Rozdział 17

Dwadzieścia dni. Tyle zajęło im dotarcie do gór. W tym czasie karawana rozrosła się do dwóch i pół tysiąca ludzi oraz przeszło dwóch tysięcy zwierząt. W każdym z punktów postoju, przy oazie, cysternie z wodą czy studni, czekały na nich grupy wojowników z Rodu Słowika, dodatkowe zwierzęta i zapasy, które niczym strumyki wpływające do rzeki dołączały do głównej kolumny.

Deana nigdy nie sądziła, że można nad taką masą zapanować do tego stopnia, iż będzie ona wędrować w tempie większym niż kilka mil dziennie. Ale odziani na żółto strażnicy byli świetnie zorganizowani i błyskawicznie wykonywali wszystkie rozkazy Wielkiego Kohira Dworu. Sam Evikiat był wszędzie, widziała go dziesiątki razy każdego dnia, średniego wzrostu mężczyzna – ze szpakowatą brodą sięgającą brzucha, noszący zawsze śnieżnobiały turban i ciężki sztylet o falistej głowni zatknięty za pas – osobiście sprawował kontrolę nad każdym detalem marszu. Raz zatrzymał się, spojrzał w jej stronę i wykonał coś, co było albo lekkim ukłonem, albo nagłym kichnięciem. Odpowiedziała issarskim pozdrowieniem dla nieznajomego, którego rzecz jasna nie zrozumiał. Od tej pory ignorował ją zupełnie.

Najgorsze były pierwsze trzy dni. Deana była słaba, kręciło jej się w głowie, miała mdłości, a jej pot cuchnął jak stare, przesiąknięte krwią bandaże. Dziękowała Pani, że nikt nie widzi jej twarzy albo że może zatrzymać się na kilka chwil, niby zainteresowana grupą jeźdźców galopujących wzdłuż karawany bądź zafascynowana majestatem wędrujących słoni. Nikt nie zauważał, że pod ekchaarem próbuje wtedy złapać oddech.

Całe szczęście wędrowali z przerwami. Zaczynali o świcie, by wczesnym przedpołudniem rozbić pospiesznie namioty, w których szukano schronienia przed bezlitosnym słońcem, a ruszano dopiero kilka godzin przed zmrokiem. Ta pustynia była inna niż północna część Travahen, mniej piaszczysta, gdzieniegdzie rosły nawet kępy akacji i opuncji, ale słońce zdawało się tu mocniej smagać wszystko swoim żarem. W najgorętszych godzinach dnia nawet wielbłądy stały ze smętnie opuszczonymi głowami, a osły i muły toczyły zacięte walki o każdy skrawek cienia, nawet jeśli oznaczało to, że będą musiały tulić się do jakiegoś kolczastego pnia.

Na pół dnia karawana zamierała i tylko krąg wojowników Rodu Słowika pozostawał w ruchu. Deana, leżąc w namiocie i walcząc z mdłościami, musiała przyznać, że czuje dla nich coś w rodzaju podziwu.

Suchi odwiedzał ją rankiem i wieczorem, zostawiał porcję leków i plotek. Białe Konoweryn szykowało się na powitanie swojego cudem ocalonego księcia. Po wielu dniach niepewności, gdy rządziła zwołana pospiesznie rada, składająca się z kapłanów, magów, przedstawicieli arystokracji i największych kupieckich cechów, która nie potrafiła nic poza radzeniem o tym, jak radzić, wieść o odnalezieniu Laweneresa, Ślepego Księcia, spłynęła na ulice miasta niczym niespodziewany deszcz w środku najgorętszego lata. Dziękczynne modły dzień i noc łaskotały pięty Pana Ognia, Rody Wojny na wyścigi deklarowały lojalność, nawet Demenaya złożyła ofiarę i kazała setce swoich najpiękniejszych dziewcząt tańczyć dzień i noc przed ołtarzem Służki.

Wieści truciciela składały się z potoku imion, tytułów i nazw, które nic jej nie mówiły. Kraje Dalekiego Południa miały własne prawa, przesądy i zwyczaje, a ona nie będzie tam tak długo, by poznawanie ich miało jej się do czegokolwiek przydać.

Suchi uśmiechał się tylko, gdy to mówiła, i stwierdzał, że jemu też meekh nie był do niczego potrzebny, ale nie żałuje, że go poznał, bo człowiek tym się różni od zwierząt, że gromadzi zbędną wiedzę.

Trzeciego wieczoru wręczył jej tylko jedną buteleczkę słodko pachnącego leku.

– Pij dużo wody rankiem, a na każdą półkwartę dodaj sześć kropel. Wieczorem to samo. Oczyściłaś już organizm, teraz musisz go wzmocnić. Jedz cztery razy dziennie, dużo zbóż, chleba, podpłomyków, kaszy. Unikaj jeszcze czerwonego mięsa, każę ci przysłać tyle kurcząt i gołębi, ile dasz rady zmieścić w brzuchu. Bolą cię stawy?

– Nie.

– Pokaż ręce.

Obejrzał je uważnie, podszczypując i badając żyły. Ramiona ciągle były chude i słabe, ale ćwiczyła już regularnie z talherami, więc mięśnie wyraźnie zaznaczały się pod skórą.

– Dobrze. Myślę, że za miesiąc będziesz wyglądać lepiej, niż gdy opuszczałaś rodzinny dom. Książę o ciebie pytał.

Wyszarpnęła dłonie z jego uścisku i opuściła rękawy.

– Więc dlatego obmacujesz mnie jak zwierzę na sprzedaż?

Otworzył szeroko oczy, co wyglądało, jakby nad głazem jego nosa pojawiły się dwie lodowe sadzawki.

– To też. Poza tym sprawdzam, czy nadal masz barani łeb, ośli upór, żmijowe kły, kocie pazury i mądrość świeżo wyklutego pisklęcia. Stwierdzam, że wszystko jest na miejscu, więc chyba mogę uznać cię za wyleczoną.

Syknęła poirytowana.

– Widzisz – skwitował bezlitośnie. – Jak małe kociątko. Czeka nas jeszcze pięć, może sześć dni drogi, zanim staniemy na przełęczy Nol. Stamtąd w dwa dni dotrzemy do miasta, może prędzej, jeśli będzie trzeba się spieszyć. Więc odpoczywaj, kiedy się da, jedz, pij i śpij. Prawdziwa przygoda zacznie się, gdy przekroczymy góry.

Miał rację co do drogi, odpoczywania, jedzenia, picia i snu. Jadła za trzech, wykorzystywała każdą chwilę, poza ćwiczeniami i jedzeniem, na sen i każdego dnia czuła się lepiej. Widziała spojrzenia wędrujących z nią ludzi, jedne zdumione, inne pełne podziwu, i w jakiś dziwny sposób jej to schlebiało. Czarnoskóry rzemieślnik, z którym handlowała, za każdym razem, gdy się spotykali, pozdrawiał ją uśmiechem i przyłożeniem dłoni do serca, kilku strażników wykonywało podobne gesty, gdy ją widzieli. Nawet poganiacze zwierząt i zwykli niewolnicy witali ją w ten sposób. Ale nikt poza trucicielem nie ośmielał się do niej pierwszy odezwać.

