Interludium

Miotła, popiół i zamiatanie przestają się liczyć.

Wszyscy w komnacie wstrzymali oddech, gdy issarska kobieta wpadła w krąg wyznaczony przez osmalone cegły i zatrzymała się nagle, jakby otaczające ją powietrze zgęstniało niczym smoła. Ktoś zabawił się czasem, rozciągnął mgnienie oka w całe kwadranse. Najpewniej, by nacieszyć się chwilą. Rzut oka na uśmiech błąkający się po twarzy gospodarza wyjaśnia wszystko.

Czasem zachowuje się jak dzieciak.

Przez dwa albo trzy wypełnione najczystszym zdumieniem uderzenia serca panowała cisza, i nagle mężczyzna w czerwonym pancerzu zrobił krok do przodu i zamachał rękami.

Są momenty, gdy dobrze jest nie znać cudzego języka.

Towarzysząca wojownikowi kobieta otrząsnęła się z szoku i otwiera usta.

– Zdrada – powiedziała cicho, groźnie, a w jej głosie brzmiała zapowiedź fali przemocy i krwi wypełniającej komnatę. – Zdrada i oszustwo. Ona ma spłonąć, ty mała gnido. Ma się zamienić w popiół, by nasz kandydat zasiadł na tronie. Tylko ci, w których płynie Krew Agara, mogą bezkarnie wejść do Oka.

Kitchi od Uśmiechu miała minę równie wstrząśniętą, jak kobieta w szkarłatnej sukni. Jakby nie mogła pojąć tego, co się dzieje.

– Ocalenie jej jest równoznaczne ze sprawieniem cudu – odparła. – A to oznacza złamanie umowy. Pan Ognia okazał się kłamcą i oszustem, a jego…

Gospodarz oderwał wzrok od sceny zastygłej w płomieniach i spojrzał na służkę Pani Losu, ledwo musnął ją spojrzeniem, a szaty kobiety zadymiły i buchnęły ogniem. Jej krzyk trwał dłużej niż sam wybuch żaru, który ledwo osmalił kolorowe szmatki i znikł.

Gospodarz wstał z tronu, wyprostował się na swoje cztery stopy i wykrzywił usta w czymś, co mogło być albo zapowiedzią uśmiechu, albo narodzinami grymasu furii.

– Agar od Ognia nie kłamie i nie oszukuje, nawet jeśli robią to wokół wszyscy inni. Bo choć te ograniczenia potrafią być bolesne, przysięgał. – Dotknął palcami opuchlizny, w której ginęło jego lewe oko, i jednak się uśmiechnął, prezentując szczerbę po wybitym zębie. – Jesteśmy tu, w Komnacie Popiołu, pod Świątynią Ognia w Białym Konoweryn, by zagrać o los tego księstwa. Uczciwie. A ja jestem Samiy ad’Agara, Oko Pana Ognia. Mój Pan woli, by ludzie myśleli, że Oko to ten kawałek spalonej ziemi nad nami, lecz tam znajduje się tylko brama do jego Królestwa. Bo Oko jest po to, by patrzeć i czuwać, a lepiej robić to w tajemnicy. To ja od tysiąca lat pilnuję ciągłości linii krwi. W Białym Konoweryn zawsze jest jakiś kornak, posługacz, książęcy paź, chłopak na posyłki, który kręci się wokół pałacu. Lecz nie oszukuję. Nawet gdy byliśmy na pustyni, tysiąc mil od domu, gdy kończyła nam się woda, a śmierć szczerzyła nad nami swój czerep, nie sięgnąłem po Moc, bo słowo wiązało mnie jak żelazny łańcuch. Nawet wtedy, gdy na prowincji szlachta karała bez umiaru swoich niewolników, pchając ich do buntu, nawet gdy af’gemidzi Rodów Wojny przyjmowali dziwnych gości, którzy zostawiali po sobie kufry pełne złota, a kapłani Świątyni Ognia, JEGO świątyni, spiskowali przeciw uznanemu przez NIEGO księciu. Nawet wtedy zachowałem powściągliwość. Miałbym ochotę ich spalić, lecz On, Agar od Ognia, przyrzekł wam, że nie użyje Mocy, bo w końcu ten drugi, wasz kandydat na księcia, też ma w sobie krew jego awenderi.

Kitchi od Uśmiechu otwarła i zamknęła usta, ale nie wydusiła z siebie ani słowa. Jej szaty są poczerniałe i tlą się gdzieniegdzie.

– Moja pani – odezwała się wreszcie – będzie bardzo niezadowolona.

