Rozdział 6

Słońce zachodziło wyjątkowo długo, złote, a później czerwone zorze z niebywałym uporem przełamywały ciemny granat nieba, jakby ta bitwa między światłem a ciemnością miała być ostatnią w dziejach świata. Zaułki dzielnicy portowej, jeżeli te kilkadziesiąt uliczek można było nazwać dzielnicą, śmierdziały bardziej niż zwykle, a cienie w nich zalegające wyglądały złowrogo. Altsin nagle nabrał głębokiego przeświadczenia, że nie powinien tam wchodzić. Wykrzywił się, splunął na bruk gęstą flegmą, przyciągając zdumione spojrzenie brata Naywira, i ruszył naprzód.

Kolejny unik.

Kamanę zbudowano tuż przy naturalnym basenie portowym. Z lądu, kończącego się niemal wszędzie stromym klifem, wyrastał w tym miejscu wąski pas skalistego półwyspu, długiego i wąskiego, odcinającego sierpowato szeroki na ćwierć oraz długi na pół mili fragment morza. Jedyne wejście do zatoki miało niespełna trzysta jardów średnicy i przedzielone było skalistą wysepką, na której stała kamienna strażnica wyposażona obficie w katapulty i balisty. W czasie odpływu, gdy basen portowy zmieniał się niemalże w jezioro, można się było do niej dostać morzem, brodząc po kolana w wodzie. Dodatkowo Rada Miasta wydała kiedyś fortunę, by przegrodzić wejście kilkoma innymi sztucznymi wysepkami, tak że tylko cztery statki mogły jednocześnie wpływać do portu lub z niego wypływać. To dlatego Nesbordczycy nie zaatakowali miasta od strony morza. Nawet oni nie byli tak głupi.

Lecz półwysep, błogosławieństwo dla statków chroniących się za nim przed gniewem oceanu, odcinał jednocześnie niższe rejony miasta od morskiej bryzy. Trzy sąsiadujące z morzem dzielnice, Portowa, Rybacka i Ciesielska, nawet w czasie sztormów oddychały powietrzem, które cuchnęło niczym opary nad nawiedzonym cmentarzem. Zgniłe ryby, stary szlam, rozkładające się wodorosty i oczywiście brudy z całego miasta. Kanalizacji w Kamanie nie było, więc zgodnie z poleceniem Rady wszystkie nieczystości i odchody należało wywozić beczkami poza mury i zrzucać do morza. W teorii, rzecz jasna, bo to kosztowało, a ludzie zwykli radzić sobie z każdym problemem po swojemu. Najczęściej nocą otwierano okna i wylewano wszystko do rynsztoków, skąd wolno, wolniutko ściekało sobie w dół.

Dzielnica portowa znajdowała się niżej niż reszta miasta, brukowane drogi opadały czasem tak stromo, że do wnoszenia towarów na górę używano tragarzy, bo zwierzęta nie dawały rady ciągnąć wózków, więc wszystko, co trafiło do rynsztoków w wyższych partiach miasta, siłą rzeczy spływało w końcu tutaj. W rezultacie kamański port uchodził za najbezpieczniejszy na świecie; marynarze twierdzili, że nie da się w nim utonąć, bo woda ma gęstość masła i jeśli ktoś szybko przebiera nogami, to bez trudu może dojść po jej powierzchni do brzegu. Na dodatek przyportowe dzielnice cierpiały na to samo, co stanowiło bolączkę reszty miasta – brak miejsca – więc i tu liczył się każdy cal przestrzeni. Nawet tawerny miały w tej dzielnicy po cztery piętra, a magazyny wyrastały ponad nie, niczym ponurzy starcy nad gromadkę rozbrykanej młodzieży.

Było wąsko, ciemno, cuchnąco i lepko. Taki miejski szczur jak on powinien się tu czuć jak w domu.

Altsin zaklął cicho, gdy mimo iż ledwo znaleźli się w porcie, po raz trzeci się poślizgnął. Wolał nie myśleć, w czym brodzi. Jeśli w ciągu najbliższych dni nie spadnie deszcz, to warstwa śmierdzącego szlamu sięgnie miejscami kilku cali. Jedyne, co mógł zrobić, to wysoko podkasać habit; sandały trzeba będzie myć i suszyć przez dwa dni. Brat Naywir zabalansował rękami i by nie upaść, oparł się o najbliższy mur. Jęknął, stęknął i odkleił się od niego z wyraźnym mlaśnięciem. W tej dzielnicy też wylewano nieczystości za okna.