No cóż, mieli swoją oswojoną lwicę.

Szóstego dnia zobaczyli na horyzoncie góry, dziewiątego dało się wyróżnić poszczególne szczyty.

– Magarhy – wyjaśnił jej Suchi, który jak zwykle zagadnął ją, gdy się tego najmniej spodziewała. – Mave Agar Rahyi, czyli Mur Agara Wielkiego. Taka nazwa widnieje na kopiach kopii starożytnych, tysiącletnich map, przechowywanych w Bibliotece Konowerskiej. Spróbuj to szybko wymówić pięć razy, a zrozumiesz, czemu nasi przodkowie ją skrócili. Oczywiście boskie imię w nazwie nie mogło zniknąć. A jutro dotrzemy do przełęczy Nol. To najkrótsza droga ku miastu, wszystkie karawany z niej korzystają.

– Nie prosiłam cię o lekcję. – Wskazała mu miejsce przed swoim namiotem i usiadła wprost na ziemi.

– Nie. Ale chętnie ci jej udzielę. Za darmo. – Klapnął ciężko obok niej. – Uch, za stary jestem na takie pętanie się przez pół świata. Chodzi o to, byś wiedziała, że jedziesz do kraju, gdzie nawet góry noszą imię boga. Kominki, które ogrzewają nasze domy, to leandeagar, świeczniki to sagaris, a piece chlebowe mandagare. Wy, Issarowie, czcicie Wielką Matkę jako Baelta’Mathran – pramatkę bogów. Zaraziliście tym pomysłem większość północy kontynentu, jednak ta idea jest sprzeczna z dogmatami Świątyni Ognia. To, że jesteś gościem księcia, na dodatek dzikuską, może ci uratować życie, raz czy dwa. Ale jak już wspominałem, arogancja Issarów czasem powoduje spięcia. Rody Wojny są bardzo wrażliwe na punkcie swojej wiary.

Deana zerknęła na przechodzącą trójkę strażników.

– Wszystkie? A ile ich jest?

– Trzy. I tak, wszystkie. Ród Słowika, Trzciny i Bawołu. Trzy z pięciu pierwotnie założonych przez Kyoasa Wspaniałego. Pozostałe, Lwa i Żurawia, przegrały dwie wielkie bratobójcze wojny, pięćset i dwieście lat temu, i zostały zniszczone. Tyle historii. Najważniejsze, żebyś nie obnosiła się ze swoją wiarą, nie okazywała lekceważenia kapłanom Pana Ognia i nie próbowała nikogo nawracać.

– Issaram nie nawracają nikogo na swoją religię.

– Wy nie, ale czasem docierają tu mnisi z meekhańskich zakonów Wielkiej Matki i wierz mi, są bardziej uciążliwi niż wszy pod pancerzem. Starszy brat księcia pozwalał im działać, bo koncentrowali się głównie na wykupywaniu z niewoli swoich pobratymców, ale ostatnimi czasy coraz częściej słychać o niewolnikach zostających matriarchistami. I coraz częściej widać kapłanów Ognia zbierających drewno na nowe stosy.

Deana oderwała wzrok od wojowników i zerknęła na truciciela.

– Dużo wiesz jak na kogoś, kto powinien interesować się tylko wyciskaniem jadu ze żmij.

– Au, zabolało. – Przyłożył dłoń do serca w parodii pozdrowienia. – Trafiłaś w mój czuły punkt. Tak naprawdę chciałbym zająć miejsce Evikiata, marzę o stanowisku Wielkiego Kohira, więc nocami studiuję tajne raporty książęcych szpiegów, dzięki czemu mam pojęcie o tym, co dzieje się w księstwie i kto wie, może kiedyś… kilka kropel trucizny… parę pochlebstw i już, biały turban będzie mój.

Spoważniał.

– Dziewczyno, ja żyję na dworze od trzydziestu lat. Tu nie da się przetrwać, mając zaszyte powieki, a uszy zalane woskiem. Musisz wiedzieć, gdzie zaraz zacznie się tlić, jakie koterie, stronnictwa czy rody zaczną rządzić, gdzie przesunie się ciężar władzy. Tu…

– … wszyscy kłamią, oszukują i kręcą, a prawdę szepcze się tylko konającemu na ucho.

Zachichotał.

– Brawo, lepiej bym tego nie ujął. Brat księcia poświęcił połowę życia, by umocnić swoją władzę, przytłumić nieco żar Świątyni Ognia, przyhamować rozpasanie cechów jedwabnych i przyprawowych. On pierwszy dostrzegł, że grozi nam pożar, który mógłby wypalić całe księstwo do gołej ziemi. Albo całe Południe. Udało mu się i teraz, gdy wreszcie osiągnęliśmy coś w rodzaju równowagi, znaleziono go martwego, z gardłem podciętym od ucha do ucha.

Zaskoczył ją.

– Ktoś chciał, żeby nie było wątpliwości, że książę miał pomoc przy umieraniu – rzekła po chwili.

– Doskonale. I ten ktoś zorganizował porwanie młodszego brata, bo mając go w ręku, mógłby rządzić Białym Konoweryn. Wszyscy wiedzą, że nasz Ślepy Książę nigdy nie był przyuczany do sprawowania władzy. Mówi wieloma językami, ma doskonałą pamięć, jest poetą i uczonym, lecz nie władcą.

– Ale będzie musiał nim zostać.

– Właśnie. To głaz, który musi udźwignąć. Już jest ciężko, pisma kursują między karawaną a miastem w takiej liczbie, że można by z papieru zbudować wierną kopię książęcego pałacu. Przyjmujemy deklaracje lojalności, raporty szpiegów, żądania kapłanów. Wczoraj Kamień Popiołu zażyczył sobie, by książę osobiście zjawił się w Oku i potwierdził swoją krew. Sprawa jest delikatna, a to życzenie to niemal obelga, lecz kapłani mają do tego prawo. Oko zabije każdego, kto nie ma w sobie wystarczająco dużo krwi awenderi Agara. Zawsze tak było. Uzurpator padnie martwy zaraz po przekroczeniu kręgu, a jego ciało stanie w ogniu. – Suchi zapatrzył się w przestrzeń, ściszył głos – tak, Pan Ognia jest z nami cały czas, a przynajmniej jakaś jego część. Co prawda pozwala nam się bawić w nasze małe gry i gierki, lecz przypomina o swoim istnieniu za każdym razem, gdy ktoś niegodny postawi stopę w Oku.

– Po co mi to mówisz?

– Żebyś wiedziała, że mimo twoich zasług tańczysz na linie nad otchłanią. Tylko dwie grupy ludzi mogą wejść do Oka o każdej porze dnia i nocy. Pierwszą są Dzieci Ognia, książęta Białego Konoweryn, i Laweneres będzie musiał udowodnić, że…

– A druga grupa?

– Co? – Zamrugał jak ktoś nie przywykły do tego, by mu przerywano.

Parsknęła cicho, rozbawiona.

– Ci drudzy, którzy mogą wejść do Oka, kto to? Kapłani?

