Rozdział 12

Wymknęła się tuż przed świtem. Zostawiła im całą wodę i wszystkie zapasy. Jeśli nie uda jej się wrócić, da im to jeszcze trochę czasu. Omenar miał rację. Bez wody wytrzymają dzień, dwa, może trzy. A potem? Porywacze nadal chcieli księcia żywego, a on mógł w końcu wyb… uśmiechnęła się kwaśnym grymasem… wybłagać życie dla swego sługi.

Ona nie mogła liczyć na litość bandytów. Nie po tym, jak przelała krew ich kamratów. Cokolwiek by mówić o honorze zbirów, za krew zawsze odpłacali krwią.

Ale teraz… Nim słońce uśmiechnie się do świata znad horyzontu, nim nocny chłód wpełznie pod kamienie, nastał czas łowów. Bandyci zapewne wciąż ich tropili, po dwóch, trzech przeczesywali okolicę, i zapewne mieli ze sobą wodę. Na wpół wypełniony bukłak byłby wart więcej niż wszystkie skarby wszystkich królestw świata. Jeśli uda jej się znaleźć jakichś myśliwych…

Przystanęła w głębokim cieniu, lustrując uważnie najbliższą okolicę. Czas jej sprzyjał, przedświt zawsze rozleniwiał strażników, tłumił czujność łowców. Ci, którzy przeczesywali okolicę, chcieli już zapewne wrócić do obozowiska i odpocząć. Wiedzieli, że ich zwierzyna nie zaryzykuje wędrówki za dnia. Jeśli na dodatek rzeczywiście był z nimi obdarzony magicznym talentem tropiciel, być może czekał właśnie na ruch uciekinierów.

Deana przymknęła oczy.

Wielka Pani, jestem pyłem na obliczu świata, lecz moje dłonie dzierżą nie tylko mój los. Daj mi siłę, bym poniosła ten ciężar, jeśli nie ku życiu, to choć prosto w Twoje ręce. Daj mi mądrość, bym rozpoznała, która ścieżka…

Czar zaskoczył ją, uderzył w bok, wyrwał z kryjówki. Potoczyła się po skale. Czuła, jak zaklęcie wciska jej swoje zimne paluchy do oczu, uszu i nosa, jak dławi otwarte w krzyku usta, jak wyrywa z dłoni szablę. Uderzyła brutalnie o jakiś głaz, czar przycisnął ją do szorstkiej powierzchni, mocno, jeszcze mocniej, jakby próbował rozetrzeć ciało o kamień. Nagle puścił i w tej samej chwili zbrojni pojawili się wokół, jeden kopniakiem posłał jej broń w bok, i był to jedyny kopniak, którego nie poczuła. Pozostałe spadły na nią, wraz z uderzeniami pięści i kijów, jak kamienna lawina.

Bili raz za razem, ciosami podszytymi strachem i nienawiścią, aż w końcu coś pękło jej z boku. Żebra. A potem rzucili się na nią we trzech czy czterech, przycisnęli do ziemi, wykręcili ręce, zawiązali rzemienie.

Po chwili posadzili ją pod głazem, siłą unieśli głowę.

Dopiero wtedy podszedł mag, powoli, jakby lekko onieśmielony. Luźna szata łopotała wokół niego, szarpana wiatrem, który nie poruszał nawet ziarna piasku. Z czubków palców, na podobieństwo siwego dymu, ściekały czary.

– Zdziwiona?

Nie odpowiedziała, omiatając obojętnym wzrokiem szare łachmany i niewolniczą obrożę. Uśmiechnął się do niej pieńkami zębów.

– Byłaś sprytna. Bardzo sprytna i przewidująca. Ale to nie wystarczy, by wywieść mnie w pole.

– Uciekłam.

– A ja cię schwytałem. – Mężczyzna uniósł dłoń w geście, jakiego nie znała.

Pojawił się ten, którego do tej pory uważała za przywódcę bandytów. Teraz nie mogło już być wątpliwości, kto jest panem, a kto sługą. Ten, którego miała za herszta, nie ośmielił się podejść bliżej niż na trzy kroki do obszarpańca, zatrzymywał wzrok na wysokości jego stóp, zachowywał się niczym koza w towarzystwie oswojonego lwa.