– Znooowuuu…? Pani Piękna w Nieskończonej Dobroci, dlaczego tak doświadczasz swojego wiernego syna?

– Sakwy całe? – zadudniło w ciemności.

– Tak, bracie, tak – bardziej nie dało się tego wysyczeć. – Zgodnie z twoją radą przesunąłem je na brzuch.

– Człowiek upadający na twarz podeprze się rękami, ten, który przewraca się na plecy, nie.

– Kolejne zdanie z tej twojej księgi?

– Oczywiście – głos z ciemności nie wydawał się urażony. – A jaka z tego płynie mądrość?

– Nie wiem jaka. – Brat Naywir próbował najwyraźniej stanąć tak, by lepki habit nie przyklejał mu się do ciała, a jego szczupła twarz zwieńczona szopą byle jak przyciętych jasnych włosów wyrażała całą gamę emocji, od obrzydzenia po rezygnację. – A, poczekaj, już wiem. Bezpieczniej mieć wielki tyłek niż wielki brzuch, co? Albo… jak nie masz rąk, to będziesz co chwila leżał twarzą w błocie?

– To też. Lecz mędrzec powiedziałby, że lepiej upaść, idąc naprzód, niż się cofając. Bracie Altsinie?

Złodziej westchnął i przesunął swoje sakwy na brzuch. Domah z K’eln był jak przypływ, łagodny, spokojny i podobnie nieustępliwy. Jak już sobie coś wbił do głowy, to napominał, prosił, wyrażał uprzejme zainteresowanie i grzecznie się dopytywał, dopóki wszystko nie poszło po jego myśli.

Zaraz na początku stwierdził, że skoro Altsin postanowił odnaleźć spokój między dłońmi Miłosiernej Pani, przywdział habit, pracuje i modli się wraz z innymi, to będzie go tytułował „bratem”, choć formalnie było to niezgodne z regułą zakonu. Komuś takiemu jak złodziej, kto nie złożył mnisich ślubów, przysługiwał tytuł „gościa” lub „oczekującego”. Jednak dla brata Domaha Altsin był „bratem Altsinem”. I koniec, żadnych ustępstw. Podobnie jak z sakwą zawierającą chleb: miała znaleźć się na brzuchu, by dało się chronić ją w czasie upadku. I lepiej ustąpić od razu. A najgorsze było to, że gdyby złodziej go nie posłuchał i wybrudził pakunki, Domah nawet by się nie skrzywił, nie wzdychał dramatycznie ani nie zaczął jęczeć: „A nie mówiłem”. Po prostu uśmiechnąłby się łagodnie, pomógł mu wstać, odebrał sakwy i sam zaczął je nieść.

Niewiele jest rzeczy bardziej irytujących niż ludzie, którzy mają rację i nie robią ci z tego powodu wyrzutów.

– Gotowi?

– Tak, bracie. – Naywir przewrócił oczami i zrezygnował z prób odklejania habitu od ciała. – Idziemy.

Złodziej uniósł wyżej lampkę oliwną. Ściany błysnęły plackami odpadającego tynku, zalśniły wilgotnymi liszajami w najróżniejszych kolorach. Najniższe okna znajdowały się dobre dwanaście stóp nad poziomem ulicy, spore utrudnienie dla włamywaczy, lecz kraty w nich zamontowane sugerowały, że właściciele woleli się jeszcze dodatkowo zabezpieczyć. Mądrze.

Ruszyli w głąb uliczek portowej dzielnicy. Złodziej stawiał szeroko nogi, wyszukując w blasku lampki miejsc na bruku, które jakby mniej lśniły. Brat Naywir starał się podążać jego śladem. Ich cienie skutecznie kryły resztę uliczki w mroku, więc o obecności trzeciego mnicha świadczył tylko odgłos regularnego człapania, a raczej mlaskanie jego butów. Altsin uniósł głowę. Okoliczne budynki, głównie magazyny i noclegownie dla robotników portowych, miały wysokość pięciu pięter, wąski pasek rozgwieżdżonego nieba błyskał w górze mdłymi światełkami. Wszystkie okna były ciemne, gdyby nie lampka, wędrowaliby niczym dnem wąskiego jaru. W takim miejscu łatwo o zasadzkę, przeciwnik może zaczaić się na górze i zmienić jego dno w śmiertelną pułapkę. Kilku łuczników i kuszników, trochę głazów…

Unik.

