Rozdział 15

Deana została sama.

Kilkanaście dni temu wieści przestały przychodzić, bo rybacy zastali zamknięte bramy miasta i wejście do portu. Przez kilka dni jej gospodarze czekali, aż któregoś ranka spakowali skromny dobytek na łodzie i odpłynęli – jak wyjaśnił starszy rybak – szukać miasta, które ma ochotę jeść świeże dary morza. Zostawili jej pół skrzynki suszonych ryb i kilka garści suszonych owoców, co chyba świadczyło o tym, że zdobyła odrobinę ich sympatii.

Od trzech dni była sama. Sama na plaży, sama w obliczu absolutu, jakim był nieskończony ocean.

Odnalazła równowagę. Wróci na północ, w góry. Dokończy pielgrzymkę do Kan’nolet, będzie medytować i modlić się w miejscu, gdzie Harudi ogłosił ludowi Prawa, dane mu przez Matkę. Przyjmie wszystkie dary Dalekiego Południa, mądrość złamanego serca i inne też, i będzie się nimi cieszyć. Potem znajdzie afraagrę, która chętnie przyjmie mistrzynię talherów, i zacznie żyć na nowo. Najlepiej, jak może żyć mała falka, wędrująca ku brzegowi.

Z zamyślenia wyrwał ją tupot stóp po mokrym piasku. Krzyki i śmiech.

Taki, który luzuje broń w pochwie.

Nadbiegali od strony miasta, najpierw jeden, mały i chudy, potem kilku większych, z kijami i sznurami w dłoniach. Najbliższy z nich zamachnął się i sieknął kawałkiem liny przez plecy uciekającego. Chłopak nie krzyknął, nie zapłakał, pochylił tylko głowę i przyspieszył.

To nie była jej sprawa. To miasto i wszystko, co z siebie wypluło, zostawiła już za sobą.

Ale potem zobaczyła twarz uciekającego, spoconą, zmęczoną, przeciętą brzydką, podpuchniętą pręgą po pocałunku liny, i zrozumiała, że nie wszystko może zostawić z tyłu.

Samiy.

Jej laagvara.

Wstała i ruszyła im naprzeciw.

Większość ścigających zatrzymała się, gdy tylko ją ujrzeli, lecz jeden szczególnie zawzięty nie odpuścił. Jakby widok wojowniczki Issaram był dla niego codziennością.

Może powinna wyciągnąć szable?

Samiy minął ją, pędząc i rozpryskując bosymi stopami krople wody. Napastnik wziął zamach ciężkim kijem, jak gdyby zamierzał nim cisnąć, i jednocześnie spróbował minąć ją z lewej strony. Złapała go za ramię, zakręciła w pędzie, szarpnęła w przeciwną stronę, wytrącając z równowagi. Gruchnął na piasek, ale nie przestała się obracać, używając wygiętego już pod dziwnym kątem ramienia jak dźwigni. Spojrzała mu w oczy, wypełnione złością i pogardą i zgasiła tę złość i pogardę, przekręcając ramię, aż trzasnęło w łokciu.

Mężczyzna wrzasnął, kij wypadł z tracących czucie palców. Jednym płynnym ruchem wyjęła talher z pochwy i trzasnęła go głowicą w skroń.

Wyprostowała się, wiedząc, jak wygląda to, co widzi reszta napastników. Zamaskowana zabójczyni z szablą w dłoni, leżący u jej stóp mężczyzna, którego powaliła w mniej niż dwa uderzenia serca, broń w jej ręku.

Grupka mężczyzn, jeszcze przed chwilą gotowa do samosądu, zaszemrała niepewnie, zbiła się ciaśniej. Deana wskazała na leżącego.

– Zabierzcie go. I sobie idźcie.

Nie potrzebowała wielu słów, zresztą nie miała zbytniej ochoty na gadanie. Patrzyli na nią niepewnie, nie wiedząc, jakie mają szczęście. Gdyby od przeszło miesiąca nie medytowała nad brzegiem, gdyby nie wylała z siebie gniewu i złości, siekąc morze szablami, gdyby nie osiągnęła wewnętrznego spokoju, och, na Miłość Matki, gdyby spotkali ją w dniu, gdy uciekła z miasta, plaże ozdabiałoby teraz pół tuzina trupów, a fale zlizywałyby krew z piasku. A tak, poprzestała na krótkiej demonstracji siły, która podziałała na nich jak ceber lodowatej wody wylanej za kołnierz.

