Rozdział 23

Myśl. Myśl, bo cię tu zabiją jak zwierzę!

Nóż drapie szyję, krew ścieka, a jej zapach zdaje się przyciągać uwagę miecza. Okowy zaciskają się Altsinowi na nadgarstkach, łańcuch zdaje się kurczyć, jakby byt zakuty w formę wielkiego ostrza chciał go przycisnąć do piersi.

Oum!

Nie ma odpowiedzi.

Seehijski bożek oszukał go, pewnie po to, by złodziej, wierząc w jego wsparcie, zdecydował się na to szaleństwo.

Obiecana pomoc była tylko pułapką pozwalającą mu się pozbyć niechcianego gościa z wyspy. Nie miał dość odwagi albo sił na walkę z nim, więc wymyślił bajeczkę o sposobie na „wyleczenie”, by złodziej sam popłynął do PonkeeLaa i tam popełnił samobójstwo. To nasiono… nie było nasieniem, a pomoc Aonel ograniczała się do wystawienia go hrabiemu.

Głupiec kończy tam, gdzie zaczął. Koło się zamknęło. Pora umierać.

Ale nie w ten sposób.

Altsin cofnął się o kilka cali i oparł plecami o lodowatą klingę. Tak jak sądził, kobieta z nożem musiała stać za nią, obejmując ostrze. Lewą ręką wciąż trzymała go za włosy, w prawej ściskała broń. Między jej rękoma tkwiło ostrze Dengothaaga. Nie mogło być inaczej.

– Co zrobiłaś? – jej syk zabrzmiał groźbą i tłumioną furią. – Co zrobiłaś na Południu, Kanayoness?

– Ja? Nic. Nie użyłam swoich talentów, nie wpłynęłam na ludzki umysł, nie narzuciłam nikomu swojej woli. Wszystko dzieje się zgodnie z waszą umową, przez ludzi wymyślone i rękoma ludźmi dokonane. A jego nie muszę mieć żywego.

Młodsza nagle znalazła się przed złodziejem. Poczuł zapach perfum i lekkie muśnięcie na twarzy.

– Przepraszam – jej głos był poważny, bez zwykłego cienia kpiny. – Miałeś prawo być na mnie wściekły, sądzić, że cię zdradziłam. Naprawdę cię szukałam przez te lata, ale on – uderzyła go otwartą dłonią, a ten policzek był przeznaczony tylko dla Altsina – był uparty, głupi i sprytny. Uciekał, krył się, bronił. Ja też musiałam uciekać. Dużo się wydarzyło. Opowiem ci kiedyś. Teraz musisz to zrobić. Opuść to ciało, na górze czeka inne, starsze i pewnie bardziej zużyte, lecz zabezpieczone tatuażami.

Nóż ukłuł mocniej i złodziej poczuł, że krew nie tyle sączy się, ile wypływa gorącym strumykiem.

– Słucham? – w głosie Ogewry słychać było strach. – To ty to uczyniłaś?

– Chyba nie sądziłaś, że twój hrabia sam wpadł na pomysł z tatuażami? Potrzebował wskazówek i inspiracji. I możesz mi wierzyć, nie użyłam czarów, by go przekonać, skarbie. Wystarczyło zagrać na ambicji, poczuciu misji i manii wielkości. Wizję siebie samego jako pierwszego od trzech i pół tysiąca lat awenderi stąpającego po ziemi miał w głowie od lat. Sam też uznał, że po Objęciu zdoła kontrolować Bitewną Pięść. Głupiec. Czy buty, które wkładasz, mówią ci, gdzie masz chodzić? – Dziewczyna znów poklepała Altsina po policzku. – Z początku chciałam tego tu schwytać, obezwładnić i siłą wytatuować bariery na skórze. Naprawdę byłam zdesperowana. Ale teraz nie ma na to czasu.

– Zabiję go!

– Och, proszę. Piękne naczynie do przesiadki już czeka. Zrób to.

Teraz.

Nóż drgnął i przesunął się wyżej, aż pod ucho, a Altsin poczuł na szyi także wąską dłoń. Przycisnął więc brodę do piersi, więżąc ją na mgnienie oka, i szarpnął się w bok.

Dengothaag miał klingę ostrzejszą niż brzytwa, ostrzejszą niż cokolwiek, co zdołałyby stworzyć dłonie śmiertelników. Ale teraz ważniejsze było, że klinga ta znajdowała się między ramionami służki Eyfry.