Uśmiechnął się i w tym uśmiechu jego rodzący się gniew znikł. Nie, nie będzie się wściekał na każde dziwne skojarzenie i myśl. Gniew nie miał sensu, a jego jedynym efektem było poczucie, że robi z siebie idiotę. Przyjdzie czas na załatwienie sprawy tego sukinsyna, który wszedł mu do głowy, a wtedy, jak już go z niej wyciągnie, osobiście nakopie do pewnej boskiej du… szy.

Uśmiechnął się szerzej, zadowolony, że dwójka braciszków tego nie widzi. Tak było lepiej. Jak to radził Jawynder? Ten cholerny awenderi martwego boga, który już nawet nie miał imienia? Dźgaj go, raz po raz dźgaj go sztyletem, aż się cofnie. Powinien uprzedzić, że najlepszym sztyletem jest taki, który wykrzywia ci gębę w złośliwym uśmieszku. Przynajmniej wtedy złodziej miał poczucie, że jest sobą.

Człapanie Domaha ucichło nagle. Przystanęli.

– Idźcie przodem, sandał mi się rozwiązał, zaraz was dogonię.

Altsin wzruszył ramionami i ruszył przed siebie. Po bokach ulicy pojawiły się pierwsze zaułki, ciemne jak myśli samobójcy. Altsin podszedł do pierwszego i zadzwonił trzy razy małym dzwoneczkiem. Cisza. W drugim i trzecim to samo. Za to w czwartym coś się poruszyło.

Na widok dwóch mężczyzn, trzymających w brudnych łapach drewniane, nabijane pordzewiałymi gwoźdźmi pałki, miał ochotę się uśmiechnąć. Znowu?

Cofnął się jednak tylko o kilka kroków, rozkładając szeroko ręce.

– Bracia ze zgromadzenia Nieskończonego Miłosierdzia Wielkiej Matki – wyjaśnił, jakby na milę nie było widać, kim są. – Roznosimy ciepłą strawę ubogim.

Szmer za plecami kazał mu się obejrzeć. Dwóch kolejnych rabusiów odcięło jemu i Naywirowi drogę ucieczki. Sprytne. Prostackie, ale sprytne.

Podobno kiedyś mnisi wchodzili samotnie w zaułki, lecz odkąd kilku znaleziono nagich, pobitych i ograbionych nawet z habitów, przeor wysyłał ich na rozdawanie jałmużny trójkami. Jak widać, i to nie zawsze powstrzymywało napastników. Wymienił spojrzenie z młodym mnichem. Drobny i chudy Naywir ledwo sięgał mu do ramienia. Żaden przeciwnik nawet dla jednego bandyty i chyba dlatego wszyscy czterej gapili się na Altsina. Westchnął.

– To dobrze, panie. – Niższy ze stojących przed nim napastników uśmiechnął się, prezentując zaskakująco białe i równe uzębienie. – Bo my jesteśmy ubodzy, ubodzy że hej, brzuchy nam do krzyży poprzyrastały, w łbach sie ćmi z głodu, rence latajom na wszystkie strony, o…

Wysunął przed siebie rękę, w której trzymał pałkę. Rzeczywiście, koniec lekko drżał.

– I strate ponieśliśmy niedawno, wielkom strate, takom, co to człowiekowi dusze łamie i serce – westchnął dramatycznie. – Ale trudno, przepadło, za to łaska Bliźniąt zaprowadziła nas prosto do dobrych ludzi, którzy chentnie dzielą sie z potrzebującymi. Czyli nami, jakby co.

Jego towarzysz wykrzywił się kwaśno, nieprzyjemnie, i dodał:

– To my byśmy prosili o jakiś datek. – Mówiący nie mógł się pochwalić tak zdrowymi zębami jak kamrat, ale najwyraźniej miał podobne poczucie humoru. – Te torby z jedzeniem, co by brzuchy dzieci napełnić, habity, żeby zmarznięte grzbiety przyodziać, buty, nic, że śmierdzom, my nie som wybredni.