– Twoja pani, która była gotowa utopić tutejsze księstwa we krwi, byleby tylko odwrócić uwagę wszystkich od północy, wije się teraz, szarpie i wrzeszczy w uścisku szczęk głodnego półbożka, którego też zamierzała wykorzystać. Miną miesiące, nim dojdzie do siebie. I lepiej, by nie wchodziła Panu Ognia w najbliższym czasie w drogę. Wiesz dlaczego, prawda? Bo pewien Słowik zaprowadził pewną dziewczynę do niewłaściwej komnaty, przez co Laweneres nie dowiedział się, co dzieje się wśród niewolników. – Spojrzenie chłopca sprawiło, że Kitchi, już nie pstrokata i roześmiana, skuliła się jak chlaśnięta batem. – Jeśli tam na północy to Ona wydała pierwszy krzyk, mój pan stanie do Niej plecami, osłaniając tarczą płomieni. Tak przyrzekł, a wiesz, że on dotrzymuje słowa.

– Dotrzymuje? Jak dotrzymuje, skoro ta dziwka żyje?! – Kobieta w szkarłatnej sukni wskazała na obraz zastygły w płomieniach, a ponieważ drugą rękę podała wojownikowi, z którym przyszła, nie wiedzieli, czyje to słowa, jego czy jej.

– Ależ przyjaciele… – Uśmiech Samiyego ad’Agara był dokładnie taki, jaki powinien być, protekcjonalny, lekceważący i odrobinę zakłopotany. – „Każdy, kto ma w sobie Krew Agara”. A ona ją ma, na razie niewiele, tyle co w małej rybce albo dużej kijance, ale ma. I nie chodzi o tą, którą połknęła, o nie. E’mnekosowi się nie dziwię, ale ty powinnaś się domyślić.

Stojący za jego tronem wojownik w pustynnym stroju zmarszczył brwi, a potem błysnął zębami w uśmiechu.

Gospodarz klasnął w dłonie i płomienie ożyły.


*


Deana słyszy odległy grzmot, jak pomruk nadciągającej burzy, czuje drżenie kamiennych płyt, widzi błysk stali pędzącej ku swojej piersi.

Odruchowo odbija i kontruje, wygięta głownia szabli mija ją o ułamek cala, rozpruwając odświętną szatę, Deana robi unik, przepuszczając pędzącego mężczyznę obok siebie, i tnie go szeroko, przez plecy. Tu nie ma miejsca dla honorowej walki. To miejsce kultu i poświęcenia. Tak kiedyś, gdy bogowie byli jeszcze młodzi, zawiązywano z nimi przymierza, przez ból i cierpienie. Nie zawodzącymi modlitwami, tylko ofiarą z ciała i krwi.

Obrar robi jeszcze dwa kroki, odwraca się i wyciąga w jej stronę stalową rurkę wydobytą z rękawa. Szczęka sprężyna, mała strzałka mknie ku Deanie, talhery kreślą zawiły, niemożliwy do powtórzenia taniec i pocisk znika gdzieś pod kopulastym sufitem.

To nie jest przeciwnik dla niej, dopada go więc w dwóch skokach, wiąże sztych krótkim młynkiem, a drugą szablą tnie w nadgarstek. To jej sztuczka, to ona nauczyła swoich braci tego ciosu, po którym wróg zazwyczaj wrzeszczy i odskakuje, trzymając się za kikut dłoni.

Tak jak teraz Obrar z Kambehii.

Krew z przedramienia tryska jasnym strumieniem i dymi, gdy pada na czarne kamienie Oka.

Pomruk burzy nasila się.

Deana patrzy na taniec rannego księcia, widzi szok na jego twarzy, niewiarę w spojrzeniu, strach, po czym uznaje, że już dość, więc skacze i w płytkim zwodzie celuje w twarz, a gdy mężczyzna odruchowo unosi ręce w górę, drugą szablą trafia go w pierś.

Przytula się do niego, blisko, podtrzymuje. Pragnienie, by patrzeć na śmierć tego, który omalże nie odebrał jej wszystkiego, jest silne i… jakby nie jej. Ale patrzy. Obrar otwiera usta, kaszle i pluje krwią, oczy uciekają mu w głąb czaszki, nogi się uginają. Trzepocze się na jej szabli, aż w końcu ona, niezdolna dłużej go utrzymać, cofa się i wyrywa ostrze.

Oko eksploduje ogniem i przygasa.

Odszedł kolejny z potomków awenderi.

Plac, mury domów, dachy zapadają w otchłań ciszy, jakby nagle nikt nie wiedział, co robić.

Deana też nie wie. Łomotanie, rytm Oka cichnie w niej, a wraz z nim gaśnie sani. Czuje się wypalona, pusta i lekka jak wylinka zostawiona na piasku przez węża. Dłonie jej drżą, nogi się trzęsą. Ktoś woła jej imię, wychodzi naprzeciw temu głosowi. Mija granicę Oka, mija żołnierzy, którzy patrzą na nią jak na dziwne zjawisko spoza tego świata, niezdolni do ruchu. Słowiki, Trzciny i Bawoły przemieszane z gwardią Obrara zamieniły się chwilowo w kamienne posągi.