Strach emanował z niego niemal tak samo, jak magia z dłoni czarownika.

– Co rozkażesz, panie? – zapytał cicho, rzucając Deanie pełne nienawiści spojrzenie. Zapewne jeśli nawet nie został jeszcze ukarany za ich ucieczkę, to kara została co najwyżej odroczona. – Możemy ją razdwa wypytać.

Mimowolnie położył dłoń na rękojeści noża.

– Nie. – Starzec uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Spójrz na nią. Nic nie piła od dwóch dni, oni zapewne też, więc są słabi. Nie mogła odejść daleko. Jednak znam Issaram, ona ich nie wyda, przynajmniej nie nazbyt szybko. Spróbujemy inaczej.

Przykucnął naprzeciw Deany. Poczuła nagle sól na języku, a mgliste pasma ścielące się z jego palców dotknęły jej nogi. Chłód był niemal przyjemny.

– Popełniłem błąd, zostawiając cię przy życiu, zresztą jego sługę też, ale zrozum, nie mogłem się oprzeć. Lecz czyż kamień może być liściem? Na mojej arenie od lat nie walczyła żadna issarska zabójczyni. – Zmrużył lekko oczy, a wokół jej nogi zamknęły się lodowe kły. – Właściwie to nigdy nie walczyła. Byłabyś pięknym prezentem dla miłości mego życia, a ona z pewnością doceniłaby cię bardziej niż kogokolwiek innego. Lecz to przepadło. – Mlasnął językiem, zionąc jej w twarz wonią czosnku. – Jestem zaszczycony, że mam cię za wroga, wojowniczko. Gdyby było dość czasu i gdyby chodziło tylko o ciebie, z przyjemnością ofiarowałbym ci powolną, bolesną śmierć, rozciągniętą na wiele dni.

Westchnął i, na Łzy Matki, wydawał się szczerze zasmucony.

– Nie obiecam ci życia, złota, klejnotów ani wolności, tylko prawdę, bo powiadają, że należy być szczerym wobec umierającego, by nie zabrał kłamstwa w drogę na drugą stronę Mroku. Więc będę szczery. Mogę cię wydać moim ludziom i wierz mi, upłynie wiele godzin, nim się tobą znudzą. Mogę też zadać ci ból, który złamałby największego bohatera…

Lodowate kły wgryzły się głębiej, aż do kości. Jęknęła.

– Ale tu nie chodzi o ciebie, lecz o księcia. Oboje wiemy, że jeśli go nie znajdę, umrze tu razem ze swoim sługą. Nie pił tak samo długo jak ty, więc jeszcze dzień, najdalej dwa, i obaj będą martwi. A w tym labiryncie możemy szukać zbyt długo. Jestem ich jedyną szansą na przeżycie. Twoją… nie. Za dużo sprawiłaś mi kłopotów, więc jeśli powiesz mi, gdzie się chowają, dam ci szybką śmierć i… – wyciągnął nagle rękę w kierunku jej ekchaaru, szarpnęła się w tył, uderzając potylicą o kamień – … nie obejrzę sobie twojej twarzy, nim nie umrzesz.

Kilku bandytów zarechotało. Czarownik pochylił się bardziej, owiał ją czosnkowym oddechem.

– To odpowiedni czas, nie sądzisz? Znam wasze przesądy. Jeśli ktoś zobaczy twoją twarz, ty lub on musicie umrzeć przed najbliższym wschodem słońca. Czasem więc masz na załatwienie takiej sprawy niemal cały dzień i noc, czasem zaś – wskazał różowiejący horyzont – trzy kwadranse, może mniej. Więc jak? Powiesz mi?

Pokręciła głową, po raz pierwszy żałując, że nie może komuś splunąć pod nogi.