Głownia rozcięła jej prawe ramię aż do kości, poczuł to, a w następnej chwili szarpnął się w drugą stronę.

Krzyk wybuchł w komnacie i zdawało się, że nagle wypełnił ją olej. Trudno było oddychać, ciemność nabrała namacalnego ciężaru, przez miecz przebiegło szalone drżenie.

Altsin kopnął wściekle przed siebie, trafił, dziewczyna nazywana Kanayoness jęknęła. Możesz być nie wiadomo czym, nawet boskim bytem, ale solidny kopniak potrafi pozbawić cię oddechu, suko! Buty? Ja ci dam buty!!!

Ziemia stęknęła, a potem ze wszystkich stron zwaliła się na nich Moc.

Dengothaag zawibrował, jak uderzony młotem.

Cichy śmiech zabrzmiał Altsinowi w głowie.

No, chłopcze, nieźle, nieźle. Tak jak się po tobie spodziewałem, nawet jeśli jesteś związany, potrafisz bogów doprowadzić do szaleństwa.

To ty, Oum? Co się dzieje?

Nie rozumiesz?

Eyfra, Pani Losu, jedna z najpotężniejszych bogiń, jakie zna świat, przez te kilka chwil skoncentrowała całą swoją uwagę w tym miejscu, na swojej służce, która stała się jej oczyma, uszami i ciałem. To nie było Objęcie, jak w przypadku awenderi, bo nie dusza bogini dzieliła ciało ze śmiertelniczką, lecz jej umysł. Jednak umysł też może czuć ból, szok i wściekłość.

Być może po raz pierwszy od tysiącleci Eyfra czuła ostrze tnące ciało, krew tryskającą z przeciętych tętnic i, przede wszystkim, czarną klingę pijącą z niej życie.

Ciało służki stało się kanałem, przez który ostrze próbowało pożreć byt po drugiej stronie. A wściekła bogini odpowiedziała kontratakiem.

Oum!

Tak, masz rację. Okłamałem cię. Ale nie miej pretensji do Aonel, nie wiedziała, że to, co ci podaje, to nie moje nasiono. Nie ma już tych nasion. To była moja krew. A w jej środku coś, czego na pewno dobrowolnie byś nie połknął.

Obraz małego, okrągłego wisiorka z kości tańczy wewnątrz umysłu chłopaka. Owal pęka na kilka kawałków, które otacza krzepnący drzewny sok.

Po co? Odpowiedz mi. Po co?!

By zobaczył. I zdecydował.

Kto? I co takiego ma zobaczyć?

Fragmenty kości wynurzają się z tego niekształtnego pseudonasiona, wirują w powietrzu i składają się w całość. A potem rosną, zamieniają się w otwór, furtkę, drzwi. Wrota.

Wrota, które chlustają, rzygają na niego opowieścią.

Altsin był… kimś innym. Pamiętał rozległe stepy, które wiosną odziewały się w płaszcz zielonych traw, sięgających na wysokość wzrostu dorosłego mężczyzny.

Biegał wśród tych traw, zastawiając sidła na zające, kuropatwy i dropie. Gdy był nieco większy, uczył się strzelać z łuku podarowanego mu przez ojca i tropić stepowe lisy, których futro późną jesienią i zimą było gładkie i jedwabiste jak… jak pierwszy dotyk dzielony z dziewczyną. Nie pamiętał, jak miała na imię, ale była piękna, wtedy najpiękniejsza na świecie. Wiedział, że pochodzi z sąsiedniego szczepu, spotkali się na dorocznym święcie, wymknęli w noc… Potem ujrzał ją jeszcze tylko raz.

Niebo daleko na zachodzie tętniło grzmotami, marszczyło oblicze burzowych chmur. Gdy zbliżały się do ich obozu, zwijali go w pośpiechu i uciekali. Miał trzynaście lat, gdy pojawili się jeźdźcy. Wśród nich jego ojciec. Stary, stary mężczyzna z oczami pustymi jak osuszone do dna studnie. Poznał go po znamieniu na lewej dłoni, sam takie nosił. Matka wyszła przed jurtę z dzbanem sfermentowanego kobylego mleka, by powitać go zgodnie ze zwyczajem. Spojrzał na nią, jakby nie rozpoznawał. Zabrali ich, wszystkich chłopców, którzy sięgali głowami do tyczki trzymanej na wysokości czterech stóp i ośmiu cali, wiek się nie liczył. Naznaczyli mu skórę tatuażem Kamii, błyskawica Pana Burz paliła przez wiele dni…

Pierwsza bitwa.