– Nie. Kapłani, nawet jeśli się tym szczycą, mają zbyt rzadką krew awenderi w żyłach. Są ludzie, którzy zdają się na sąd Agara. Idą po vasagar. Zakładają na lewy nadgarstek czerwoną wstążkę i wchodzą w Oko, by Pan Ognia ich osądził. Każdy skazaniec ma prawo zażądać tego sądu, każdy przestępca, choćby najpodlejszy morderca i gwałciciel. Albo ci, których los dotknął tak bardzo, że nie potrafią już wytrzymać i nikt, i nic, nawet sam książę, nie ma prawa im tego zabronić. Czerwona wstążka na lewej ręce otwiera świątynię o każdej porze dnia i nocy.

Zaciekawił ją.

– I co wtedy?

– Stają przed Agarem, a ich ziemska powłoka zamienia się w popiół. A co myślałaś?

– Nic. Nic nie myślałam. Przecież o to ci chodzi. Mam nie myśleć, tylko wykonywać polecenia.

– No. Nareszcie pojęłaś. – Uśmiechnął się dobrotliwie.

Wściekła się na ten uśmiech, na protekcjonalne spojrzenie, lekceważący grymas. Syknęła.

– Sądzisz, że jestem głupia? Że się nie domyślam, że nie przychodzisz tu opowiadać mi o tym waszym Konoweryn z dobrego serca? Kazał ci, prawda? Kazał się mną zaopiekować. Ma wyrzuty sumienia?

Suchi spojrzał na nią spokojnie.

– A po czym niby powinien je mieć? – zapytał cicho. Pozwolił jej milczeć dłuższą chwilę. – Otrzymałem polecenie, by ocalić ci życie. Za wszelką cenę. I w ramach tego polecenia próbuję cię przygotować. Bo ktoś może cię wykorzystać, wyzwać księcia, spróbować podważyć jego autorytet. Przypuśćmy, że będzie ci grozić trafienie na stos za obrazę Pana Ognia, bo nie utrzymasz zamkniętych ust wtedy, kiedy będzie trzeba. Co zrobi Laweneres? Pozwoli ci spłonąć, czy pójdzie na jakieś ustępstwa, nada specjalne przywileje, zrezygnuje z części władzy? Bo jeśli cię spalą, to okaże się, że książę nie został uratowany przez szlachetną pustynną wojowniczkę, lecz przez bezbożną heretyczkę. A to podważy sens jego ocalenia, rzuci się cieniem na cudowności tych wydarzeń.

Przerwał, patrząc na nią z czymś w rodzaju beznamiętnego zainteresowania w jasnych oczach. Poczuła chłód.

– Walczyłem u boku jego starszego brata dla dobra mojego księstwa. Idzie burza, słychać bębny wojny, a my nie potrafimy uporządkować nawet własnego podwórka. Więc zachowuj się mądrze, nie wychylaj, nie prowokuj. Najlepiej będzie, jak spędzisz te trzy czy cztery miesiące w Domu Kobiet pod opieką Owiyi. Pokażesz się kilka razy na oficjalnych uroczystościach i wrócisz do siebie. Jeśli nie… – zawiesił znacząco głos.

Przymknęła oczy i odwróciła od niego twarz.

– Grozisz mi? – wymruczała, bawiąc się rękojeścią talhera.

Zaskoczył ją szczerym, beztroskim śmiechem. Zerknęła zdumiona. Rechotał z głową odchyloną w tył.

– A niech… niech mnie. Dziewczyno, masz jaja z granitu. Zapomniałem już, jak to jest rozmawiać z kimś, kto nie tylko nie mdleje na myśl o uściśnięciu mi dłoni, ale potrafi pokazać pazury. – Wstał, niedbale otrzepał się z piasku. – Jutro opuścimy pustynię. Przełęcz Nol przejdziemy szybko, a za dwa dni zobaczysz Białe Konoweryn. Sprawdzę, na jak długo odbierze ci mowę.


*


Na półtora dnia. Przez półtora dnia, w miarę jak miasto rosło w oczach, nie wiedziała, co powiedzieć, jak ubrać w słowa to, co widziała, a czego jej umysł uparcie nie chciał uznać za prawdziwe.

Białe Konoweryn.

Miasto wież, wysokich i strzelistych jak postawione na sztorc włócznie, miasto murów z białego kamienia, olśniewających niczym polerowana stal, miasto kopuł, pokrytych złoconą i srebrzoną blachą, tak że w promieniach słońca wyglądały niby żywy ogień. Miasto tak rozległe, że zobaczyli je zaraz po wyjściu z przełęczy, choć jak zapewniał truciciel, do murów mieli jeszcze przeszło czterdzieści mil.

Miasto, które bawiło się z nimi w chowanego, znikając i wyskakując zza kolejnych wzgórz, coraz większe i większe, a gdy minęli ostatnie wzniesienie, rozpostarło się przed ich oczami niczym płachta świeżego płótna rzucona na trawę. Droga do bram wiodła wzdłuż tafli jeziora, i to także nie czyniło widoku bardziej realnym.

Gdy zatrzymali się na nocleg, miasto rozświetlało granat nocy ognistą łuną, a jego odbicie powtarzało wiernie każdy błysk, jakby oba chciały powiedzieć: „Tu jesteśmy. Nie zapomnijcie o nas”.

Jakby było można.

Następnego dnia Deana wciąż milczała, maszerując kilka kroków obok książęcego słonia. Rankiem odmówiła zajęcia honorowego miejsca na grzbiecie drugiego olbrzyma, czym zdaje się rozbawiła Laweneresa i doprowadziła do wybuchu złości Wielkiego Kohira. Nic jej nie obchodziły uczucia jednego i drugiego, lecz teraz trochę żałowała swojej decyzji, bo z góry miałaby o wiele lepszy widok.

Nadal trudno było ocenić wielkość Białego Konoweryn. Suchi wymruczał jej do ucha niewiarygodną liczbę stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców w samym mieście i pięćdziesięciu tysięcy poza murami. Jeśli tak, to pewnie większość z nich stała właśnie wzdłuż drogi, wrzeszczała, zdzierała gardło w jakichś pieśniach, rzucała pod nogi książęcego słonia kwiaty, palmowe liście, drogie materiały. Jakaś kobieta rozłożyła na ziemi batystową chustę, a gdy tylko zdeptały ją potężne stopy, podniosła zmaltretowany materiał i przycisnęła do piersi, ryzykując stratowanie przez następnego słonia.

Otaczający czoło pochodu wojownicy Rodu Słowika mieli coraz więcej kłopotów z utrzymaniem napierającego tłumu, ludzie krzyczeli, wyciągali ręce, po wielu policzkach płynęły łzy. Na jeziorze unosiły się setki łódek, stateczków i całkiem sporych statków o masztach obwieszonych kolorowymi flagami, a wielu żeglarzy wskakiwało do wody i płynęło do brzegu.

Wiele twarzy obracało się oczywiście także w jej stronę. Młode, stare, kobiece i męskie. Matki podnosiły małe dzieci, których otwarte buzie przedrzeźniały zdumiony księżyc. Gest, który zdążyła już poznać – prawa dłoń na sercu i lekki ukłon – widziała teraz w tysiąckrotnym odbiciu. Ktoś cisnął jej pod stopy szal, wyglądający jak utkany z mgły, i zabrał, gdy po nim przeszła.