Uderzył czarem, nagle, paraliżując ją zimnem, po czym sięgnął po ekchaar. Zasłona poddała się dopiero trzeciemu szarpnięciu, i nagle jej naga twarz znalazła się na widoku wszystkich. To była jedyna rzecz, o jakiej mogła teraz myśleć. Jej twarz była naga, a obcy mogli na nią patrzeć.

Jak zza ściany usłyszała gwizdy, pohukiwania i głośne śmiechy. Bandyci tłoczyli się wokół niej, pokazywali sobie palcami, wykonywali sprośne gesty.

– Widzisz? – Starzec pokiwał głową. – Oto opadają zasłony. Wy, Issarowie, mamicie świat swoimi zamaskowanymi twarzami, opinią bezwzględnych morderców, wprawą w zabijaniu. Ludzie się was boją, a to sprawia, że w czasie walki są słabi i dają się łatwiej pokonać, co dorzuca kolejny kamyczek do tworzonej przez was legendy. Ale gdy zedrzeć maskę, zobaczymy młodą, przestraszoną dziewczynę, która nie różni się wcale od innych kobiet.

Uniósł dłoń i śmiechy zamarły.

– A więc jak będzie? Ocalisz swoją duszę i przy okazji życie księcia, czy skażesz siebie na potępienie, a jego na śmierć? Teraz odejdziemy kawałek i zostawimy cię tu na kwadrans. Podobno najważniejsze decyzje człowiek powinien zawsze podejmować w samotności. – Wywarczał kilka słów i dwóch bandytów podeszło i błyskawicznie zakneblowało ją resztkami ekchaaru. – To, żebyś przypadkiem nie odgryzła sobie języka.

Wstał i zniknął gdzieś za jej plecami.

– Kwadrans. Jeśli nie podejmiesz właściwej decyzji, resztę dnia spędzisz w towarzystwie moich ludzi. Wszystkich.

Została sama.


*


Miotła. Popiół. Praca.

Płomienie na środku komnaty zdradzały nie swoje sekrety, jakby były gromadką starych plotkarek. Wydarzenia na pustyni, setki mil od Konoweryn, miały wstrząsnąć Południem, zaważyć na losach całych narodów, a przecież oglądało się je niczym bajkę utkaną z ognia przez zdolnego czarownika. I to bajkę, której mroczne, ponure zakończenie jest znane wszystkim. Tymczasem, choć nie padło ani jedno słowo, od mężczyzny w czerwieni biło takie poczucie triumfu, że nawet deszcz bożego łupieżu zdawał się opływać go łagodną spiralą.

Zwycięstwo, mówił sposób, w jaki wojownik rozparł się na kamiennym tronie. Olśniewające, bezwzględne zwycięstwo. Nastał czas podziału łupów i uczt dla triumfatorów. I… żadnej łaski dla pokonanych.

To nie taka gra.

Kobieta w granatowej szacie siedziała na swoim miejscu bez ruchu, jakby jakiś czar zmienił ją w posąg. Wydawało się, że nie oddycha.

Omiótł starannie podstawę jednego z pustych tronów, nim zerknął na scenę w głębi płomieni. Dziewczyna siedziała pod skałą, niebo na wschodzie przestało się rumienić, złocąc się już zapowiedzią świtu.

Jeśli dobrze rozumiał, ostatniego w jej życiu.

Barbarzyńcy i ich przesądy.

Popracowaliby kilka stuleci miotłą, to zrozumieliby, co jest naprawę ważne.

No cóż. Wyglądało na to, że tu i tam wszystko zamarło, oczekując na nieuchronny finał.

Jego uwagę przyciągnął ruch. Kitchi od Uśmiechu wachlowała się leniwie dłonią, patrząc na zaproszoną nieznajomą takim wzrokiem, jakim rybak obserwuje rzuconą na wodę przynętę.

Sługa oglądał podlotka z boku, więc nie wiedział, jakie spojrzenie służka Pani Losu dostała z powrotem.

Doszedł do wniosku, że żadne, bo pstrokata, irytująca Kitchi nie patrzyła na nią, tylko na cień za jej plecami.

I w chwili gdy cień ożył i wypluł z siebie młodego mężczyznę w pustynnym stroju, z rękojeściami mieczy wystającymi znad barków, wiadomo było, że gra wcale się jeszcze nie skończyła.

