smak północnych gór zamieszkanych przez bezlitosnych, surowych wojowników. Jakie to barbarzyńskie i… podniecające. Tak. To dobre słowo, czuję, że wezmę sobie dziś w nocy dwóch, a może nawet trzech kochanków. A ty?

Zgrzytnęła zębami. Ta kobieta wiedziała zbyt wiele.

– Dzień, którego wartość będę liczyć liczbą mężczyzn między nogami, uświadomi mi, że pora umierać.

– Oj. Złośliwie i wulgarnie. To już smak ulicy… naszej ulicy, z lekką domieszką pałacowego blichtru. Nasiąkłaś Konoweryn, moja droga. Pięknie.

Kobieta skłoniła się lekko, z wdziękiem, przykładając dłoń do serca.

– Jestem Demenaya, Królowa Niewolników i Pierwsza Kapłanka Służki. A ty ocaliłaś życie naszego księcia, za co jestem ci szczególnie wdzięczna. Bez niego zapanowałby chaos.

Deana uchyliła ekchaar i pociągnęła wina. Ostatni raz piła takie na grzbiecie książęcego słonia. Najwyraźniej tytuł Królowej Niewolników wiązał się z konkretnymi korzyściami.

– Chaos?

– Chaos. Spadek cen. Ludzie niepewni przyszłości zamieniają majątek na złoto i klejnoty, bo łatwiej ukryć sakiewkę pełną diamentów niż plantację wanilii z dwoma setkami niewolników. Ceny spadają, a tani towar nie jest wiele wart. Starcy, chorzy i dzieci trafiają do kopalń, do przeklętych sztolni wybrukowanych kośćmi niewolników, młodzi mężczyźni zostają kochankami morza, wiosłując na galerach, póki serca nie popękają im z wysiłku, kobiety… różnie. Dla auwini i kaihów chaos to śmierć lub gorzej niż śmierć.

– A dla amri?

Amri są cenni jak… rasowe konie. Trafiają na targi niewolników w ostateczności, lecz chaos może dosięgnąć nawet ich.

– A ty? Czyją właściwie jesteś królową?

Demenaya zamarła z kielichem uniesionym ku wargom.

– A czy meekhański cesarz jest władcą tylko szlachty? Albo tylko kupców? Brudni i popielni są pod moją opieką tak samo jak domowi. Jeżeli moja opieka cokolwiek znaczy dla ludzi, którzy są rzeczami.

– Człowiek nie jest rzeczą…

– Wy, Issarowie, nie macie niewolników ani nimi nie handlujecie…

– … dopóki ktoś sam nie wybierze tej roli – dokończyła Deana.

Na usta czarnej kobiety wypłynął pogardliwy, zimny uśmiech.

– No. Mądrość ludu, który wychowuje swoje dzieci do walki, odkąd tylko nauczą się samodzielnie chodzić, i dla którego śmierć, jak słyszałam, jest tylko odpoczynkiem od trudów i znojów życia. Jeśli to prawda, co mówią o waszych górach i pustyni, to nic dziwnego, że witacie ją z radością.

Zakręciła winem w krysztale, jakimś cudem nie roniąc ani kropli.

– Spróbuj urodzić się w następnym życiu jako zwykła chłopka albo pasterka mieszkająca na pograniczu pustyni. Niech handlarze ludzi porwą cię i zawiozą setki, tysiące mil od domu, do świata, którego nie znasz. Ani języka, ani obyczajów, ani praw. Po drodze inni niewolnicy nauczą cię, że nie ma czegoś takiego jak wspólnota pokrzywdzonych, mężczyźni będą cię gwałcić, kobiety wyrwą ci ostatni kęs chleba ze słabnących palców. – W miarę jak mówiła, coś dziwnego działo się z jej twarzą, pojawiające się bruzdy i zmarszczki dodawały jej lat, usta zwężały się, skrzywione w gorzkim grymasie. – A gdy wreszcie trafisz do miejsca przeznaczenia, tysiąc, dwa, trzy tysiące mil od domu, bez rodziny i przyjaciół, to zanim nauczysz się języka i opanujesz podstawowe obyczaje swoich nowych panów, masz już potomstwo, jeśli dopisze ci szczęście z jednym mężczyzną, tego mężczyznę za męża, własny kąt, obowiązki, które musisz wykonywać, dzieci, którymi musisz się zajmować, licząc, że za dobrą i wierną pracę twój pan ich nie sprzeda. Albo przynajmniej nie sprzeda wszystkich. I już. Nie uciekniesz, zabierając ze sobą dzieci, nie zostawisz ich na pastwę losu, twój mężczyzna, jeśli jest prawdziwym mężczyzną, nie ucieknie sam, porzuciwszy rodzinę, bo zwyczajową karą jest sprzedanie żony i dzieci uciekiniera do kopalni. Spróbuj wtedy coś wybrać.

