Rozdział 8

Altsin obudził się, jak zwykle, dosłownie kilka chwil przed świtem. W trakcie spędzonych wspólnie miesięcy jego ciało zgrało się z rytmem mnisiego życia i niezależnie od tego, czy miał za sobą noc przespaną spokojnie, czy wypełnioną ciężką pracą i nieprzyjemnymi niespodziankami, otwierał oczy tuż przed chwilą, w której nad klasztorem rozbrzmiewał odgłos porannego dzwonu. Śniły mu się… poszukał w pamięci… krowy, kozy i jakieś rozpaczliwe poszukiwania tych zaginionych zwierząt, poszukiwania, które zakończyły się gonitwą po krętych uliczkach Kamany połączoną z tropieniem uciekających dziewczyn. Normalny sen, splatający bliżej nieokreślone skojarzenia z przeszłości z wydarzeniami ostatnich dni.

Westchnął i usiadł. Miał pojedynczą celę, luksus zarezerwowany dla szczodrych „oczekujących”, którzy złożyli odpowiedni datek dla zakonu. Luksus zaczynał się i kończył na zapewnionej w ten sposób samotności, bo drewniana prycza z materacem z morskiej trawy, przykryta wełnianym kocem, stolik, taboret oraz dwa kołki w ścianie, na których wieszał ubrania, to było wszystko, co klasztor mógł mu zaoferować.

Sypiał już w gorszych miejscach.

Dzwon obwieścił, że za kwadrans podadzą śniadanie, potem zaczną się normalne obowiązki. Jako gość Altsin mógł ograniczyć prace w klasztorze, wybierać te, na które miał ochotę, lub nawet zupełnie się z nich wymigać, oznajmiając tylko przeorowi, że ma pilne sprawy do załatwienia. Rzadko korzystał z tego przywileju, czynił to głównie wtedy, gdy przyczajona w jego głowie obecność przypominała o swoim istnieniu, i robił unik.

Wczoraj… wczoraj na chwilę, dosłownie kilka uderzeń serca, stał się kimś innym. Zaczął myśleć, jakby był Bitewną Pięścią Reagwyra, awenderi samego Pana Bitew, a wszystko stało się tuż po zajściu z mittarskimi marynarzami, z których jeden…

Niech to zawszony cap wydupczy! Złodziej wstał, omal nie wywracając stolika. Jeden z nich powiedział, że ponieśli jakąś stratę! A dziewczyna miała mittarski znak galerniczy na skórze. Pani Jasna, gdyby nie był tak zmęczony w chwili, gdy ją znaleźli, skojarzyłby to pewnie od razu! Kilku bandziorów włóczących się nocą po portowych uliczkach. Nie byli pijani, więc nie odwiedzili żadnej tawerny, a prawdopodobieństwo, że specjalnie szukali mnichów roznoszących jedzenie, było żadne. Najpewniej tropili uciekinierkę, a gdy jej nie znaleźli, postanowili choć trochę zarobić, bo ich galera…

Pewnie właśnie wypływała z portu.

Właściwie ta wiedza nic mu nie dawała. Nawet gdyby zgłosili sprawę w porcie, kapitan galery z pewnością wszystkiego by się wyparł, załoga też pewnie zaklajstrowałaby sobie gęby smołą szkutniczą, i jeśli nie mieli na pokładzie innych seehijskich więźniów, niczego nie dałoby im się udowodnić. Lecz jeśli „Czarna Mewa” kiedykolwiek jeszcze zagości w Kamanie, władze portu powinny delikatnie dać jej właścicielowi do zrozumienia, co sądzą o podobnych wybrykach. Trzymanie seehijskiej niewolnicy w mieście, które jest całkowicie uzależnione od dobrej woli tych barbarzyńców… Już rozsądniej jest popływać sobie między rekinami, wykąpawszy się najpierw w kilku galonach krwi.

Przemył szybko twarz, ubrał się i wyszedł do jadalni. Śniadanie było krótkie, proste i sycące, owsianka, placki i ciężkie, gęste piwo miały dostarczyć sił do pracy i modlitwy, a nie głaskać podniebienia. Na zakończenie posiłku przeor odmówił krótką modlitwę i wskazał Altsinowi boczne drzwi.

Korzystanie z cudzej gościnności, nawet odpłatne, zobowiązuje.