Może dopiero teraz się zaczyna.

Tworzyli interesującą parę, on, wysoki, żylasty, z twarzą ozdobioną imponującą szramą i nosem złamanym raczej niejeden raz, i ona, drobna, szczupła, niemal po dziecięcemu krucha. Nachylał się nad nią i mówił szeptem, gwałtownie wyrzucając z siebie słowa w jakimś dzikim dialekcie, a choć nie gestykulował ani nie robił groźnych min, coś w jego postawie przyciągnęło uwagę wszystkich zgromadzonych. Jakby węszyli obietnicę rozlewu krwi.

Mężczyzna pochylił się nagle niżej i jego szept ucichł, choć dało się dostrzec, że nadal porusza ustami. Czarnowłosa odwróciła się wreszcie w jego stronę i położyła mu palec na wargach. Rzuciła pytanie, krótkie, ledwo kilka słów, a z twarzy wojownika odpłynęła krew. Ale odpowiedział bez śladu wahania, skinięciem głowy i przyłożeniem dłoni do serca. Ci barbarzyńcy i ich pierwotne w swojej prostocie gesty. W pewien sposób było to nawet piękne.

Dziewczyna wstała i zrobiła kilka kroków, zatrzymując się tuż przed ścianą płomieni.

– Krew woła, krew idzie – powiedziała dźwięcznym głosem, jakby była książęcym heroldem ogłaszającym wolę władcy. A potem dodała, patrząc wyzywająco na Kitchi od Uśmiechu – kości się toczą.

Rozległo się syknięcie i towarzyszący jej wojownik znikł.


*


Cisza. Tylko kamienne ściany wokół, pełne odcieni szarości i brudnego brązu, powoli nasycających się barwą, w miarę jak nadchodził świt. Z miejsca, gdzie ją związali, Deana widziała różowiejący horyzont. Jeszcze dwa, może trzy kwadranse, a słońce wyjrzy zza niego, pocałuje jej twarz i wtedy… Czy… czy poczuje to samo, co czuł Yatech, gdy wyrąbywał w ścianie dziurę w miejscu, gdzie widniało jego imię? Gdy odrzucał wszystko, co wiąże się z byciem Issaram, by stać się gaaneh – skorupą pozbawioną duszy. Czy gdy umierał na pustyni, jego ciało poddało się bez walki, bo nie było w nim ducha, który napełniałby go siłą, czy wręcz przeciwnie, rzucał się i przeklinał, złorzecząc ludziom, bogom i demonom, ponieważ nie miał duszy i wiedział, że poza śmiercią nie ma już nic?

Czy gdy już umrze, choć jej ciało nadal będzie oddychać, w ogóle ją obejdzie, co z nią zrobią?

Pustynny skoczek przebiegł kilka kroków od niej, najpewniej spiesząc się do nory przed świtem.

Ona nie miała się gdzie schować.

– Jestem ciekaw, Deana, czy choć przez mgnienie oka przyszło ci do głowy, by go posłuchać. By wydać swoich towarzyszy w zamian za szybką śmierć i ocalenie duszy. Pamiętaj, że osłabisz plemię.

Aż podskoczyła, waląc głową o kamień i wytrzeszczając oczy. Stał obok niej, dziwacznie ubrany, bez zasłoniętej twarzy, tylko miecze nosił tak jak dawniej, na plecach. To oczywiste, że nie usłyszała, jak nadchodził, zawsze potrafił ją zaskoczyć.

Pochylił się i zdjął jej knebel.

– Pomyślałaś?

Nie odpowiedziała, mierząc go wzrokiem. Na pierwszy rzut oka obce było w nim wszystko – ubiór, sposób mówienia, gesty. Te miesiące zmieniły go bardziej niż… Nie! Odwróciła wzrok. To nie jest Yatech! To tylko pusta skorupa, ciało bez duszy, albo – co gorsza – ciało zamieszkane przez coś, kogoś innego. Jego oczy… Harudi, strzeż mnie swoim mieczem, pomyślała. Jakby patrzył na nią stuletni starzec.