Atakowali falami, cwał, strzała za strzałą w niebo, w kierunku stojących nieruchomo szeregów zdrajców, i odwrót. Zginął Anuhe, jego najlepszy przyjaciel, padli Tamhi, Egaa i Munwe. Bał się jak nigdy w życiu, bał się zawrócić konia i zaatakować jeszcze raz, ale wtedy Kamii zapłonęła i Wola Pana Burz spadła na niego jak grom, a strach nie miał już znaczenia.

Skończyły im się strzały, więc w ostatnim ataku runęli na linię pikinierów niczym ciężka jazda, nadziewając piersi koni i swoje ciała na stalowe groty. Wybili krwawą wyrwę, otworzyli przejście dla bardziej wartościowych oddziałów.

Podobno wygrali.

Nie widział zwycięstwa, bo wcześniej spadł z konia, a kopnięcie w głowę wgniotło mu kawałek czaszki do środka.

Z jego oddziału przeżyło trzech chłopców. Z rodzinnego obozu tylko on.

Ojciec przyszedł tylko raz, by zobaczyć go po bitwie. Nie rozpoznał wtedy rodzica, w głowie miał szary szum, a oczy i ręce jakoś nie chciały się dogadywać.

Nigdy już go nie zobaczył.

Potem miał kłopoty z chodzeniem i mówieniem. Nie był głupi, o nie, po prostu słowa opuszczały go, gdy ich potrzebował. I nigdy już nie strzelał tak dobrze z łuku, jak kiedyś.

Przydzielono go do hiriwi. Niepełnych. To były oddziały pomocnicze, składające się z kalek i tych, którym w głowach pomieszały czary. Szli do ważniejszych bitew tylko wtedy, gdy trzeba było własnymi ciałami zasypać okop albo przygiąć nimi do ziemi najeżone piki. Odebrali mu imię, hiriwi nie nosili imion, tylko numery. Był Stopiętnastym z Ósmego Oddziału. Tyle mógł zapamiętać.

Doszły do nich wieści o szczepach, które zbuntowały się przeciw Panu Burz i nie chcą oddawać swoich chłopców na wojnę. Ósmy poszedł tłumić bunty z innymi oddziałami. Najeżdżali na obozy, palili jurty, zabijali każdego, kto stawiał opór. Zrezygnowali z tatuowaniamieli teraz żelaza, którymi wypalano znak na skórze. Chwila bólu i Kamii płonie, dosłownie płonie na ciele, a Wola Gallega liże twój umysł.

Nie wszyscy buntownicy dali się wziąć żywcem.

Spotkał ją po bitwie w jednym z obozów, po której jego oddział stopniał do trzydziestu ludzi. Dziewczyna o dotyku delikatnym jak zimowe futro lisa. Wyglądała, jakby spała.

Bardzo chciał zapłakać, ale nie mógł. Po tym kopnięciu w głowę już nigdy nie płakał, a oczy bez przerwy piekły go i zawsze były czerwone.

Poza tym spieszyli się, bo Galleg potrzebował ich gdzie indziej.

Płynął statkiem, a od nieustannego kołysania bez przerwy wymiotował. Na wyspie, do której dotarli, zabijali kobiety i dzieci. Nie wypalali im znaków na skórze, tylko zabijali. Ale w końcu miejscowi zebrali się i stawili im opór, więc musieli walczyć w lasach, na bagnach i wzgórzach, a nie umieli tego robić. Z Ósmego został sam.

Czołgał się po leśnej ściółce, strzała w brzuchu zahaczała o wystające korzenie drzew. Zbliżali się, słyszał ich głosy.

Bardzo chciał przypomnieć sobie, jak nazwała go matka.

Bardzo chciał jeszcze raz poczuć dotyk miękki jak zimowe futro lisa.

Bardzo…

Potok obrazów trwał dwa, trzy uderzenia serca. Altsin nie poznał tej historii, tylko przypomniał ją sobie, stała się jego częścią, tak samo jak wspomnienia portowych zaułków i pierwszych rzezanych mieszków.