Spotkali się na korytarzu za jadalnią, starzec skinął mu tylko głową i ruszył przed siebie, chowając dłonie w rękawy.

– Wybacz, chłopcze, ale w moim wieku żadna ilość gorącej owsianki nie wystarczy, by przestać czuć chłód w dłoniach i stopach. Stary piec nie daje już tyle ciepła co kiedyś. – Zaśmiał się swobodnie.

Początek rozmowy dobry jak każdy inny. Ale Altsin wiedział, że Enroh nie wezwał go, by porozmawiać o starczych dolegliwościach.

– W mieście na pewno jest jakiś zielarz, który ma maści rozgrzewające krew.

– Oczywiście. I kupuje je u nas, od brata Zewara. Ale każdego z nas czekają radości podeszłego wieku.

Złodziej przełknął gładką i złośliwą odpowiedź, choćby „Dziwne, że przy tylu zakonnych starcach Zewar ma jeszcze czym handlować” albo inną głupotę. Prawdą było, że większość mnichów w klasztorze mogłaby być jego dziadkami, prawdą też było, że surowa reguła i położenie na krańcu świata nie napędzały w jego mury nowicjuszy, no i prawdą było też, że w prywatnych rozmowach ze starszymi braciszkami przeważały narzekania na bóle, niestrawności, gazy, wysypki i hemoroidy. Ale prawdą było również, że przeor szanował jego prywatność i nie narzucał się z byle problemami. Tylko głupiec odpowiada impertynencją na uprzejmość.

Przez chwilę szli w milczeniu.

– „Czarna Mewa” już wypłynęła.

Psiakrew, czyżby ten starzec czytał mu w myślach?

– Brat Naywir przyszedł do mnie dobre dwie godziny temu, bo przypomniał sobie, co powiedział jeden z tych, którzy was napadli. Posłałem natychmiast ludzi do portu. Nie złożono tam żadnej skargi na mnichów napadających na marynarzy. – Przeor uśmiechnął się lekko. – Co potwierdza tylko jego i moje podejrzenia, że ci Mittarczycy woleli nie zwracać na siebie uwagi. Galera wyruszyła w morze przed świtem z ładunkiem bursztynu i skór. Tyle się dowiedzieliśmy.

Pozostawało otwartym pytanie, co z tego wynika.

– Co z tego wynika? – rzucił Enroh.

Czyli jednak przeor czyta w myślach.

– Zawiadomiłem już Radę o waszym znalezisku – kontynuował. – Dziewczyna jest w mojej prywatnej komnacie i… – uśmieszek przeora stał się złośliwy – … jeśli wyobrażasz sobie jurnego starca i bezbronną piękność przywiązaną do łoża, natychmiast przestań, bracie Altsinie.

Złodziej przestał, choć potrzebował całej siły woli, by powstrzymać głupkowaty grymas próbujący zagościć mu na twarzy. Stary mnich kontynuował:

– Bardzo, bardzo prosili, by zachować umiar w rozpowszechnianiu tej wieści.

– Tak?

Nie zdobył się na nic więcej. Przebywał za murami kilka miesięcy i znał sytuację w mieście. Rada nie miała formalnie żadnej władzy nad klasztorem, a Świątynia Baelta’Mathran była zbyt potężna, by opłacało się wchodzić z nią w konflikt, nawet uwzględniając to, że na zachodnim krańcu kontynentu nie miała tylu wyznawców co kult Bliźniąt Mórz czy Pana Bitew. Na dodatek z jakichś powodów Seehijczycy tolerowali poza murami miasta tylko sługi Wielkiej Matki, więc mnisi często byli pośrednikami w łagodzeniu konfliktów i zajmowali się, jak to ujął jeden z braciszków, „sikaniem na gorące węgle”.

Rada Kamany mogła więc tylko wyrazić uprzejmą prośbę.

– Obiecali nawet, tak między nami mówiąc, że rozpatrzą pozytywnie naszą prośbę o ten kawałek ziemi pod wschodnim murem.

Noooo… to była wieść. Trochę taka, jakby wiecznie niezadowolony i chronicznie skąpy stryj przyrzekł, że ci zapisze w spadku posiadłość na wsi. Znaczyło to mniej więcej tyle, że masz informacje mogące go skompromitować i całkowicie pogrążyć.