– Zapewne nie. Oto cała ty, Deana. Poświęcisz nawet własną duszę, dla kogoś, kto zdobył twoją lojalność. Jesteś pewna, że warto? Bo ja nie. Ale idę za nią, bo czasem słyszę, jak płacze, a czasem widzę, jak zapala się w niej ogień. Wiesz, że już w nic nie wierzę? We wspólną duszę, w kendet’h, w Prawa Harudiego. Pokazała mi rzeczy… Wędrowaliśmy, uciekając i ścigając, rzucając wyzwanie bogom i ludziom. Pokazała mi, jak wiele zapomnieliśmy, jak bardzo się mylimy.

Mówił cicho, obojętnym tonem kogoś, kto zbyt długo przebywał tylko w towarzystwie własnych obłąkanych myśli. Kogo nie obchodzi żadna odpowiedź.

– Ona twierdzi, że zbliża się burza, że padają mury, a świat wywróci się na drugą stronę. Że trzeba spłacić stare długi i ukarać kłamców. Słowa i słowa, bełkot niczym nieróżniący się od gadania każdego nawiedzonego szaleńca. Ale widziałem… pokazała mi… czarne góry, siwe niebo… płacz… jakby płakał… Jak usłyszysz taki płacz, żaden inny nie ma znaczenia. Tylko raz spytałem ją, czy też go słyszy, a ona spojrzała na mnie i powiedziała: „Cały czas”. Rozumiesz? Cały czas. Powiedz coś, proszę.

Opuściła wzrok. Nie. Nie ma cię tu. Ty nie jesteś moim bratem.

– Nie zostało mi już dużo z naszej umowy, ale teraz zawiązujemy nową. Wiesz, Deana… Czasem myślę, że popadam w obłęd, ale kiedy pokazała mi ciebie… To dobra wymiana. Wiesz, że się uczę? Nieustannie. Siniaki, rany, zwichnięcia, czasem potrafię już utrzymać płomyk w środku przez wiele godzin. Godzin… I czuję, jak mnie wypala. Czasem nawet wygrywam. Proszę, odezwij się do mnie.

Przykucnął nagle przed nią, twarzą w twarz, a ona, choć bardzo tego nie chciała, utonęła w jego oczach. Tyle… To nie był ból, tylko coś ponad i pod, to, co zostaje, gdy człowiek uświadamia sobie, że cierpienie jest tylko czarnym naczyniem, a naprawdę ważne jest to, co znajduje się w jego środku. I gdy znajdzie w sobie tyle odwagi, by do niego zajrzeć.

Deana nie potrafiła oderwać wzroku od tego, co połyskiwało w głębi jego źrenic.

– Pamiętasz, jak mnie uczyłaś? Większości tego, co potrafię, nauczyłem się od ciebie. Od starszej siostry. Poprawiałaś mi chwyt na rękojeści miecza, pokazywałaś, jak stawiać stopy, jak oddychać. Niektórzy śmiali się potem, że walczę jak dziewczyna… Odezwij się do mnie, proszę.

Zamknęła oczy, z wysiłkiem, kratą powiek zamknęła wejście z twierdzy swojego umysłu.

Nie… ty już nie jesteś moim bratem.

Parsknął suchym, podszytym obłędem śmiechem. Jakby w skorupie czaszki grzechotały potrzaskane kości.

– Powiedziała, że tak będzie. Nienawidzę, kiedy ma rację. Wiesz, że mogłabyś mnie pokonać, wtedy, na placu, gdy zabijałem synów Lengany? Ale teraz już nie. Ja już przeszedłem… Ha, ogień to takie banalne. Rzekę popiołów, gorących, lepkich, cuchnących… Wypaliły mnie. Nie wtedy… przy ścianie… nie na pustyni, gdy całował mnie skorpion, nie w mieście nad morzem ani nie w lesie… teraz… rozumiesz, teraz się wypaliłem…

Yatech

Nie usłyszał, rzecz jasna.