Wino ostatni raz zatańczyło na ściankach kielicha i znikło w ustach Demenayi.

– Na większości plantacji właściciele pozwalają niewolnikom na zakładanie rodzin albo wręcz to nakazują, bo takie kajdany są lepsze od żelaznych. I zapewniam cię, że to nie moja historia, ja urodziłam się już jako dziecko niewolnicy, lecz wysłuchałam zbyt wielu takich opowieści, by nie parsknąć pogardliwie nad mądrościami dzikusów, którzy wyobrażają sobie świat jako czarnobiałą mozaikę.

Milczenie zapadło między nimi jak ciężka, wełniana kotara.

– Niewiele wiesz o Issaram, prawda?

– Więcej niż ty o niewolnikach.

– Nie będę się kłócić. – Deana dopiła swoje wino i poprawiła ekchaar. – Możesz zdjąć opaskę.

Spod materiału błysnęło wściekłe spojrzenie. Nie przejęła się nim.

– Po co mnie właściwie zaprosiłaś? – zapytała spokojnie.

– Żeby ci pokazać… kilka rzeczy. Jeśli masz czas.

Czy ma czas? To albo powrót do pałacu. Parsknęła krótko i machnęła ręką. Pokazuj.

Demenaya wystukała na ściance lektyki szybki rytm. Dwanaście par silnych rąk uniosło rzeźbione pudło i ruszyły.

Przez kilka długich chwil milczały i gdy Deana była już przekonana, że milczenie wypełni im całą podróż, królowa przyciągnęła jej uwagę ciężkim westchnieniem.

– Przepraszam. Nie powinnam tak traktować gościa. – Wyciągnęła obie dłonie w jej stronę i powolnym ruchem złożyła na własnej piersi, skłaniając formalnie głowę. – Przyjmij przeprosiny i nie miej żalu, bo smutek i ból przemawiały przeze mnie.

Nawet największy cynik nie dopatrzyłby się w tym śladu kpiny.

– Twoje słowa… o tym, że człowiek sam wybiera rolę niewolnika… rzeczy. – Dłonie Demenayi zacisnęły się w pięści. – To ulubione twierdzenie wszystkich właścicieli, handlarzy i łowców. Nie ma co ich żałować, skoro wybrali taki los. Są od nas gorsi, głupsi, mają mniej charakteru, są po prostu przedmiotami obdarzonymi mową. Właściwie powinni być nam wdzięczni. Skoro pozwolili założyć sobie kajdany, widocznie sami tego chcieli. Nadają się tylko do prostych, ciężkich prac, wypluwania płuc w kopalniach, gnicia żywcem na bagnach, umierania pod ciężarem worów z przyprawami, mordowania się na arenach ku uciesze gawiedzi.

Deanie stanęła przed oczami twarz herszta porywaczy.

– Więc to prawda? Każą ludziom walczyć dla zabawy?

– Nie wiedziałaś? Ojciec naszego księcia zakazał organizowania walk niewolników, jedyna dobra rzecz, jaką udało mu się zrobić. To było tuż przed wielką wojną między Meekhanem a koczownikami, wtedy w samym mieście mieliśmy przynajmniej sześć aren, gdzie co kilka dni młodzi mężczyźni walczyli z dzikimi zwierzętami, bestiami schwytanymi na pograniczu Uroczysk, albo między sobą. Kamewas Czwarty zakazał tego, i dzięki niech będą bogom, bo gdy zaczął się napływ tanich niewolników z północy, areny wypełniłyby się krwią po pierwsze rzędy siedzeń. Tani… towar byłby łatwy do zastąpienia.