Odwróciła się. Teraz ważniejszy był Samiy.

Jej towarzysz walki.

Spojrzał na nią spode łba, pręga po uderzeniu w twarz podpuchła już porządnie, tak że na lewe oko chyba nic nie widział. Splunął na piasek, w krwawej flegmie błysnął ząb.

– Po co się wtrącałaś?

Zaskoczył ją. Gniew i złość w jego głosie były równie wielkie jak te, które przed chwilą zgasiła uderzeniem szabli.

– Powinnam cię zostawić? – Nawet jeśli suanari nie był jej rodzimym językiem, chłopak powinien wyczuć ironię. – Jak rozumiem, prawie ich miałeś. Jeszcze chwila, a leżeliby na ziemi, błagając o zmiłowanie?

Splunął jeszcze raz, kolejna plama czerwieni przełamała doskonałą monotonię piasku.

– Jego zostawiłaś. I teraz go zabiją.

Och… To było jak ostrze wgryzające się w ciało między łopatkami. Dwa krótkie, rwane zdania, a poczuła się, jakby szkarłatna plwocina trafiła ją w twarz. Jak… jak mógł…

– Powiedziałaś… tam na pustyni… powiedziałaś, że jesteśmy towarzyszami walki… powiedziałaś: będę chronić wasze plecy… cokolwiek się stanie…

Płakał. Uderzyłaby go za poprzednie słowa, za niespodziewany cios w plecy, zdradzieckie, niesprawiedliwe oskarżenie, ale teraz stał przed nią, taki drobny i chudy, wstrząsany bezgłośnym szlochem. Z dłońmi zaciśniętymi w pięści, z twarzą przeciętą rosnącą w oczach opuchlizną. Spod przymkniętych powiek ciekły mu łzy.

– Zostawiłaś go…

Niespodziewanie odezwał się w k’issari i nie wiedzieć czemu zabrzmiało to dużo gorzej niż w miejscowym języku. Jakby słowa wypowiedziane w jej ojczystej mowie, w mowie, która niosła w sobie dary kendet’h, nabrały właściwego, sięgającego kości sensu.

Nazwałaś go towarzyszem walki i zostawiłaś.

Ale jakie to właściwie miało znaczenie, wobec wspomnienia wypełnionej różem i zapachem kobiecych perfum sypialni, w której go znalazła.

Laagvara to łańcuch, który ma dwie obroże – odpowiedziała w tym samym języku. – Nie możesz mi nakładać jednej, jemu zdejmując drugą.

Zerknęła za siebie. Pięciu mężczyzn, niosących szóstego, było już sto kroków od nich. Znalazła pretekst do zmiany tematu.

– Zalazłeś im za skórę, tratując Mamą Bo stragan?

Kornak nie odpowiedział od razu. Dała mu chwilę, demonstracyjnie odwrócona, by ochłonął. Jesteśmy tym, kim jesteśmy i sami niesiemy ciężar naszych decyzji i win, aż do bramy Domu Snu. Mogła zrozumieć rozpacz dziecka, któremu wali się świat, ale róż i zapach perfum nadal wypełniały jej wspomnienia.

– To… – Smarknął głośno, odkaszlnął i splunął jeszcze raz. – To aktorzy obenusiy. Ćwiczyli nowe przedstawienie na plaży poza miastem. Nie spodobała im się moja ocena.

Spojrzała na niego. Wciąż się trząsł, lecz już nie płakał. Mierzył ją uważnie jednym zdrowym i jednym zapuchniętym okiem.

– Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Rozluźnił zaciśnięte dłonie. – Suchi mówił, że ukrywasz się w karawanseraju.

Poczuła lekkie ukłucie zadowolenia. Więc jej prosty podstęp się powiódł.

– Nie próbował mnie stamtąd wyciągnąć?

– Nikt nie wejdzie do issarskich domostw, chyba że najpierw wybije ich mieszkańców. A gdyby Issarowie w odwecie zamknęli naszym karawanom drogi przez pustynię… – Wzruszył chudymi ramionami, a ona mimo wszystko się uśmiechnęła. No tak, handel ponad wszystko. – A książę…

– Nie mów o nim – przerwała mu szybko, słowami i gestem. – Nic nie mów.

Zacisnął wargi w wąską kreskę, założył ręce na piersi. Gdyby nie był taki mały i chudy, wyglądałoby to niemal zabawnie, postawa wyzwania wobec wojowniczki Issaram.