– Jesteśmy kukłami zwyczajów, wiary, przesądów, tradycji. Trzeba przejść przez rzekę popiołów, powiedziała, wykąpać się w nich… aż wszystko to opadnie z ciebie jak garść pyłu. Wtedy ukazujesz się prawdziwy ty.

Wstał.

– Zastanawiałaś się czasem, jak by to było, gdyby nasza matka wyszła za jakiegoś Meekhańczyka i urodziła nas w zwykłej, północnej rodzinie?

Przeraziła ją zmiana w jego głosie, jakby mówił dawny Yatech, zawsze spokojny i zawsze lekko onieśmielony. Jakby nic się nie zmieniło przez ostatnie miesiące.

– Vernean pewnie by jeszcze żył. Miałby już żonę i dzieci, ty pewnie też uczyniłabyś mnie wujkiem, może mielibyśmy inne rodzeństwo, braci i siostry, może z lękiem i fascynacją patrzylibyśmy na Południe, na góry zamieszkane przez dzikich, zasłaniających twarze wojowników. A może by nas w ogóle nie było. Jedna decyzja, poryw serca jednej kobiety, i jesteśmy tu. Ty i ja. Tak daleko od domu. Kiepskie miejsce, żeby przeciąć więzy.

Usłyszała, jak wyciąga z pochwy miecz. Coś jak podmuch, nie, mniej niż podmuch powietrza, i krępujące ją rzemienie opadły.

Westchnął, i to westchnienie wbiło jej nóż w serce.

Och, Yatech

– Gdybyśmy urodzili się w Imperium, przynosiłbym ci czasem kwiatki, czasem jakąś wstążkę albo małe zwierzątko, wszystko to, co podobno lubią dziewczyny z Północy. Ale jesteśmy tym, kim jesteśmy. Więc dam ci własny prezent, Deana, na pożegnanie. Jedyny, jaki ktoś urodzony w górach może dać swojej siostrze. A gdy spotkamy się następnym razem… nie wyciągaj na mnie broni, proszę. Zabiję cię, jeśli będę musiał. Ale teraz…

Otworzyła oczy w ostatniej chwili, by zobaczyć, jak rusza ku szczelinie, gdzie zniknęli bandyci.

Yatech…

Nie odezwała się, nie skrzywiła, lodowa obręcz spinająca jej gardło sięgnęła wyżej, zakuła twarz w pancerz. Wszedł między skały.

Spróbowała wstać i aż zgięła się wpół z nagłego bólu. Przez łoskot krwi tętniącej w skroniach, przez błyskawice i gromy przetaczające się jej w głowie, usłyszała najpierw odległy krzyk, potem drugi, trzeci, czwarty… Każdy z nich urywał się nagle, zanim krzyczący wypuścił całe powietrze z płuc. Coś nagle huknęło głucho, ślina wypełniła jej usta, a ze szczeliny powiał gwałtowny wiatr. A potem była już tylko kakofonia dźwięków, wrzasków, brzęczącej stali, głuchych jęków, rzężenia.

Podpełzła do szabli leżącej kilka kroków dalej. Dziewczyna wstała ostrożnie, jakby była dzieckiem uczącym się trudnej sztuki chodzenia. Tupot stóp w szczelinie, jeden z bandytów wybiegający na oślep wprost na nią. Bezwiedny, szybszy niż świadoma myśl krok w przód i ruch ręki. Ból eksplodujący w boku i mężczyzna łapiący się za gardło, charkoczący, padający na ziemię. Nie musiała uderzać, twarz miał już rozrąbaną niemal na pół, a niosło go tylko obłędne przerażenie.

Upadł i zapanowała cisza.

Nikt nie wyszedł z pęknięcia w skale, choć czekała kwadrans, potem drugi, aż do chwili, gdy słońce przywitało się ze światem. Potem założyła ekchaar i wspierając się na szabli jak na lasce, weszła do środka.