Nagle wokół zrobiło się luźniej, jakby jakieś zaklęcie odepchnęło ludzi nieco dalej od drogi.

– Dołożę jeszcze jeden kamyk do twojej legendy, jeśli pozwolisz. – Suchi wyrósł obok niej jak spod ziemi. – Wierz mi, dla niektórych spacer z królewskim trucicielem to większy dowód odwagi niż zabicie dwudziestu bandytów.

– Dwudziestu?

– Takie plotki powtarza pospólstwo na mieście. Ja tylko mówię, co usłyszałem.

Kolejny szal wylądował pod jej stopami. Przekroczyła go energicznie, wywołując jęk rozpaczy właścicielki.

– Co oni z tym…

– To na szczęście. Jeśli w promieniu dziesięciu tysięcy kroków od Świątyni Ognia książęcy słoń, koń, wielbłąd, cokolwiek, podepcze taką chustę, zyskuje ona błogosławieństwo Agara. Bądź miła.

Deana westchnęła, cofnęła się kilka kroków i z rozmachem nadepnęła materiał, wart więcej niż całe jej ubranie. Zignorowała pisk szczęścia i dogoniła truciciela. Przy nim przynajmniej było czym oddychać.

– Nie zapytam, czy stoję między koniem a słoniem, czy koniem a wielbłądem – wymruczała.

– Nie pochlebiaj sobie. Na skali deptania jesteś gdzieś między ulubionym pieskiem a osiołkiem noszącym książęce kufry.

Zerknęła w bok. Suchi miał świetną zabawę.

– A gdyby sam książę nadepnął na taki szal?

– Właściciel pociąłby go na sto kawałków, a za każdy z nich jego rodzina mogłaby przeżyć rok. Albo trzymał w domu jak świętość przez dziesięć pokoleń, póki materiał nie rozpadłby się w proch. Wiem tylko o pięciu takich przypadkach w ciągu ostatnich stu lat, gdy stopa księcia zdeptała czyjąś chustę. Trzy z tych chust wiszą teraz w Świątyni Ognia jako najświętsze relikwie.

Deana spojrzała na tłum otaczający drogę.

– Wasz książę to coś więcej niż tylko zwykły władca, prawda?

– To Dziecię Ognia. Żywy dowód, że Pan Ognia stąpał kiedyś między ludźmi. Legenda mówi, że póki Wybraniec zasiada na tronie, Białemu Konoweryn nie zagrozi żaden wróg.

Deana z należytym zaangażowaniem przydepnęła kolejną chustę i zerknęła na Wybrańca kołyszącego się miarowo na grzbiecie słonia. Wyglądał zwyczajnie.

– A ilu jest jeszcze pretendentów do tronu? Przyrodnich braci albo kuzynów?

– Nie słuchałaś? Podobno książę opowiedział ci o zwyczajach Dworu. Nie ma ich więcej. Są sposoby, by kobieta nie zaszła w ciążę, i są takie, by ciąży nie donosiła, więc od dwustu lat rozwój książęcego rodu jest bardzo dobrze kontrolowany. – Truciciel uśmiechnął się paskudnie. – Dzięki temu nigdy nie ma więcej niż dwóch albo najwyżej trzech książąt jednocześnie. I każdy z nich ma prawo do posiadania jednego syna, w szczególnych przypadkach może mieć ich dwóch. Czasy, gdy panowały inne zwyczaje, przyniosły nam dwie wielkie bratobójcze wojny. Pierwsza pięćset lat temu rozbiła królestwo Daeltr’ed na dwa mniejsze, Wschodnie i Zachodnie, druga dwieście lat temu rozniosła je na strzępy, pozostawiając garść księstw, zmiotła jeden z najpotężniejszych Rodów Wojny z powierzchni ziemi i niemal doprowadziła do upadku dynastię Dzieci Ognia. Piętnaście lat szukano kogoś, kto ma wystarczająco czystą krew, by stanąć w Oku. Tym skutkuje nadmiar książąt. Ambicja i żądza władzy potrafią zniszczyć każdy kraj.

Prychnęła.

– Zaczęły się zawody w mówieniu banałów? Może ja też spróbuję? Miłość pokona wszelkie przeszkody. Albo lepiej, uczciwość i szlachetność gwarantują dobre życie i godną śmierć. – Udała, że się zastanawia. – Nie, czekaj, jednak wygrałeś.

Spojrzał na nią spod oka.

– Radzę pamiętać o naszej poprzedniej rozmowie i gryźć się w język za każdym razem, gdy zachce ci się powiedzieć jakąś głupotę. Czyli zawsze, gdy otworzysz usta w celu innym niż jedzenie czy picie. Nie jesteś ważna, ale u nas się mówi, że pojedyncza iskra wznieca pożar. Więc lepiej bądź drobiną popiołu niż żaru. – Suchi przyłożył dłoń do serca i po raz pierwszy ukłonił się przed nią. – I radzę jednak wsiąść na słonia.

Kolumna zbliżała się do bram miasta, które rozhisteryzowany tłum zdążył już całkiem zakorkować. Wrota były równie nieprzejezdne, jak gdyby strzegła ich opuszczona krata i podniesiony most. Grupki strażników ruszyły naprzód, by zrobić przejście, i wtedy tłum wzdłuż drogi naparł mocniej. Osłabiony kordon pękł, a Deana nagle znalazła się w centrum trąby powietrznej. Popychano ją, szarpano, ktoś – przypadkiem czy z powodu skrajnej głupoty – próbował złapać za jej ekchaar, schwyciła bezczelną dłoń i bez ceregieli złamała w niej trzy palce.

Poczuła, jak inne ręce szarpią za jej szable, w tym ścisku było za mało miejsca, by zdołała wyciągnąć broń, kopnęła tylko wściekle i szarpanie się skończyło. Ubrana na biało kobieta wrzeszczała coś piskliwym głosem, obok niej gruby mężczyzna próbował zaintonować jakąś pieśń, lecz nagle ktoś chyba go podciął, bo przewrócił się, pociągając za sobą kilka osób. Tłum zakłębił się nad tymi, którzy upadli, a wrzaski i jęki podniosły się o ton.

Wybuchła panika.

I nagle rozległo się przenikliwe trąbienie i towarzyszące mu potężne, wywołujące dudnienie w kościach łup, łup, łup. A ludzie, słysząc ten dźwięk, przykucali, osłaniali głowy rękoma albo próbowali uciekać.

Deana znalazła się oko w oko z wysoką na dwanaście stóp i ważącą tyle co stu mężczyzn grozą.

Maahir, książęcy słoń, stał pośrodku drogi z trąbą zadartą w górę, uszami rozłożonymi na boki i kołysząc głową, tupał w miejscu nogami wielkimi jak pnie drzew. Łup, łup, łup. Pozostałe słonie w kolumnie podjęły bojowy taniec. Grunt przenosił te uderzenia, które trafiały wprost do jej przepony, powodując wręcz bolesny skurcz. Małe, błyskające wściekle oczko spoczęło na Deanie i przez moment miała wizję niepowstrzymanej góry mięśni i kości pędzącej w jej stronę.