Jak również wyjaśniało, dlaczego przeor poświęcał mu czas.

– A bracia…

– Brat Domah złożył właśnie ślub Martwych Ust. Na cały miesiąc. Brat Naywir… – Starzec posłał Altsinowi porozumiewawcze spojrzenie. – Wbrew temu, co mówią, nie jestem aż tak złośliwy. Zgłosił się więc na ochotnika do pracy w piwnicach i kuchni. Przez dłuższy czas nie opuści klasztoru.

Tak, nakazanie ślubów milczenia Naywirowi byłoby równie okrutne jak odebranie rybie wody.

– Ja niewiele pamiętam z tej nocy, przeorze. Byłem bardzo zmęczony.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Tak właśnie pomyślałem. – Przeor pokiwał głową. – Gdyby ktoś pytał, choć nie sądzę, by do tego doszło, ale gdyby… Znaleźliście wczoraj umierającą żebraczkę. Przynieśliście ją do klasztoru, gdzie nieszczęsna oddała duszę w ręce naszej Pani. Pochowano ją w morzu.

Bardzo wygodne było to, że Kamana miała tylko jedną tradycyjną nekropolię. Martwa biedota trafiała do morza.

Doszli do niewielkiego okna, skąd rozpościerał się widok na dziedziniec, po którym już krzątali się mnisi. Altsin oderwał wzrok od pomarszczonej twarzy Enroha i zawiesił go gdzieś za oknem.

– Wiadomo, dlaczego Rada stała się tak hojna?

– Łaska Pramatki oświeca czasem najbardziej zatwardziałe serca.

– Tak. A kawałek sera zakopany pod progiem zmienia się w złoto, wrzeszczący kot przywiązany do masztu odstrasza rekiny, a najlepszym środkiem na czkawkę jest ząbek czosnku wciśnięty w odbyt.

– Próbowałeś kiedyś którejś z tych rzeczy, bracie Altsinie? – w głosie przeora nie było niczego poza szczerym zainteresowaniem.

Złodziej przypomniał sobie dzieciństwo na ulicach PonkeeLaa.

– Wszystkiego poza czosnkiem. – Uśmiechnął się mimowolnie i zaraz spoważniał. – Wiem, do czego zmierzasz, przeorze, ale nie bawmy się w głupie przegadywanki. Rada najpewniej negocjuje nowe porozumienie z Seehijczykami, a taka wieść mogłaby zniszczyć wszystko, co do tej pory ugrali. Trudno byłoby wytłumaczyć tym barbarzyńcom, że nic nie wiedzieliśmy o porwaniu dziewczyny. Ja będę milczał. Ale rozmowy mogą się lada chwila skończyć, więc radzę przycisnąć ich w sprawie tej ziemi.

Rozbawiony Enroh parsknął.

– Uczył śledź dorsza pływać.

Altsin westchnął cicho i spojrzał na wiekowego mnicha.

– Racja. Nie moja sprawa, a ktoś, kto jest przeorem tego zgromadzenia od chwili, gdy Pramatka wymówiła pierwsze słowo nad światem, z pewnością poradzi sobie z bandą gotową obedrzeć człowieka ze skóry za zaśniedziałego miedziaka. Ale nie tylko po to poświęcasz mi swój cenny czas, prawda, czcigodny?

Na twarzy Enroha pojawiło się coś w rodzaju figlarnego uśmieszku.

– Ach, popatrzcie ludzie, na ileż to sposobów można powiedzieć „streszczaj się, stary dziadu”.

Złodziej wytrzymał jego spojrzenie bez mrugnięcia.

– Słyszałem, że dziś masz spotkanie z pewnymi ludźmi. – Przeor kichnął nagle raz i drugi, po czym powolnym ruchem podrapał się po nosie, zupełnie jakby chciał dać Altsinowi czas na zamknięcie ust. – Z niebezpiecznymi ludźmi, którzy co prawda mają jakiś tam honor, lecz ten ich honor ma konkretną cenę.

Złodziej zmrużył oczy i wycedził:

– Ktoś już go kupił?

Jeśli Raja go zdradził…

– Nic o tym nie wiem – uspokoił go mnich. – A ktoś miałby powód, by go kupić?