Usta Królowej Niewolników zacisnęły się w wąską kreskę.

– Dziś już nie wolno uczyć niewolników posługiwania się bronią. Ale są tacy, którzy ich szkolą, by sprzedawać później za granicę. A książęcy urzędnicy nie robią nic, by to ukrócić. Niektóre plotki mówią nawet o walkach organizowanych w księstwie, specjalnie dla bogatej szlachty i znudzonych kupców. Umiejący walczyć niewolnik jest wart dwadzieścia, trzydzieści razy tyle, co dobry rzemieślnik.

– A niewolnik z plemienia Issaram?

Uśmiech czarnoskórej kobiety stał się gorzki.

– Więc wiesz? Chciwość ocaliła ci życie, chciwość, głupota i żądza sławy, bo nawet łowcy niewolników pragną być podziwiani, a ten, który przywiózłby z północy żywą issarską wojowniczkę, mógłby się tym chełpić przez lata.

– Teraz chełpi się tym przed obliczem Matki.

Demenaya przymknęła oczy.

– Czy kamieniem będę, czy liściem, głazem, czy źdźbłem trawy, bądź gotowa na przyjście, gdy stanę przed Tobą nagi – wyrecytowała. Wierszowi towarzyszyło łagodne spojrzenie. – Wybacz kiepskie tłumaczenie, to fragment Pieśni pożegnania. Mało znanego i raczej drugorzędnego poematu, ale mój mąż miał do niego słabość. Opowiada on o tym, że każdy, król, wojownik, kapłan i żebrak, staje przed Matką nagi, a zasługi, jakie sobie przypisuje w tym życiu, nie mają dla niej większego znaczenia, bo widzi ich na wskroś. Choć niektórzy nadają tym słowom jeszcze inne znaczenie… Mówią, że człowiek może być liściem, niesionym przez wiatr, lub kamieniem, który opiera się żywiołom i sam kształtuje swój los. Lecz póki żyją, moi poddani nie mają takiego przywileju, a nazywanie ich „rzeczami obdarzonymi mową” przychodzi ich właścicielom bez trudu. Słyszałam to tysiące razy. Zapraszają mnie na różne uroczystości, Królowa Niewolników, kapłanka ich bogini, Służki, ta, która rozstrzyga spory między kastami i pilnuje, by niewolni znali swoje miejsce. Czarna olbrzymka, urodzona jako jedna z nich i wyniesiona do godności poprzez służbę przy świątyni. Coś w rodzaju…

– Mamy Bo? Białej słonicy prowadzonej w pochodzie dwa razy do roku?

W czarnych oczach pojawiło się rozbawienie.

– Tak. Właśnie tak. Ktoś opowiedział ci kawałek naszej historii?

– Byłam w Bibliotece.

– O tak, tam się pamięta, choć wiedza, z której nie robi się użytku, jest mniej warta niż łzy krokodyla. Tysiąc lat temu Białym Konoweryn władała Wielka Matka, którą wy zwiecie Baelta’Mathran. Jej wcieleniem była Biała Słonica. A teraz? Biała Słonica stała się wierzchowcem Agara, a Pramatka – Służką. Niewolni nie są godni czcić Agara, chyba że zostaną Wyniesieni do jednego z Rodów Wojny, a wtedy najlepsi z nich mogą wykupić swoje rodziny i zabrać je do ahyry. Ich ojcowie i bracia pracują tam do śmierci, a siostry stają się żonami lub nałożnicami oficerów. Trzy kasty niewolników, pilnujące jedna drugiej, i armia wyrosła z ich szeregów, stawiająca im okutą żelazem stopę na karku. Oto siła, na której wyrosła potęga Białego Konoweryn. Piękne, prawda?

– Wszystko ma swój początek i kres – mruknęła Deana, żeby tylko coś powiedzieć.