– Jak chcesz. Opowiem ci więc – skrzywił się gorzko – o innym księciu. Obrar Płomienny jest w mieście. Razem z dziesięcioma tysiącami zbrojnych.

Miała ochotę wzruszyć ramionami. Sprawy Południa już jej nie obchodziły. Mimo to, bardziej przez szacunek dla swojego laagvara niż przez szczerą ciekawość, zapytała:

– Wpuścili go za mury? Z armią? A Słowiki nie zaprotestowały?

– Nie, nie… Świątynia Ognia go zaprosiła, a Bawoły i Trzciny poparły. Słowiki nie ośmielili się walczyć.

Ruszył z powrotem w stronę miasta. Chcąc nie chcąc, podążyła za nim. Przez chwilę szli obok siebie, milcząc.

– Ktoś mi powiedział – zaczęła, by przerwać ciszę – że Świątynia nie chce Obrara na tronie książęcym, bo mógłby podmienić wszystkich kapłanów na swoich ludzi, a Rody Wojny nie przyjmą go, by nie założył im prawdziwych niewolniczych obroży. Miejscowi kupcy też…

Samiy przerwał jej gestem.

– Wszystko się zmieniło przez ten miesiąc. – Kopnął ze złością piasek. – Wszystko. Mówią, że Obrar przyprowadził dziesięć tysięcy zbrojnych, bo z mniejszą siłą nie dotarłby do miasta. I że i tak musiał stoczyć trzy bitwy, w których zabił dziesięć tysięcy zbuntowanych niewolników. I że ich główna armia maszeruje na Konoweryn. Sto tysięcy ludzi.

Wszedł w morze i przez chwilę maszerował, energicznie rozchlapując wodę.

Af’gemid Trzcin trzyma się go jak cielę matki, przywódca Bawołów też. Tylko Słowiki stoją jeszcze przy Laweneresie… Nie, źle powiedziałem, nie przy… obok. Między nim a resztą. Zgodzili się na próbę w Oku, na walkę między dwoma książętami przed obliczem Pana Ognia. Bardziej pilnują, żeby nie uciekł, niż… jego. Ich też przeraziło to, co dzieje się za murami. Mniejsze ahyry padły, większe miasta zamknęły bramy i wysyłają błagania o pomoc, plantacje płoną, kopalnie i warsztaty obracają się w ruinę. Właściciele dają gardła, a niewolni ze wszystkich klas odpłacają im za lata krzywd.

Tym razem jawnie wzruszyła ramionami.

– Nie trzeba było kupować tylu niewolników z Północy. Ktoś mógłby powiedzieć, że owoce gniewu wyrosły z ziarna krzywd.

– Jakiś kiepski poeta z pewnością. – Samiy zerknął na nią szczeliną opuchniętego oka i niespodziewanie uśmiechnął się szeroko. – Za to ktoś rozsądny powiedziałby, że gdybyśmy nie kupili tych ludzi, to łupiący Imperium konni barbarzyńcy wyrżnęliby ich na miejscu. Każda rzecz ma więcej niż jedną stronę.

– Mruknął wąż, zaczynając zjadać mysz od ogona – parsknęła. – Ktoś inny powiedziałby, że gdyby Konoweryn i inne księstwa nie nawoływały o niewolników do pracy, koczownicy nie najechaliby Meekhanu i nie braliby ludzi w niewolę. Kto wie, może nawet woleliby handlować z Imperium.

– Może… Nie wiem. – Tym razem to Samiy wzruszył ramionami. W jego uśmiechu pojawił się smutek. – Teraz jednak Świątynia zgodziła się, by Obrar udowodnił czystość swojej krwi. To stało się wczoraj, na oczach wszystkich, którzy zmieścili się na placu wokół Oka. Książę Kambehii wszedł do środka, pokłonił się na cztery strony świata i wyszedł. A potem głośno rzucił wyzwanie Laweneresowi. Jutro… jutro stoczą walkę w Oku, na śmierć i życie. A miasto będzie na to patrzeć i padnie na kolana przed zwycięzcą.

Zdumiało ją, że słowa Samiyego tak mało nią wstrząsnęły. Zapach ciężkich perfum wypełniający jej pamięć sprawiał, że były to już obce sprawy obcych ludzi.

– Sądziłam, że Konoweryn kocha swojego księcia – mruknęła możliwie obojętnym tonem. – Pamiętam, jak go witano.