Krótka szczelina otwierała się na skalną nieckę, owalną jak przekrój gigantycznego jaja i martwą jak bestia, która to jajo kiedyś złożyła. Pierwszy trup, drugi i trzeci, skórzany kubek i sześć kości między nimi. Oszczepy i toporki, po które nie zdążyli sięgnąć. Nieco dalej czarownik, rozrąbany od lewego barku po prawe biodro, z kamiennej ściany wokół niego zdawało się wyciekać coś lodowatego i lepkiego.

Kolejnych dwóch bandytów wykorzystało swój czas i dobyło broni, szabla tkwiąca w śmiertelnym uchwycie równo odrąbanej dłoni była jak znak, podpis, sama go uczyła takiego cięcia. Ostatnich dwóch, w tym młodzika udającego przywódcę, Yatech zapędził w kąt, gdzie bronili się rozpaczliwie. Stalowa klinga wyższego z nich pękła od straszliwego uderzenia, które chybiając celu, trafiło w jeden z leżących tu głazów. Policzyła.

Najpierw trzech zaskoczonych wartowników, potem czarownik, najgroźniejszy z całej bandy, potem reszta i ten, który zdołał wybiec na zewnątrz, martwy już, choć jego nogi jeszcze o tym nie wiedziały. Dziewięciu. I wszystko odbyło się szybko i czysto. Czysto i szybko, jakby Yatech nie walczył o życie, lecz sprzątał, od niechcenia wymiatał śmieci.

Kim się stałeś, bracie?

Już go tu nie było, zresztą szczerze mówiąc, nie spodziewała się tego. Źle. Miała nadzieję, że go nie będzie, w tym stanie nie dałaby rady… nie zdołałaby… teraz, gdy jest taka poharatana…

Walczyć z nim? Zabić go?

Pojawienie się tych myśli przeszyło ją nagłą błyskawicą białego bólu. Nawet jeśli prawa plemienia mówiły o gaaneh „Gdy je znajdziesz, przynieś temu ciału pokój”, ona nie była pewna… nie chciała…

Nie! Odrzuciła te myśli.

Dziś, teraz miała inne zobowiązania.

Zakręciło jej się w głowie, a kolejny atak cierpienia pozbawił tchu, aż musiała oprzeć się o skałę. I wtedy zobaczyła coś, co ścisnęło jej serce bólem tak wielkim, że przy nim połamane żebra wydawały się nieco niezgrabną pieszczotą.

Na głazie pośrodku niecki, trochę bezwładnie, lecz starannie ułożone, leżały cztery bukłaki, trochę zapasów i dwie lekkie szable, skrzyżowane w sposób, w który zawsze wieszała na ścianie swoje talhery.

Och, braciszku.

Usiadła pod skałą, niezdolna utrzymać się na nogach.


*


Miotła. Popiół. Praca.

I pochylać głowę, nisko, by nikt nie widział uśmieszku tańczącego na wargach, by nie złowił błysku w oczach. A zwłaszcza on. Mężczyzna w masce, który po raz pierwszy wydał z siebie jakiś odgłos, choć ten rzężący, podobne do charczenia topielca oddech trudno było uznać za zabawny. W chwili gdy strażnik czarnowłosej trafił na pustynię, wojownik w szkarłacie zerwał się na równe nogi i zacisnął opancerzoną dłoń na przedramieniu chłopca.

– Oszustwo! Zdrada!

Kitchi od Uśmiechu przeciągnęła się na swoim miejscu jak kotka prowokująca psa do ataku.

– Naprawdę? A któż to oszukuje i zdradza?

– Ona! Ona! Ona! – Zdawało się, że palce mężczyzny utraciły zdolność do przekazania jakiegokolwiek innego komunikatu. Po twarzy chłopca zaczęły przebiegać skurcze bólu.

– Ale ona jest tutaj. Tam trafił tylko jej sługa.

Mężczyzna zamarł na kilka uderzeń serca. Jego pierś uniosła się w głębokim oddechu.

– Tylko śmiertelnicy mogą ingerować – głos chłopca ścichł, a jego twarz się wygładziła. – I to tylko krewni.