– Tak. Początek i kres. Mówienie banałów również powinno je mieć, ale obawiam się, że z tej rozrywki ludzie nigdy nie zrezygnują. Jaki może być kres niewolnictwa, które trwa tu od dwunastu wieków? Bunt? Bunty wybuchają od czasu do czasu, zwłaszcza wśród brudnych i popielnych. Drewniane motyki, noże, widły i siekiery przeciw kolczugom, łukom, szablom i toporom Rodów Wojny. O tak… Bunt to piękna sprawa, zawsze po nim ceny niewolników idą w górę i zawsze znajdzie się kilka kupieckich rodzin, które skupują wcześniej młodych mężczyzn i kobiety, by gdy tylko deszcze zmyją krew do rynsztoków, zarobić krocie. Świątynia Służki od wielu lat obserwuje ten proceder.

Deana odwróciła twarz do okna, by nie patrzeć na wściekle gniewne oczy Demenayi. Ludzie, którzy mają w sobie tyle gniewu, bywają nieobliczalni.

– Bunty są… planowane?

– Ich spora część. Rolą Rodu Trzciny zawsze była kontrola nad niewolnikami. Mają swoich szpiegów na każdej plantacji, w każdej tkalni jedwabiu i kopalni, w manufakturach. Nie wszyscy służą w polu, jako żołnierze, część Trzcin zatacza koło, wyrośli z niewolników i wracają w ich szeregi, by szpiegować i kontrolować. Sprzedaje się ich na targach albo dołącza jeszcze wcześniej do niewolniczych karawan, by inni ich zaakceptowali. Taka jest rola Trzcin. Potem, gdy uznają, że trzeba oczyścić jakiś rejon, gdzie gniew obdarzonych mową rzeczy osiągnął stan wrzenia, prowokują powstanie. Czasem większe, czasem mniejsze, i zawsze doskonale przygotowane. Przez nich. Garnizony Słowików i Bawołów stoją pod bronią, większość szlachty wyjeżdża… Kupcy robią zapasy.

– A teraz? Zaczęły się… zakupy?

– Zaczęły się kilka miesięcy temu. Tuż przed tym, jak dokonano zamachu na starszego księcia. Gdyby wtedy wybuchł bunt, wielki bunt, krwawo stłumiony, ceny niewolników poszłyby w górę. A mówimy tu o pieniądzach, które zapełniłyby po brzegi niejeden skarbiec.

– A bunt wybuchłby, ponieważ…?

– Sameres Trzeci, nasz nieodżałowany książę – tym razem to jej gospodyni znalazła coś ciekawego za oknem, bo rozchyliła na cal zasłonę i nie odrywała wzroku od mijanych widoków – miał wizję. Jak wielu Synów Ognia przed nim. Ale on był wystarczająco silny i przebiegły, by ją zrealizować. Był pierwszym księciem od trzystu lat, który zdołał uchwycić trochę prawdziwej władzy, wyrwać jej część Świątyni Ognia, Rodom Wojny i starej arystokracji.

– Interesujące.

– To dziwne. – Demenaya przestała interesować się tym, co było na zewnątrz, i spojrzała na Deanę, ironicznie unosząc brwi. – Mówisz w suanari, a jakbym słyszała obcy język. Przysięgłabym bowiem, że zamiast „interesujące”, powiedziałaś „Nic mnie to nie obchodzi, ale gadaj sobie, jeśli musisz”. Synowie Ognia od wielu wieków nie byli niczym innym niż figurantami, wyniesionymi na tron przez Rody Wojny i Świątynię Ognia. Lecz Sameres mógł sobie pozwolić na niebezpieczną grę, bo wraz z bratem byli ostatnimi przedstawicielami linii szczycącej się najczystszą Krwią Agara. To dlatego żaden z nich nie ma jeszcze potomstwa, nie udało się znaleźć kobiety wystarczająco spokrewnionej z awenderi boga, by ich dziecko mogło wejść do Oka. Druga, prawie tak samo czysta linia znajduje się jedynie w Kambehii, zachowana chyba tylko dzięki kazirodczym związkom, a jej książątko Obrar, który miał czelność przyjąć przydomek Płomienny, domaga się próby w Oku. Nikt ci o tym nie opowiedział, prawda?