– Kocha. I nikomu nie uśmiecha się całowanie kambehijskich sandałów. Żołdacy Obrara już rządzą się tu jak w podbitym kraju. Ale to miasto Oka, miasto Agara. I jeśli Pan Ognia uznał Płomiennego za swoje dziecko… nikt nie przeciwstawi się jego woli. Nie w chwili, gdy resztę księstwa trawi pożar, a karki obciążone obrożami hardzieją nawet wewnątrz murów. Gdyby Agar jednym znakiem wskazał, że dzieje się niesprawiedliwość, Obrar i jego armia nie wyszliby stąd żywi. Poza tym – kornak splunął na piasek, tym razem już bez krwi – kto stanie na czele obrony? Świątynia jawnie popiera „wybawcę”, Trzciny i Bawoły też, lojalność Słowików jest krucha. Pałac opustoszał, większość dworaków znikła, zaszyli się w swoich rezydencjach, szykując szaty na powitanie nowego pana. Suchi… – chłopiec odwrócił się w jej stronę i pokazał otwartą dłoń – … Suchi mówi, że przy upadającym władcy nigdy nie zostaje więcej ludzi, niż jest palców w jednej ręce.

Kopnął nadpływającą falę z taką złością, że ochlapał się po czubek głowy. Skręcił i zaczęli się wspinać na nadbrzeżną wydmę.

Deana pomyślała, jak dużo się zmieniło, odkąd opuściła miasto. Jutro ślepy mężczyzna i młody książę wejdą w krąg wypalony na kamiennej posadzce, by stoczyć pojedynek. Pojedynek? To słowo brzmiało w tej sytuacji śmiesznie, koślawo, nie na miejscu. W jej rodzimym k’issari słowa „pojedynek” i „prawość” miały wspólny rdzeń, aachi, zakładający, że pojedynek to uczciwe starcie równych sobie przeciwników. A tutaj dokona się morderstwo, w imię pradawnych zwyczajów i spokoju nowej dynastii. Nie istnieje inna droga, krew przelana w Oku namaści nowego władcę Białego Konoweryn, jakby był zwykłym watażką pustynnej bandy walczącym na noże o przywództwo.

Tylko że te myśli nadal nie potrafiły poruszyć jej serca. Sprawy Południa pozostaną sprawami Południa. Ją czeka droga do domu i los, jaki sama sobie wykuje pod sprawiedliwym spojrzeniem Matki.

Wspięli się na wydmę i dłonie Deany mimowolnie dotknęły rękojeści szabel. Trzydzieści kroków od nich grupka mężczyzn i kobiet rozłożyła się niewielkim obozem. Wojowniczka rozpoznała kilku z tych, którzy ścigali Samiyego.

– Jeśli przyprowadziłeś mnie tu, żebym ich pozabijała, to od razu mówię, że nie znam się tak dobrze na sztuce, żeby ocenić, ile są warci.

Chłopiec uśmiechnął się i usiadł na piasku. Klapnęła obok niego, demonstracyjnie przesuwając pochwy z talherami na brzuch. Te kilka wyraźnie wrogich spojrzeń, którymi ich obrzucono, przypaliło piasek.

– Patrz. – Chłopak skrzyżował nogi i podparł brodę na zaciśniętych w pięści dłoniach. – Oto proroctwo najbliższych dni.

Najwyraźniej trafili na początek próby. Mężczyzna w bieli – gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, z oczami przewiązanymi czarną opaską – leżał na czymś w rodzaju sofy, otoczony półnagimi kobietami. Unosił do ust puchar i jednocześnie podszczypywał kochanki. Za jego plecami kilku obszarpańców z niewolniczymi obrożami biegało tam i z powrotem, trzymając zakrwawione noże w rękach. Co jakiś czas jeden czy dwóch przechadzało się przed twarzą ślepca, demonstracyjnie potrząsając bronią i trzymanymi za pęki włókien tykwami, na których wymalowano wykrzywione w przerażeniu twarze. Gorszego przedstawienia obciętych głów nie mogła sobie wyobrazić.

Obenusiy nigdy nie słynął z subtelności. – Samiy włożył do ust źdźbło nadmorskiej trawy i zaczął żuć. – Ale nawet jak na nich to…

Machnął ręką.