Ale potem zobaczyła łobuzerski uśmiech Samiyego i wszystko wróciło na swoje miejsce.

– Nagatey. – Chłopak zrzucił jej poznaczony węzłami sznur.

Zaklęła, rzuciła okiem na tłum, który jakoś wcale nie zrobił się mniejszy, i złapała za sznur. Na górze silne, szczupłe dłonie pomogły jej zająć miejsce pod baldachimem.

– Teraz rozumiesz, czemu tak ważne było, żebym do miasta wjeżdżał na grzbiecie Maahira. Jakieś trzysta lat temu jeden z moich przodków został ściągnięty z konia i rozerwany na strzępy przez rozhisteryzowany tłum. Nadmiar uwielbienia może być równie groźny jak nienawiść. Wina?

Przyjęła kielich wypełniony płynną słodyczą w kolorze miodu, nie bardzo wiedząc, co ma z tym zrobić. Jak u licha…

Laweneres pociągnął jeden ze sznurków i spod baldachimu opadły zwoje jedwabiu, odcinając ich od reszty świata.

– Musisz być zmęczona. – Świeżo upieczony władca zignorował jęk rozczarowania dobiegający z zewnątrz. – Przeszłaś wiele mil. Zaraz skończymy przedstawienie.

Jakby na niewidoczny znak słonie zaprzestały tupania i trąbienia.

– Są dobrze wyszkolone. Napij się, proszę.

Uchyliła lekko ekchaar i pociągnęła z kielicha. Słońce, kwiaty, lekkie wspomnienie wody z górskiego strumienia. Mężczyzna wyciągnął dłoń ku jej twarzy, lecz napotkał materiał.

– Dlaczego…

– Nie ufaj nigdy mniej niż trzem zasłonom, jak powiadamy. Jeśli ktoś źle zamocowałby ten jedwab, musiałabym zabić połowę twojego miasta – wymruczała. – Nie najgorsze wino.

Cofnął rękę i przez chwilę wyglądał trochę niepewnie i trochę smutno, jakby to z niego coś zerwało zasłony.

– Tęskniłem. Do twojej twarzy.

– W pałacu będziesz miał dość… twarzy.

Coś przebiegło przez jego oblicze. Jakby nieśmiała prośba.

– Nie miałem nic złego na myśli, mówiąc wtedy o wykorzystaniu cię. Nie chciałem cię okłamywać. Jestem księciem Białego Konoweryn, lecz jestem też tłumaczem, ślepcem i mężczyzną, który nie jest panem własnego losu.

Upiła jeszcze wina, patrząc na niego uważnie, szukając śladu kpiny.

– Książę, ślepiec, tłumacz i niewolnik. Wygląda na to, że w trzech czwartych mówiłeś prawdę. Nieźle, jak na mężczyznę – powiedziała. – Mogę zrozumieć, czemu się nie przyznałeś. Ale trzeba czegoś więcej niż kielich kiepskiego wina, żebym przestała się wściekać. Mimo to… wjadę z tobą do miasta. Niektórzy z tych ludzi mieli miny, jakby chcieli sobie zabrać kawałek mnie.

Wydawało jej się, że przez mgnienie oka na jego twarzy zobaczyła ulgę. Uśmiechnął się jeszcze nieśmiało i w tym momencie Samiy krzyknął coś ponaglająco.

– Niecierpliwią się – mruknął Laweneres. – Ród Słowika opanował już sytuację. Gotowa?

Pociągnęła ostatni raz z kielicha, poprawiła zasłonę na twarzy.

– Gotowa. Możesz już ukazać się w całym majestacie.

– Usiądź naprzeciw mnie, plecami do Samiyego. Połóż dłonie na rękojeściach broni. Będziesz moją osobistą strażniczką. Już?

Gdy jedwab poszedł w górę, siedziała przed księciem i musiała przyznać, że jej się tam podobało, choć na niektórych twarzach poniżej widziała dezaprobatę. Z grzbietu słonia tłum nie wyglądał już tak przerażająco. Potęga i siła emanująca z tego gigantycznego zwierzęcia dawała poczucie bezpieczeństwa. A widok…

– Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć – szepnęła, gdy ruszyli.

– Widzę. – Odwrócił głowę w lewo. – Tam jest jezioro Kses. Największe w księstwie. Pływają po nim statki niewiele mniejsze niż morskie. Zresztą, niektóre z nich to morskie okręty, które przypłynęły tu Kanałem Węża. Do tego setki łodzi i łódeczek. Nad każdą powiewają sztandary i chorągwie, a miasto przegląda się w toni jak skąpiec szukający monety na dnie. Po prawej, wzdłuż drogi, ciągną się pola, wypełnione w tej chwili ludźmi. Wszyscy ubrali się w swoje najlepsze rzeczy, przynieśli zielone gałązki, kwiaty, szale i chusty. Maahir depcze po tym wszystkim i tylko Samiy hamuje go przed obżeraniem się delikatnymi liśćmi. Słowiki powstrzymują tłum włóczniami, udało im się już, że tak powiem, zdobyć bramę. – Uśmiechnął się lekko, a jej nagły skurcz ścisnął serce. Człowiek, który nie urodził się ślepcem, musi czepiać się swoich wspomnień i mieć nadzieję, że pamięć go nie zawodzi.

Książę kontynuował:

– Brama jest ustrojona wstęgami jedwabiu w kolorze żółtym i szkarłatnym. Barwy ognia. Jej czeluść wygląda jak paszcza potwora z zębami kraty sterczącymi z górnej szczęki. Dobrze mówię?

– Czyje to wspomnienia?

– Dziewięciolatka, który towarzyszył starszemu bratu w uroczystym wjeździe do miasta. Dawno temu. Zanim nadeszła ciemność.

Przymknęła oczy.

– Książę…

– Nie. Ślepiec i niewolnik. Książę pojawi się, gdy wjedziemy do miasta.

Miał rację. Gdy tylko wynurzyli się z cienia bramy, odniosła wrażenie, jakby na twarz Laweneresa ktoś naciągnął maskę „władcy”. Pełen łaskawości uśmiech, dostojne ruchy, dłonie uniesione w geście błogosławieństwa. Dopiero po chwili zauważyła, że siedzący za jej plecami chłopak wyrzuca teraz z siebie półgłosem setki słów.

– Co on mówi?

– Lewa strona, balkon, grupa kobiet, dalej, ziemia, kupcy z gildii przypraw, prawa strona, ziemia, cech tkaczy jedwabiu, rozkładają materie na ulicy, sprytnie, za ubrania, które z nich uszyją, będą mogli zażądać dziesięć razy więcej niż zwykle. Prawa strona, drugie piętro, starzec z czepcem bohatera na głowie. Pewnie jakiś weteran wojenny, pozdrowić dwa razy.

Laweneres wymruczał to, niemal nie otwierając ust i nie przestając łaskawie skłaniać głowy, posyłać pełnych godności uśmiechów i dostojnie machać rękami.