– Nie – skłamała.

– Więc teraz rozumiesz, dlaczego tak was witano. I dlaczego pałac zaczął się nagle spieszyć w sprawach… kontynuacji rodu. Gdyby konowerska linia książęca wygasła, inne księstwa zażądałyby osadzenia Obrara na tronie, bo Oko musi mieć władcę. A byłby to pierwszy od stuleci władca nie wybrany przez naszych kapłanów i Rody Wojny, lecz im narzucony. Obrar przywiódłby swoich kapłanów, urzędników, zmieniłby Af’gemidów. Może nawet dokonał czystki wśród wyższych oficerów. To dlatego Sameres, na zmianę szantażując, skłócając, rozdając i cofając swoje poparcie dla różnych koterii w Świątyni Ognia i na Dworze, uchwycił wreszcie władzę. I zamierzał ulżyć doli niewolników, wprowadził pierwsze prawa, łagodzące ich los. Na przykład kilka lat temu prawo mówiące o tym, że niewolnik może posiadać własne pieniądze. Wiesz, co to oznacza?

– A powinnam?

Spojrzenie królowej omiotło jej ekchaar. Jakby szukało słabego punktu.

– Ktoś, kto ma pieniądze, może je wydawać. A co kupi najpierw niewolnik?

– Wolność, to jasne. Tylko ile czasu upłynie, nim zbierze odpowiednią sumę?

– Wiele. Ale jakąż strawą jest, moja pustynna przyjaciółko, jakąż strawą jest nadzieja… ileż sił dającą. Następne reformy księcia miały być jeszcze odważniejsze. Wśród moich poddanych krążyły najróżniejsze plotki. Jeśli Ród Wojny przyjąłby jakiegoś chłopca do siebie, cała jego rodzina natychmiast byłaby wyzwalana. Niewolników nie wolno byłoby już okaleczać, żadnego wybijania zębów ani obcinania palców u stóp. Za nadmierne okrucieństwo ich właściciele mogliby zostać ukarani. Więc śmierć Sameresa Trzeciego była dla moich poddanych niczym wieść, że wschód słońca nigdy nie nadejdzie. Bunt wisiał na włosku, a ci, którzy kupili wielu młodych niewolników, sprzedaliby ich z olbrzymim zyskiem.

Deana szczerze żałowała, że ta kobieta i tak nie zrozumie jej gestu złośliwego rozbawienia.

– A czy komuś… – zaczęła powoli – … twojej świątyni na przykład, przyszło na myśl, że plotki o książęcych planach rozpuszczają ci sami ludzie, którzy kupili tych wszystkich niewolników?

– Nie. Nigdy – Demenaya zakręciła palcami młynka, kiwając poważnie głową. Potem uśmiechnęła się szeroko. – Źle się rozmawia, jeśli żadna z nas nie rozumie ironii drugiej, nieprawdaż? Oczywiście, że o tym wiedzieliśmy. My też obserwujemy Trzciny, więc Świątynia Służki i ja zrobiliśmy wszystko, by powstrzymać powstanie. Udało się dzięki cudownemu wydarzeniu.

– To znaczy?

– Nadeszły wieści, że jakaś dzika wojowniczka ocaliła życie Laweneresa i Konoweryn nadal ma władcę z Krwi Ognia. A wszyscy wiedzieli, że Ślepy Książę wspierał swojego brata w każdej jego decyzji.

Przez chwilę patrzyły na siebie, milcząc.

– I nadal to robi?

Królowa Niewolników znów zakręciła młynka palcami.

– Może. Nie zgodził się na oczyszczanie ani na łapanki.

Deana westchnęła cicho, znów pojęcie, które nic jej nie mówiło.

– Oczyszczanie? – zapytała.