Staje na szczycie schodów.

Słyszy pojedynczy głos, przebijający się dwoma słowami przez szum tysięcy innych, dwoma słowami, które biją w całe miasto.

Agares achi! Agares achi! Agares aaachiiii!!!

Lekcje, których udzielał jej Samiy, powracają. Ognik – vaschi, żar – sanachi, płomień – achien. Mowa Ognia nie wyprze się pokrewieństwa z suanari.

Achi – płomień.

Płomień Agara.

Zerka na siebie, ciemnożółta ta’chaffda aż do kolan jest schlapana krwią, zacieki rozmazują się na kształt trawiących ją od dołu płomieni.

Szczerzy się uśmiechem, który mógłby przerazić szaleńca.

Agares achi!!! – Dobiega ze wszystkich stron.


*


Agares achi – powtarza chłopiec będący Okiem Boga. – Płomień Agara. I zgodnie z umową nie ma w tym wydarzeniu boskiej interwencji, są tylko śmiertelnicy, wiara i płomień trawiący ich dusze. – Unosi głowę i patrzy wyzywająco po wszystkich. – Czy ktoś uważa inaczej?

Dwie rzeczy dzieją się w sali jednocześnie.

Mężczyzna w czerwonym pancerzu puszcza rękę kobiety i sięga po jej laskę. Wyrywa do przodu, laska uderza o posadzkę i pryska na wszystkie strony rdzawym pyłem, uwalniając długie na cztery stopy, lśniące ostrze. Jego sztych mknie ku piersi siedzącego na tronie chłopca, lecz nagle staje mu na drodze huragan bieli.

To ta druga kobieta, cała w bieli, która do tej pory nie odezwała się ani słowem i wydawała się drzemać.

Jej szata opada na ziemię, odsłaniając czarne jak heban ciało, obleczone tylko w przepaskę biodrową i przystrojone w kilka złotych łańcuszków. Imponujący widok, zwłaszcza gdy patrzy się na trzymaną przez nią broń, przypominającą ciężką szablę z rozszerzonym sztychem i rękojeścią dwuręcznego miecza.

Atakujący mężczyzna stęka, gdy próbuje sparować cios zadany z góry, bo teraz wyraźnie widać, że kobieta jest od niego wyższa o głowę. Jej broń przełamuje niezgrabną zastawę i muska maskę przypominającą zasychający strup.

Maska pęka na tysiąc kawałków z odgłosem tłukącego się kryształu, odsłaniając…

Drugą.

Otwory na oczy przesłaniają dwa kawałki czegoś, co wygląda jak wulkaniczne szkło, pionowa szczelina, szeroka na ćwierć cala, zaczyna się pod podbródkiem i kończy tam, gdzie u człowieka jest nos. Ta maska nie jest maską, takie oblicza wyłaniają się z mroków pamięci, choć pamięć próbuje zepchnąć je w kąt przeznaczony dla legend i bajek.

Mężczyzna odskakuje, chwieje się na nogach. Jedną ręką wykonuje skomplikowany młynek bronią, drugą szarpie się za bok. Pancerz spada z niego z suchym szelestem, okazując się niczym więcej, jak kilkoma kawałkami cienkiej, pokrytej laką skóry. To maskarada, a skoro maski opadły, wojownik zamierza wystąpić we własnej postaci.

Czarnoskóra kobieta pozwala mu na to, przyglądając się spokojnie. Nie boi się, jej piękna twarz z wyraźnie rzeźbionymi kośćmi policzkowymi i pełnymi ustami nie wyraża nic poza podszytą obrzydzeniem ciekawością.

Pancerz jej przeciwnika ukazuje się w całej krasie. Jest biały, a w miejscach, gdzie pracują stawy, przechodzi w kolor starej kości słoniowej. To słabsze punkty i kobieta wpatruje się w nie uważniej.

– Venleggo – mówi cicho czarnoskóra olbrzymka. Słowo pada po raz pierwszy i tylko wojownik z pustyni, stojący obok gospodarza z mieczami w ręku, wydaje się zaskoczony. – To źle, że się wtrącacie.

Biały pancerz milczy, co teraz jest zrozumiałe, bo kobieta, z którą przyszedł, cofnęła się o kilka kroków i nikt nie może być jego ustami. Trzymana przez niego oburącz broń mierzy w pierś ciemnoskórej. Przegrał. Musi wiedzieć, że przegrał, bo tutaj, w komnacie pod świątynią Pana Ognia, tylko niespodziewany atak mógł dać mu szansę na zabicie tego chłopca. Jego towarzyszka stoi obok i patrzy na czarną olbrzymkę hardo, bez strachu.