– Samiy jest moimi oczami, a choć podobno Dziecię Ognia potrafi zawsze dostrzec płomień duszy, w tłumie jest to trudne. Lepiej więc zdać się na niego.

Książęca kolumna posuwała się ulicą, którą zamykały ściany wysokich domostw. Deana w ogóle nie wyobrażała sobie, że można stawiać je w ten sposób, jeden na drugim. Wychylając się spod baldachimu, naliczyła cztery, a gdzieniegdzie pięć kondygnacji, zwieńczonych stromymi dachami. Wszystkie ściany lśniły bielą polerowanego wapienia, a każde okno, balkon, drzwi obrodziły twarzami. Jasnymi, śniadymi i całkiem ciemnymi. Jakby wszystkie plemiona znane ludzkości wysłały swoich przedstawicieli na powitanie księcia.

Z góry nieprzerwanie sypały się kwiaty, zielone gałązki i drogie materiały.

Wyglądało na to, że Białe Konoweryn bez żadnych warunków uznawało w Laweneresie swojego władcę.

Maahir, potrząsając głową i trąbiąc donośnie, wszedł na plac, który wyglądał, jakby ktoś wyrwał w ciele miasta olbrzymią ranę, długą i szeroką na co najmniej dwieście kroków, po czym wybrukował ją płytami lśniącego kamienia. Teren wypełniały tysiące ludzi, lecz były też miejsca, ogrodzone rzędami odzianych na żółto wojowników, gdzie panował zdecydowanie mniejszy tłok. Sądząc po ilości jedwabiu, złotogłowiu i setkach dywanów leżących wprost na kamiennych płytach, zajmowała je arystokracja i członkowie książęcego dworu.

Na szczęście dla słoni i reszty karawany zostawiono szerokie przejścia.

Rozejrzała się.

Z lewej strony mieli mur, za którym znajdował się budynek z taką liczbą kopuł, delikatnych wieżyczek, wielkich okien i koronkowych ozdóbek wyglądających jak wykonane z pajęczej przędzy, że nawet ona, dziewczyna z gór, nie mogła mieć wątpliwości, na co patrzy. Tylko książęce, bajkowe pałace mogły być takie… śmiesznie niepraktyczne. Naprzeciw niego wznosiła się budowla większa, szersza i przez kontrast posępna jak starucha grzebiąca kolejnego męża. Miała tylko jedną kopułę, za to szeroką na około sto kroków, wspierającą się na setkach kolumn, między którymi rozwieszono barwne tkaniny. Złoto, żółć, stary miód, czerwień. Kolory ognia. Do tkanych, lekko falujących ścian prowadziły schody. Dużo schodów teraz wypełnionych ludźmi.

Patrząc na tę budowlę, Deana poczuła zapach spalenizny i smak popiołu w ustach.

– Świątynia?

– Dom Ognia. Najświętsze miejsce księstwa. Nie. Najświętsze miejsce całego Południa. Wszystkich księstw. To tu po raz ostatni objawił się ludziom Agar Czerwony. Tu zawarł z nimi przymierze. Tutaj wiecznym ogniem żarzy się Jego Oko.

Olbrzymia kopuła wyglądała na zbudowaną z kamiennych płyt, lecz nad jej szczytem powietrze lekko migotało jak nad rozpaloną słońcem pustynią. Issaram wiedzieli, że po Wojnach Bogów Nieśmiertelni odeszli do stworzonych dla siebie królestw, zadowalając się tylko mocą okiełznaną przez modlitwy i ofiary wiernych. Ale w niektórych miejscach drogi wiodące do tych królestw były krótsze. Dawało się posłyszeć echa boskich krain, najpotężniejsi kapłani, poszcząc, umartwiając ciała, medytując i modląc się, pukali do ich bram. A przynajmniej tak twierdzili. Wiele miejsc kultu budowano tam, gdzie moc danego boga była obecna silniej, a setki lat modlitw, hymnów pochwalnych i oznak czci jeszcze skracało odległość między dominium danego Nieśmiertelnego a jego wiernymi. Kapłani w takich przybytkach czerpali Moc wprost z królestwa swojego władcy i choć poza nimi mogli być słabi i bezbronni, to w świątyniach potrafili dorównać najpotężniejszym czarownikom.

Przynajmniej niektórzy.

Patrząc na świątynię, Deana czuła Moc. Potężną i bezlitosną. Moc ognia, pożaru trawiącego całe lasy, wypalającego tysiące mil stepu, pożerającego miasta, zamieniającego skałę w płynną masę. Przypomniała sobie garść legend Issaram. Agar był bogiem płomieni, lecz walczył daleko na południu, wspierając Laal w jej kampanii przeciw Beztwarzowym. Jego awenderi nigdy nie pojawili się poza południowymi krańcami pustyni, a gdy wojna tam przycichła, wycofał się. I tyle. Potrafiła sobie przypomnieć tylko kilka wersów, w których pada imię Pana Ognia.

Daleki, mało ważny bóg.

Ale nie tutaj.

Tutaj biło serce jego kultu, a aspektowana przez Agara Moc niemal wypalała jej umysł.

– Czarownicy nie mają tu lekkiego życia – mruknęła, odwracając wzrok od świątyni.

Laweneres błysnął uśmiechem.

– Prawda? Każdy to czuje. Ale oni też mogą tu wytrzymać. Agar nie jest małostkowym, zawistnym bogiem, czego nie można powiedzieć o niektórych jego kapłanach, i w żadnym ze zwojów nie zakazywał używania magii ani kłaniania się swojemu Rodzeństwu. W końcu połowa bogactw spływa do nas morzem, więc obrażanie Bliźniąt nie byłoby mądre. A bez błogosławieństw Laweiry nasze pola mogłyby się wyjałowić i nie mielibyśmy czym handlować, Pani Wiatrów zaś przywiewa nad pustynię chmury, które ożywiają ją na chwilę i otwierają szlaki handlowe.

Maahir zatrzymał się na środku placu i obrócił bokiem do świątyni. Reszta książęcego orszaku rozstawiała się karnie wokół. Przed Domem Ognia zostawiono wolną przestrzeń, szeroką i głęboką na jakieś sto stóp. Wyjątkowe marnotrawstwo w tak zatłoczonym miejscu.

– Zejdziesz na dół?

– Po to, by zginąć pod tysiącami rzuconych chust? W mieście książę prawie nigdy nie chodzi pieszo. Evikiat uprzedził mnie, że przygotował jakąś niespodziankę. Dla dobra tronu, jak twierdzi. To podobno zajmie tylko kwadrans.

Deana powinna się czegoś domyślić, gdy na pustym miejscu zjawiła się grupa ludzi ubrana w dziwaczne stroje, z twarzami schowanymi za maskami, a powietrze przeszyły dźwięki dzikiej muzyki. Przez kilkadziesiąt uderzeń serca w ogóle nie wiedziała, na co patrzy, ludzie biegali, skakali, przewracali oczami i wymachiwali rękami w rytm narzucany przez instrumenty, ale nie było w tym większego sensu. Dopiero pojawienie się kilku mężczyzn w szarych strojach, którzy nosili maski zaopatrzone w olbrzymie uszy i sięgające ziemi trąby, pozwoliło jej odgadnąć właściwy kod. To była opowieść. Opowieść snuta nie głosem, lecz gestami i muzyką.