– To łagodniejsza wersja buntu. Niewolników jest dużo. Za dużo. Są tani, więc właściciele plantacji kupują ich w nadmiarze. To głupie, bo jeśli do pracy na tysiącu urów ziemi potrzeba tylko tysiąca rąk, to trzy tysiące nie wycisną z niej więcej plonów. Więc jeśli jest ich gdzieś zbyt wielu, a ich panowie nie zapewniają im dość pracy, by nie mieli sił na nic więcej niż jedzenie i sen, to zaczynają się organizować. Jak to ludzie. A wtedy Ród Trzciny otacza okolicę, wyłapuje większość, zakuwa w kajdany i wywozi na targi niewolników poza granice księstwa. Właścicielom zostawia się zazwyczaj trzecią część… dobytku. Potem oczywiście dostają nieco pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży reszty, ale niezbyt wiele, bo skoro stracili kontrolę nad swoimi niewolnikami, to sami są sobie winni. Łapanki to podobna sprawa, lecz znacznie gorsza, po prostu Bawoły i Słowiki wpadają na plantację i wiążą, kogo popadnie. Kobiety, dzieci, starców. Potem wszyscy trafiają do książęcych kopalń, a właściciel dostaje odszkodowanie. Na szczęście niewolnicy są na tyle tani, że w kopalniach i tak nie brakuje rąk do pracy, więc od dwudziestu lat nie urządzono żadnej łapanki.

Deana westchnęła cicho. To księstwo było jak węzeł pleciony z setek jadowitych węży. Zdrada, podstęp i okrucieństwo na każdym kroku.

Przypomniała sobie kilka słów rzuconych kiedyś przez Suchiego.

– Podobno Ród Bawołu domaga się prawa do objęciem Wyniesienia kaihów – rzuciła.

Czarna olbrzymka drgnęła, zmrużyła oczy. Jej spojrzenie spróbowało przepalić ekchaar Deany.

– Skąd ta wieść?

Zawahała się, ale w końcu Suchi nie twierdził, że to tajemnica. Poza tym nic temu wężowi nie była winna.

– Książęcy truciciel mi powiedział.

– Ach, nasz pałacowy bohater. Ten, który ocalił życie Laweneresa, gdy młody książę omal się nie otruł. I nikomu nie wydało się dziwne, że tak szybko i bezbłędnie rozpoznał rodzaj trucizny i akurat miał ze sobą antidotum. Na dodatek od tamtej pory jest prawą ręką i prawym okiem księcia. Co jeszcze mówił?

Nie spodobał jej się ani ton, ani uśmieszek Demenayi.

– Nie pamiętam – rzuciła zimno.

– Wybacz, zapomniałam, że podobno tobie też ocalił życie. To człowiek wielu talentów, niektórzy mówią, że trucicielstwo to tylko jeden z nich. Ale twoja reakcja dowodzi, że to prawdziwa informacja.

Gdyby mogła, Deana zaszyłaby sobie usta. Wyglądało na to, że oddała za nic cenną wieść. W tym gnieździe żmij trzeba ważyć każde słowo i gest.

– Możesz się nie martwić. – Królowa spojrzała na nią cieplej. – Ta wiadomość nie zaszkodzi nikomu w pałacu. Oznacza ona tylko tyle, że ktoś wreszcie zauważył, że Trójkąt Manihiego ma za szeroką podstawę. Ale nie spodziewałam się, że Bawoły pierwsze na to wpadną, ich tępota jest przysłowiowa. Znów nie wiesz, o co mi chodzi, mam rację?

– Masz. Ale już się przyzwyczaiłam do tego, że nie wiem, o co wszystkim dookoła chodzi.

Śmiech Demenayi był wyjątkowo zaraźliwy.