Oum!!! Coś ty mi zrobił!?

Spokojnie. To przejdzie, minie. Będziesz to pamiętał, ale będziesz też wiedział, skąd masz te wspomnienia.

– Ale po co!? – Altsin wywrzeszczał to pytanie, nie spodziewając się, że ktoś je usłyszy. Dengothaag wciąż wibrował za jego plecami, mierząc się z całą potęgą rozwścieczonej bogini. Dźwięk był taki, jakby tysiąc kowali waliło jednocześnie w tysiąc podków. Kanayoness wciąż leżała pod ścianą. Najwyraźniej wyszedł mu solidny kopniak.

Gdy przybyłem na wyspę, gdy się na niej rozbiłem, poznałem historię Imwiliego oraz jego walki. I uznałem tych, którzy przypłynęli, by mordować kobiety i dzieci, za bestie, potwory bez serca, godne jedynie pogardy i nienawiści. A potem znaleziono stosy, na których Imwili kazał palić ciała najeźdźców, a ja, kierowany ciekawością, sięgnąłem do tych szczątków, by poznać swoich przyszłych wrogów. Bo w tym czasie spodziewałem się inwazji na wyspę, przynajmniej do momentu, gdy przyszła ona i przekazała mi wyrok. I wiesz, co odkryłem? Ludzi. Zagubionych, okaleczonych, nieszczęśliwych tak, że nie ma słów, by to opisać. Nie mieli nic, tylko wojnę, nie znali niczego, tylko wojnę, i wierzyli, że nic więcej nie ma…

Oum w głowie złodzieja umilkł. Dengothaag za jego plecami drżał już tylko, wydając niski, buczący dźwięk. Gdzieś na górze, w mieście – Altsin wiedział to z taką pewnością, z jaką pewien był wschodów i zachodów słońca – wyznawcy Miecza przystawali, zdumieni, zmieszani i ogarnięci nagłymi wątpliwościami. Durwony na przedramionach przestały sączyć w ich serca bezwzględność i zdecydowanie. Ktoś zawahał się, widząc po drugiej stronie barykady twarz sąsiada, z którym jeszcze kilka dni temu pił wino, ktoś zamiast cisnąć pochodnię w wybite okno, upuścił ją na bruk.

Uwaga ich pana skupiła się na czymś innym.

Kazałem moim wiedźmom zabezpieczyć szczątki i nosić je przy sobie. By przypominały im i mnie, zwłaszcza mnie, że relacja między opiekunem a podopiecznym to coś innego niż to, co łączy pana i niewolnika.

Bitewna Pięść też musi to dostrzec. Gdy leżałeś u mnie nieprzytomny, wejrzałem w jego duszę. Nie wiedziałem jeszcze, kim jest, ale nie znalazłem tego, co z braku innego określenia nazywamy złem. Podłości, mściwości, głupoty, wynoszenia własnego ego nad dobro innych. Ma w sobie wspomnienia krwawego szaleństwa, lecz ja również je mam. W czasie tamtej wojny robiłem rzeczy, za które będę musiał zapłacić, jeśli kiedykolwiek wypuszczę pędy pod Pierwszym Drzewem…

– To bez sensu!

Jeśli tak twierdzisz… Może masz rację. Ale on musi wiedzieć, co Nieśmiertelni zrobili z ludźmi. Nie tylko widzieć we wspomnieniach spustoszone ziemie i spalone miasta, stosy trupów i rzędy grobów. Musi wiedzieć, dlaczego jego dzieci odwróciły się od niego. Tak jak od Gallega, Dress, Laal i innych. Niech wie, jaką stratą jest tylko raz w życiu poczuć dotyk miękki jak zimowe futro lisa. A potem już tylko patrzeć, jak wszystko ginie i płonie.

– Po co…

Bo nadszedł czas wyborów. Kres świata, jaki znamy. Bo daleko na północy zaczęła się budzić Ona. Pierwsza i Ostatnia, a czas wkrótce zwinie się w węża i połknie własny ogon. Albo i nie.

Bełkoczesz!, pomyślał ogarnięty nagłą wściekłością. On tu zaraz umrze, a ten drzewny bożek raczy go swoimi wymysłami.