Dobre pytanie, na wszystkie dziwki PonkeeLaa.

– Raczej nie, przeorze.

Rzeczywiście, gdyby ktokolwiek znający problem Altsina chciał go dorwać, nie opłacałby miejscowej gildii złodziei, tylko przysłał do Kamany całą pieprzoną flotę inwazyjną z setką czarowników do pomocy. Chyba że to byłaby ta dziwna dwójka z molo. Zabójca z czarnymi mieczami i dziewczyna, w której oczach widniał czysty obłęd.

Ale oni nie wyglądali na takich, którzy wynajmują cudze noże.

– Wśród miejscowych jest bardzo wielu ludzi wiernych Matce. Także wśród szukających… jakby to ująć, innej drogi do wzbogacenia się. Spotkanie jednego z naszych gości z ich pracodawcą zaniepokoiło tych ludzi na tyle, że powiadomili mnie o tym. I nie kierowała nimi troska o dobro tego gościa, lecz przyszłość naszego zgromadzenia. Rada uważa, że klasztor zajmuje zbyt dużo miejsca i od lat szuka wiosła, którym mogłaby nam przywalić, jeśli wiesz, o czym mówię. Teraz są bardziej szczodrzy, lecz jeśli okaże się, że jeden z nas uwikłał się w podejrzane sprawki, ich łaskawość wyparuje jak poranna rosa.

– Nie jestem jednym z was.

Starzec uśmiechnął się przepraszająco.

– Od pół roku nosisz szaty naszego zakonu – przypomniał łagodnym głosem. – Chodzisz w nich po ulicach, a ludzie nie zwracają uwagi na takie subtelności jak to, czy ktoś złożył śluby, czy nie. Poza tym jako przeor odpowiadam także za zachowanie moich gości.

– Rozumiem. Jeżeli to problem, nie będę więcej nadużywał gościnności klasz…

– No proszę. Duma i poczucie własnej wartości. Choć ktoś mniej spostrzegawczy mógłby powiedzieć: pycha i szczeniacka buta. Wiem, wiem, masz już dobrze ponad dwadzieścia lat, ale z mojego punktu widzenia nawet twój ojciec byłby dzieciakiem. Nie wypędzam cię, nasza Pani nikogo nie wygania spod swojej opieki, ale muszę wiedzieć, czy twoje… sprawy za murami mogą nam przysporzyć kłopotów.

Złodziej zamyślił się. Ile powiedzieć?

– Nie sądzę…

Nagle zrozumiał, że jeśli przeor wie o spotkaniu z Rają, to może wiedzieć także o celu jego poszukiwań.

– Szukam kogoś, kto jest mi winien przysługę. Seehijskiej wiedźmy. W ważnej sprawie. Przybywając tu, nie sądziłem, że to tyle potrwa, ale ta wyspa… Seehijczycy…

– Seehijczycy – powtórzył jak echo przeor. – Barbarzyńcy i dzikusy. Prymitywne, brutalne i bezlitosne plemiona, które wyniosły pojęcia dumy, honoru oraz wierności rodowi i klanowi na szczyt ludzkiej głupoty. Treiwics rządzi tu wszystkim: począwszy od tego, czy uszczerbiona miska podana gościowi daje mu prawo do poderżnięcia gardła ukochanemu koniowi gospodarza, po zachowania wywołujące obrazę całego plemienia.

Tak, treiwics było słowem, które najczęściej słyszało się w Kamanie, gdy rozmowy schodziły na tubylców. Zestaw reguł i zwyczajów nigdy nie spisany, ale określający co, gdzie i kiedy może być śmiertelną obrazą dla Seehijczyka oraz ile trzeba przelać krwi, by zmyć hańbę. Na szczęście wyspiarze stosowali te zasady niemal wyłącznie w kontaktach z własnymi ziomkami, przybyszy spoza wyspy traktując z pobłażliwą wyniosłością, jak ludzi nie całkiem wiedzących, co to znaczy prawdziwy honor. Gdyby było inaczej, żadna karawana nie wróciłaby do miasta.

Co nie znaczyło, że nie można ich było śmiertelnie obrazić. I zapłacić za to właściwą dla tej wyspy monetą.