– Bracie Naywirze? – Złodziej, nie spuszczając wzroku z obu rabusiów, rozluźnił ramiona i starał się nie uśmiechać zbyt prowokacyjnie.

– Myślę, że to marynarze z jakieś zawszonej łajby, którzy zeszli na ląd i szukają szybkiego zarobku. Miejscowi wiedzą, że nie sprzedaliby naszych habitów w tym mieście. Pewnie jutro ich krypa wypływa z portu, więc sądzą, że opchną je gdzieś na kontynencie. Sądząc po ubiorze, zwłaszcza tych czarnych portkach, akcencie i powołaniu się na Bliźnięta Mórz, pochodzą z okolic ArMittar. Patrząc na odciski od wioseł na dłoniach, pewnie są z załogi galery, która wczoraj przywiozła dzbany i szklane kielichy. „Czarna Mewa”. Zgadłem?

Rabusie otworzyli szerzej usta.

Za plecami Altsina ktoś stęknął, rozległ się odgłos, jakby stuknęły o siebie dwa dojrzałe melony, a po chwili, jakby na ziemię upadły dwa worki ziarna.

– Bracie Domahu?

a’Kamenoelewarrenn powiada – głos mnicha nie zmienił się ani na jotę – że hańbą jest poddawać się złu, pochylać przed nim głowę, padać na kolana, zasłaniając się niechęcią do przemocy. Bo zło, któremu się nie przeciwstawisz, urośnie, spotężnieje i pójdzie w świat krzywdzić innych. A ich krzywda będzie twoją winą.

Pałka wyciągnięta w stronę Altsina zadrżała i opadła. Jej właściciel gapił się ponad ramieniem złodzieja i wyglądał, jakby właśnie zobaczył swoją śmierć.

– Czy to zło przeżyje?

– Oczywiście, bracie Altsinie, jak inaczej mogłoby zmienić swoje postępowanie?

– Dobrze. Wy. Hej! Wy! – Musiał podnieść głos, by przyciągnąć uwagę niedoszłych bandytów. – Może trudno w to uwierzyć, lecz brat Domah biega szybciej niż chart. Sam bym mu nie uciekł, nawet jakby mi dał pól mili przewagi. Rzućcie broń.

Pałki stuknęły o ziemię niemal jednocześnie.

– To trzeci raz w ciągu ostatnich czterech miesięcy, gdy nas napadają. I zawsze są to zamiejscowi, jakieś marynarskie męty, co to bezdomnej kobiecie z dzieckiem przy piersi wyszarpną ostatni grosz spomiędzy palców. Tracimy przez was czas, wiecie o tym?

Cisza, spojrzenia wlepione za jego plecy, nerwowe przełykanie śliny.

– To było pytanie!

– Eeee… – Niższy z marynarzy chyba naprawdę zamierzał odpowiedzieć.

– Nie. – Altsin czuł, jak ten cholerny, lodowaty strumień, który czasem wypełniał mu żyły, pojawia się gdzieś w okolicach przepony i z każdym uderzeniem serca płynie dalej. Dziwił się, że gdy oddycha, z ust nie wylatuje mu kłąb pary. – Nie jęcz. Zgadzasz się, że ubodzy potrzebują wsparcia? Skiń tylko głową. Dobrze. No to się rozbieraj. Ten drugi też. A potem rozdziejecie kamratów. Dobre portki i koszule przydadzą się każdemu. Już!

Przez kilka uderzeń serca mężczyźni tkwili w absolutnym bezruchu. Obrabować grupkę mnichów a być obrabowanym przez grupkę mnichów…

Altsin nie mógł zobaczyć, jak brat Domah robi krok w przód, ale stojący przed nim mężczyźni nagle jeszcze bardziej pobladli i zaczęli się rozbierać. Żaden nawet nie pomyślał, by sięgnąć do noży, które nosili u pasa.

– Buty też. Znajdziemy dla nich nowego właściciela. Dajcie rzeczy bratu Naywirowi. Dobrze. A teraz tamtych dwóch. Szybciej!