Nie. Nie tym razem, chłopcze. Od stu lat nie byłem tak przytomny i świadomy tego, co mówię. I wierz mi, moje dzieci płacą za to wielką cenę. A ty jesteś głupcem nad głupcami. Przykuty do rodzącego się bóstwa, wiedzący, jak ono powstało, noszący w sobie inny kawałek duszy tego boga, dalej nie potrafisz poskładać tego do kupy. Tobie i jemu groziło Przemieszanie się. To dlatego tatuowano awenderi, dusza boga mieszkała w tych znakach, sięgając po ciało swojego sługi tylko wtedy, kiedy potrzebowała. To pozwalało spowolnić proces mieszania dusz, choć nie powstrzymywało go do końca. Dlatego niektórzy Nieśmiertelni zmieniali naczynia jak próżna kobieta suknie.

Altsin poczuł, do czego zmierza ta rozmowa, zobaczył na jej końcu odpowiedź na pytanie, którego nie zadał.

Już w czasach, które nazywacie Wojnami Bogów, starano się, aby ta wiedza została zapomniana, bo wiodła na ścieżkę prowadzącą do Przebudzenia. Nikomu nie zależało na tuzinach nowych ana’bóstw. Kluczem do Przebudzenia jest zaś ból, umartwienie ciała, sięgnięcie poza granice ludzkich możliwości. Tak robili i robią szamani najprymitywniejszych plemion, rzucając krwawe wyzwania duchom, nakłuwając swoje ciała, okaleczając je, znacząc bliznami. A gdy znajdą się o krok od śmierci, gdy ich dusze szykują się do opuszczenia ciała, otwiera się przed nimi świat duchów, które przychodzą i dają się spętać, zamknąć w znakach, amuletach i talizmanachalbo rozrywają takiego głupca na strzępy. Tak też postępują kapłani, szukający kontaktu ze swoimi bogami. Modlą się, medytują, poszczą, umartwiają się, wdychają niezdrowe opary bądź piją mikstury, których skład niewiele się różni od trucizn wlewanych królom do kielichów. Niektórzy tracą czwartą część wagi w rytuałach, które trwają czasem wiele dni i mają przybliżyć ich do Królestw Nieśmiertelnych. To łagodniejsza wersja, lecz chodzi o to samo: o otwarcie się na absolut, wyjście jedną nogą z własnego ciała, uchylenie furtki, którą dusza może je opuścić albo którą inne dusze mogą w nie wejść.

Jeśli chodzi o ból, to wtedy każdy z zepsutym zębem mógłby zostać półbogiem. Powinny być ich setki od czasów Wojen.

Głos Ouma w głowie Altsina stwardniał, nabrał ciemnych barw.

Sięgnij do wspomnień, które mu podkradłeś, i powiedz, co takiego istnieje dziś, czego nie było wtedy? Jak zmieniono oblicze świata? Jaką zbrodnię popełniono, jaki gwałt zadano istocie rzeczy, przez co tyle gałęzi odpadło od Drzewa Wieczności, a ich owoce zginęły? Na szczęście nie wszystkie, nie wszystkie…

Altsin poczuł w ustach żywiczny posmak, jakby połknięte „ziarno” próbowało się wydostać. Bóg Seehijczyków kontynuował:

Ten, kto spróbuje Otworzyć się na duchy, musi być wrażliwy na Moc, co bardzo zawęża grono kandydatów. Jego cierpienie musi być… absolutne, sięgające poza granice ludzkiej wytrzymałości, w miejsce, gdzie skamle się o śmierć. A już gdy przygotowywano kandydatów na awenderi, czasem co trzeci ginął albo popadał w obłęd. Tatuowano im ciała farbami, które były trujące albo piekły jak poparzenie morskiej osy, a przecież chodziło tylko o stworzenie naczynia dla kawałka bożej duszy. Nie liczy się zresztą jedynie cierpienie ciała, ale też umysłu. O rozpacz i brak nadziei. Najlepsi kandydaci na boże naczynia wywodzili się z tych, którzy nie mieli już nic do stracenia. To drugi warunek. Jednak żeby nastąpiło Przebudzenie, by powstała istota będąca zjednoczonym bytem składającym się z setek albo i tysięcy dusz, musi zostać spełniony i trzeci. W pobliżu Budzącego się powinna się znaleźć odpowiednia liczba odpowiednich duchów. Nie pierwszych lepszych, lecz zjednoczonych jakimś wspólnym celem. Kiedyś było o to łatwiej. Dużo łatwiej.