– Walczą ze sobą od setek lat, czasem z powodów tak absurdalnych, jak kradzież krowy w czasach, gdy Imperium było młodym państewkiem. – Enroh zdawał się nie zauważać, że złodziej odpłynął myślami. – Sto Plemion, tysiąc klanów, sto tysięcy ostrzy. Są tak podzieleni, że nie udało im się nawet nadać tej wyspie nazwy pochodzącej od jednego plemienia. Aż dziwne, że już dawno nikt ich nie podbił, wykorzystując niechęć i wzajemną wrogość. To wydaje się takie proste.

Tak. A kości tych, którym wydawało się to proste, tańczą z falami ku uciesze Bliźniąt Mórz.

Kameluuri – podjął cicho przeor. – Jeden Oddech. To nie tylko miejscowe prawo, lecz także siła, przez którą nikomu nie udało się zdobyć tej wyspy. Która sprawia, że setka odrębnych plemion, kłócących się i żrących między sobą bez ustanku, zaplątanych beznadziejnie w swoje dzikie zwyczaje, zapomina w mgnieniu oka o waśniach i staje do walki jak jeden mąż. Siła, która sprawia, że miejscowi nie kłaniają się żadnemu ze znanych nam Nieśmiertelnych, czczą tylko swojego plemiennego boga i, och, słowo to pokrywa mi język goryczą, tolerują Pramatkę. Czy wiesz, że gdyby kapłan Bliźniąt, Setrena albo Agara od Ognia opuścił Kamanę, nie uszedłby nawet mili? Seehijczycy zabiliby go i odesłali bezgłowe ciało do miasta. Tylko naszym braciom pozwalają przebywać między sobą.

– Wiem o tym. – Altsin spotykał czasem w mieście kapłanów innych bogów, a ich spojrzenia wypalały dziury w jego habicie. – Wszyscy wiedzą.

– Och, chłopcze, musisz się nauczyć, kiedy nie przerywać starcom, którzy chcą tylko przedłużyć sobie przyjemność z rozmowy. Wy, młodzi, znajdujecie czas na nasze towarzystwo tylko wtedy, gdy czegoś chcecie albo gdy was do tego zmusimy.

Enroh westchnął, rozkaszlał się i kontynuował:

– Nie rozumiemy ich. Nie rozumiemy tego, co daje im siłę, by czuć się jednością wobec reszty świata i jednocześnie okrwawia noże wojowników w niekończącym się korowodzie zemsty. Są zamknięci na obcych, a przeniknięcie w ich szeregi… – Mnich pokręcił głową.

– Też byłem zaskoczony, że sprawy mają się tu tak, jak się mają – mruknął złodziej. – Na kontynencie Seehijczycy uchodzą za barbarzyńców. Mściwych, bezwzględnych i honorowych, ale niewielu ludzi wie, że Kamana to tak naprawdę oblężone miasto.

– Aż tak źle nie jest. Dopóki obie strony przestrzegają umów, dopóty mamy spokój. A tak między nami mówiąc, chłopcze, jeśli już poznałbyś miejsce pobytu swojej przyjaciółki, to jak zamierzałeś do niej dotrzeć? Seehijczycy pozwalają wędrować karawanom, lecz każdy obcy, który oddali się na więcej niż sto kroków od wozów, może zginąć.

– Coś bym wymyślił, przeorze.

Tak. Głupie pytanie i głupia odpowiedź. Jedynymi ludźmi z Kamany, którzy mogli w miarę swobodnie poruszać się po wyspie, byli Bracia Nieskończonego Miłosierdzia. Ich habit zapewniał pewną… nie nietykalność czy ochronę. Po prostu dawał szansę, że nie zarobi się od razu strzały.

Altsin stał się „oczekującym” w chwili, gdy dotarło do niego, jak cholernie skomplikowane jest to przedsięwzięcie. Odszukać wiedźmę widzianą tylko w świetle pochodni, znaną tylko z imienia, na wyspie, gdzie miejscowi barbarzyńcy mogą zabić obcego, jeśli uznają jego zachowanie za obraźliwe, czyli z tysiąca możliwych do wyobrażenia powodów.

Wymienili się spojrzeniami.

– Nie wątpię. – Uśmiech starca był tajemniczy jak głębia oceanu. – Pójdziesz teraz na spotkanie?

– Tak. Niegrzecznie byłoby się spóźnić.

– Powodzenia.

Загрузка...