– Wybacz. Przypomniałam sobie, jak sama uczyłam się praw rządzących księstwem, gdy wyznaczono mnie do roli Królowej Niewolników. Zwykłą dziesięcioletnią dziewczynkę, sprzątającą w świątynnej kuchni. Manihi był… – spoważniała. – Nazywają go uczonym, chyba by wywołać wstyd u wszystkich w Bibliotece. Napisał dwie książki, Pan dobry i niewolnik szczęśliwy oraz Miejsce dla każdego. To było ponad tysiąc lat temu, gdy otworzyło się Oko, a Rody Wojny odbierały władzę Samaidom. To on stworzył Trójkąt Manihiego. – Wyciągnęła jeden palec. – Jeden niewolnik Wyniesiony do Rodu Wojny. – Trzy palce. – Trzech amrih, domowych, czterech auwinih, do pracy w warsztatach, kuźniach i tkalniach, i pięciu – pokazała pełną dłoń – kaihów, brudnych, nietykalnych, do konania w kopalniach, przy karczowania lasów i pracy na polach. Wiesz, co z tego wynika?

Deana ostrożnie skinęła głową.

Kaihów jest mniej niż reszty niewolników.

– Było mniej. To dobry system, niewolnik łatwo mógł spaść w dół, a niesłychanie trudno było mu awansować do wyższej kasty, więc domowi trzymali się z dala od popielnych, a jednocześnie pilnowali ich w zamian za odrobinę władzy, jaką mieli nad auwinimi. Ci trzymali się z dala od brudnych, bo ich los, w porównaniu z pracą w kopalni czy harówką przy zbieraniu ziaren pieprzu, był dość dobry. I jednocześnie pilnowali, by kaihowie nie narobili kłopotów. Wiesz, że nadzorcami w kopalni i na większości plantacji są właśnie popielni? Uchodzą za sto razy gorszych niż wolni ludzie. Tak. Manihi był swego rodzaju geniuszem, znającym ludzką naturę lepiej niż inni. Zniosę wiele, jeśli wiem, że inni mają się gorzej. Będę pokornym bydlęciem, jeśli tylko mogę nasrać komuś na głowę. Wiesz, ilu wojowników mają Rody Wojny?

Deana wzruszyła ramionami.

– Moja świątynia liczy, że około dwudziestu tysięcy. Osiem tysięcy Słowików i po sześć Bawołów i Trzcin. Dobrze mieć wiernych wyznawców wśród służących w ahyrach. Ilu więc powinno być brudnych? – Demenaya pomachała otwartą dłonią. – Jakieś sto tysięcy. A w tej chwili jest ich pięć razy więcej. Z czego połowa to mieszkańcy Imperium schwytani w czasie wojny z koczownikami i przywiezieni tu dwadzieścia lat temu. Albo ich dzieci. Niewielu z nich wróciło na północ, niewielu dostało się poza kastę brudnych. I przez to kaihowie są teraz co najmniej trzy razy liczniejsi niż reszta niewolników razem wzięta, a to budzi… niepokój.

– Ród Trzciny nie zorganizował wcześniej żadnego buntu pod kontrolą?

– Od dziesięciu lat nie, i to mnie martwi. Widzę dwa powody. Pierwszy, że Meekhańczycy trzymają się razem i agentom Trzcin trudno jest zdobyć ich zaufanie. Drugi, który napełnia moje serce przerażeniem, jest taki, iż nawet oni boją się, że nie opanują tak licznego powstania. Że jeśli bunt wybuchnie w jakimś miejscu, zacznie się rozlewać od plantacji do plantacji, od tkalni jedwabiu do kopalni złota. Bo połowa kaihów urodziła się jako wolni ludzie, i taką opowieść przekazała swoim dzieciom. Są zupełnie inni niż niewolnicy noszący obroże od wielu pokoleń. Na dodatek większość z nich to matriarchiści, więc budzą pamięć o Baelta’Mathran, która kiedyś władała tutejszymi księstwami. Służka zyskała nową twarz, twarz wielkiej, dumnej bogini Imperium, które podbiło pół świata. Surowej, ale sprawiedliwej matki, narzucającej reszcie bogów posłuszeństwo i kończącej Wojny z Niechcianymi. Wiesz, że do tej pory większość popielnych prawie w ogóle nie kłaniała się Służce? Bo to przede wszystkim spośród nich Rody Wojny wybierały swoich wojowników, więc lepiej było udawać, że pragnie się przejść na Kult Ognia. A teraz…

Słowa Suchiego wróciły do niej echem.