Oum umilkł, a Altsin miał wrażenie, że bóg odszedł na zawsze. Miecz brzęczał za jego plecami coraz wyższym tonem.

Wielki Kodeks – odezwał się ponownie bożek – zabrania bawienia się magią duchów. Przywoływania ich, więzienia, używania do tkania zaklęć. Ludzie mają prawo do korzystania tylko z aspektowanych źródeł, które zdołają opanować własnym umysłem. Wszystkie religie zgadzają się z tą polityką Meekhanu. Imperium nie może jednak kontrolować całego świata, a i sami bogowie muszą czasem przymknąć oczy na zwyczaje swoich wiernych. Dla przykładu Laal, która od wielu lat traciła ziemie i ludzi na rzecz Gallega, tolerowała, że jedno z plemion jej wyznawców zamiast wysyłać wszystkich zmarłych do Domu Snu, czci duchy przodków, pozwalając wędrować ze sobą najpotężniejszym z nich niczym stadu półdzikich psów. Tak jak za dawnych, dawnych czasów.

A teraz doszło do bitwy, i było dziecko, które zapewne kiedyś wyrosłoby na wielką czarownicę, było też cierpienie, nie tylko jej, bo tysiące umierały przez cały dzień, aż duchy, które lubią krew, zaczęły dostawać szału. A ona zaczęła się Otwierać. Dla tych, co umarli, to silniejsze od wszystkiego, ta żądza, by znów mieć ciało, oddychać, czuć deszcz na twarzy i wino szumiące w głowie. A potem…

Potem?

Przerwano Przebudzenie. Ktoś zajął się dziewczynką, zanim duchy weszły w jej ciało, choć dzieliło je od tego kilka chwil. Gdyby tego nie zrobiono… Ten miecz za twoimi plecami pożarł kilkaset, może tysiąc dusz i już ma aspiracje do boskości. Na tamtym polu bitwy było pięćdziesiąt, może sto tysięcy duchów. Nawet jeśli tylko co dziesiąty wszedłby w to dziecko, żywa noga nie pozostałaby w promieniu trzydziestu mil. Widziałeś kiedyś tłum ogarnięty szałem? Taki, który nie da się kontrolować, a pragnie tylko krwi i zniszczenia? Duchy zalałyby jej umysł, pamiętając jedynie cierpienie i ból, a ona…

Przemieszałby się z tysiącami innych.

Tak. Rozpłynęła się. Powstałaby istota pozbawiona własnej świadomości, za to dysponująca niewyobrażalną potęgą. Taką, jaką mieli awenderi waszych najpotężniejszych Nieśmiertelnych. Ciało dziecka rozpadłoby się w ciągu kilku godzin, lecz ta istota…

Przetrwałaby?

Najpewniej tak. Trzeba by było potęgi boga, by ją zniszczyć albo opanować. Sama Laal, przerażona tym, co się dzieje, postawiła kopyto na ziemi, gotowa to zgnieść albo pożreć.

Żaba, przyszło mu nagle go głowy. Żaba pożerająca inne żaby, aż nie zostanie nic w sadzawce.

Jeśliby jakimś cudem do tego nie doszło, po wielu miesiącach, może latach, z chaosu duszy dziewczynki wyłoniłaby się nowa osobowość. Być może nawet pamiętałaby siebie, jako wozackie dziecko, lecz byłaby kimś innym. To właśnie przetoczyło się przez świat, Przebudzenie, które przerwano w zarodku. Gdyby go nie przerwano, cały czas słyszelibyśmy wrzask i ryk nowo powstałego bóstwa, a wszystko, od dzikiej Mocy po ziemię pod naszymi stopami, trzęsłoby się i drżało.

Oum przerwał, jakby zmęczył się tym monologiem.

– No i? – Altsin ponaglił go, zniecierpliwiony. – Narodziłby się ten… ana’bóg, jak to się ponoć kiedyś działo? Zabiłby wszystkich, albo został zabity i pożarty, co też pewnie niejeden raz się wydarzyło? – Złodziej szarpnął łańcuchy. – Co to ma ze mną wspólnego?!

Bożek Seehijczyków poruszył się w jego umyśle i Altsin poczuł nagle obezwładniające zagubienie i niepewność, które wypełniały ten przedwieczny byt.

Загрузка...