– Oczywiście. – Pstrokata trzpiotka skłoniła głowę w parodii szacunku. – A tam właśnie widziałeś spotkanie brata i siostry. Miałeś także okazję obejrzeć efekty czegoś, co nazwałabym popisem kunsztu issarskiego zabójcy. Och, i jeśli chcesz mnie zapytać, cieszę się, że Pan Ognia nie pokazał nam go w akcji. Taka przemoc jest nie na moje nerwy.

Ogień na środku sali zamigotał i przygasł, obrazy znikły.

– No – służka Pani Losu rozejrzał się wyzywająco wokół – na dziś dość przedstawienia.


*


Deanę powitał lekki, pełen niedowierzania szept. Młody książę wyrzucał z siebie słowa z prędkością drobin piasku uderzających o ścianę namiotu w czasie pustynnej burzy. Omenar wstał, ostrożnie, wyciągając przed siebie rękę, podszedł do niej. Nie pozwoliła się objąć, zamiast tego wetknęła mu w dłoń bukłak.

– Spotkałam dwóch…

Kłamstwo układane w drodze do kryjówki wydawało jej się teraz płaskie i banalne. Spotkałam dwóch, walczyliśmy, zabiłam ich, przynoszę wodę i jedzenie, które mieli przy sobie. Było jednak lepsze od „Spotkałam mojego zmarłego brata, którego nigdy nie miałam, który uwolnił mnie z więzów, pozabijał wszystkich bandytów i znikł”.

O pewnych rzeczach się nie mówi obcym. Nawet takim, którzy zostali twoimi laagvara, nawet takim, z którymi…

Uciekła przed dotykiem ślepca, usiadła w kącie i patrzyła, jak tłumacz ostrożnie odkorkowuje bukłak i podaje go chłopcu. No tak, pan i sługa. Ból w piersiach narastał, musiała mieć coś więcej niż tylko połamane żebra, bo kręciło jej się w głowie i czuła mdłości. Na samą myśl o stęchłej wodzie żołądek podjeżdżał jej do gardła.

Spojrzała na swoje dłonie. Trzęsły się, każda w innym rytmie, jakby należały do dwóch różnych osób. Nagle zrobiły się na wpół przeźroczyste, a ją ogarnęło uczucie unoszenia się, cudownie lekkiego lotu, swobody.

Zapadła się w ciemność.


*


Poili ją i karmili. Pamiętała. Przesiąknięta smakiem koziej skóry wilgoć na wargach, rozmoczone na papkę suchary zalegające na języku. Przełykała je szybko, chyba tylko dlatego, że czyjaś dłoń zaciskała jej usta i nie pozwalała wypluć. Ktoś ją rozebrał, nie chciała tego, ale słabe protesty znikły w trzasku dartych na bandaże jedwabi, które otuliły jej żebra stalowym kokonem.

Próbowała protestować, bo teraz nie mogła swobodnie oddychać. Swobodny oddech jest ważny, bo bez niego nie można osiągnąć bitewnego transu. Bitewny trans jest ważny, bo bez niego nigdy nie pokona… nie zabije…

Uciekała przed tymi myślami w ciepłe objęcia jej nowego kochanka. Mroku.

Pamiętała jedną noc, pełną podniesionych głosów i krzyków, gdy młody książę warczał coś na swojego sługę, wzmacniając słowa dziką, choć bezsensowną ekspresją tańczących rąk i gniewnych min. Tłumacz i tak tego nie widział. Za to odpowiadał spokojnie, cicho, zdecydowanie. Wreszcie wskazał w stronę wylotu jaskini, uśmiechając się w dziwny sposób.

Chłopiec wyciągnął w górę obie ręce w odwiecznym geście poirytowania i klęski.

Znów zasnęła.


*


Ogień tańczył przy wejściu do ich kryjówki. Ciepłe, złote światło przepychało się z cieniami w tańcu, który zaczął się na początku dziejów, a skończy wraz ze zgaśnięciem ostatniej iskry. Ktoś rozpalił ognisko. Ktoś dorzucał do niego kolejne wiechcie wyschniętych pustynnych krzaków, aż płomienie strzelały na wysokość dorosłego mężczyzny.

Ktoś krzyczał.

Z daleka.

Загрузка...