Auwini zaczynają przechodzić na matriarchizm.

– Owszem. I to masowo. Nic dziwnego, że Bawoły chciałyby objąć Wyniesieniem brudnych, to dawałoby niewolnikom nadzieję na poprawę losu i mogło rozbić ich jedność w razie ewentualnego buntu.

– Na to może być za późno. – Deanie wymknęły się te słowa, nim zdążyła ugryźć się w język.

Twarz królowej niewolników skamieniała. Tylko oczy błysnęły jej spod opuszczonych rzęs.

– To kolejna wieść od truciciela?

– Nie. To wieść z północy. Od kogoś, kto wyrósł, mając Meekhańczyków za sąsiadów, którzy jeśli wyznaczą sobie cel, dążą do niego i już. Moja matka poświęciła oczy, by być z ukochanym mężczyzną. Nie spałabym spokojnie, gdybym miała kogoś takiego za wroga.

– Zgadzam się. – Demenaya ledwo dostrzegalnie skinęła głową. – Białe Konoweryn popełniło błąd, gdy chciwość zaślepiła naszą arystokrację i kazała jej kupować tanich meekhańskich niewolników. – Zawahała się. – Chciałabym… żebyś przekazała wieść do pałacu. Od Królowej Niewolników. Powiedz księciu albo trucicielowi, że Ród Trzciny wycofał większość swoich szpiegów z plantacji w południowej części kraju. Niemalże wszystkich. Oraz że Bawoły opróżniły większość garnizonów w tamtym rejonie. Nie wiem, gdzie podziali się ci wojownicy. I jedni, i drudzy Wynoszą więcej auwinih i amrih, niż pozwala na to prawo. Wiem, że dwór ma szpiegów w mojej Świątyni, i podrzuciłam im te informacje, ale jeśli książę o tym nie wie, to znaczy, że ci ludzie służą dwóm panom, a ja nie mam innego sposobu, by szybko go zawiadomić. Zgodzisz się?

Deana przygryzła wargę.

– Buntu, który może wybuchnąć – Demenaya zdawała się przenikać wzrokiem przez jej ekchaar – wszyscy się obawiają. Ale nikt nie robi nic, by mu zapobiec. Wszyscy czekają, nie wiadomo na co… Książę powinien jak najszybciej nadać niewolnikom większe prawa i jednocześnie wysłać Słowiki na prowincję. A także, być może, wezwać af’gemidów Bawołów i Trzcin, by zjawili się w mieście i wytłumaczyli swoje postępowanie. Musi to zrobić szybko. Zbliżają się Targi Kwiatów.

– Co to?

– Co kilka lat właściciele z najdalej na południe wysuniętych plantacji wyprzedają nadmiar dzieci. Za cenę zdrowej krowy można kupić dziesięcioro niewolniczych dzieci. – Spojrzenie królowej stało się nieobecne, głos ścichł do ochrypłego szeptu. – Kopalnie złota w Kambehii i innych księstewkach przyjmą ich każdą liczbę.

Czarnoskóra kobieta nalała sobie wina i pociągnęła długi łyk.

– Znasz Meekhańczyków, czy pozwolą sprzedać swoje dzieci?

Deana pokazała jej zaciśnięte pięści.

– Więc widzisz. Książę może i ma swoje obowiązki, może i stadko rozpłodowych samic czeka na niego z niecierpliwością, ale jeśli nie zacznie działać… Do cholery, może i jest ślepy, ale niech nie zachowuje się jak ułomny na umyśle. Przekażesz wieść?

Westchnęła. Nie tego się spodziewała, gdy wychodziła dziś na wycieczkę do miasta. Pajęcza nić miejscowych intryg w końcu ją dosięgła. Tylko że nie miała zamiaru spotykać się z Suchim, a na myśl o Laweneresie coś stawało jej gulą w gardle.

– Niczego ci nie obiecam, póki nie powiesz mi, gdzie jedziemy.

Demenaya uśmiechnęła się tajemniczo.

– Nie chcę ci psuć niespodzianki. Ale zdziwisz się, zapewniam.

Загрузка...