Właściwie nie musiał podnosić głosu, wystarczył stanowczy ton i odpowiedni akcent. Po chwili Naywir przyciskał do piersi cztery pary spodni, cztery pary marynarskich buciorów i cztery koszule. Noże leżały na bruku u jego stóp. Wyglądał… dość pociesznie z tą zdumioną miną.

Altsin zastanawiał się, czy nie kazać marynarzom ściągnąć też przepasek biodrowych i wełnianych skarpet, ale uznał, że to już byłoby okrucieństwo. Poza tym brat Domah wydał właśnie bardzo zniecierpliwione parsknięcie, co brzmiało, jakby poirytowany byk sapnął złodziejowi za plecami.

Odwrócił się.

Domah z K’eln twierdził, że pochodzi z południa, miejsca leżącego daleko za pustynią Travahen, z jednego z miastpaństw zajmujących zachodnie wybrzeże kontynentu i przytulone do niego wyspy. Państewka oczywiście miały własne nazwy, lecz po pierwsze przeciętny Meekhańczyk prędzej język by sobie odgryzł, niż którąś wymówił, a po drugie, jak powiadali marynarze, tamtejsze granice i dynastie zmieniały się szybciej, niż dobra dziwka zmienia klientów. Podobno stolica jednego z owych krajów nazywała się K’eln, a Domah był kapłanem lokalnego kultu Baelta’Mathran. To wszystko nie miało jednak znaczenia, gdy człowiek stawał z nim twarzą w twarz i zaczynał się zastanawiać, za jakie grzechy bogowie postawili go na drodze tego mnicha.

Brat Domah miał siedem stóp i cztery cale wzrostu, a z jego habitu można by zbudować namiot dla sześciu ludzi. Ciemną twarz z orlim nosem i dzikimi oczyma ozdabiały dwie rytualne blizny, tworzące na prawym policzku coś w rodzaju prymitywnego piktogramu. Czarną brodę sięgającą piersi plótł w gruby warkocz, za to głowę golił na łyso. I przy tym był szeroki w barach jak… ech… Łaskawa Pani niektórym nie skąpi niczego.

– Skończyłeś z nimi, bracie? – I znów ten głos, spokojny, uprzejmy. Altsin poczuł, jak odpływa z niego irytacja, a lód w żyłach topnieje.

– Tak, bracie Domahu. Skończyłem.

– Mamy pracę do wykonania.

– Wiem, chodźmy.

Ciemnoskóry olbrzym cofnął się w ciemność i po chwili wynurzył z niej z kotłem pełnym polewki. Dziesięciogalonowy gar owinięty w gruby pled trzymał jedną ręką, jakby to był mały koszyk z pieczywem. Złodziej obejrzał się przez ramię. Niedoszli rabusie zniknęli, zabierając swoich kompanów. Tylko ich noże leżały na ziemi. Kopnął je pod ścianę, gdzie utonęły w warstwie lepkiego błocka.

Pora wracać do pracy.

– Ależ miałeś głos.

– Co? – spojrzał na Naywira.

– Głos. Jak oficer musztrujący swój oddział. „Nie! Nie jęcz! Rozbierać się!”. – Młodszy mnich patrzył na Altsina z uśmiechem. – Służyłeś w wojsku?

Gniew uderzył złodzieja jak chłośnięcie rozpalonym do czerwoności łańcuchem. Skoczył ku Naywirowi tak nagle, aż ten szarpnął się w tył i klapnął na bruk, wciąż przyciskając do brzucha zdobyczne ubrania. Oczywiście nie chodziło o to, że Altsin miał coś wspólnego z wojskiem czy wojną. Raczej o to, że był, do jasnej cholery, przynajmniej częściowo, ale był, kwintesencją wojny, jednej wielkiej, cholernej i przerażającej rzezi, w której nie liczyło się nic i nikt i która ciągnęła się przez pokolenia i pokolenia, zasysając, przeżuwając i miażdżąc miliony jak jakiś przeklęty wir, a ten niedorobiony półgłówek jakby nigdy nic pyta go o to, czy miał coś wspólnego z armią, jakąkolwiek armią, ja, na głowę twojej wydupczonej przez pułk pancerny matki, byłem całą pieprzoną armią! Czułem każdego jej żołnierza, od doboszy i trębaczy po elitę elit, zasranych weteranów, krwawiłem z nimi, płakałem i umierałem, podnosiłem ich ducha, koiłem strach i napełniałem serca rozpalonym żelazem! Walczyliśmy, żeby powstrzy…

Unik!