– Nie udawaj, że jesteś zaskoczona, Demenayo. Wiedziałaś, kim jesteśmy. Odmówiono nam praw, więc bierzemy, co nasze.

Gospodarz wstaje z tronu i mijając swoją obrończynię, wychodzi im naprzeciw.

– Bierzecie? Nie wydaje mi się. Mieliście szansę, ale przegraliście. Uczciwie. A w zamian próbowaliście skrytobójczego zamachu.

Wąska klinga drży, lecz nie zbliża się do Samiyego nawet na włos.

Każdy chce żyć.

– Odejdziesz. Przez pamięć dawnych sojuszy i rozpacz po kaaf. Ale nie obowiązują nas już żadne obietnice ani przyrzeczenia. Chcecie wojny, będziecie ją mieli. A jak ona wygląda, patrz.


*


Krzyczy plac, mury domów, dachy. Tłum ogarnia religijna ekstaza. Ktoś wyrywa się za kordon żołnierzy, tańczy, kręci się i wiruje, jakiś pawężnik zamierza się włócznią, ale nagle przewraca – pchnięty dłońmi, wieloma dłońmi – a jego towarzysze szarpią się chwilę, po czym zbijają w ochronny krąg, zamykają za ścianą tarcz jak w twierdzy, gdzieś za plecami Deany wybucha szczęk ostrzy, odwraca się powoli, gdyby ktoś zamierzył się na nią, padłaby od pierwszego ciosu, bo talhery ma ciężkie jak kowadła, ledwo może utrzymać je w dłoniach, ale nie, to nie ona jest celem ataku, to żółć, zieleń, brąz i czerwień zwarły się w walce, każdy przeciw każdemu, takie ma wrażenie, choć czerwone tuniki gwardii Obrara padają częściej, a wokół niej wyrasta nagle mur dwóch, trzech szeregów zbrojnych, to Słowiki oddzielają ją od świata, znalazły wreszcie swoją lojalność, swoją chwilę, zerka na twarze młode i stare, odziane w strach, uwielbienie i poczucie winy, i wie, że są jej, nie na zawsze, o nie, ale teraz, w tym momencie, trzyma ich życie w dłoni, choć żaden nawet nie pomyśli, by podejść, podtrzymać, pomóc, a ona zaraz się przewróci…

Zamrugała i poczucie nierzeczywistości i pustki znikło. Znów twardo stała na ziemi, a przed nią plac kłębił się i kotłował. Po alejkach wyznaczonych przez linię pawężników nie został ślad, tłum przelewał się w miejscach, gdzie wcześniej stali żołnierze, otaczał ich w grupkach po kilkunastu, kilkudziesięciu, i parł naprzód.

Było tak ciasno, że Bawoły nie miały szans opuścić włóczni, mogły tylko stać i próbować utrzymać szyk. W kilku miejscach nad tłumem unosiło się to, co zostało z pechowych wojowników, zakrwawione szczątki przekazywane z rąk do rąk, szarpane i podrzucane niczym szmaciane kukły. Odgłosy walki za Deaną przybrały na sile, nie odwróciła się jednak, wynik tego starcia nie miał znaczenia, teraz liczyła się tylko żałośnie mała grupka skupiona wokół leżącego na schodach mężczyzny.

Ruszyła przed siebie, a kordon Słowików szedł za nią.

Laweneres był blady, a na widok tych kilku szwów, które założył mu truciciel, przeciętny krawiec wykłułby sobie oczy z rozpaczy. Zignorowała padających na kolana dworzan, zignorowała proszący gest, który wykonała Varala. Przyklękła i dotknęła czoła rannego. Chłodne jak kamienne stopnie, na których leżał.

– Zabierzmy go do pałacu – powiedziała. – Tam, gdzie jego miejsce.

– A to – Suchi wskazał na plac. – Zostawisz to tak? Jedno twoje słowo…

Spojrzała na niego. Nawet gdyby stała przed nim odziana w najprawdziwszy boski ogień, i tak odzywałby się do niej jak do zwykłej dziewczyny. Tacy jak on to skarb.

– Niech się wypali.

– Co?

– Wszystko, co się tu zebrało. A my chodźmy.

Tłum rozstępował się przed nią jak fala przed dziobem łodzi.

A ona zaprowadziła swojego księcia do pałacu.


*


Miotła. Popiół. Zamiatanie.

Jest cicho i pusto, a szare płatki spadają coraz gęściej i gęściej.

Sługa wie, co to oznacza. Bóg jest zasmucony i zaniepokojony.

Idą dni popiołu.

Загрузка...