Przy wtórze dzikiej muzyki przed oczyma Deany przewinęła się cała masa postaci. Szlachetni wojownicy w żółci, zieleni i brązie walczyli ze zbuntowanymi niewolnikami, zawsze jeden wojownik przeciwko grupce napastników. Pokurczony, ubrany w czerń karzeł, plączący się tu i tam, co chwila dolewał ślepcowi wina, kilka dziewcząt z twarzami zasłoniętymi przejrzystymi woalami szlochało bezgłośnie w kącie. Wreszcie pojawił się wyższy od wszystkich o głowę olbrzym w szarej szacie, który wielkim mieczem kosił dziesiątki szubrawców z obrożami na szyjach. Kobiety i dzieci rzucały mu jedwabie pod stopy, a on śmiało wkroczył w rozłożony na ziemi szkarłatny krąg, by przy wtórze ogłuszającej muzyki zrzucić szarości i ukazać się w złocie i czerwieni. Ślepca brutalnie zrzucono z sofy i zawleczono przed oblicze nowego władcy do Oka, gdzie nieudolnie skrzyżował z nim szablę i padł.

Proroctwo przyszłych wydarzeń.

Wszystko zostało już zaplanowane… Nie wiedziała, do kogo należał ten głos, brzmiący w jej głowie. Wszystko zostało już zaplanowane. Jutro odbędzie się egzekucja. A potem nowe Dziecię Ognia stanie na czele połączonej armii Kambehii i Konoweryn i ruszy stłumić bunt. A po nim dwa najpotężniejsze księstwa Południa mające za sobą Świątynię Ognia przypomną wszystkim, że dawna nazwa królestwa Daeltr’ed powinna znów być używana. A wszystko, w imię Agara Czerwonego. Każda rzecz, której próbował zapobiec Laweneres, spełni się, tylko że dziesięć razy gorzej, niż obawiał się młody książę.

A minęło tylko trzydzieści kilka dni, odkąd opuściła pałac.

– Widzę, że tym razem nie mają roli dla pustynnej lwicy – odezwała się.

– Ona znikła. Odeszła. A obiecywała…

– Nie zaczynaj. Zranił mnie. Wbił zatruty nóż w… – dotknęła piersi. – Och, do licha, dlaczego właściwie ci się tłumaczę? To nie na twoją głowę.

– Bo jestem tylko książęcym sługą?

– Bo jesteś dzieckiem. Ile właściwie masz lat?

Spojrzał na nią z dziwnym błyskiem w oku.

– Mniej niż powinienem. – Uśmiechnął się przeraźliwie smutno. – Więcej, niżbym chciał. Jestem tylko książęcym kornakiem, jego oczyma…

Nagle zrozumiała. Ruchem szybkim jak uderzenie pikującego ptaka złapała go za ramię.

– Będziesz tam z nim? Tak jak i ci, którzy pozostali przy Laweneresie. Zabiją cię…

Jego uśmiech prawie zmroził jej serce.

– Nie będę. Oddałbym duszę, żeby być, ale on nie przyjedzie na plac na Mamie Bo. Nie pozwolą mu, bo to byłoby zbyt symboliczne. A ja… mam inne zobowiązania. Złożyłem obietnice, przysięgi…

– Ważniejsze niż te dane jemu?

Nie chciała, by to tak zabrzmiało: gniewnie, agresywnie, z ukrytym oskarżeniem. Nie odpowiedział, podciągnął kolana do piersi, ukrył twarz w dłoniach.

Och, przerzucanie własnego poczucia winy na innych jest takie łatwe.

– Przepraszam – powiedziała, nie patrząc na chłopca. – Wiesz… kto z nim będzie?

Przed nimi ślepiec znów się upijał, ignorując buntowników przelewających galony krwi.

– Suchi… – szept Samiyego ledwo przebijał się przez kakofonię udającą prawdziwą muzykę.

– Suchi?

Właściwie to było oczywiste. Żaden władca nie przyjmie na służbę truciciela poprzedniego księcia, zwłaszcza jeśli musiał wyczyścić z krwi tron, zanim na nim zasiadł.

– Powinien uciec… – mruknęła w przestrzeń.

Chłopiec drgnął.

– Nie wszyscy wybierają ucieczkę, Deano z Issaram – powiedział w jej rodzimym języku, i znów poczuła się, jakby ją dźgnął. – Została Owiya, może Evikiat.

– Tylko oni? A…

Spojrzał tak, że reszta złośliwości ugrzęzła jej w gardle.

– Ci, którzy uciekli, nie powinni oceniać?

– Tak. Ale będzie tam jeszcze ktoś – powiedział niespodziewanie. – Jeszcze jedna osoba wejdzie z Laweneresem do Oka. I razem z nim umrze.

Загрузка...