Zobaczyła nagle karawanę sunącą przez pustynię. Dwóch mężczyzn w szarych strojach niosło lektykę, w której siedział książę, odziany oczywiście w biel. Ujrzała napad na karawanę, dziesiątki groźnych postaci wyskakujących ze wszystkich stron, straszliwe czary rzucane w rytm grzmiących bębnów, księcia z szablą w ręku, kładącego trupem przynajmniej dziesięciu groteskowo powykrzywianych zbójców.

Samiy gadał bez przerwy, najpewniej opisując swemu panu, co się dzieje.

– Naprawdę zabiłeś dziesięciu bandytów? – przerwała chłopcu monolog.

– Nawet nie jednego. Zaskoczyli nas.

W następnej scenie nieustraszony książę, którego maska była wymalowana jak twarz ladacznicy, stał dumnie, otoczony przez dwudziestu dzikich bandziorów wygrażających mu obnażoną bronią. Prawość, godność i odwaga biły z niego tak, że zbójcy nie śmieli zbliżyć się bardziej niż na kilka kroków. Nawet czarownik, ponury olbrzym w czarnej masce wykrzywionej w grymasie furii, słaniał się i chwiał pod wpływem aury bijącej od białej postaci.

– Ojej. Dziwne, że nie przyprowadzili cię do domu, oddając własne głowy katu.

– Wierz mi, są chwile, kiedy się cieszę ze ślepoty.

Książę wreszcie uległ, choć nie bez walki i tylko dlatego, że osłaniał własnym ciałem małego chłopca.

Zapadła noc, a po niej bandyci wnieśli na plac i rzucili na ziemię kolejną postać. Nie rozpoznałaby jej, gdyby nie pochwyciła spojrzenia, jakim obrzucił ją Samiy. Chłopak szczerzył się jak głupi.

Patrzyła na siebie.

To znaczy na siebie najwyraźniej mocno poturbowaną, bo zamiast ubrania miała tylko przepaskę biodrową i dwa luźne kawałki materiału, przy każdym ruchu odsłaniające całe nogi, a te kilka luźnych szmatek na górze chyba zostało tam przez niedopatrzenie. Zamiast maski aktorka nosiła coś w rodzaju utkanego z tiulu ekchaaru.

– Powiedz mi, czy ja chodziłam na czworakach, kiedy się poznaliśmy?

W następnych scenach książę, przyjmujący przy każdej okazji posągowe pozy, uczył dziewczynę chodzić, karmił z ręki, a każdy jego gest najwyraźniej napełniał ją zabobonnym lękiem, bo takiej liczby pokłonów i bicia czołem o ziemię Deana jeszcze nigdy nie widziała. Jednak z czasem – w przedstawieniu zajęło to jakieś sto uderzeń serca – jego wrodzona szlachetność i dobroć napełniły dzikuskę całkowitym oddaniem. A gdy ponownie zjawili się bandyci, dziewczyna wyciągnęła zza paska szablę – odpowiedź na pytanie, jak u licha zdołała tam ją wcisnąć, warta była królestwa – i walcząc jak szalona, zabiła wszystkich. Odniosła przy tym śmiertelne rany.

– Mam nadzieję, że w tym miejscu zginęłam.

– Obawiam się niestety, że cię uratowałem.

Rzeczywiście. Przy wtórze szczególnie przerażającej muzyki książę wyszedł na środek sceny i przywołał Moc Agara. To znaczy narzucił na siebie jakiś płaszcz w kolorze żółtym i czerwonym, co miało zapewne symbolizować płomień, i stał tak, a trąby i bębny szalały.

Po czym zjawili się ci dobrzy, reprezentowani przez mężczyzn z ptasimi dziobami odzianych w żółte szaty, i wszystko skończyło się, jak należy.

Deana przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Gdy wreszcie ubrała szalejące myśli w słowa, wymruczała:

– Przy najbliższej okazji przedstaw mnie temu, kto to wszystko wymyślił. Proszę.

Uśmiechnął się tajemniczo.

– Czy ja usłyszałem zgrzyt szabli?

Spojrzała na swoje dłonie. Talhery wysunęły się na cal z pochew, najwyraźniej same.

– To, co widziałaś, to teatr obenusiy, niestety nie mogę przetłumaczyć tej nazwy, jest zbyt stara. Istnieje od zawsze, od zawsze uwiecznia najważniejsze wydarzenia w historii księstwa i zawsze jest mocno przerysowany, lecz jego twórcy cieszą się tradycyjną ochroną, więc raczej nie powinnaś ich zabijać. To przynosi pecha. – Odwrócił się w stronę świątyni. – A poza tym, czy gdybyś była na moim miejscu, czułabyś, że ci pochlebiono?

Przed oczami stanęła jej ubrana na biało postać z groteskową maską, wykonująca dziwaczne, śmieszne, pełne patosu gesty.

– Poza tym – Laweneres wykonał kilka gestów w stronę tłumu – wcale nie musisz oglądać przedstawienia, ja na przykład zamykam oczy.

Uśmiechnęła się.

– Uśmiechnęłaś się?

– Nie. To był kiepski żart. Co teraz? Pałac?

Spoważniał i miała wrażenie, że coś zapaliło się w jego oczach. Jakby pod mgłą błysnęło światło.

– Nie. Zmiana planów. Samiy. – Posypały się szybkie słowa w miejscowym języku. Kornak parsknął coś i zawołał:

– Wakure. Cok! Cok!

Maahir zaczął się obracać.

– Nic nie mów, wykonuj moje polecenia i nie zadawaj pytań.

– Co robisz?

– Czego nie zrozumiałaś z ostatnich słów? Jedno z nas musi poćwiczyć meekh.

Słoń zatrzymał się przodem do świątyni, podniósł trąbę, zaryczał.

I ruszył po schodach.

– To Schody Prawości. Istnieje legenda, że jeśli kiedyś w Konoweryn dokona się wielka niesprawiedliwość, Płomień Agara zejdzie po nich i ukarze grzeszników – w głosie Laweneresa pojawił się cień goryczy. – Gdyby to była prawda, miasto już dawno spłonęłoby do fundamentów.

Deana nie widziała, co się dzieje przed nimi, ale ponieważ nie było słychać wrzasków przerażenia ani odgłosu miażdżonych ciał, ludzie raczej nadążali z usuwaniem się z drogi. Wychyliła się i zerknęła w tył. Oddział wojowników pędził po schodach, odsuwając na boki gapiów i nie pozwalając, by tłum zamknął się wokół słonia. Za nim na czele licznej grupy członków dworu gnał mężczyzna w białym turbanie.

Maahir dotarł do rozpiętych między kolumnami materiałów, zatrzymał się i zatrąbił jeszcze raz. Zza zwiewnych ścian dochodziły odgłosy stukania i zgrzyt metalu.