Nie! Nie, sukinsynu!

Fala lodu wypełniła mu żyły, gorąc i zimno starły się w walce. Zatrzymał się w pół ruchu, powoli wyciągnął ręce i pomógł mnichowi wstać.

– Chodźmy – mruknął.

Reszta nocnej pracy upłynęła im w niemal całkowitym milczeniu. Wędrowali uliczkamikanionami rozświetlonymi tylko blaskiem ich lampki, a szare ściany pochylały się nad nimi jak wyrzut sumienia. Odwiedzali zaułki w pobliżu tawern, jedynych punktów w dzielnicy, gdzie tętniło życie, a gwar i blask wydobywające się z okien przełamywały wrażenie, że mnisi wędrują po jakiejś nekropolii, zachodzili nad sam brzeg zatoki, nad tę cuchnącą nibywodę, na której nieczystości z całego miasta tworzyły gruby na dwa cale kożuch i gdzie dopiero kilkadziesiąt jardów od brzegu morze błyskało małymi falkami. Wszędzie wkładali w drżące dłonie chleb i suszone ryby, napełniali żebracze miski ciepłą zupą.

Pozbyli się też zdobytych na marynarzach ubrań i butów. Altsin jak zawsze zdumiewał się tym, ilu głodnych i zmarzniętych biedaków czekało w porcie, ale w gruncie rzeczy nie powinien się dziwić. Jeśli komuś się nie powiodło w Kamanie, a nie miał dość pieniędzy, by opłacić podróż statkiem na kontynent, wpadał w pułapkę, jaką okazywało się miasto. Z wyżej położonych dzielnic strażnicy miejscy przepędzali żebraków i bezdomnych, więc ci, niepotrzebni, staczali się na sam dół, wędrując wraz z nieczystościami w kierunku portu. Bo tylko tu mogli znaleźć na wpół wypełniony magazyn, szopę rybacką czy po prostu kawałek mniej zaświnionego bruku i wegetować, licząc na…

Na cud.

Było w tym coś gorzkiego i symbolicznego, olbrzymie bogactwo górujące nad nieskończonym nieszczęściem.

Złodziej pogrążył się w pracy, skupił na niej całkowicie, nie poświęcając towarzyszom nawet przelotnego spojrzenia, a oni, wyczuwając najwyraźniej jego nastrój, o nic nie pytali. W miarę jak znikała zupa z kociołka, a sakwy robiły się coraz lżejsze, opuszczał go gniew. Naywir naruszył niepisaną zasadę, która mówiła, by nigdy nie pytać i nie próbować głośno zgadywać, jaki kaprys Pani Losu zagnał człowieka między opiekuńcze dłonie Wielkiej Matki. Każdy z mnichów miał swoje tajemnice, większość w położonym na krańcu znanego świata klasztorze szukała ciszy i spokoju, niektórzy także odkupienia własnych win. Zagadywanie o cudzą przeszłość było bardzo źle widziane.

No ale brat Naywir, to brat Naywir. Można go posądzić o wiele rzeczy, lecz nie o złą wolę.

Altsin zatrzymał się bez ostrzeżenia, aż idący za nim mnich prawie wpadł mu na plecy, uniósł wyżej lampkę, jakby chciał przyjrzeć się lepiej czemuś skrytemu w cieniach.

– Bracie Naywirze…

– Tak?

Złodziej usłyszał, że tamten wstrzymuje oddech.

– Nie służyłem w żadnej armii ani wolnej kompanii ani nie byłem hersztem rozbójników. A jeśli jeszcze raz zapytasz mnie o przeszłość, sprawdzę, czy czyjś durny łeb da się użyć zamiast piłki.

– Hej, jestem przywiązany do własnej głowy.

– Nie mówiłem, że to będzie łatwe. I nie mówiłem, że oddzielę ten łeb od ciała. To zepsułoby całą zabawę.

Brat Naywir westchnął cicho.