– Ta świątynia nie może mieć kamiennych murów, bo Oko nie lubi być zamknięte. Więc nasi kapłani wymyślili kilka mechanizmów, dzięki którym mogą szybko podnosić i opuszczać zasłony między kolumnami.

Laweneres złożył dłonie w piramidkę, a uśmiech czaił się w kącikach jego ust. Po chwili uniósł brwi.

– Nic nie powiesz? Aaa, wiem. Poprawiłaś meekhański.

Nagle zazgrzytało głośniej i ściany z kolorowych materii podjechały w górę. Wszystkie naraz.

Wrażenie, które odniosła wcześniej, że oddycha spalenizną, a na języku ma popiół, jeszcze się nasiliło. Żeby o nim zapomnieć, podniosła się lekko i nad ramieniem Samiyego rozejrzała wokół.

Sto potężnych kolumn podtrzymywało koło, które stanowiło podstawę gigantycznej kopuły. Poza tym nie było nic, żadnych ław, klęczników, ołtarza. Pusta przestrzeń, której centralny punkt nieco się wznosił. Posadzka lśniła jak lustro, bladoróżowy polerowany marmur odbijał wszystko, tak że kolumny zdawały się tkwić w wodzie.

Maahir postąpił kilkanaście kroków w przód i zatrzymał się.

– Teraz musisz zejść. Książę pierwszy wsiada na słonia i ostatni z niego schodzi. No, poza Samiym, on jest kornakiem. Nie odzywaj się do nikogo poza mną, odpowiadaj na pytania, wykonuj polecenia i proszę, bądź dziką wojowniczką olśnioną wielkością i potęgą Agara.

Deana zsunęła się na ziemię i odstąpiła dwa kroki. Laweneres przerzucił stopy nad barierką kosza i zadziwiająco sprawnie zszedł po sznurze. Poklepał czule bok zwierzęcia.

– Podejdź do mnie. Stań po lewej stronie. – Położył jej dłoń na ramieniu. – Ruszamy w stronę Oka.

Nawet nie drgnęła.

– Do miejsca na podwyższeniu. Ale nie wolno ci przekroczyć czerwonej linii, która je otacza.

Ruszyła powoli, ze zdumieniem odkrywając, z jaką łatwością książę dopasował się do rytmu jej kroków. I jak cicho stąpał. Gdyby nie lekki nacisk na ramię, miałaby wrażenie, że jest sama.

Wokół nich narastał gwar. Przerwy między kolumnami wypełniał tłum, ludzie wsuwali się do środka ze wszystkich stron. Wielki Kohir Dworu był już kilkanaście kroków za księciem, ale najwyraźniej nie miał zamiaru interweniować. Cokolwiek się działo, Laweneres trzymał tę chwilę w swojej dłoni.

– Zwolnij. Niech więcej ludzi wejdzie do środka. – Ślepiec sunął tuż obok jak duch. – W końcu dla nich robimy to przedstawienie. Na podwyższeniu znajdziesz krąg o średnicy jakichś trzydziestu kroków, składający się z szerokich na dwie stopy, lekko rozgrzanych czerwonych kamieni. Wnętrze kręgu jest czarne, pokryte warstwą sadzy. Zatrzymaj się kilka kroków od kręgu i cokolwiek by się działo, nie wchodź do niego. Tylko Krew Agara ma prawo się tam znaleźć.

Po drugiej stronie świątyni tłum wypluł z siebie jakieś postacie.

– Trzech ludzi idzie ku nam – wymruczała.

– Wiem. – Uścisk na ramieniu miał być zapewne uspokajający, ale ona poczuła, jak jeżą jej się włoski na ciele. – Po bokach dwóch wysokich i chudych mężczyzn, w środku niższy, szeroki w barach, w szacie haftowanej w szkarłatne kwiaty. Zgadłem?

– Tak.

– Ten w środku to Kamień Popiołu, właśnie krzyżujemy mu plany postawienia nas… mnie w charakterze pokornego suplikanta o niejasnym statusie. Ci po bokach to Ciemna Iskra i Lodowy Płomień. Trzeci i czwarty pod względem ważności kapłan świątyni.

– Ten w środku jest pierwszy?

– Nie, piąty. Pierwszy stąpa z tobą. Dziecię Ognia. Witaj w Białym Konoweryn, księstwie tysiąca masek.

Tłum wypełniał już całą przestrzeń za ich plecami, a jego macki niemal zamykały się wokół centralnej części świątyni. Jakby żywe stworzenie wpełzło do środka, oczekując… na co właściwie?

Deana podeszła do wzniesienia, a każdy krok wypełniał jej usta popiołem. Sześć szerokich schodów i płaska posadzka z czarnym kręgiem pośrodku. Gdy zrobiła krok w tamtą stronę, zatrzymało ją lekkie, lecz stanowcze szarpnięcie za ramię.

– Mówiłem kilka kroków, a nie cali.

Po przeciwnej stronie kręgu stanęli kapłani. Ich twarze przypominały maski wyrzeźbione w żółtym kamieniu.

– Teraz ja. A ty stój i cokolwiek będzie się działo, nie wchodź do kręgu. Zginiesz, jeśli to zrobisz.

Po tych słowach Laweneres ruszył naprzód i bez wahania przekroczył linię kamieni, nad którą unosiło się rozgrzane powietrze. Deana usłyszała zbiorowy wdech, jakby tysiąc miechów zassało powietrze, i na chwilę w świątyni zapadła całkowita cisza. A potem rozległ się ryk.

Tysiące gardeł grzmiało w triumfalnym chórze, do którego po chwili dołączył Maahir i pozostałe słonie, a ona jako jedyna milczała, nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi.

Dym i popiół rozgościły się chyba na stałe w jej ustach i na języku, a gdy tylko przymykała oczy, pod powiekami błyskały jej płomienie. Moc Agara była w tym miejscu silna jak nigdzie indziej.

Książę dotarł do kapłanów stojących po przeciwnej stronie kręgu, którzy pokłonili mu się nisko. Nie widziała, by coś do nich mówił, stał tylko, a oni nie ośmielili się wyprostować karków, póki nie odwrócił się i nie ruszył z powrotem. Trudno było coś wyczytać z ich twarzy, ale sposób, w jaki stali, jak sztywno trzymali ramiona i ręce… Gdyby mieli przy sobie broń, Deana zaczęłaby się obawiać o życie Laweneresa.

On tymczasem spokojnym krokiem wyszedł z kręgu niemal w tym samym miejscu, w którym czekała. Zatrzymał się, uniósł dłoń w geście błogosławieństwa, a tam, gdzie się odwracał, ludzie klękali z opuszczonymi głowami. Triumfalny ryk przerodził się w pieśń.

Gdy skończył, bez słowa zajęła miejsce po jego lewej stronie. Evikiat opanował nieco sytuację, wojownicy Rodu Słowika oczyścili im już przejście do Maahira. Ruszyła, gdy tylko ślepiec położył jej dłoń na ramieniu.

Tym razem ręka wydawała się ciężka i gorąca jak spiżowy odlew dopiero co wyciągnięty z pieca.

– Jedziemy do pałacu. Potrzebuję odpoczynku i solidnej kąpieli. Ty też.

Загрузка...