– Domyślam się, bracie Altsinie – zgodził się potulnie.

Ruszyli dalej; złodziej czuł, jak z każdym krokiem opuszcza go wściekłość. I pragnienie, by odwrócić się, walnąć idącego za nim braciszka lampą w głowę, a potem jak najszybciej znaleźć jakiś statek i opuścić Kamanę. Popłynąć na kontynent. Do PonkeeLaa. To był inny atak niż dotychczas. Niespodziewany i gwałtowny, po raz pierwszy od miesięcy zaczął myśleć w pierwszej osobie, jakby wspomnienia Reagwyra były jego własnymi wspomnieniami. To źle… bardzo źle.

Musi jak najszybciej odnaleźć tę seehijską wiedźmę.

Jutro spotka się z ludźmi Raji i oby mieli dla niego pomyślne wieści. Najlepiej coś w stylu: tak, znaleźliśmy ją, jest w mieście, sprzedaje magiczne proszki pozwalające szybko i bezboleśnie pozbyć się starożytnego bóstwa z głowy.

Po przystępnych cenach.

Uśmiechnął się lekko. Tak lepiej. Dopóki potrafi żartować, jest dobrze.

Jeszcze kilka uliczek i wrócą do klasztoru.


*


Natrafili na nie pod koniec pracy, gdy kociołek z zupą świecił już dnem, a sakwy z jedzeniem zostały całkowicie opróżnione. Minęła północ, a o tym, jak byli zmęczeni, najlepiej świadczyło to, że Altsin od dawna nie czuł już żadnych zapachów ani nie zwracał uwagi, w czym brodzi, a brat Naywir nie odezwał się od dobrej godziny. Cokolwiek mówić o tych nocnych wędrówkach, były wyczerpujące.

Leżały na środku uliczki, dwa kształty przypominające w świetle lampki dwie sterty szmat i kawałków drewna, rzucone na brzeg kaprysem morza. Duży i mały. A raczej mały i mniejszy. Altsin zatrzymał się i przez kilka uderzeń serca patrzył, usiłując rozpoznać, co właściwie widzi. Dopiero po chwili wyodrębnił chude ręce i nogi. Błyszcząca skóra, zasłaniający twarz kołtun ciemnych włosów, jakieś szare łachmany, wyglądające niczym pozszywane z kawałków przeżutych skór. Kobieta? Dziewczyna? Chyba.

I dziecko.

Pierwszy wyminął go brat Domah, siedem stóp i cztery cale miłosierdzia i sumienności. Pochylił się, potem przykląkł, delikatnie odgarniając leżącej włosy z twarzy. Sprawdził puls, najpierw na nadgarstku, który zniknął całkowicie w jego wielkiej łapie, potem na szyi. Zdecydowanym ruchem ściągnął pled otulający kocioł z zupą i okrył dziewczynę.

– A dziecko?

Wielki mnich podniósł mniejsze ciało w górę, potrząsnął. Drewniane ręce i nogi zastukały, workowaty korpus zwisł bezwładnie. Lalka. Złodziej przymknął oczy, psiakrew, dałem się nabrać, pomyślał, przypatrując się dziewczynie, kolejnej ofierze marzeń o bogactwie Kamany, odartej ze złudzeń i kończącej w porcie. Trzeba jej znaleźć jakieś schronienie i, niech tam, zostawić pled.

Powiedział to głośno.

– Nie. – Domah pokręcił głową. – Musimy ją zabrać do przeora.

– I przebrać za młodego braciszka? Słyszałem różne plotki o klasztorach i nareszcie jedna okazuje się prawdziwa. – Altsin pozwolił sobie na sarkazm. – Nie możemy zabierać wszystkiego, co znajdziemy na ulicy, bo zabraknie nam miejsca za murami.

– To nie jest rzecz, bracie Altsinie.

– Nie to powiedziałem.

– Wiem. Wybacz. A teraz spójrz.

Zakonnik odsłonił udo dziewczyny. Wysoko, po wewnętrznej stronie, niemal przy samej pachwinie, skórę szpeciło ciemne znamię.

– Znak galerniczy? – Naywir też minął złodzieja, pochylił się i przeczytał – ArMittar. Wschodni Port. Własność kompanii Koda. Hm. Nie jest wypalony. Niezwykłe.

Właśnie. Na mittarskich galerach służyli i wolni wioślarze, i niewolnicy. Imperialne prawo zakazujące niewolnictwa nigdy nie objęło swoim władaniem ArMittar, więc galery wypływające z tego portu oprócz wolnych marynarzy miały czasem w załogach także skutych łańcuchami nieszczęśników, brudnych, wychudzonych i obdartych, z galerniczym piętnem wypalonym na skórze i plecami zaznajomionymi z batem.

Ale nigdy nie były to kobiety.

Dziwne.

– To co? Zabierzemy ją do klasztoru i znajdziemy tego Koda? Żeby zwrócić mu własność?

Nie wiadomo, czy brat Domah zrozumiał kpinę. Mittarskie kompanie handlowe obejmowały od kilku do kilkuset statków i zazwyczaj ich nazwy nie miały nic wspólnego z prawdziwym właścicielem. Ustalenie, który ze statków cumujących w porcie należy do kompanii Koda, było właściwie niemożliwe, jeśli jego kapitan sam nie chciał się do tego przyznać. Olbrzym zignorował jednak złośliwość, tylko spojrzał Altsinowi prosto w oczy. Zazwyczaj budził instynktowny lęk, ale gdyby ich pechowi rabusie zobaczyli wyraz jego oczu teraz, pewnie popuściliby w portki ze strachu.

– To nie jest własność, bracie Altsinie – wymruczał groźnie. – Człowiek nie może być cudzą własnością.

– I dlatego przeor nie posyła cię do portu, gdy cumują w nim niewolnicze galery. Kamana nie potrzebuje wojny z ArMittar. Dlaczego chcesz ją zabrać?

– Podejdź i popatrz. – Olbrzym odsłonił nieco bardziej twarz dziewczyny.

Jasna skóra, choć brudna jak nie wiadomo co, wystające kości policzkowe, migdałowy zarys oczu, wąski podbródek. Cholera!

– To niemożliwe. Nie byliby aż tak głupi.

– Nie? Ma ślady po więzach i po biciu.

Potężny mnich wskazał nadgarstki i kostki dziewczyny, zdjął pled i odsłonił plecy. Jęknęła cicho, powieki jej zatrzepotały, na ten ruch Domah pochylił się gwałtownie i podniósł ją z ziemi, przycisnął do piersi. Jakby podnosił małe dziecko.

– Na pewno nie napadli na żadną wioskę – wymruczał już ciszej. – Ale gdyby natknęli się na łódź z dala od brzegu? Albo wręcz wyłowili ją z morza? Prawo ArMittar mówi, że to, co wyłowione z morza, należy do kapitana.

Złodziej popatrzył na trzymaną przez Domaha dziewczynę.

– Uciekła im? Mogli liczyć, że zawiozą ją na kontynent i sprzedadzą w którymś z północnych miast. Albo że popłyną na południe, do was albo dalej, do Daeltr’ed. Tam za młodą niewolnicę z egzotycznego plemienia można dostać tyle, ile za dobrego wierzchowca.

Naywir zmarszczył zabawnie twarz.

– Nie rozumiem.

Altsin westchnął.

– Przyjrzyj się jej. Nie jak mnich. Jest… była ładna, bardzo ładna. Seehijki uchodzą za wyjątkowo piękne kobiety. Niektórzy mężczyźni są gotowi wiele zapłacić za taką nałożnicę. Cholera jasna, rozdajesz chleb i zupę kobietom, które zarabiają dupą na życie, a przed chwilą odczytywałeś znaki, które ma prawie między nogami, więc się teraz nie czerwień. Założę się, że to dlatego nie wypalili jej ich żelazem. Nie chcieli psuć skóry. – Zgrzytnął zębami. – Niech to szlag! Domah ma rację. Nie możemy jej tu zostawić, bo jutro pół miasta będzie wiedziało, że w porcie jest seehijska dziewczyna, a jeśli jej krewni uznają, że Kamana miało coś wspólnego z tym porwaniem… Zabierzemy ją do klasztoru, przeor zawiadomi Radę. Niech przeprowadzą śledztwo, który kapitan był tak głupi, by narazić się na seehijską zemstę rodową.

Загрузка...